Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV. STOLICA.

Ileż zgiełku, iluż krzątających się ludzi! ileż marzeń o przyszłości w dwudziestoletniej głowie! cóż za odtrutka dla miłości!
Barnave.

Wreszcie, ujrzał na odległej górze czarne mury: była to cytadela w Besançon. — Jakżeby to było inaczej, pomyślał wzdychając, gdybym przybywał do tej wspaniałej fortecy jako podporucznik pułku walczącego w jej obronie!
Besançon jest nietylko jednem z najładniejszych miast we Francji; obfituje prócz tego w tęgich i bystrych ludzi. Ale Juljan był sobie prostym i ubogim chłopcem; nie miał zgoła sposobności zbliżyć się do wybitniejszych osób.
Pożyczył od Fouquégo zwykłego ubrania i w tym stroju przeszedł zwodzony most. Z głową nabitą oblężeniem z r. 1764, Juljan pragnął zobaczyć, nim go zamkną w seminarjum, szańce cytadeli. Parę razy omal go nie przytrzymała warta; wciskał się w miejsca, do których inżynierja wojskowa broni publiczności wstępu, aby sprzedać z nich corocznie za dwanaście lub piętnaście franków siana.
Oglądanie wysokich murów, głębokich fos, straszliwych armat, zajęło mu kilka godzin; wreszcie znalazł się na bulwarze tuż przed wielką kawiarnią. Stanął niemy z podziwu; próżno czytał słowo KAWIARNIA wypisane wielkiem pismem nad ogromnemi drzwiami, nie mógł uwierzyć oczom. Przemógł wreszcie lękliwość, odważył się wejść i znalazł się w sali długiej na trzydzieści lub czterdzieści kroków, a wysokiej conajmniej na dwanaście stóp. Tego dnia, wszystko było dlań cudem.
Dwa bilardy były w ruchu; garsoni wykrzykiwali punkty, gracze uwijali się otoczeni widzami. Obłoki dymu spowijały ich siną chmurą. Wysoka postawa mężczyzn, barczyste ramiona, ciężki chód, olbrzymie bokobrody, długie surduty, wszystko ściągało uwagę Juljana. Ci szlachetni potomkowie starożytnego Bisontium mówili strasznie głośno i przybierali miny groźnych wojowników. Juljan zmartwiał w podziwie; myślał o ogromie i wspaniałości stolicy takiej jak Besançon. Nie śmiał poprosić o kawę jednego z wyniosłych panów, którzy wykrzykiwali punkty przy bilardzie.
Ale bufetowa zauważyła ładną twarzyczkę młodego prostaka, który, przystanąwszy o trzy kroki od pieca, z małym tobołkiem pod pachą, przyglądał się gipsowemu biustowi monarchy. Bufetowa, rosła dziewczyna, bardzo zgrabna i ubrana jak się godzi reprezentantce przyzwoitej kawiarni, dwa razy już szepnęła stłumionym głosem, przeznaczonym dla ucha samego Juljana: „Panie, panie!“ Juljan ujrzał duże niebieskie oczy patrzące bardzo tkliwie, i zrozumiał że to do niego mówiono.
Zbliżył się żywo do bufetu i do ładnej dziewczyny, jakgdyby szedł na nieprzyjaciela. Przy tym nagłym ruchu, tobołek upadł mu na ziemię.
Ileż politowania wzbudzi nasz parafjanin w studencikach paryskich, którzy, w piętnastym roku, umieją już wchodzić do kawiarni z tak wytworną miną! Ale ci chłopcy, tak dobrze ułożeni w piętnastym roku, w ośmnastym pospolicieją. Kurczowa nieśmiałość, jaką spotyka się na prowincji, raz przezwyciężona, staje się szkołą woli. Zbliżając się do ślicznej dziewczyny, która raczyła doń zagadać, Juljan, zdławiwszy lęk, stawał się odważny. Pomyślał: Muszę jej powiedzieć prawdę.
— Pani, rzekł, jestem pierwszy raz w Besançon, i chciałbym, za zapłatą, dostać bułkę i filiżankę kawy.
Panna uśmiechnęła się lekko i zarumieniła: bała się aby ten ładny chłopiec nie ściągnął na siebie ironji i konceptów graczy. Spłoszony, nie pokazałby się więcej.
— Siądź pan tu, koło mnie, rzekła wskazując marmurowy stolik, prawie zupełnie zasłonięty olbrzymim mahoniowym bufetem.
Wychyliła się z bufetu, co dało jej sposobność rozwinięcia wspaniałej talji. Juljan zauważył to; natychmiast myśli jego wzięły inny obrót. Piękna panna postawiła przed nim filiżankę, cukier i bułkę. Wahała się czy ma zawołać o kawę, rozumiejąc że z nadejściem garsona sam na sam skończyłoby się.
