Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Czerwone i czarne | |
Wydawca | Bibljoteka Boya | |
Data wyd. | 1932 | |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir | |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
STENDHAL
CZERWONE
I
CZARNE
Tom drugi
BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11
|
Ta olbrzymia dolina napełniona blaskiem oraz tysiącami ludzi oślepiła moje oczy. Nikt mnie nie zna, wszyscy są wyżsi odemnie. Głowę tracę.
Poemi dell av. Raine.
Nazajutrz, bardzo wcześnie, Juljan przepisywał listy w bibljotece, kiedy panna Matylda weszła drzwiczkami ukrytemi w półkach na książki. Podczas gdy Juljan podziwiał ten wymysł, panna Matylda zdawała się bardzo zdumiona i dość nierada że go tam spotyka. Była w papilotach; wyraz jej twarzy wydał się Juljanowi twardy, dumny, niemal męski. Panna de la Mole wykradała potajemnie książki z bibljoteki ojca. Obecność Juljana udaremniała jej wyprawę tego ranka, co było pannie tembardziej nie w smak, ile że przyszła po drugi tom Księżniczki Babilońskiej Woltera: godne dopełnienie nawskroś monarchicznego i religijnego wychowania, arcydzieła Sacré-Coeur! Biedna dziewczyna, w dziewiętnastym roku życia, potrzebowała już ostrej zaprawy dowcipu aby znaleźć smak w powieści.
Około trzeciej, zjawił się hrabia Norbert; przyszedł przejrzeć dziennik, aby móc wieczorem rozmawiać o polityce. Rad był że ujrzał Juljana, o którego istnieniu zapomniał zupełnie. Był dlań nadzwyczaj uprzejmy; zaproponował przejażdżkę konną.
— Ojciec daje nam urlop do obiadu.
Juljan zrozumiał to nam; wydało mu się czarujące.
— Och, panie hrabio, rzekł, gdyby chodziło o to aby ściąć drzewo wysokie na ośmdziesiąt stóp, ociosać je i porznąć na deski, śmiem powiedzieć bez przechwałki, że dałbym sobie rady; ale co się tyczy konia, nie wiem czym na nim siedział sześć razy w życiu.
— To będzie siódmy raz, rzekł Norbert.
W gruncie, Juljan przypomniał sobie wjazd króla do Verrières i sądził że wybornie jeździ konno. Ale, wracając z lasku Bulońskiego, na samym środku ulicy du Bac, spadł, wymijając nagle kabrjolet i umazał się w błocie. Szczęściem, posiadał dwa ubrania. Przy obiedzie, margrabia, chcąc go zagadnąć, spytał jak się udała przejażdżka; Norbert odpowiedział śpiesznie za Juljana ogólnikowo.
— Pan hrabia zbyt łaskaw, odparł Juljan; wdzięczen mu jestem i umiem się poznać na jego dobroci. Raczył mi dać ślicznego i łagodnego konika, ale, ostatecznie, nie mógł mnie przywiązać do siodła; co sprawiło, iż, w braku takiego zabezpieczenia, wysypałem się na samym środku ulicy, tuż koło mostu.
Panna Matylda napróżno siliła się powściągnąć wybuch śmiechu; zaczęła rozpytywać o szczegóły. Juljan odpowiedział z wielką prostotą i, sam o tem nie wiedząc, okazał dużo wdzięku.
— Dobrze się zapowiada ten księżyk, rzekł margrabia do Akademika; to nie do wiary, aby parafjanin umiał się zachować naturalnie w podobnych okolicznościach; a do tego opowiada swoje nieszczęście przy damach!
Juljan tak rozweselił słuchaczy swą katastrofą, iż, pod koniec obiadu, kiedy rozmowa zeszła na inne tory, panna Matylda wypytywała jeszcze brata o szczegóły nieszczęsnego wypadku. Indagacja trwała dość długo; Juljan, spotkawszy kilka razy oczy panny de la Mole, ośmielił się odpowiedzieć wprost, mimo iż niepytany. W końcu, zaczęli się wszyscy troje śmiać niby trzech dzikusów.
Nazajutrz, Juljan wysłuchał dwóch wykładów teologji i wrócił aby przepisać ze dwadzieścia listów. W bibljotece zastał, opodal swego biurka, młodego człowieka ubranego bardzo starannie, ale o pospolitych rysach i zawistnej twarzy.
Wszedł margrabia. — Co pan tu robi, panie Tanbeau, rzekł surowo do intruza.
— Sądziłem... zaczął młody człowiek z uniżonym uśmiechem.
— Nie, panie, nie sądziłeś pan. Jestto próba, ale niefortunna.
Młody Tanbeau wstał i wyszedł, wściekły. Był to bratanek Akademika popieranego przez panią de la Mole; kierował się na drogę naukową. Akademik uprosił margrabiego, aby go wziął za sekretarza. Tanbeau, który pracował w oddzielnym pokoju, dowiedziawszy się o łaskach Juljana, zapragnął je podzielić i usadowił się rano ze swą robotą w bibljotece.
O czwartej, Juljan ośmielił się, po krótkiem wahaniu, zajść do hrabiego Norberta. Hrabia wybierał się właśnie na przejażdżkę; zakłopotał się troszkę, był bowiem bardzo grzeczny.
— Sądzę, rzekł do Juljana, że niebawem zacznie pan brać lekcje jazdy; za kilka tygodni z przyjemnością wybiorę się z panem na spacer.
— Chciałem mieć ten zaszczyt i podziękować panu hrabiemu za jego łaskawość; niech mi pan wierzy, rzekł Juljan bardzo poważnie, że czuję wszystko co mu jestem winien. Jeśli koń nie skaleczył się wskutek mej wczorajszej niezręczności i jeśli jest wolny, chętnie przejechałbym się dzisiaj.
— Wybornie, drogi panie Sorel, na twoje ryzyko! Uważaj pan, że dopełniłem wszystkich perswazyj zaleconych przez rozsądek; jest już czwarta, nie mamy czasu do stracenia.
Znalazłszy się na koniu, Juljan spytał: — Co trzeba robić, aby nie spaść?
— Wiele rzeczy, odparł Norbert śmiejąc się do rozpuku; naprzykład pochylić się wstecz.
Juljan ruszył ostrym kłusem. Znaleźli się na placu Ludwika XVI.
— Ej, młody śmiałku, rzekł Norbert, zadużo tu powozów, i w dodatku prowadzonych przez warjatów! Skoro spadniesz, przejadą bez ceremonji po tobie; nie zechcą kaleczyć pyska koniowi, osadzając go w miejscu.
Dwadzieścia razy Juljan omal że nie spadł; ale, ostatecznie, zakończyło się bez wypadku. Za powrotem, młody hrabia rzekł do siostry:
— Przedstawiam ci tęgiego chwata.
Przy obiedzie, mówiąc do ojca przez cały stół, Norbert chwalił odwagę Juljana; to było wszystko, co można było pochwalić w jego sposobie dosiadania konia. Młody hrabia słyszał zrana, jak masztalerze opowiadali w dziedzińcu o upadku sekretarza, drwiąc sobie nielitościwie.
Mimo tylu objawów łaskawości, Juljan uczuł się niebawem zupełnie osamotniony wśród tej rodziny. Wszystkie zwyczaje wydawały mu się dziwne, co chwila popełniał omyłki będące uciechą lokajów.
Ksiądz Pirard odjechał do swej parafji. Jeśli Juljan jest słabą trzciną, myślał, niech zginie; jeśli jest tęgim człowiekiem, niech sobie sam daje rady.
Co on tu robi? czyżby mu się tu podobało? czyżby on starał się tu podobać?
Ronsard.
O ile, w dostojnym salonie de la Mole, wszystko się wydawało dziwne Juljanowi, o tyle nawzajem blady ten i czarno ubrany młodzieniec wydawał się bardzo dziwny osobom które raczyły go zauważyć. Pani de la Mole podsunęła mężowi myśl, aby go wyprawiać z jakiemś zleceniem w dnie ceremonjalnych obiadów.
