Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/LII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LII. DYSKUSJA.

Republika! Na jednego, który poświęciłby wszystko dla sprawy, są dziś tysiące i miljony znające jedynie własne przyjemności, własną próżność. W Paryżu, o szacunku dla człowieka rozstrzyga jego powóz, nie jego cnota.
Napoleon, Pamiętnik.

Nagle wpadł lokaj, wołając: Książę de ***.
— Milcz, durniu, rzekł książę wchodząc. Powiedział to tak dobrze, z takim majestatem, że Juljan pomyślał, że umieć się zgniewać na lokaja stanowi całą umiejętność tej wielkiej figury. Juljan podniósł oczy i spuścił je natychmiast. Tak dobrze odgadł rolę nowoprzybyłego, że drżał aby spojrzenie nie było niedyskrecją.
Książę był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, wytwornie ubrany, poruszający się jak na sprężynach. Miał wąską głowę, duży nos, twarz martwą i wydatną; trudno o połączenie szlachetniejszej i bardziej nieznaczącej zarazem fizjognomji. Przybycie jego dało hasło do otwarcia posiedzenia.
Obserwacje Juljana przerwał nagłe głos pana de la Mole. — Przedstawiam panom księdza Sorel, rzekł margrabia; obdarzony jest zdumiewającą pamięcią; przed godziną wspomniałem mu o misji, którą może być zaszczycony i, aby dać dowód pamięci, nauczył się na pamięć pierwszej stronicy Quotidienne.
— Hehe! zagraniczne nowinki tego poczciwego N..., rzekł gospodarz domu. Wziął żywo dziennik, popatrzył na Juljana z miną tak ważną że przez to aż komiczną, i rzekł: Mów pan.
Zapanowało milczenie, wszystkie oczy zwróciły się na Juljana; recytował tak płynnie, że, po dwudziestu wierszach, książę rzekł: „Wystarczy“. Mały człowiek z wzrokiem odyńca usiadł. Był snadź przewodniczącym zebrania, zająwszy bowiem miejsce, dał znak Juljanowi, aby przysunął stolik karciany stojący opodal. Juljan usiadł, zaopatrzywszy się w przybór do pisania. Policzył osoby siedzące dokoła zielonego sukna; było ich dwanaście.
— Panie Sorel, rzekł książę, przejdź pan do sąsiedniego pokoju, zawołamy pana.
Pan domu przybrał niespokojną minę. — Okienice nie zamknięte, szepnął do sąsiada. — Niema potrzeby wyglądać oknem, krzyknął dość głupio za Juljanem. — Ot, wpakowałem się conajmniej w spisek, pomyślał Juljan. Szczęściem, nie jest on z tych, które prowadzą na rusztowanie. Gdyby zresztą i było niebezpieczeństwo, winien to jestem, i, więcej jeszcze, margrabiemu. Szczęśliwy byłbym, gdyby mi dane było okupić wszystkie strapienia, jakie mogą mu sprawić moje szaleństwa!
Wciąż myśląc o swoich szaleństwach i o swem nieszczęściu, rozglądał się tak aby nie zapomnieć żadnego szczegółu. Przypomniał sobie dopiero wówczas, że nie wołano, na wsiadanem, nazwy ulicy i że margrabia przybył tu dorożką, co mu się nigdy nie zdarzało.
Długo zostawiono Juljana jego dumaniom. Salon, w którym się znalazł, obity był czerwonym aksamitem z szeroką taśmą złotej lamy. Na konsoli stał duży krucyfiks z kości słoniowej, na kominku książka pana de Maistre O Papieżu, wspaniale oprawna, ze złoconemi brzegami. Juljan otworzył ją, aby się nie wydawało że podsłuchuje. Od czasu do czasu mówiono w sąsiednim pokoju bardzo głośno. Wreszcie, drzwi się otwarły; zawołano go.
— Pomnijcie, panowie, rzekł przewodniczący, że, od tej chwili, mówimy w obecności księcia ***. Ten pan, rzekł wskazując na Juljana, to młody lewita oddany świętej sprawie; dzięki swej zadziwiającej pamięci, potrafi oddać najdrobniejsze słowo dyskusji.
— Pan ma głos, rzekł wskazując jegomościa z ojcowską miną i w kilku kamizelkach. Juljan pomyślał, że właściwiej byłoby go nazywać panem w kamizelkach. Wziął papier i pilnie notował.