Juljan, zamyślony, porównywał tę wesołą i piękną blondynę z pewnemi wspomnieniami oblegającemu go uparcie, świadomość uczucia, które zostawił za sobą, uczyniła go śmielszym. Piękna panna w lot zrozumiała spojrzenie Juljana.
— Ten dym przyprawia pana o kaszel, niech pan przyjdzie na śniadanie jutro przed ósmą; wówczas jestem prawie sama.
— Jak pani na imię? spytał Juljan z pieszczotliwym mimo iż uroczo nieśmiałym uśmiechem.
— Amanda Binet.
— Czy pozwoli pani, abym przesłał pani, za godzinę, paczkę, ot, taką jak ta?
Piękna Amanda zastanowiła się nieco.
— Pilnują mnie: toby mnie mogło narazić; ale napiszę panu swój adres na kartce którą pan przypnie do pakunku. Niech pan przyśle bez obawy.
— Nazywam się Juljan Sorel, rzekł chłopiec, nie mam tu nikogo.
— A, rozumiem, rzekła wesoło, przybył pan do Szkoły prawdziwej?
— Niestety, nie, odparł Juljan; przysłano mnie do Seminarjum.
Głębokie rozczarowanie odbiło się na twarzy Amandy; zawołała garsona, już się przestała obawiać. Garson, nie patrząc na Juljana, nalał mu kawy.
Amanda odbierała przy bufecie pieniądze; Juljan dumny był że się ośmielił przemówić. Przy bilardzie wszczęła się kłótnia. Krzyki i wymyślania graczy, rozlegające się w olbrzymiej sali, robiły hałas który pochłonął uwagę Juljana. Amanda zamyśliła się i spuściła oczy.
— Jeżeli pani pozwoli, rzekł nagle śmiało, powiem że jestem jej kuzynem.
Determinacja ta spodobała się Amandzie. „Zuch chłopak“, pomyślała. Odparła szybko, nie patrząc nań i śledząc bacznie czy się kto nie zbliża.
— Jestem z Genlis, koło Dijon, powiedz pan że jesteś też z Genlis, krewny mojej matki.
— Nie zapomnę.
— Co czwartek o godzinie piątej seminarzyści przechodzą koło tej kawiarni.
— Jeżeli pani będzie o mnie myślała, proszę, kiedy będę przechodził, byś miała w ręku bukiecik fiołków.
Amanda spojrzała nań zdziwiona, spojrzenie to spotęgowało odwagę Juljana; mimo to, zarumienił się mocno, mówiąc:
— Czuję, że zakochałem się w pani na śmierć.
— Ciszej, na miłość boską, rzekła przestraszona.
Juljan silił się przypomnieć sobie frazesy z luźnego tomu Nowej Heloizy, który znalazł w Vergy. Pamięć posłużyła mu dobrze; dziesięć minut recytował oczarowanej Amandzie Nową Heloizę; upojony był własną śmiałością, kiedy nagle bufetowa przybrała wyraz lodowaty. Któryś z jej kochanków zjawił się w drzwiach.
Zbliżył się do bufetu, pogwizdując i wypinając pierś; mimowoli spojrzał na Juljana. Natychmiast, w wyobraźni chłopca, wciąż poruszającej się w krańcowych obrazach, błysła myśl o pojedynku. Zbladł, odsunął filiżankę, przybrał minę bardzo pewną siebie i zaczął bystro wpatrywać się w rywala. Gdy ten pochylił się nad bufetem nalewając sobie poufale kieliszek wódki, Amanda spojrzeniem nakazała Juljanowi aby spuścił oczy. Usłuchał i przez dwie minuty trwał nieruchomo w miejscu, blady, gotów na wszystko, nie myśląc o tem co się stanie; w tej chwili wyglądał w istocie chwacko. Wyraz Juljana uderzył jego rywala; przełknąwszy jednym haustem kieliszek wódki, rzucił parę słów Amandzie, wsadził ręce w kieszenie obszernego surduta, poczem odszedł do bilardu gwiżdżąc i patrząc w stronę Juljana. Juljan, podrażniony, wstał; ale nie wiedział co zrobić aby się zachować wyzywająco. Położył tobołek, poczem, rozmyślnie niedbałym krokiem zbliżył się do bilardu.
Próżno rozsądek mówił mu, że pojedynek na samym wstępie położyłby koniec jego duchownej karjerze.
— Mniejsza! nie powie nikt, żem pozwolił sobie ubliżać.
Amandę ujęła jego odwaga, stanowiąca uroczy kontrast z nieśmiałością chłopca; w jednej chwili pobił w jej oczach surdutowego dryblasa. Wstała, i udając iż zauważyła kogoś przechodzącego ulicą, zagrodziła drogę Juljanowi:
— Nie waż się szukać zwady z tym panem. To mój szwagier.
— Wszystko jedno. Przyglądał mi się.