— Mam ochotę przeprowadzić doświadczenie do końca, odparł margrabia. Ksiądz Pirard utrzymuje, że popełniamy błąd krusząc dumę ludzi, których dopuszczamy do siebie. Można się oprzeć jedynie na tem co stawia opór, etc. Ten chłopak razi zresztą jedynie swą obcą fizjognomją, pozatem jest głuchy i niemy.
— Aby się rozeznać w tym świecie, rzekł sobie Juljan, muszę zapisywać nazwiska i po parę słów o charakterze osób, które spotykam w salonie.
Na początku, pomieścił kilku przyjaciół domu, którzy, na wszelki wypadek, zabiegali się o względy Juljana, w mniemaniu że, przez kaprys margrabiego, posiada on nań wpływ. Były to mizerne i dość płaskie figury; ale trzeba dodać na chwałę tej klasy zapełniającej dziś arystokratyczne salony, nie byli jednako uniżeni wobec wszystkich. Niejeden zniósłby wiele od margrabiego, a nie ścierpiałby ostrzejszego słowa z ust pani de la Mole.
Cechą obojga państwa domu była duma i znudzenie; nadto przywykli obrażać ludzi dla rozerwania się, aby mogli posiadać prawdziwych przyjaciół. Ale, wyjąwszy dni dżdżyste oraz momenty nudy okrutnej — co było rzadkie — przestrzegali zawsze doskonałej grzeczności.
Gdyby owych kilku dworaków, którzy okazywali tak ojcowską sympatję Juljanowi, opuściło pałac de la Mole, margrabina byłaby zupełnie osamotniona; otóż, w pojęciu kobiet tej sfery, samotność to rzecz straszna, to symbol niełaski.
Margrabia był wzorowy dla żony; czuwał aby jej salon był dostatecznie zaludniony; nie Parami Francji, gdyż uważał że nowi jego koledzy nie są dość urodzeni aby bywać u niego jako przyjaciele, a nie dość zabawni aby ich przyjmować jak niższych od siebie.
Sekrety te przeniknął Juljan znacznie później. Polityka, która wypełnia rozmowy w domach mieszczańskich, w sferze margrabiego wypływa jedynie w chwilach ostatecznej rozpaczy.
Taka jest, nawet w tym wieku nudy, nieubłagana potrzeba zabawy, iż, zgoła w dnie obiadów, ledwie margrabia opuścił salon, wszyscy uciekali. Byle nie żartować z Boga, z księży, z króla, z wpływowych dygnitarzy ani z artystów protegowanych przez dwór, ani ze wszystkiego co jest przyjęte, byle nie chwalić Berangera, dzienników opozycyjnych, Woltera ani Russa, ani niczego co trąci odrobiną swobody myśli, byle zwłaszcza nie mówić nigdy o polityce, można było swobodnie rozprawiać o wszystkiem.
Niema kroci ani orderów, któreby mogły walczyć z taką etykietą. Każda myśl bodaj nieco żywsza wyglądała tam na grubijaństwo. Mimo dobrego tonu, wyszukanej grzeczności, dworności, nuda malowała się na wszystkich twarzach. Młodzi ludzie składający obowiązkową wizytę, bojąc się wymówić jakieś słowo któreby pozwoliło podejrzewać myśl lub też zdradziło zakazaną lekturę, milczeli, rzuciwszy parę gładkich słów na temat Rossiniego i pogody.
Juljan zauważył, że rozmowę podtrzymują zazwyczaj dwaj wicehrabiowie oraz pięciu baronów, których pan de la Mole poznał na emigracji. Panowie ci posiadali po sześć do ośmiu tysięcy funtów rocznego dochodu; czterej z nich byli zwolennikami Gazety Codziennej a trzej Francuskiej. Jeden miał codzień do opowiedzenia jakąś anegdotę ze Dworu, w której słowo cudowne powtarzało się raz po razu. Juljan zauważył, że ten miał pięć orderów, gdy inni tylko po trzy.
W zamian za to sterczało w przedpokoju dziesięciu lokajów w liberji, przez cały wieczór podawano co kwadrans herbatę i lody, o północy zaś lekką wieczerzę i szampańskie.
Była to przyczyna, dla której Juljan zostawał niekiedy do końca; pozatem nie pojmował prawie, jak można poważnie słuchać rozmów prowadzonych w tym wspaniale złoconym salonie. Niekiedy spoglądał po obecnych, dla sprawdzenia czy oni sami nie drwią z tego co mówią. Poczciwy de Maistre, którego umiem na pamięć, powiedział to sto razy lepiej, a mimo to jest bardzo nudny.
Nie sam tylko Juljan odczuwał tę duszność. Jedni pocieszali się mnogiemi porcjami lodów, drudzy przyjemnością powtarzania przez resztę wieczoru: Idę właśnie z pałacu de la Mole, gdzie słyszałem że Rosja, etc...
Juljan dowiedział się od jednego z filarów salonu, że, nie dalej jak przed pół rokiem, pani de la Mole nagrodziła dwudziestoparoletnią wytrwałość, robiąc prefektem poczciwego barona de Bourgignon, który był podprefektem od czasu Restauracji.
Wielkie to wydarzenie odświeżyło zapał gości; już dawniej niewiele rzeczy mogło ich obrazić, obecnie nie obraziliby się o nic. Rzadko zdarzało się aby komuś zrobiono afront wprost; ale parę razy pochwycił Juljan przy stole, między margrabią a jego żoną, wymiany słów bardzo dotkliwe dla osób siedzących między nimi. Dostojni ci państwo nie ukrywali szczerej wzgardy dla wszystkich nie mających z rodu prawa wstępu do karocy królewskiej. Juljan zauważył, że jedynie słowo wojny krzyżowe oblekało ich twarz w głęboką powagę zmięszaną z szacunkiem. Zwyczajny szacunek miał zawsze odcień łaski.
Pośród tej pompy i nudy, Juljan interesował się wyłącznie panem de la Mole; z przyjemnością usłyszał raz z jego ust zaprzeczenie, jakoby w czemkolwiek przyczynił się do awansu nieboraka Bourgignon. Była to uprzejmość dla margrabiny: Juljan znał przebieg sprawy od księdza Pirard.
Pewnego ranka, kiedy w bibljotece margrabiego ksiądz pracował z Juljanem nad wiekuistym procesem, Juljan spytał nagle:
— Proszę ojca, ten codzienny obiad w towarzystwie pani margrabiny, czy to mój obowiązek, czy też specjalny fawor?
— To wysoki zaszczyt, odparł ksiądz, zgorszony. Nigdy Akademik N... który od piętnastu lat zasługuje się jak może, nie zdołał go uzyskać dla swego siostrzeńca.
— To dla mnie, proszę ojca, najuciążliwsza strona urzędu. Nawet w seminarjum tak się nie nudziłem. Czasem widzę, że ziewa nawet panna de la Mole, która wszakże musi być przyzwyczajona do rozrywek tego salonu. Przez litość, niech mi to ojciec wyrobi, abym mógł jadać po dwa franki w jakiej garkuchni.
Ksiądz, prawdziwy parwenjusz, był bardzo tkliwy na zaszczyt siadania do stołu z magnatem. Silił się rozbudzić te uczucia w Juljanie, kiedy lekki szmer sprawił, że obaj odwrócili głowę. Juljan ujrzał pannę de la Mole. Przyszła po książkę i słyszała wszystko: powzięła stąd pewien szacunek dla Juljana. Ten przynajmniej nie urodził się służalcem, jak ów stary ksiądz. Boże! jakiż on szpetny!
Przy obiedzie, Juljan nie śmiał popatrzyć na pannę de la Mole, ale ona zagadnęła go łaskawie. Tego dnia spodziewano się licznych gości, namówiła go by został. W Paryżu, młode panny nie lubią ludzi starszych, zwłaszcza gdy są nieco zaniedbani. Juljan nie potrzebował zbyt wielkiej spostrzegawczości, aby zauważyć, że pozostali w salonie koledzy pana de Bourgignon mieli zaszczyt być stałym przedmiotem żarcików panny de la Mole. Tego dnia — może dla popisu — szczególnie była okrutna dla nudziarzy.