(Tutaj, autor chciał wykropkować całą stronicę. To będzie pretensjonalne, rzekł wydawca, dla utworu zaś tak błahego jak pański, pretensjonalność, to śmierć.
— Polityka, odpowiada autor, to kamień u szyi literackiego dzieła; musi je zatopić w pół roku. Polityka wśród gry wyobraźni, to niby wystrzał z pistoletu na koncercie: hałas brutalny a pozbawiony siły. Nie harmonizuje z żadnym instrumentem. Ta polityka urazi śmiertelnie połowę czytelników, a znudzi drugą połowę, która ma ją, w formie o wiele energiczniejszej, w porannym dzienniku...
— Jeśli pańscy bohaterowie nie będą mówili o polityce, przestaną być Francuzami z 1830, a pańska książka nie będzie zwierciadłem, jak masz do tego pretensje...)
Protokół, spisany przez Juljana, miał dwadzieścia sześć stronic; oto jego wyciąg bardzo blady, trzeba było bowiem, jak zawsze, opuścić rysy zbyt śmieszne, których nadmiar mógłby się wydać wstrętny lub nieprawdopodobny. (Patrz Gazetę sądową).
Człowiek w kamizelkach i z ojcowską miną (może jaki biskup?) uśmiechał się często; wówczas, oczy jego, przesłonięte mrugającemi powiekami, przybierały szczególny blask i wyraz mniej niepewny niż zazwyczaj. Jemu pierwszemu kazano przemówić wobec księcia (co to za książę? myślał Juljan), widocznie w tym celu, aby, niby generalny adwokat, wyłożył przekonania wszystkich. Juljan odniósł wrażenie, że mówca grzeszy mglistością, oraz brakiem stanowczych konkluzyj. W ciągu dyskusji, sam książę uczynił mu nawet ten zarzut.
Po kilku wielce moralnych i filozoficznych ogólnikach, człowiek w kamizelkach rzekł:
— Szlachetna Anglja, sterowana przez wielkiego człowieka, nieśmiertelnego Pitta, wydała czterdzieści miljardów franków na walkę z rewolucją. Jeśli szanowne zgromadzenie pozwoli mi poruszyć szczerze myśl dość smutną, powiem tak: Anglja nie zrozumiała, że z człowiekiem takim jak Bonaparte, zwłaszcza gdy, jako broń przeciw niemu, rozporządza się jedynie dobremi intencjami, jedyną wartość mają środki osobiste...
— Och! znowu apologja morderstwa! żachnął się pan domu.
— Niechże pan nam oszczędzi sentymentalnych kazań, wykrzyknął niechętnie przewodniczący, przyczem jego dzicze oko zalśniło okrutnym blaskiem. Mów pan dalej, rzekł do jegomości w kamizelkach. Czoło i policzki przewodniczącego oblały się purpurą.
— Szlachetna Anglja, ciągnął dalej mówca, jest dziś zmiażdżona, gdyż każdy Anglik, kupując bochenek chleba, musi płacić procent od czterdziestu miljardów franków użytych przeciw jakobinom. Niema już Pitta.
— Jest książę Wellington, rzekł jakiś wojskowy nadymając się powagą.
— Proszę o ciszę, panowie, wykrzyknął przewodniczący, jeśli mamy jeszcze dysputować, niepotrzebnie fatygowaliśmy pana Sorel.
— Wiadomo, że pan ma swoje sposoby, rzekł książę cierpko, spoglądając na jegomościa który przerwał, ex-generała napoleońskiego. Juljan domyślił się, że to słowo kryło jakąś osobistą i mocno obrażającą aluzję. Wszyscy uśmiechnęli się; generał-odstępca był wściekły.
— Niema już Pitta, panowie, podjął sprawozdawca z miną człowieka który stracił już nadzieję dogadania się. Gdyby nawet znalazł się w Anglji drugi Pitt, nie da się dwa razy zmistyfikować narodu temi samemi środkami.
— Dlatego też zwycięski generał, nowy Bonaparte, niemożliwy jest już we Francji, wykrzyknął znów wojskowy.
Tym razem, ani przewodniczący, ani książę nie śmieli okazać niezadowolenia, mimo że Juljan czytał w ich oczach że mają ochotę. Spuścili oczy; książę poprzestał na ostentacyjnem westchnieniu.
Ale referent nie krył swego podrażnienia.