— Chcesz mego nieszczęścia? Oczywiście, przyglądał ci się, może cię nawet zagadnie. Powiedziałam mu, że jesteś krewny mojej matki i że przybywasz z Genlis. On jest z Franche-Comté i nigdy nie wyściubił nosa poza Dôle; możesz mówić co ci się podoba, nie lękaj się o nic.
Juljan wahał się jeszcze; ona kłamała szybko dalej, z zawodową wprawą bufetowej:
— Oczywiście przyglądał ci się, bo właśnie w tej chwili pytał mnie kto ty jesteś; on już jest taki poufały ze wszystkimi, nie chciał cię obrazić.
Oko Juljana pobiegło w stronę mniemanego szwagra, właśnie obstawiał numer przy drugim bilardzie. Juljan usłyszał, jak krzyknął grzmiącym głosem: Tu pieniądze! Wyminął szybko Amandę i podszedł do bilardu. Amanda chwyciła go za ramię.
— Zapłać pan najpierw, rzekła.
— Słusznie, pomyślał Juljan: boi się abym nie wyszedł bez zapłacenia. Amanda była równie zmieszana jak on i bardzo czerwona: wydała mu resztę jak mogła najwolniej, równocześnie mówiąc cicho:
— Wyjdź natychmiast z kawiarni, albo cię nie chcę znać, a chciałabym bardzo...
Juljan wyszedł, ale zwolna. Czy nie jest moim obowiązkiem, powtarzał sobie, abym teraz ja przyjrzał się temu brutalowi? W tej niepewności stał godzinę na ulicy: czekał, czy rywal nie przyjdzie. Nie zjawił się, Juljan odszedł wreszcie.
Bawił w Besançon dopiero od kilku godzin, a już napytał się zgryzoty. Stary chirurg udzielił mu niegdyś, mimo swej podagry, paru lekcyj fechtunku; oto cała umiejętność, jaką Juljan miał, w paroksyzmie swego gniewu, na podorędziu. Ale kłopot ten byłby niczem, gdyby Juljan wiedział w jaki sposób wyrazić swoje niezadowolenie inaczej niż policzkując przeciwnika; otóż, gdyby przyszło do walki ręcznej, rywal jego, olbrzymi dryblas, poturbowałby go i odszedłby spokojnie.
— Dla takiego nieboraka jak ja, myślał Juljan, bez stosunków i bez pieniędzy, niewielka będzie różnica między seminarjum a więzieniem; trzeba mi złożyć świecką odzież w jakiej gospodzie, gdzie przebiorę się na czarno. Jeśli mi się uda kiedy wyrwać na kilka godzin, będę mógł przebrać się znowu i odwiedzić Amandę. Rozumowanie było bardzo piękne, ale Juljan mijał jedną gospodę po drugiej, nie śmiejąc wejść.
Wreszcie, kiedy przechodził pod Hotelem Ambasadorów, niespokojne jego oczy spotkały się z oczami zażywnej kobiety, dość młodej jeszcze, rumianej, o wesołej i życzliwej twarzy. Zbliżył się i zwierzył ze swego kłopotu.
— Oczywiście, mój śliczny księżuniu, odparła gospodyni, przechowam twoje suknie, nawet przetrzepię je od czasu do czasu. W tej porze, nie dobrze jest zostawić sukienne ubranie nie ruszając go potrosze.
Wzięła klucz i zaprowadziła go sama do pokoju, polecając spisać na kartce co zostawia.
— Boże drogi, ależ panu do twarzy w tym stroju, księże Sorel, rzekła pulchna kobieta, kiedy Juljan zeszedł do kuchni. Zaraz panu przygotuję smaczny obiadek; i — dodała ciszej — będzie pana kosztował tylko dwadzieścia su, a nie pięćdziesiąt jak wszyscy płacą; trzeba oszczędzać pańską sakiewkę.
— Mam dziesięć ludwików, rzekł Juljan z niejaką dumą.
— Och, dobry Boże! zawołała poczciwa gospodyni z przestrachem, niech pan nie mówi tak głośno, dosyć jest nicponiów w Besançon. Ukradną to panu, ani się obejrzysz. Zwłaszcza nie zachodź nigdy do kawiarni: aż się tam roi od hultajów.
— A, tak? rzekł Juljan któremu te słowa dały do myślenia.
— Przychodź pan tylko do mnie: sama zrobię panu kawę. Pamiętaj, że zawsze znajdziesz tu życzliwe serce i dobry obiad za franka: to się nazywa chyba uczciwie mówić. A teraz, do stołu: obsłużę pana sama.
— Nie mógłbym jeść, rzekł Juljan, nadto jestem wzruszony: prosto stąd mam iść do seminarjum.
Przed odejściem, poczciwa kobieta wypchała mu kieszenie przysmakami. Wreszcie, Juljan puścił się w stronę straszliwego przybytku; gospodyni, stojąc w drzwiach, wskazywała mu drogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.