Panna de la Mole stanowiła ośrodek małej grupy, która się tworzyła prawie co wieczór za olbrzymią berżerką margrabiny. Tam, skupiali się margrabia de Croisenois, hrabia de Caylus, wicehrabia de Luz i paru jeszcze młodych oficerów zaprzyjaźnionych z Norbertem lub jego siostrą. Panowie ci zasiadali na wielkiej niebieskiej kanapie. Obok kanapy, zdala od świetnej Matyldy, Juljan siadał milcząco na wyplatanem krzesełku. Ten skromny posterunek był przedmiotem zazdrości dworaków; Norbert sadowił na nim młodego sekretarza, zwracając się doń lub wciągając go do rozmowy parę razy w ciągu wieczoru. Tego dnia, panna de la Mole spytała go, jak wysoka może być góra, na której wznosi się cytadela w Besançon. Juljan w żaden sposób nie umiał powiedzieć, czy ta góra jest wyższa czy niższa od Montmartre. Często śmiał się serdecznie z tego co mówiono w tem kółku, ale czuł że byłby niezdolny do takiej rozmowy. Był to niby cudzoziemski język, który rozumiał, ale którym nie umiałby mówić.
Kompanja Matyldy była tego dnia szczególnie wrogo usposobiona dla napływających gości. Przyjaciele domu mieli oczywiście pierwszeństwo, jako lepiej znani. Można się domyślać, z jaką uwagą Juljan słuchał; wszystko go interesowało, i treść i forma żartów.
— A! pan Descoulis, rzekła Matylda, nie nosi już peruki; czyżby się chciał dobić prefektury blaskiem swego genjuszu? patrzcie jak wystawia to łyse czoło, brzemienne jakoby wielkiemi myślami.
— Ten człowiek zna cały świat, rzekł margrabia de Croisenois; bywa także u mego wuja, kardynała. Zdolny jest, lata całe, pielęgnować jedno kłamstwo w domu każdego z przyjaciół, a ma ich dwustu lub trzystu. Umie hodować przyjaźń, to jego talent. Od siódmej rano, w zimie, sterczy już zabłocony pod drzwiami któregoś z przyjaciół. Od czasu do czasu obraża się i pisze tuzin listów z zerwaniem. Następnie godzi się i pisze znowuż tuzin listów z wylewami przyjaźni. Ale najświetniejsza jego rola, to szczere i proste oddanie zacnego człowieka, który nie chowa urazy. Manewr ten powtarza się, ilekroć ma prosić o jaką usługę. Wikarjusz mego wuja cudownie opowiada życie pana Descoulis od czasu Restauracji. Ściągnę go tu do nas.
— Et, nie bardzo wierzę w takie gadania; to zawodowa zazdrość między mizerakami, rzekł hrabia de Caylus.
— Pan Descoulis będzie miał miejsce w historji, odparł margrabia; dokonał dzieła Restauracji z księdzem de Pradt oraz panami de Talleyrand i Pozzo di Borgo.
— Ten człowiek obracał miljonami, rzekł Norbert, i nie pojmuję że mu się chce przychodzić tutaj, aby znosić docinki mego ojca, nieraz bardzo dotkliwe. Ile razy zdradziłeś przyjaciół, mój dobry Descoulis, pytał go raz na cały głos z końca stołu.
— Ale czy to prawda, że on zdradzał? rzekła panna de la Mole. Któż nie zdradzał?
— Jakto! rzekł hrabia de Caylus do Norberta, bywa u was Sainclair, sławny liberał; kiż licho on tutaj robi? Muszę podejść do niego, zagadnąć go, pociągnąć za język; powiadają że taki dowcipny.
— Ale jakim cudem matka twoja go przyjmuje? rzekł pan de Croisenois. Ten człowiek ma poglądy tak dzikie, tak szlachetne, tak niezależne...
— Patrzcie, rzekła panna de la Mole: oto ów niezależny człowiek kłania się do ziemi panu Descoulis i ściska jego dłoń. Myślałam prawie, że go pocałuje w rękę.
— Widocznie Descoulis jest w lepszych stosunkach z władzą niż przypuszczamy.
— Sainclair bywa tutaj, aby się dostać do Akademji, rzekł Norbert: spójrzcie jak się kłania baronowi L...
— Mniej podle byłoby uklęknąć poprostu, odparł pan de Luz.
— Drogi Sorel, rzekł Norbert, ty, który masz olej w głowie ale przybywasz z prowincji, staraj się nigdy nikomu nie kłaniać tak jak ów poeta; nawet samemu Bogu Ojcu.
— A, otóż i żywe wcielenie dowcipu, baron Bâton, rzekła panna de la Mole, naśladując zlekka głos oznajmiającego lokaja.
— Zdaje się, że nawet służba śmieje się tu z niego. Cóż za nazwisko, baron Bâton! rzekł de Caylus.
— „Cóż znaczy nazwisko?“ tłómaczył nam kiedyś, odparła Matylda. „Wyobraźcie sobie państwo księcia de Bouillon, gdyby go oznajmiono po raz pierwszy: trzeba jedynie, aby publiczność oswoiła się trochę...“
Juljan oddalił się. Mało wrażliwy jeszcze na finezje lekkiej drwiny, wymagał od żartu aby się wspierał na rozumowej podstawie. W ucinkach młodych ludzi widział jedynie skłonność do obmowy, i to go raziło. W swej prowincjonalnej czy angielskiej pruderji posuwał się tak daleko, że dopatrywał się w tem zazdrości, w czem się z pewnością mylił.
— Hrabia Norbert, powiadał sobie, który w moich oczach sporządzał trzy bruljony, mając skreślić list na kilkanaście wierszy do pułkownika, byłby bardzo szczęśliwy, gdyby w swojem życiu napisał jedną stronicę taką jak Sainclair.
Snując się niepostrzeżenie, dzięki swej nieznaczącej pozycji, Juljan zbliżał się kolejno do rozmaitych grup; posuwał się zdala za baronem Bâton, pragnąc go posłyszeć. Ów tak inteligentny człowiek wyglądał jakiś nieswój; uspokoił się dopiero wówczas, kiedy wyrzucił z siebie kilka efektownych frazesów. Juljan odniósł wrażenie, że ten rodzaj inteligencji potrzebuje przestrzeni. Baron nie umiał rzucić ciętego słówka; aby zabłysnąć, trzeba mu było conajmniej czterech zdań, każde po kilka wierszy.
— Ten człowiek rozprawia, nie rozmawia, rzekł ktoś za Juljanem. Obrócił się i poczerwieniał z przyjemności, usłyszawszy nazwisko hrabiego Chalvet. Był to największy umysł owej epoki. Juljan spotykał często jego nazwisko w Pamiętniku z wyspy św. Heleny, oraz w urywkach historyj dyktowanych przez Napoleona. Hrabia Chalvet był oszczędny w słowach; określenia jego były niby błyskawice, trafne, żywe, głębokie. Skoro on zaczynał mówić, natychmiast dyskusja posuwała się naprzód. Rozumował faktami; przyjemnie było go słuchać. Zresztą w polityce był skończony cynik.
— Ja jestem niezawisły, mówił do jakiegoś jegomości upstrzonego orderami, z którego drwił widocznie. Skąd wymagać, abym dziś miał te same przekonania co przed sześciu tygodniami? W takim razie, zasady byłyby moim tyranem.
Czterej otaczający go poważni młodzi ludzie skrzywili się; ci panowie nie lubili żartów. Hrabia zrozumiał że się posunął za daleko. Szczęściem, dostrzegł przezacnego pana Balland, wcielenie uczciwej obłudy. Zagadnął go; wszyscy otoczyli ich kręgiem, wiedząc że biedny Balland będzie kozłem ofiarnym. Dzięki swej moralności i mozołom, mimo iż bardzo szpetny i obciążony początkami karjery trudnemi do opowiedzenia, Balland znalazł bogatą żonę która umarła; następnie drugą, równie bogatą, której nie pokazuje. Cieszy się, w pokorze ducha, sześćdziesięcioma tysiącami renty, ba, nawet ma pochlebców. Hrabia Chalvet zagadnął go o to wszystko, i to bez żadnej litości. Niebawem, zebrało się koło nich ze trzydzieści osób. Wszyscy uśmiechali się, nawet poważni młodzi ludzie, nadzieja epoki.
