Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom I/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII. STRAPIENIA URZĘDNIKA.

Il piacere di alzar la testa tutto l’anno, è ben pagato da certi quarti d’ora che bisogna passar.
Casti.

Ale zostawmy tę małą figurę jej małym troskom; pocóż brał do domu człowieka, kiedy mu trzeba było duszy lokajskiej? Czemu nie umie dobierać sobie ludzi? Prawidłem XIX wieku jest, że, kiedy dostojna i można osobistość napotka człowieka, zabija go, skazuje na wygnanie, wtrąca do więzienia lub upokarza do tego stopnia, że tamten jak głupiec umiera z bólu. Tutaj, przypadkowo, nie człowiek z duszą jest tym który cierpi. Nieszczęściem miasteczek Francji, oraz rządów opartych na wyborach, jak Nowy York, jest to, że nie mogą zapomnieć o istnieniu ludzi z gatunku pana de Rênal. W dwudziestotysięcznem miasteczku tacy ludzie tworzą opinję, a opinja to straszna rzecz w konstytucyjnym kraju! Człowiek o duszy szlachetnej, wzniosłej, który byłby twoim przyjacielem, ale który mieszka o sto mil, sądzi o tobie na podstawie opinji twego miasteczka, złożonej z głupców, urodzonych szczęśliwie w szlachectwie, zamożności i zasadach! Biada temu, kto się wyróżnia.
Zaraz po obiedzie, rodzina odjechała do Vergy; ale już trzeciego dnia wszyscy znowu ściągnęli do Verrières.
Od pierwszej chwili po przyjeździe, Juljan spostrzegł, że pani de Rênal coś ukrywa. Przerywała rozmowę z mężem gdy on się zjawiał, zdawało się niemal że pragnie aby się oddalił. Juljan nie czekał aż mu to da ponownie do zrozumienia. Stał się zimny i powściągliwy; pani de Rênal spostrzegła to i nie szukała wyjaśnień.
— Czyżby mi już przeznaczała następcę? myślał Juljan. Przedwczoraj jeszcze była tak serdeczna! Ale to są podobno wielkie damy! To tak jak król: najuprzejmiejszy jest dla ministra, gdy ten, wróciwszy do domu, ma zastać dymisję.

Juljan zauważył, że w rozmowach, które urywały się za jego nadejściem, często była mowa o domu należącym do gminy, starym ale obszernym i wygodnym, na wprost kościoła, w najruchliwszym punkcie. Co może być wspólnego między tym domem a nowym kochankiem? myślał Juljan. W strapieniu swojem powtarzał sobie wierszyki Franciszka I-go, które zdały mu się nowe, ponieważ ledwie przed miesiącem nauczyła go ich pani de Rênal. I zapomocą iluż przysiąg, pieszczot starała się zadać kłam każdemu z tych słów:

Kobieta zmienną jest,
Szalony kto wierzy jej[1]...

Pan de Rênal wyjechał pocztą do Besançon. Podróż tę postanowiono w ciągu dwóch godzin: mer zdawał się stroskany. Za powrotem, rzucił na stół pakiet owinięty szarym papierem.
— Oto ta głupia sprawa! rzekł do żony.
W godzinę później, Juljan ujrzał, że afiszer zabiera pakiet; pospiesznie udał się za nim: „Dowiem się sekretu na najbliższym rogu“, pomyślał.
Czekał niecierpliwie za plecami afiszera, który mazał grubym pendzlem grzbiet afisza. Ledwie go przyklejono, ciekawe oczy Juljana wyczytały szczegółowe ogłoszenie najmu, w drodze publicznej licytacji, owego starego domu, który tak często powtarzał się w rozmowach państwa de Rênal. Wynik licytacji zapowiedziano na następny dzień, o drugiej, w sali gminnej, do zgaśnięcia trzeciej świecy.