— Komuś jest pilno abym skończył, rzekł z ogniem, odrzucając nagle uśmiechniętą maskę dworności i taktu, którą Juljan uważał za wyraz jego charakteru: komuś pilno abym skończył; daremne, widzę, są wysiłki jakie czynię aby nie obrazić niczyich uszu, chociażby najdłuższych. Zatem, panowie, będę zwięzły.
Powiem poprostu. Anglja nie ma już ani grosza na ofiarę dla dobrej sprawy. Gdyby sam Pitt zmartwychwstał, nie potrafiłby, przy całym genjuszu, otumanić drobnych posiadaczy, którzy wiedzą, że krótka bitwa pod Waterloo kosztowała ich, sama jedna, miljard. Skoro żądacie aby mówić poprostu, dodał zapalając się, powiem: Myślcie sami o sobie, Anglja nie ma ani gwinei na wasze usługi, kiedy zaś Anglja nie płaci, wówczas Austrja, Rosja, Prusy, które mają jedynie odwagę a nie mają pieniędzy, mogą się zdobyć conajwyżej na jedną lub dwie kampanje przeciw Francji.
Wolno mieć nadzieję, że młodzi żołnierze skupieni pod hasłem jakobinizmu dostaną cięgi w pierwszej bitwie, może i w drugiej; ale w trzeciej, choćbym miał uchodzić w waszych zaślepionych oczach za rewolucjonistę, w trzeciej ujrzycie żołnierzy z 1794, innych zgoła niż wówczas gdy ich powołano w 1792.
Tu rozległy się sprzeciwy.
— Młodzieńcze, rzekł przewodniczący, idź do drugiego pokoju przepisać początek protokółu.
Juljan z wielkim żalem wyszedł. Sprawozdawca poruszył możliwości stanowiące przedmiot najczęstszych dumań Juljana.
— Boją się, abym sobie z nich nie drwił, myślał. Kiedy go przywołano z powrotem, przemawiał pan de la Mole. Mówił z powagą, która znającemu go dobrze Juljanowi wydała się bardzo zabawna.
...Tak, panowie, zwłaszcza o tym nieszczęśliwym narodzie można powiedzieć:

Będzie-li bogiem, stołem albo miską?

Będzie bogiem! woła bajkopis. Do was-to, panowie, zdają się odnosić te tak szlachetne i głębokie słowa. Działajcie sami, osobiście, a szlachetna Francja wstanie niemal taka, jaką ją uczynili nasi przodkowie i jaką oglądały jeszcze nasze oczy przed śmiercią Ludwika XVI.
Anglja (przynajmniej jej szlachetni lordowie) nienawidzi narówni z nami plugawego jakobinizmu: bez angielskiego złota, Austrja, Prusy, mogą stoczyć ledwie parę bitew. Czy to wystarcza, aby sprowadzić szczęśliwą okupację, jak ta, którą pan de Richelieu tak głupio zmarnotrawił w 1817? Nie sądzę.
Ktoś przerwał, ale zgłuszyło go ogólne pst! Był to znów generał napoleoński, który marzył o błękitnej wstędze i chciał się zaznaczyć między redaktorami tajemnej noty.
— Ja nie sądzę, podjął pan de la Mole skoro się uciszyło; położył nacisk na tem ja, z dumą która zachwyciła Juljana. — To się nazywa gracz, mówił biegnąc piórem prawie równo ze słowami margrabiego. Jednem dobrze zaakcentowanem słówkiem, pan de la Mole unicestwił dwadzieścia bitew tego sprzedawczyka.
— Nietylko samej zagranicy, ciągnął margrabia tonem bardzo umiarkowanym, możemy zawdzięczać nową okupację wojskową. Cała ta młodzież, która pisuje podburzające artykuły w Globie, dostarczy kilku tysięcy przywódców, pomiędzy którymi może się znaleźć taki Kleber, Hoche, Jourdan, Pichegru, tylko niebezpieczniejszy.
— Nie umieliśmy mu stworzyć glorji, rzekł przewodniczący; trzeba go było uczynić nieśmiertelnym.
— Trzebaż wreszcie, aby Francja rozpadła się na dwa stronnictwa, podjął pan de la Mole, ale dwa stronnictwa nietylko z nazwy, dwa stronnictwa bardzo wyraźne, odgraniczone. Musimy wiedzieć, kogo trzeba zmiażdżyć. Z jednej strony, dziennikarze, wyborcy, słowem opinja; młodzież i jej satelici. Gdy oni się odurzają brzękiem czczych słów, my mamy tę niezawodną przewagę, że zjadamy budżet.