— Poco on przychodzi do pana de la Mole, gdzie jest przedmiotem pośmiewiska? myślał Juljan. Zbliżył się do księdza Pirard, aby o to zapytać.
Pan Balland wymknął się.
— No! rzekł Norbert, jeden ze szpiclów mego ojca poszedł; zostaje jedynie mały kuternoga, Napier.
— Czyżby tu było słowo zagadki? pomyślał Juljan. Ale, w takim razie, czemu margrabia przyjmuje pana Balland?
Surowy ksiądz Pirard, zaszyty w kąt salonu, krzywił się, słysząc oznajmiane nazwiska.
— Ależ to jaskinia, powiadał jak Bazyljo w Cyruliku, widzę tu same podejrzane figury.
Surowy ksiądz nie znał satelitów wielkiego świata. Ale, zapomocą przyjaciół swoich, jansenistów, miał dokładne wiadomości o ludziach, którzy dostają się do salonów jedynie dzięki zręczności w oddawaniu usług wszystkim stronnictwom lub też dzięki skandalicznemu bogactwu. Przez chwilę odpowiadał obszernie na ciekawe pytania Juljana; poczem urwał nagle, stroskany że wciąż musi mówić źle o drugich, i wyrzucając to sobie jako grzech. Ksiądz Pirard, jansenista, przytem z natury żółciowy a poczytujący sobie za obowiązek miłość bliźniego, był całe życie w walce z sobą.
— Cóż za fizjognomja, ten ksiądz Pirard, mówiła panna de la Mole, gdy Juljan zbliżał się do kanapy.
Juljana podrażniły te słowa; mimo to, panna miała słuszność. Ksiądz Pirard był bezsprzecznie najzacniejszym człowiekiem w tym salonie, ale jego popryszczona twarz, odzwierciedlająca zgryzoty sumienia, była w tej chwili odrażająca. I wierzyć tu fizjognomjom, myślał Juljan; w chwili właśnie gdy ksiądz Pirard najskrupulatniej wyrzuca sobie jakąś przewinę, wygląda potwornie; podczas gdy na obliczu takiego Napier, notorycznego szpiega, odbija się czyste i spokojne szczęście. Ksiądz Pirard uczynił wszelako wielkie ustępstwo dla swego stronnictwa: przyjął służącego, był bardzo starannie ubrany.
W tej chwili, Juljan zauważył coś niezwykłego: wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom, zapanowała niemal cisza. Lokaj oznajmił sławnego barona de Tolly, który, z okazji wyborów, ściągnął na siebie ogólną uwagę. Juljan przysunął się i ujrzał go bardzo wyraźnie. Baron przewodniczył w pewnym okręgu; wpadł na genjalną myśl usunięcia kartek zawierających listę jednego stronnictwa; dla wyrównania zaś, zastępował je innemi kartkami, zawierającemi nazwiska które mu były sympatyczne. Kilku wyborców, spostrzegłszy ten manewr, nie omieszkało powinszować go panu baronowi. Nieborak był jeszcze blady od tej awantury. Niepoczciwi napomykali coś o galerach. Pan de la Mole przyjął go chłodno. Baron wymknął się.
— Spieszy się do pana Comte[1], rzekł hrabia Chalvet; powstał śmiech.
Wśród kilku wielkich panów, przeważnie milczących, oraz intrygantów, raczej ludzi nietęgiej opinji ale zdolnych, którzy tego wieczora tłoczyli się w salonie pana de la Mole (przebąkiwano, że ma zostać ministrem), młody Tanbeau zdobywał sobie ostrogi. Jeśli nie posiadał jeszcze bystrości sądu, zastępował ją, jak zaraz zobaczymy, energją słowa.
— Czemu nie skazano tego człowieka na dziesięć lat więzienia? mówił w chwili gdy Juljan zbliżał się do grupy; takie gady należy trzymać w lochach; powinni gnić w ciemności, inaczej jad ich nabiera siły i staje się groźniejszy. Cóż za sens ma tutaj tysiąc talarów grzywny! Jest ubogi, dobrze, tem lepiej; ale stronnictwo zapłaci za niego. Należało mu dać pięćset franków grzywny i dziesięć lat turmy.
Tam do licha, o jakim-to potworze mówią? pomyślał Juljan, podziwiając gwałtowność słów i gestów kolegi. Szczupła i zapadła twarz siostrzeńca Akademika wstrętna była w tej chwili. Juljan dowiedział się rychło, że chodziło o największego współczesnego poetę.
— Och! nikczemnik! wykrzyknął Juljan wpół-głośno i szlachetne łzy zwilżyły jego oczy. A, łajdaku, pomyślał, odpłacę ja ci te słowa.
Oto, myślał, tyraljerzy stronnictwa, którego jednym z wodzów jest margrabia. A ten wielki człowiek, spotwarzany przezeń, ileż mógłby zebrać orderów, ile synekur, gdyby się sprzedał, nie powiadam już nędznemu ministerjum pana de Nerval, ale jednemu z owych względnie uczciwych ministrów, którzy się przesunęli przed naszemi oczami.
Ksiądz Pirard, z którym pan de la Mole rozmawiał chwilę, skinął zdala na Juljana. Ale, kiedy Juljan, który słuchał właśnie ze spuszczonemi oczami jeremiad jakiegoś biskupa, uwolnił się i mógł się zbliżyć do swego protektora, ujrzał go w towarzystwie ohydnego Tanbeau. Płaz ten nienawidził księdza, jako sprawcę faworu Juljana, co nie przeszkadzało, że mu pilnie nadskakiwał.
— Kiedyż śmierć oswobodzi nas od tego ścierwa? W tych słowach, nacechowanych biblijną energją, gryzipiórek mówił właśnie o czcigodnym lordzie Holland. Specjalnością jego było, że znał doskonale życiorysy współczesnych i właśnie uczynił szybki przegląd ludzi, mogących sobie rościć pretensje do jakiegoś wpływu pod berłem nowego króla Anglji.
Ksiądz Pirard przeszedł do sąsiedniego salonu: Juljan udał się za nim.
— Margrabia nie lubi bazgraczy, ostrzegam cię; to jego jedyna antypatja. Znaj łacinę, grekę, jeśli zdołasz, historję egipską, perską etc., będzie cię szanował i popierał. Ale nie waż się pisać bodaj jednej stronnicy po francusku, zwłaszcza w materjach poważnych, przerastających twoje stanowisko: nazwie cię bazgraczem i zrazi się do ciebie zupełnie. Jakto, mieszkając w pałacu magnata, nie znasz powiedzenia księcia de Castries o d’Alembercie i Russie: „Hołota! chce to o wszystkiem rozprawiać, a niema ani tysiąca talarów renty!“
— Wszystko tu wiedzą, pomyślał Juljan, jak w seminarjum! Nakreślił, w istocie, kilka kartek, dosyć bombastycznym stylem: panegiryk na cześć starego chirurga, który rzekomo zrobił go człowiekiem. I kajet ten, powiadał sobie Juljan, stale był pod kluczem! Poszedł do siebie, spalił rękopis i wrócił do salonu. Świetne opryszki już znikły, zostali jedynie posiadacze wysokich orderów.
Dokoła stołu, który służba wniosła wraz z zastawą, skupiło się kilka dam bardzo urodzonych, bardzo nabożnych, bardzo przesadnych, liczących od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. Weszła właśnie świetna marszałkowa de Fervaques, przepraszając że przybywa tak późno. Juljan drgnął: w oczach i spojrzeniu miała coś z pani de Rênal.