Juljan zdumiał się; termin wydał mu się nieco krótki: w jaki sposób konkurenci dowiedzą się o sprawie? Pozatem, afisz, datowany o dwa tygodnie wcześniej, nie powiadał mu absolutnie nic, mimo że odczytał go od deski do deski na trzech rogach ulicy.
Poszedł obejrzeć dom do wynajęcia. Odźwierny, nie zauważywszy Juljana, szeptał tajemniczo do sąsiada.
— Et! szkoda zachodu! Ksiądz Maslon przyrzekł mu, że dostanie dom za trzysta franków; że zaś mer stawał okoniem, wielki wikarjusz wezwał go do biskupa.
Obecność Juljana była, zdaje się, nie w smak rozmawiającym: nie rzekli już ani słowa.
Juljan nie omieszkał zjawić się na licytacji. W dość ciemnej sali było pełno osób, wszyscy spoglądali na siebie z podełba. Oczy obecnych wlepione były w stół, gdzie Juljan zauważył na cynowej tacy trzy zapalone ogarki. Woźny krzyczał: trzysta franków, panowie!
— Trzysta franków! to niesłychane, rzekł ktoś półgłosem do sąsiada, tuż obok Juljana. Wart jest więcej niż ośmset: idę do tej sumy.
— Rzucasz się z motyką na słońce! Dużo zyskasz, że sobie ściągniesz na kark księdza Maslon, Valenoda, biskupa, tego piekielnego wikarjusza de Frilair i całą klikę?
— Trzysta dwadzieścia! krzyknął tamten.
— Ośle koronny! mruknął sąsiad. Patrz, właśnie tu stoi szpieg burmistrza.
Juljan obrócił się żywo aby zażądać porachunku za te słowa; ale tamci już nie zwracali nań uwagi; obojętność ich otrzeźwiła go. W tej chwili, ostatni ogarek zgasł: rozwlekły głos woźnego przysądził dom, na dziewięć lat, panu de Saint-Giraud, naczelnemu sekretarzowi prefektury w ***, za cenę trzystu trzydziestu franków rocznie.
Skoro tylko mer opuścił salę, zaczęły się komentarze: Ot, i wyskok Grogeota przyniósł gminie trzydzieści franków, mówił jeden. — Ale też Saint-Giraud odpłaci to Grogeotowi, odparł drugi.
— Cóż za łajdactwo! powiadał jakiś grubas tuż obok Juljana: dom, za który ja dałbym ośmset franków na swoją fabrykę, i jeszcze zrobiłbym interes.
— Ba! odparł młody fabrykant, liberał, alboż Saint-Giraud nienależy do kongregacji? Czyż jego czterej synowie nie pobierają stypendjów? Biedaczek! Gmina musi mu wypłacić pięćset franków nadwyżki do pensji, ot i wszystko.
— I powiedzieć, że mer nie mógł temu zapobiec! zauważył trzeci. Bo on jest wstecznik, przyznaję; ale przynajmniej nie kradnie.
— Nie kradnie? odparł drugi; nie, gdzieżby znowu! Wszystko to idzie do wspólnego worka, dzielą się z końcem roku. Ale patrzcie, patrzcie: ten smarkacz Sorel; chodźmy stąd.
Juljan wrócił mocno podrażniony; zastał panią de Rênal smutną.
— Wracasz z licytacji? spytała.
— Tak, pani, gdzie miałem zaszczyt uchodzić za szpiega pana mera.
— Radziłam mu żeby wyjechał!
W tej chwili ukazał się pan de Rênal, bardzo ponury. Obiad upłynął bez słowa. Pan de Rênal kazał Juljanowi wracać z dziećmi do Vergy; podróż była markotna. Pani de Rênal pocieszała męża.
— Powinieneś się już do tego przyzwyczaić, mój drogi.