Nowe przerywania.
— Pan, proszę pana, rzekł margrabia do przerywającego z niezrównaną wyniosłością i swobodą, pan nie zjadasz, jeśli to słowo pana razi; pan pożerasz czterdzieści tysięcy franków z budżetu państwa i ośmdziesiąt tysięcy które otrzymujesz z listy cywilnej. A więc, drogi panie, skoro mnie pan zmusza, biorę pana śmiało za przykład. Jak pańscy szlachetni przodkowie, którzy szli za św. Ludwikiem na wojnę krzyżową, powinienbyś pan, za tych stodwadzieścia tysięcy franków, wystawić nam conajmniej pułk, kompanję, co mówię! pół kompanji, złożonej bodaj z pięćdziesięciu ludzi gotowych walczyć i oddanych dobrej sprawie na śmierć i życie. Macie tylko lokajów, którzy, w razie buntu, napędziliby strachu wam samym.
Tron, ołtarz, szlachta, mogą zginąć jutro, panowie, o ile nie stworzycie sobie w każdym departamencie pięciuset oddanych ludzi; mówię oddanych, nietylko z całą francuską odwagą, ale z hiszpańską wytrwałością.
Połowa tej armji powiną się składać z naszych dzieci, wnuków, z prawdziwej szlachty. Każdy z nich będzie miał przy boku nie jakiegoś łyka-gadułę, gotowego przywdziać trójkolorową kokardę, jeśli się zdarzy nowy rok 1815, ale tęgiego chłopa, szczerego i prostego jak Cathelineau; szlachcic wpoi weń zasady: niech to będzie, o ile możliwe, jego mleczny brat. Niech każdy z nas poświęci piątą część swego dochodu, aby stworzyć tę małą oddaną armję, pięciuset ludzi na każdy departament. Wówczas będziecie mogli liczyć na obcą okupację. Nigdy cudzoziemski żołnierz nie dostanie się ani do Dijon, jeśli nie będzie miał pewności, że znajdzie pięciuset sprzymierzeńców w każdym departamencie.
Cudzoziemscy monarchowie tylko wtedy zechcą z wami gadać, jeśli im zapewnicie dwadzieścia tysięcy szlachty gotowej chwycić za broń, aby im otworzyć bramy Francji. Ciężka to ofiara, powiecie; otóż, panowie, bezpieczeństwo naszych głów zależy od niej. Między wolnością prasy a naszem istnieniem jako szlachty jest walka na śmierć i życie. Zostańcie rękodzielnikami, chłopami, albo bierzcie karabin. Bądźcie tchórzami, jeśli chcecie, ale nie głupcami: otwórzcie oczy.
Strójcie bataljony, powiem wam słowami pieśni jakobinów; Wówczas znajdzie się jaki szlachetny Gustaw-Adolf, który, poruszony grożącą zagładą monarchicznej zasady, pogna trzysta mil i uczyni dla was to, co Gustaw dla protestanckich książąt. Chcecie nadal rozprawiać a nie działać? Za pięćdziesiąt lat, będą w Europie sami prezydenci republik, ani jednego króla. A wraz z temi czterema literami: K, R, Ó, L, zginą i księża i szlachta. Widzę już tylko kandydatów, robiących słodkie oczy do plugawej większości.
Darmo mówilibyście, że Francja nie ma w tej chwili popularnego wodza, znanego, ukochanego; że armja oddana jest jedynie interesom tronu i ołtarza, że wyłączono z niej starych wiarusów, gdy w każdym pruskim i austrjackim pułku znajdzie się pięćdziesięciu podoficerów, którzy byli w ogniu. Dwieście tysięcy młodzieży z drobnego mieszczaństwa rwie się do wojny...
— Dość już tych przykrych prawd, rzekła pewnym siebie tonem poważna osobistość, piastująca widocznie jakąś wysoką godność kościelną, gdyż pan de la Mole uśmiechnął się przyjaźnie zamiast się pogniewać, co było nieomylnym znakiem dla Juljana.
Dosyć przykrych prawd, streśćmy się, panowie: człowiek, któremu trzeba uciąć zgangrenowaną nogę, żleby uczynił, gdyby zapewniał chirurga: Ta noga jest zupełnie zdrowa. Darujcie mi porównanie, panowie, szlachetny książę *** jest naszym chirurgiem.
Wreszcie padło wielkie słowo, pomyślał Juljan; zatem to do.... będę gnał tej nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.