Koło panny de la Mole było wciąż pełno; wyśmiewała się, z akompanjamentem przyjaciół, z biednego hrabiego de Thaler. Był to jedyny syn owego sławnego żyda, głośnego z bogactw, które zdobył pożyczając pieniędzy królom na wojnę z ludami. Żyd umarł właśnie, zostawiając synowi trzysta tysięcy talarów miesięcznej renty, i nazwisko zbyt znane, niestety! Wyjątkowe to położenie wymagałoby wielkiej prostoty charakteru, albo też wielkiej energji i siły woli. Nieszczęściem, hrabia był przeciętnym człowiekiem, pełnym wszelkiego rodzaju pretensyj, które wmawiali mu pochlebcy.
De Caylus utrzymywał, że podsunięto mu zamiar starania się o pannę de la Mole, której nadskakiwał margrabia de Croisenois, mający sto tysięcy franków renty i w perspektywie tytuł książęcy.
— Och, nie obmawiajcie hrabiego, że ma jakiś zamiar, powiadał miłosiernie Norbert.
Zdolność chcenia, to była rzecz, której najbardziej brakło hrabiemu de Thaler. Pod tym względem, godzien był być królem. Radził się wszystkich, a nie miał odwagi iść za niczyją radą do końca.
Sama jego fizjognomja, powiadała panna de la Mole, wystarczała, aby obudzić szczerą wesołość. Była to osobliwa mięszanina niepokoju i rozczarowania; ale, od czasu do czasu, czytało się na niej wyraźnie ów przypływ pychy i zarozumiałości, naturalny w najbogatszym człowieku we Francji, zwłaszcza kiedy człowiek ten jest dość przystojny i nie ma trzydziestu sześciu lat. „Jest nieśmiało-arogancki“, powiadał pan de Croisenois. Hrabia de Caylus, Norbert i paru młodych furfantów[2] dworowali zeń sobie, bez jego wiedzy, do syta; wreszcie, z uderzeniem pierwszej, wyprawili go.
— Czy to pańskie słynne araby czekają na pana u bramy w tę plutę? spytał Norbert.
— Nie, to inna para, o wiele tańsza, odparł de Thaler. Lewy kosztuje może pięć tysięcy franków; prawy tylko sto ludwików; ale też zaprzęgają go jedynie w nocy, dlatego że dobrze chodzi w parze.
Uwaga Norberta nasunęła hrabiemu myśl, że człowiekowi takiemu jak on wypada pasjonować się końmi i że nie należy koni narażać na słotę. Odszedł; niebawem pożegnała się i młodzież, żartując zeń sobie.
— Oto, myślał Juljan słysząc na schodach ich śmiechy, miałem sposobność ujrzeć przeciwieństwo mego położenia! Nie mam ani dwudziestu ludwików renty, znalazłem się obok człowieka który ma dwadzieścia ludwików renty na godzinę, i żartowano sobie z niego... Taki widok może wyleczyć z zawiści.
Każda żywsza myśl uchodzi tam za nieprzyzwoitość, tak wszyscy nawykli do bezbarwnych słów. Biada temu, kto wkłada w rozmowę coś z siebie.
Faublas.
Po kilku miesiącach prób, oto jaka była pozycja Juljana, w chwili gdy intendent wręczył mu trzeci kwartał zasług. Pan de la Mole powierzył mu zarząd majątków w Bretanji i Normandji. Juljan odbywał często podróże w te strony. Ponadto, prowadził korespondencję w sprawie wiekuistego procesu z księdzem de Frilair. Ksiądz Pirard zapoznał go ze szczegółami.
Na podstawie zwięzłych notatek, które margrabia gryzmolił na marginesie, Juljan wygotowywał listy: prawie każda odpowiedź zyskiwała aprobatę.
W seminarjum, profesorowie żalili się na jego brak pilności, mimo to uważali go za jednego z najcelniejszych uczniów. Różnorodne te prace, prowadzone z całym zapałem obolałej ambicji, rychło odjęły licom Juljana prowincjonalną świeżość. Bladość ta przemawiała na korzyść Juljana w oczach młodych seminarzystów; wydali mu się mniej złośliwi, mniej płaszczący się przed pieniądzem niż koledzy z Besançon; oni zaś uważali go za suchotnika.
Margrabia darował mu konia. Obawiając się, że go ktoś może zobaczyć w czasie przejażdżki, Juljan oznajmił, że lekarze zalecili mu to ćwiczenie.
Ksiądz Pirard wziął go z sobą na kilka zebrań jansenistów. Juljan zdumiał się; pojęcie religji łączyło się nieodzownie w jego umyśle z pojęciem obłudy i nadzieją zysków. Podziwiał tych surowych i pobożnych ludzi nie myślących o dochodach. Wielu jansenistów nabrało dlań sympatji; wspierali go radą. Poznał tam hrabiego Altamira, wysokiego mężczyznę, liberała skazanego na śmierć w swej ojczyźnie, przy tem dewota. Uderzył go ten kontrast: dewocja i miłość swobody.
Z młodym hrabią Juljan był chłodno. Norbert zauważył, że nadto żywo odcina się jego przyjaciołom. Do panny Matyldy, Juljan, uchybiwszy parę razy konwenansom, postanowił wogóle się nie odzywać. Wszyscy w pałacu de la Mole byli dlań bardzo grzeczni; ale czuł się jakby zdegradowany. Zdrowy chłopski rozum tłumaczył mu to zjawisko pospolitem przysłowiem: Nowe sito na kołek.
Może widział rzeczy nieco jaśniej niż w pierwszych dniach, lub też pierwszy czar paryskiej uprzejmości minął.
Z chwilą gdy kończył pracować, ogarniała go śmiertelna nuda; było to wyjaławiające działanie wielkoświatowej grzeczności, cudownej w istocie, ale tak odmierzonej, tak doskonale stopniowanej zależnie od pozycji. Zapewne, można zarzucić prowincji pospolitość, ton niedość grzeczny, ale przynajmniej czujesz że tego kto z tobą mówi obchodzisz bodaj trochę. W pałacu de la Mole nigdy nikt nie uraził miłości własnej Juljana; ale często, z końcem dnia, miał ochotę płakać. Na prowincji, garson w kawiarni zainteresuje się tobą, jeśli ci się zdarzy wypadek; ale, jeśli ten wypadek zawiera coś dotkliwego dla miłości własnej, wówczas, ubolewając nad tobą, powtórzy dziesięć razy słowo będące dla ciebie męczarnią. W Paryżu każdy ma tę delikatność aby ukryć śmiech, ale też zawsze jesteś obcy.
Pomijam milczeniem mnóstwo drobnych przygód, które byłyby może okryły śmiesznością Juljana, gdyby nie znajdował się poniekąd poniżej śmieszności. Nadmierna wrażliwość była przyczyną że popełniał tysiąc niezręczności. Każda jego zabawa miała swój cel; codziennie strzelał z pistoletu, był jednym z najlepszych w szkole fechtunku. Skoro miał wolną chwilę, zamiast wypełniać ją jak dawniej czytaniem, biegł do ujeżdżalni i dosiadał narowistego konia. W czasie przejażdżek z nauczycielem, prawie zawsze w końcu znajdował się na ziemi.
Margrabiemu podobała się w Juljanie jego wytrwała praca, jego milczenie, inteligencja; stopniowo zaczął mu powierzać wszystkie trudniejsze sprawy. W chwilach gdy jego górne ambicje zostawiały mu nieco wytchnienia, margrabia kierował interesami wcale roztropnie. Mogąc, dzięki swej pozycji, mieć wczesne wiadomości, grał szczęśliwie na giełdzie. Rozdawał setki ludwików, a pieniał się o setki franków. Ludzie bogaci i ambitni szukają w interesach zabawy, nie rezultatów. Margrabia potrzebował szefa sztabu, któryby zaprowadził w jego finansach jasny i łatwy do ogarnięcia porządek.