Wieczorem, wszyscy siedzieli w milczeniu koło kominka; trzask płonącego buku stanowił jedyną rozrywkę. Była to jedna z owych chwil smutku, jakie się zdarzają w najbardziej kochających się rodzinach. Nagle, któryś z chłopców wykrzyknął radośnie:
— Dzwonek! dzwonek!
— Do kaduka! jeżeli to Saint-Giraud przychodzi mnie nękać jeszcze pod pozorem podziękowania, powiem mu parę słów prawdy; to już nadto. Valenod będzie miał jego wdzięczność, a ja się skompromitowałem. Co pocznę, jeśli te przeklęte dzienniki jakobińskie zaczną sobie gęby strzępić?
W tej chwili służący wprowadził przystojnego mężczyznę, z dużemi, czarnemi bokobrodami.
— Panie merze, jestem signor Geronimo. Oto list, jaki kawaler de Beauvaisis, sekretarz ambasady w Neapolu, dał mi do pana w dzień odjazdu; zaledwie dziewięć dni temu, dodał wesoło signor Geronimo, spoglądając na panią de Rênal. Signor de Beauvaisis, kuzyn pani a mój dobry przyjaciel, powiadał mi, że pani mówi po włosku.
Dobry humor Neapolitańczyka rozweselił ten smutny wieczór. Pani de Rênal zatrzymała gościa na kolacji, wprawiła w ruch cały dom, chciała, za wszelką cenę, dać zapomnieć Juljanowi miano szpiega, które dwa razy tego dnia doleciało jego uszu. Signor Geronimo był sławnym śpiewakiem, człowiekiem dystyngowanym a mimo to wesołym: dwa przymioty, które we Francji nie dadzą się dziś bezwarunkowo pogodzić. Po wieczerzy odśpiewał duecik z panią de Rênal. Opowiedział parę zabawnych historyjek. Około pierwszej, kiedy Juljan zaproponował chłopcom aby poszli spać, ani chcieli słyszeć o tem.
— Jeszcze tę historję, rzekł najstarszy.
— To moja własna, signorino, rzekł signor Geronimo; przed ośmiu laty, byłem, jak ty, młodzieńcem, uczniem konserwatorjum w Neapolu, to znaczy byłem w twoim wieku; ale nie miałem zaszczytu być synem dostojnego mera pięknego miasta Verrières.
Przy tych słowach, pan de Rênal westchnął i spojrzał na żonę.
— Signor Zingarelli, ciągnął młody śpiewak, przesadzając nieco akcent ku wielkiej radości dzieci, signor Zingarelli był nauczycielem bardzo surowym. Nie kochają go w konserwatorjum; ale chce aby postępować tak, jakby się go kochało. Wymykałem się jak tylko mogłem; zachodziłem do teatrzyku San Carlino, gdzie słuchałem boskiej muzyki; ale, o nieba! co począć aby zdobyć ośm su na bilet? Olbrzymia suma, rzekł patrząc na dzieci, a dzieci w śmiech. Signor Giovannone, dyrektor San Carlino, usłyszał jak śpiewam. Miałem szesnaście lat: Ten chłopiec, to skarb, rzekł.
— Chcesz abym cię, zaangażował? spytał.
— A ile mi pan da?
— Czterdzieści dukatów na miesiąc. Moi młodzi panowie, to znaczy sto sześćdziesiąt franków. Myślałem, że niebo mi się otwiera. — Ale co począć, rzekłem, aby ten srogi Zingarelli mnie wypuścił? — Lascia fare a me.
— Zostaw to mnie, wykrzyknął najstarszy chłopiec.
— Właśnie, mój młody panie. Signor Giovannone rzekł: Caro, najpierw kontrakcik. Podpisuję: daje mi trzy dukaty. Nigdy nie widziałem tyle pieniędzy. Następnie powiada mi co mam robić.
Nazajutrz, proszę o audjencję u straszliwego pana Zingarelli. Wpuszcza mnie stary służący.
— Czego chcesz, urwisie? rzekł Zingarelli.
Maestro, rzekłem, żałuję swoich błędów; nigdy już nie wymknę się przez sztachety i podwoję pilność.
— Gdybym się nie obawiał uszkodzić najpiękniejszy bas jaki w życiu słyszałem, zamknąłbym cię na dwa tygodnie o chlebie i wodzie, ladaco.
Maestro, rzekłem, będę wzorem całej szkoły, credete a me. Ale proszę o jedną łaskę: gdyby ktoś zażądał abym śpiewał poza szkołą, niech pan odmówi. Niech pan powie, błagam, że to niemożliwe.
— Kiż djabeł by się dopraszał o takiego nicponia jak ty? Czyż ja pozwolę kiedy, abyś ty opuścił konserwatorjum? Kpisz sobie ze mnie? Ruszaj precz! wykrzyknął celując mi nogą w z...., albo strzeż się suchego chleba i więzienia!
W godzinę potem, Giovannone zjawił się u dyrektora.
— Przychodzę z prośbą abyś mmie pan postawił na nogi, rzekł: daj mi Geronima. Niech zaśpiewa w moim teatrze, a w ciągu zimy złożę sobie posag dla córki.
— Co tobie się ubrdało z tym nicponiem! odparł Zingarelli. Nie chcę, nie pozwolę; zresztą, choćbym się nawet i zgodził, on sam nigdy nie zechce opuścić konserwatorjum; przysiągł mi.
— Jeżeli tylko o jego wolę chodzi, rzekł poważnie Giovannone, wydobywając kontrakt, carta canta! oto jego podpis.
Zingarelli, wściekły, dzwoni: „Wypędzić mi Geronima z konserwatorjum!“ krzyczy pieniąc się. Wypędzono mnie tedy, śmiałem się jak szalony. Tego wieczora śpiewałem arję del Moltiplico. Poliszynel chce się żenić, liczy na palcach sprzęty jakie mu będą potrzebne i co chwila plącze się w rachunku...
— Och, niech pan zaśpiewa tę arję, rzekła pani de Rênal.
Geronimo zaśpiewał, wszyscy uśmiali się do łez. Signor Geronimo udał się na spoczynek aż o drugiej, zostawiając całą rodzinę w zachwycie nad jego dobrem ułożeniem, grzecznością i humorem.
Nazajutrz, oboje państwo de Rênal wręczyli mu polecające listy do osób na dworze.
— Zatem, wszędzie fałsz, myślał Juljan. Ten signor Geronimo jedzie do Londynu z sześćdziesięcioma tysiącami franków płacy. Gdyby nie spryt dyrektora San Carlino, boski jego głos zalśniłby w świecie może o dziesięć lat później... Na honor, wolałbym być Geronimem niż Rênalem. Nie zażywa tylu honorów w społeczeństwie, ale też nie musi urządzać takich licytacyj jak dzisiejsza i pędzi wesołe życie.
Jedna rzecz dziwiła Juljana: samotne tygodnie spędzone w Verrières, w domu pana de Rênal, były dlań epoką szczęścia. Niesmak i przygnębienie znajdował jedynie na obiadach na jakie go zapraszano: w tym samotnym domu mógł czytać, pisać, dumać bez przeszkody! Świetnych jego rojeń nie przerywała co chwilę okrutna konieczność, nie musiał śledzić poruszeń niskich dusz, i to jeszcze poto aby je oszukiwać przy pomocy obłudnych słów i uczynków.
Byłożby szczęście tak łatwe do osiągnięcia!... Życie takie kosztuje tak niewiele; mogę, do wyboru, ożenić się z Elizą, lub zostać wspólnikiem Fouquégo... Tak: podróżny, który się wdrapał na stromą górę, siada na szczycie i znajduje rozkosz w tem aby spocząć. Ale czy byłby szczęśliwy, gdyby mu kazano spoczywać ciągle?