Pani de la Mole, mimo że tak obojętna z natury, żartowała niekiedy z Juljana. Nieobliczalność uczuciowych natur jest czemś wielce antypatycznem dla wielkich dam: jestto przeciwny biegun konwenansu. Parę razy, margrabia ujął się za swym sekretarzem: jeśli jest śmieszny w salonie (mówił), wynagradza to w kancelarji. Juljanowi zdawało się znowuż, że pochwycił tajemnicę margrabiny: objawiała żywe zainteresowanie wszystkiem, ilekroć oznajmiono barona de la Joumate. Był to człowiek niezmiernie chłodny, o niewzruszonej fizjognomji. Był wysoki, szczupły, brzydki, dobrze ubrany, przesiadywał wciąż na Dworze i naogół nie mówił nic o niczem. Taki był jego sposób myślenia. Pani de la Mole byłaby, po raz pierwszy w życiu, niezmiernie szczęśliwa, gdyby mogła zań wydać córkę.
Jeżeli można wybaczyć zadowolenie z siebie, to jedynie w młodości, wówczas bowiem jest ono przesadą rzeczy miłej. Musi iść w parze z miłością, weselem, beztroską. Ale zadowolenie z siebie z powagą! z miną uroczystą i zarozumiałą! ten ostatni szczebel śmieszności miał być przywilejem XIX wieku. I tacy ludzie chcą spętać hydrę rewolucji!
Johanisberg, pamflet.
Jak na świeżego przybysza, który w dodatku przez dumę nigdy się o nic nie pytał, Juljan nie popełnił zbyt wielu niezręczności. Jednego dnia, kiedy, zaskoczony ulewnym deszczem, schronił się do kawiarni, jakiś wysoki mężczyzna w grubym surducie, uderzony jego chmurnem spojrzeniem, zmierzył go oczami, zupełnie tak jak niegdyś w Besançon kochanek Amandy.
Juljan zbyt często wyrzucał sobie że puścił bezkarnie ową pierwszą zniewagę; nie ścierpiał tego spojrzenia. Zażądał wyjaśnień. Obcy obrzucił go z miejsca gradem obelg; goście otoczyli ich, przechodnie stawali pod drzwiami. Przez prowincjonalną ostrożność, Juljan miał zawsze przy sobie parę małych pistoletów; ściskał je w kieszeni konwulsyjnym ruchem. Mimo to, zapanował nad sobą; powtarzał jedynie: Proszę o pański adres; gardzę panem.
Wytrwałość, z jaką uczepił się tych kilku słów, ściągnęła w końcu uwagę tłumu.
Oczywiście! niechże tamten, który tak rozpuścił gębę, da mu swój adres. Mężczyzna w surducie, słysząc uwagi w tym duchu, rzucił w nos Juljanowi kilka biletów wizytowych. Szczęściem, żaden nie trafił go w twarz; zdecydowany był zrobić użytek z broni, jeśli go tamten tknie. Wreszcie, napastnik odszedł; od czasu do czasu odwracał się jeszcze, grożąc pięścią i ziejąc obelgami.
Juljan był zlany potem. Zatem jest w mocy lada wyrzutka wzruszyć mnie w ten sposób! powtarzał z wściekłością. W jaki sposób zdławić tę upokarzającą wrażliwość?
Skąd wziąć świadków? nie miał przyjaciela. Miał sporo znajomych; ale wszyscy regularnie po kilku tygodniach odsuwali się od niego.
— Nie umiem żyć z ludźmi i oto strasznie jestem ukarany, pomyślał. Wreszcie przyszło mu do głowy odszukać ex-porucznika 96-go pułku, nazwiskiem Lieven, biedaczynę z którym fechtował się często.
— Służę panu, rzekł Lieven, ale pod jednym warunkiem: jeżeli nie zranisz przeciwnika, będziesz się, zaraz na miejscu, bił ze mną.
— Zgoda, rzekł Juljan uszczęśliwiony, i udali się szukać pana M. C. Beauvoisis, podług adresu wskazanego na bilecie, kędyś w dzielnicy Saint-Germain.
Była siódma rano. Dopiero kazawszy się oznajmić, Juljan wpadł na myśl, że mógłby to być ów młody krewniak pani de Rênal, zatrudniony niegdyś przy ambasadzie w Rzymie lub Neapolu, który dał list polecający śpiewakowi Geronimo.
Juljan oddał rosłemu lokajowi bilet rzucony mu w twarz poprzedniego dnia, oraz własny.
Wytrzymano go, wraz ze świadkiem, dobre trzy kwadranse; wreszcie wprowadzono ich do wykwintnego apartamentu. Zastali tam młodego człowieka, strojnego jak laleczka; rysy jego miały klasyczną i bezmyślną doskonałość greckich piękności. Bardzo wąską głowę zdobiły wspaniałe włosy blond, utrefione starannie, ani jeden włosek nie odstawał. — Więc dla tej fryzury, pomyślał porucznik, błazen kazał nam godzinę czekać! Jaskrawy robdeszan[3], ranne spodeńki, wszystko, aż do haftowanych pantofli, było doskonale wypielęgnowane. Dystyngowana i martwa fizjognomja zwiastowała poprawne ubóstwo myśli: ideał dyplomaty typu Metternicha. Napoleon również nie lubił w swojem otoczeniu oficerów myślicieli.
Juljan, któremu porucznik 96-go pułku wytłumaczył, że pozwolić tak długo czekać na siebie, rzuciwszy komuś brutalnie bilet w twarz, jest nową zniewagą, wszedł ostro. Chciał być zuchwały, ale równocześnie radby się był utrzymać w dobrym tonie.
Spokój pana de Beauvoisis, mina zarazem pełna taktu, ważności i zadowolenia z siebie, wytworna elegancja ramy, wszystko to tak zdumiało Juljana, że w mgnieniu oka stracił zapęd. To nie był zgoła wczorajszy jegomość. Zaskoczony tem, że spotyka tę dystyngowaną osobistość w miejsce brutala którego szukał, nie mógł znaleźć słowa. Podał jeden z biletów które mu rzucono.
— Tak, to moje nazwisko, rzekł młody dyplomata, w którym czarny strój Juljana, o siódmej rano, nie budził zbytniego szacunku; ale, na honor, nie pojmuję...
Sposób, w jaki wymówił ostatnie słowa, zdołał na nowo podrażnić Juljana.
— Przychodzę bić się z panem, rzekł: i wytłómaczył w krótkich słowach sprawę.
Pan Karol de Beauvoisis, po dojrzałem zastanowieniu, sformułował dość korzystny sąd o kroju czarnego fraka. „Od Stauba, to pewna“, powiedział sobie słuchając wywodów Juljana; kamizelka w dobrym guście, buty przyzwoite; ale, z drugiej strony, ten czarny frak od świtu!... To aby łatwiej uniknąć kuli, zakonkludował w duchu kawaler de Beauvoisis.
Znalazłszy to wytłumaczenie, wrócił do poprzedniej wyszukanej grzeczności, traktując Juljana niemal jak równego sobie. Rozmowa ciągnęła się długo, sprawa była drażliwa; wkońcu jednak Juljan musiał się poddać oczywistości. Doskonale wychowany młodzian, którego miał przed sobą, nie przedstawiał najmniejszego podobieństwa z wczorajszym brutalem.
Juljan wyraźnie ociągał się z odejściem i przewlekał wyjaśnienia. Notował w myśli pewną arogancję kawalera de Beauvoisis: w ten sposób mówił kawaler sam o sobie, dotknięty tem że Juljan tytułuje go poprostu panem. Podziwiał jego powagę, zabarwioną odcieniem skromnego zadowolenia z siebie, które nie opuszczało go ani na chwilę. Uderzyło go szczególne mlaskanie językiem przy wymawianiu pewnych wyrazów... Ale, ostatecznie, w tem wszystkiem nie było najmniejszej przyczyny do szukania zwady.
Młody dyplomata oddawał się z wielkim wdziękiem na usługi, ale ex-porucznik 96-go pułku, który od godziny siedział z rozkraczonemi nogami, z rękami na udach i szeroko rozstawionymi łokciami, zawyrokował, że przyjaciel jego, pan Sorel, nie ma zamiaru szukać awantury, dlatego że komuś skradziono bilety wizytowe.