Pani de Rênal zaszła na krawędź niebezpiecznych myśli. Mimo postanowień, zdradziła Juljanowi tajemnicę licytacji. Zapomnę tedy dla niego o wszystkich przysięgach! myślała.
Poświęciłaby, bez wahania, życie dla ocalenia męża, gdyby był w niebezpieczeństwie. Była z tych szlachetnych i romantycznych natur, dla których widzieć możliwość wzniosłego czynu i nie dokonać go, równa się niemal zbrodni. Bywały wszelako dni, w których nie mogła odegnać obrazu bezgranicznego szczęścia, gdyby, owdowiawszy nagle, mogła zaślubić Juljana.
Kochał jej synów więcej niż rodzony ojciec; oni zaś, mimo jego surowej sprawiedliwości, ubóstwiali go. Czuła iż, wychodząc za Juljana, musiałaby opuścić to Vergy, którego cienisty park był jej tak drogi. Wyobrażała sobie jak osiada w Paryżu i wychowuje synów z troskliwością budzącą ogólny podziw. Dzieci, ona, Juljan, wszyscy byliby szczęśliwi.
Dziwny skutek małżeństwa, takiego jakiem uczynił je wiek XIX! Nuda małżeńskiego życia nieuchronnie zabija miłość, o ile istniała przed ślubem. Równocześnie, powiadał pewien filozof, u ludzi żyjących w dostatku bez pracy, wywołuje ono głębokie znudzenie wszystkiemi spokojnemi uciechami. Wreszcie, co się tyczy kobiet — z wyjątkiem bardzo oschłych natur — nastraja je do miłości.
Refleksja filozofa usprawiedliwia panią de Rênal w moich oczach, ale nie w oczach miasteczka. Nic nie wiedziała o tem, iż całe Verrières zajmuje się jedynie jej gorszącą miłostką. Dzięki tej wielkiej sprawie, jesień była tego roku mniej nudna niż zazwyczaj.
Jesień, część zimy minęły bardzo szybko. Trzeba było opuścić lasy Vergy. Towarzystwo miejscowe zaczęło się oburzać, że jego krytyki tak mało czynią wrażenia na panu de Rênal. Poważne figury, które z lubością szukają wytchnienia po swej powadze w tego rodzaju misjach, zaczęły nasuwać merowi, wciąż w nawskroś oględnej formie, najokrutniejsze podejrzenia.
Valenod, nie myśląc dać za wygraną, umieścił Elizę w dystyngowanym domu, gdzie było pięć kobiet. Eliza, obawiając się, jak mówiła, że nie znajdzie miejsca w zimie, zgodziła się na płacę znacznie niższą niż to co otrzymywała u mera. Sama z siebie, dziewczyna wpadła na doskonałą myśl aby się wyspowiadać u dawnego proboszcza, księdza Chélan, jak również u nowego, i opowiedzieć obu księżom szczegółowo miłostki Juljana.
Nazajutrz po przybyciu Juljana do Verrières, ksiądz Chélan wezwał go do siebie.
— Nie pytam o nic, rzekł; proszę, a w potrzebie rozkazuję, abyś nie mówił nic; żądam tylko, abyś, w ciągu trzech dni, wyjechał do seminarjum w Besançon, lub do przyjaciela swego Fouqué, który wciąż gotów jest zapewnić ci świetny los. Wszystko przewidziałem, wszystko ułożyłem: trzeba jechać, i nie pokazywać się przez rok w Verrières.
Juljan nie odpowiedział; zastanawiał się, czy nie powinien się dopatrzyć obrazy w opiece, jaką ksiądz Chélan, nie będąc, ostatecznie jego ojcem, nad nim rozciąga.
— Jutro o tej porze, będę miał zaszczyt zgłosić się ponownie, rzekł wreszcie.
Ksiądz Chélan, który spodziewał się że zdoła ugnieść w ręku tak młodego człowieka, rozwinął wiele wymowy. Juljan, opancerzywszy się postawą i fizjognomją pełną pokory, nie otworzył ust.
Wyszedł wreszcie i pobiegł wszystko powtórzyć pani de Rênal; zastał ją w rozpaczy. Mąż odbył z nią właśnie dość szczerą rozmowę. Wrodzona słabość charakteru, wspierana nadzieją ciotczynego spadku, skłoniły go do uznania niewinności żony. Zdał jej sprawę z osobliwego nastroju, w jakim zastał opinję w Verrières. Publiczność, omamiona przez zawistnych, sądzi fałszywie, ale wreszcie co począć?
Pani de Rênal łudziła się przez chwilę, że Juljan może przyjąć propozycje pana Valenod i zostać w Verrières. Ale nie była to już owa prosta, lękliwa kobieta z zeszłego roku: nieszczęsna namiętność, wyrzuty, oświeciły ją. Niebawem, słuchając męża, doszła do przeświadczenia, że rozstanie, przynajmniej chwilowe, stało się konieczne. Zdala odemnie, Juljan wróci do swych ambitnych projektów, tak naturalnych kiedy ktoś nie ma nic. A ja, wielki Boże, jestem tak bogata! i tak bezużytecznie! Zapomni o mnie. On, taki uroczy... pokocha go ktoś, i on pokocha. Och, nieszczęśliwa... Czyż mam prawo się skarżyć? Niebo jest sprawiedliwe, nie mam tej zasługi bym się otrząsnęła ze zbrodni, odejmuje mi rozum. Mogłam wszakże opłacić milczenie Elizy, nie było nic łatwiejszego. Nie zadałam sobie trudu aby się zastanowić chwilę, szał miłości pochłaniał mnie całą. Ginę teraz.
Juljan zdumiał się, iż, kiedy oznajmił pani de Rênal straszliwą nowinę, nie spotkał się z żadną egoistyczną przeszkodą. Czyniła wyraźnie wysiłki, aby się nie rozpłakać.
— Trzeba nam hartu, drogi mój. (Ucięła sobie pukiel włosów). Nie wiem, co się ze mną stanie, mówiła; ale, jeśli umrę, przyrzeknij mi, że nie zapomnisz nigdy o moich dzieciach. Zdaleka czy zbliska, staraj się z nich zrobić dzielnych ludzi. Jeżeli będzie nowa rewolucja, wyrżną całą szlachtę; pan de Rênal będzie musiał emigrować z powodu tego chłopa ubitego na dachu. Czuwaj nad rodziną... Daj mi rękę. Bądź zdrów, drogi mój! To ostatnie chwile. Dokonawszy tego poświęcenia, mam nadzieję, że zdobędę się na to aby myśleć o swej reputacji.
Juljan spodziewał się rozpaczy. Prostota tego pożegnania wzruszyła go.
— Nie, nie przyjmuję takiego pożegnania. Pojadę, chcę tego; i ty również. Ale, w trzy dni po wyjeździe, przyjdę cię odwiedzić w nocy.
W istnieniu pani de Rênal zaszła zmiana. Juljan kochał ją tedy, skoro sam z siebie powziął myśl tych odwiedzin! Straszliwa jej boleść zmieniła się w skurcz radości. Wszystko stało się jej łatwe. Pewność ujrzenia kochanka odjęła ostatnim chwilom ich rozpacz. Odtąd zachowanie i fizjognomja pani de Rênal stały się szlachetne, nieugięte i pełne godności.
Niebawem, wrócił pan de Rênal; był w najwyższym stopniu wzburzony. Opowiedział wreszcie żonie o anonimie, otrzymanym przed dwoma miesiącami.
— Zaniosę go do kasyna, pokażę jako dowód nikczemności Valenoda, którego z żebraka uczyniłem bogaczem. Shańbię go publicznie, a potem wyzwę go. To już za wiele.