Juljan gotował się kwaśno do wyjścia. Powóz kawalera czekał w dziedzińcu, przed gankiem; przypadkowo podniósł oczy i poznał w woźnicy wczorajszego napastnika.
Ujrzeć go, ściągnąć za połę długiego surduta, zrzucić z kozła na ziemię i zacząć go okładać szpicrutą, było dziełem jednej chwili. Dwaj lokaje próbowali bronić kolegi, Juljanowi dostało się kilka szturchańców; natychmiast odwiódł kurek i strzelił w ich stronę; uciekli. Wszystko to stało się w ciągu minuty.
Tymczasem, kawaler de Beauvoisis zstępował ze schodów z ucieszną powagą, powtarzając z pańska: „Co to? co to?“ Najoczywiściej był bardzo ciekawy, ale dyplomatyczny chłód nie pozwalał mu okazać więcej zainteresowania. Skoro się dowiedział o co chodzi, wyniosłość walczyła na jego twarzy z żartobliwą obojętnością, która nie powinna nigdy opuszczać twarzy dyplomaty.
Porucznik 96-go pułku odgadł, że pan de Beauvoisis miałby ochotę się bić; chciał tedy dyplomatycznie zabezpieczyć przyjacielowi korzyści inicjatywy. — Teraz, wykrzyknął, jest powód do pojedynku. — Takby się zdawało, odparł dyplomata.
— Wypędzam tego łajdaka, rzekł do służby, niech inny siada na jego miejsce. Otworzono drzwiczki: kawaler zmusił Juljana i jego świadka, aby siedli pierwsi. Udali się do jednego z przyjaciół pana de Beauvoisis, który doradził spokojne miejsce na spotkanie. Po drodze, rozmowa toczyła się bardzo poprawnie; jedyną osobliwością był dyplomata w szlafroku.
— Ci panowie, mimo iż doskonale urodzeni, myślał Juljan, nie są nudni jak goście pana de la Mole; i rozumiem czemu, dodał w chwilę później: pozwalają sobie być nieobyczajni. Mówiono o tancerkach, które, we wczorajszym balecie, zwróciły na siebie uwagę publiczności. Młodzi ludzie robili aluzje do ślizkich anegdot, które tak Juljanowi jak i świadkowi jego, porucznikowi 96-go pułku, były zupełnie nieznane. Juljan nie silił się udawać doświadczenia w tej materji i przyznał się otwarcie do swej niewiedzy. Szczerość ta podobała się przyjacielowi kawalera; opowiedział kilka anegdot ze wszystkiemi szczegółami, i bardzo dowcipnie.
Jedna rzecz szczególnie uderzyła Juljana. Powóz zatrzymał się na chwilę z powodu budowy ołtarza, który wznoszono na ulicy na procesję Bożego Ciała. Młodzi ludzie pozwolili sobie na parę konceptów: proboszcz, wedle nich, był synem arcybiskupa. Nigdy u margrabiego de la Mole, który miał ochotę zostać księciem, nie pozwolonoby sobie wymówić czegoś podobnego.
Pojedynek skończył się w jednej chwili: Juljan dostał kulę w ramię, obwiązano mu je chustkami, zmoczono wódką, poczem kawaler poprosił grzecznie Juljana aby się pozwolił odwieźć do domu. Kiedy Juljan nazwał pałac de la Mole, dyplomata wymienił spojrzenie z przyjacielem. Juljan miał dorożkę, ale rozmowa tych panów wydawała mu się nieskończenie bardziej zajmująca niż towarzystwo zacnego porucznika 96-go pułku.
— Mój Boże! zatem pojedynek, to tylko tyle! pomyślał Juljan. Co za szczęście, żem znalazł tego woźnicę! Jakiż byłbym nieszczęśliwy, gdybym musiał ścierpieć jeszcze tę zniewagę.
Wesoła rozmowa nie przerwała się ani na chwilę. Juljan zrozumiał wówczas, że dyplomatyczna komedja może się zdać na coś.
— Nuda nie jest zatem czemś nieodłącznem od ludzi wielkiego świata! Żartują sobie z procesji Bożego Ciała, ośmielają się opowiadać ryzykowne anegdotki, i to z nader malowniczemi szczegółami! Brak im jedynie zmysłu politycznego, ale brak ten sowicie równoważy się wdziękiem i zręcznością wysłowienia.
Juljan uczuł żywą sympatję do tych młodych ludzi. — Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł ich częściej widywać!
Ledwie się rozstali, kawaler pobiegł szukać informacyj; nie były świetne.
— Okropna rzecz! rzekł do świadka. Niepodobna mi się przyznać, że się biłem z prostym sekretarzem pana de la Mole, i to dlatego że woźnica ściągnął mi bilety wizytowe.
— Hm, to pewna, że jest w tem spora dawka śmieszności.
Tegoż samego dnia, kawaler de Beauvoisis rozpowiedział wszędzie, że ów Sorel, zresztą młody człowiek bez zarzutu, jest naturalnym synem serdecznego druha margrabiego de la Mole. Fakt ten przyjęto bez trudności. Raz postawiwszy sprawę na tej stopie, młody dyplomata i jego przyjaciel raczyli odwiedzić Juljana kilka razy w ciągu dwóch tygodni, przez który to czas nie mógł opuszczać pokoju. Juljan przyznał się im, że tylko raz w życiu był w Operze.
— To niesłychane, rzekli, toż to jedyne miejsce gdzie się chodzi; za pierwszym razem kiedy wyjdziesz z domu, musisz iść na Hrabiego Ory.
W Operze, kawaler przedstawił go słynnemu śpiewakowi Geronimo, który cieszył się wówczas olbrzymiem powodzeniem.
Juljan niemal że kochał się w kawalerze: to połączenie godności, tajemniczej powagi oraz zadowolenia z siebie czarowało go. Tak naprzykład, kawaler zająkiwał się nieco, ponieważ miał zaszczyt widywać często wielkiego pana dotkniętego tą wadą. Nigdy Juljan nie widział w jednej osobie tylu śmiesznostek skojarzonych z doskonałością form, stanowiącą dla biednego przybysza z prowincji ideał do naśladowania.
Juljan pojawiał się dość często w operze w towarzystwie kawalera de Beauvoisis, co wywoływało komentarze.
— Słuchajno, rzekł jednego dnia pan de la Mole; jesteś tedy naturalnym synem szlachcica z Franche Comté, mego serdecznego przyjaciela?
Juljan próbował się tłumaczyć, że w niczem nie przyczynił się do tych pogłosek.
— Pan de Beauvoisis nie chciał, aby wiedziano, że się bił z synem cieśli...
— Wiem, wiem, przerwał mu pan de la Mole; odemnie teraz zależy ustalić tę wersję, która zresztą jest mi na rękę. Chciałem cię też prosić o jedną grzeczność, która ci zajmie ledwie pół godziny dziennie: co wieczór, o wpół do dwunastej bądź w przedsionku Opery, wówczas kiedy towarzystwo opuszcza teatr. Widzę u ciebie jeszcze pewne prowincjonalne nawyczki, trzeba się tego wyzbyć; zresztą nieźle jest znać, bodaj z widzenia, wysokie osobistości, do których mogę ci dać kiedy zlecenie. Zgłoś się do kancelarji, poleciłem aby ci wydano bilet.
I otrzymałem awans, nie dla zasług, ale ponieważ mój przełożony miał podagrę.
Bertolotti.