— Mogłabym zostać wdową, wielki Boże! pomyślała pani de Rênal. Ale prawie równocześnie, powiedziała sobie:
— Jeśli nie zapobiegnę pojedynkowi, co niewątpliwie mogę uczynić, będę morderczynią męża.
Nigdy nie zagrała tak zręcznie na jego próżności. W niespełna dwie godziny, wykazała mu, i to wciąż zapomocą jego własnych argumentów, iż powinien być dla pana Valenod uprzejmiejszy niż kiedykolwiek, a nawet przyjąć z powrotem Elizę. Ciężko było pani de Rênal zdobyć się na to, aby znów ujrzeć przy sobie tę dziewczynę, sprawczynię całego nieszczęścia. Ale myśl ta pochodziła od Juljana.
Pod wpływem kilkakrotnych ostrożnych wzmianek żony, pan de Rênal doszedł sam do myśli finansowo nader przykrej, iż najdotkliwszym dlań ciosem byłoby, gdyby Juljan, wśród wzburzenia i plotek całego Verrières, został w miasteczku jako nauczyciel domowy pana Valenod. W oczywistym interesie Juljana leżało przyjąć propozycje dyrektora. Przeciwnie, honor pana de Rênal wymagał, aby Juljan opuścił Verrières, poto by wstąpić do seminarjtun w Besançon albo Dijon. Ale jak skłonić go do tego, a potem skąd weźmie środki?
Pan de Rênal, widząc wiszącą nad nim ofiarę pieniężną, był bardziej zrozpaczony niż żona. Ona, po tej rozmowie, znajdowała się w położeniu desperata, który, zmęczony życiem, zażył dawkę szaleju; działa już, można powiedzieć, jedynie automatycznie, obojętny jest na wszystko. W takim stanie był Ludwik XIV, kiedy, umierając, powiedział: gdy byłem królem. Cudowne powiedzenie!
Nazajutrz, wczesnym rankiem, pan de Rênal otrzymał nowy anonim, tym razem pisany stylem wysoce obelżywym. W każdym wierszu mieściły się najgrubsze aluzje do jego roli. Wyglądało to na dzieło jakiegoś zawistnika niskiej klasy. List ten obudził w nim na nowo myśl wyzwania pana Valenod. Niebawem myśl ta skrystalizowała się wyraźniej: pan de Rênal wyszedł, udał się do rusznikarza po pistolety i kazał je nabić.
— Cóż, powtarzał sobie, gdyby nawet odżyła surowa administracja cesarza Napoleona, osobiście nie mam sobie do wyrzucenia ani jednego szeląga. Co najwyżej, zamykałem oczy; ale mam w biurku nielada listy uprawniające mnie do tego!
Zimna wściekłość męża przeraziła panią de Rênal; znów jęła ją oblegać nieszczęsna myśl o wdowieństwie, którą z takim trudem zdołała odtrącić. Zamknęła się z mężem w gabinecie. Kilka godzin uspokajała go napróżno: ostatni anonim przebrał miarę. Wreszcie zdołała przeobrazić odwagę spoliczkowania pana Valenod na odwagę ofiarowania sześciuset franków Juljanowi celem opłacenia seminarjum. Pan de Rênal, przeklinając po sto razy dzień w którym powziął nieszczęsną ideę wzięcia preceptora, zapomniał o anonimie.
Pocieszyła go trochę myśl, z której nie zwierzył się żonie: przy pewnej zręczności, wyzyskując romantyczne poglądy młodzieńca, spodziewał się iż zdoła go skłonić tańszym kosztem do odrzucenia propozycji pana Valenod, o wiele trudniej było pani de Rênal przekonać Juljana, iż, wyrzekając się dla próżności męża korzystnej posady, może, bez upokorzenia, przyjąć kompensatę.
— Ależ, powtarzał Juljan, nigdy, ani przez chwilę, nie miałem zamiaru przyjąć tej propozycji. Zanadto przyzwyczailiście mnie do wykwintu: gruboskórność tych ludzi zabiłaby mnie.
Okrutna konieczność ugięła swą żelazną ręką wolę Juljana. Duma podsuwała mu ten pozór, aby sumę ofiarowaną przez mera przyjąć jedynie jako pożyczkę, i wystawić oblig uręczający za pięć lat zwrot jej z procentami.
Pani de Rênal wciąż miała jakieś kilka tysięcy franków ukryte w grocie. Ofiarowała mu je ze drżeniem, aż nadto czując iż odrzuci z gniewem tę ofiarę.
— Czy chcesz mi zohydzić pamięć naszej miłości?
Wreszcie Juljan opuścił Verrières. Pan de Rênal był uszczęśliwiony: w obmierzłej chwili przyjmowania pieniędzy, poświęcenie okazało się zbyt ciężkie dla Juljana. Odmówił stanowczo. Pan de Rênal rzucił mu się na szyję ze łzami w oczach. Kiedy Juljan poprosił go o świadectwo, nie mógł, w swoim entuzjazmie, znaleźć dość chlubnych wyrażeń na jego pochwałę. Bohater nasz miał zaoszczędzonych pięć ludwików; o takąż sumę zamierzał prosić Fouquégo.
Był bardzo wzruszony. Ale, o milę za Verrières, gdzie zostawił tyle miłości, myślał już tylko o szczęściu oglądania Besançon, stolicy, dużego warownego miasta.
W czasie krótkiej trzydniowej rozłąki, pani de Rênal była pastwą jednej z najokrutniejszych złud miłości. Życie było jej znośne, między nią a ostatecznem nieszczęściem było jeszcze to oczekiwane ostatnie widzenie z Juljanem. Liczyła godziny, minuty, które ją od niego dzieliły. Wreszcie, trzeciego dnia, w nocy, usłyszała zdaleka umówiony sygnał. Przebywszy tysiąc niebezpieczeństw, Juljan stanął przed nią.
Od tej chwili miała już tylko jedną myśl: „widzę go po raz ostatni“. Zamiast odpowiadać na tkliwe wybuchy kochanka, była jak trup, ledwie zdradzający resztki życia. Kiedy się zmuszała do tego aby mu powtarzać że go kocha, czyniła to jakby z przymusem. Nic nie mogło jej oderwać od myśli o wiekuistem rozłączeniu. Podejrzliwy Juljan myślał przez chwilę, że już o nim zapomniała. Na cierpkie jego słowa odpowiedziały jedynie dwie łzy spływające w milczeniu, oraz konwulsyjny niemal uścisk ręki.
— Ależ, na miły Bóg, jakże chcesz abym ci wierzył? odpowiadał Juljan na chłodne zaklęcia kochanki; sto razy więcej serca objawiałaś pani Derville, prostej znajomej.
Pani de Rênal, skamieniała, nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Niepodobna więcej cierpieć... Mam nadzieję, że umrę... Czuję, że serce mi stygnie...
Więcej Juljan nie zdołał z niej wydobyć.
Kiedy, o świcie, trzeba się było rozstać, łzy pani de Rênal ustały nagle zupełnie. Patrzała bez słowa, bez pieszczoty, jak Juljan przywiązuje sznur do okna. Napróżno mówił:
— Przyszło nareszcie to, czego tak pragnęłaś. Odtąd, będziesz mogła żyć bez wyrzutów. Za najmniejszem niedomaganiem dzieci, nie będziesz ich widziała w grobie.
— Żal mi, że nie możesz uścisnąć Stasia, odparła chłodno.
Zimne uściski tego żyjącego trupa uczyniły na Juljanie przejmujące wrażenie; przez kilka mil nie mógł myśleć o niczem innem. Przejęty był do głębi; nim znikł za górami, dopóki mógł widzieć wieżę kościoła w Verrières, oglądał się często.





  1. Souvent femme varie
    Bien fol est qui s’y fie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.