Czytelnik czuje się może zdziwiony tym swobodnym, niemal przyjacielskim tonem; zapomnieliśmy powiedzieć, że od sześciu tygodni margrabiego więziła w domu podagra. Panna de la Mole bawiła z matką w Hyères u babki. Hrabia Norbert zachodził do ojca tylko na chwilę; bardzo byli dobrze z sobą, ale nie mieli sobie nic do powiedzenia. Pan de la Mole, skazany na towarzystwo Juljana, zauważył ze zdziwieniem inteligencję chłopca. Kazał sobie czytywać dzienniki. Niebawem, młody sekretarz nauczył się wybierać zajmujące ustępy. Powstał wówczas nowy dziennik, którego margrabia nienawidził; przysiągł, że nigdy go nie będzie czytał, a codzień o nim mówił. Juljan śmiał się. Margrabia, obrażony na współczesność, kazał sobie czytywać Liwjusza, bawił go improwizowany przekład łacińskiego tekstu.
Jednego dnia, margrabia rzekł z ową nadzwyczajną grzecznością, która często niecierpliwiła Juljana:
— Pozwól, mój drogi Sorel, abym ci zrobił prezent z niebieskiego fraka: ilekroć zechcesz go włożyć i przyjść do mnie, będziesz w moich oczach młodszym bratem hrabiego de Chaulnes, to znaczy synem starego księcia, mego przyjaciela.
Juljan nie bardzo rozumiał o co chodzi; tegoż samego wieczora spróbował wizyty w niebieskim fraku. Margrabia przyjął go jak równego sobie. Juljan umiał odczuć prawdziwą grzeczność, ale nie miał pojęcia o odcieniach. Byłby przysiągł, przed tym kaprysem margrabiego, że niepodobna traktować kogoś z większemi względami. Cóż za cudowny talent, pomyślał Juljan, kiedy wstał aby się pożegnać, margrabia zaś przepraszał go, że go nie może odprowadzić z przyczyny podagry.
Ten osobliwy pomysł uderzył Juljana: Czyżby sobie drwił ze nmie? myślał. Poszedł zasięgnąć rady u księdza Pirard, który, minej grzeczny od margrabiego, pogwizdywał tylko i zaczął mówić o czem innem. Nazajutrz rano, Juljan zjawił się u margrabiego w czarnym fraku, z teką i listami do podpisu. Przyjęto go po dawnemu. Wieczorem, w niebieskim fraku, ton zupełnie odmienny: ściśle taki jak w wilję.
— Skoro pana nie nudzi zbytnio odwiedzać łaskawie biednego chorego starca, rzekł margrabia, powinienbyś mi zwierzać wszystkie szczegóły życia, ale szczerze, jasno i zabawnie. Trzeba się bawić, ciągnął margrabia: tylko to w życiu coś warte. Nikt nie może mi codzień ocalić życia na wojnie, ani codzień darować mi miljona; ale gdybym miał tu, przy swoim szezlongu, Rivarola[4], odjąłby mi codziennie godzinę cierpienia i nudy. Znałem go dobrze w Hamburgu, na emigracji.
I margrabia zaczął opowiadać Juljanowi anegdoty o Rivarolu i Hamburczykach, których trzeba było czterech na to aby zrozumieć jeden dowcip.
Pan de la Mole, skazany na towarzystwo kleryka, chciał go trochę rozruszać. Połechtał punkt honoru Juljana. Skoro żądano odeń prawdy, Juljan postanowił mówić wszystko, przemilczając wszelako dwie rzeczy: swój fanatyczny kult dla pewnego imienia które drażniło margrabiego, oraz swoje zupełne niedowiarstwo, niezbyt właściwe u przyszłego księdza. Drobne zajście z kawalerem de Beauvoisis zjawiło się bardzo w porę. Margrabia uśmiał się do łez ze sceny w kawiarni z woźnicą, który uraczył Juljana najplugawszemi wyzwiskami. Była to epoka doskonałej szczerości między chlebodawcą a sekretarzem.
Pan de la Mole zainteresował się tym niezwykłym charakterem. W początkach, podsycał śmiesznostki Juljana aby się niemi bawić; niebawem bardziej go zajęło prostować łagodnie fałszywe pojęcia chłopca. Zazwyczaj parafjanie przybyli do Paryża podziwiają wszystko, myślał margrabia, ten nienawidzi wszystkiego. Tamci są zanadto sztuczni, ten nie dosyć; stąd, głupcy biorą go za głupca.
Zimowe mrozy przewlekły atak podagry do kilku miesięcy.
— Wszak można się przywiązać do bonońskiego pieska, powiadał sobie margrabia, czemuż ja się tak wstydzę mego przywiązania do tego księżyka? Jest oryginalny. Traktuję go jak syna, więc cóż! co w tem złego? Fantazja ta, jeśli potrwa, będzie mnie kosztowała, ot, djament wartości pięciuset ludwików w testamencie.
Raz poznawszy nieugięty charakter swego protegowanego, margrabia obarczał go codziennie jakąś sprawą. Juljan zauważył z przerażeniem, że temu magnatowi zdarza się dawać dwa sprzeczne zlecenia w tym samym przedmiocie, co mogło poważnie narazić jego sekretarza. Odtąd, miał zawsze przy sobie regestr, w którym notował decyzje, margrabia zaś podpisywał je. Juljan przyjął pisarza, który kopjował poszczególne decyzje w osobnym regestrze, zawierającym również kopje listów. Pomysł ten wydał się zrazu śmieszną pedanterją; ale, w niespełna dwa miesiące, margrabia zrozumiał jego korzyści. Juljan poradził przyjąć bankowca, któryby prowadził podwójną buchalterję dochodów i wydatków z dóbr które Juljan miał pod sobą.
Zarządzenia te dały margrabiemu tak jasny wgląd w swoje sprawy, że mógł sobie pozwolić na przyjemność paru nowych spekulacyj, bez pośrednictwa agenta który go okradał.
— Weź trzy tysiące franków dla siebie, rzekł jednego dnia do swego młodego ministra.
— Panie margrabio, moje postępowanie może być źle tłumaczone.
— Czegóż chcesz tedy? podjął margrabia zniecierpliwiony.
— Aby pan margabia zechciał sam wpisać to zlecenie w regestrze; na mocy tego zlecenia otrzymam trzy tysiące franków. Zresztą, cały ten system rachunkowości jest pomysłu księdza Pirard.
Margrabia, ze znudzoną miną margrabiego de Moncade słuchającego rachunków intendenta, napisał zlecenie.
Wieczorem, kiedy Juljan zjawiał się w niebieskim fraku, nie było mowy o interesach. Uprzejmość margrabiego była tak pochlebna dla obolałej wciąż ambicji naszego bohatera, iż niebawem, mimowoli, przywiązał się do miłego staruszka. Nie znaczy to aby Juljan był uczuciowy, w paryskiem rozumieniu; ale nie był potworem, nikt zaś, od śmierci starego chirurga, nie odnosił się doń z taką dobrocią. Zauważył ze zdumieniem, że margrabia chodzi koło jego miłości własnej ze względami, jakich nigdy nie zaznał u starego chirurga. Zrozumiał także, że chirurg bardziej był dumny ze swego krzyża niż margrabia z błękitnej wstęgi; ojciec margrabiego był wielkim panem.
Jednego dnia, pod koniec rannej audjencji w czarnem ubraniu, poświęconej interesom, Juljan rozgadał się z margrabią, który go zatrzymał dwie godziny i chciał mu koniecznie dać kilka banknotów, przyniesionych przez agenta z Giełdy.
— Spodziewam się, panie margrabio, że nie oddalę się od głębokiego szacunku jaki mu jestem dłużny, skoro poproszę by mi wolno było powiedzieć kilka słów.
— Mów, chłopcze.
— Niech pan margrabia pozwoli mi nie przyjąć tego daru. Nie był przeznaczony dla człowieka w czarnym fraku, zepsułby zaś zupełnie swobodę jaką pan margrabia cierpi łaskawie u człowieka we fraku niebieskim.
Skłonił się z szacunkiem i wyszedł nie oglądając się za siebie.
Rys ten zabawił margrabiego. Opowiedział go wieczorem księdzu Pirard.
— Muszę ci wreszcie coś wyznać, drogi księże. Znam pochodzenie Juljana i upoważniam cię abyś go nie chował w sekrecie.
Dzisiejszy jego postępek był godny szlachcica, pomyślał margrabia, daję mu tedy szlachectwo.
W jakiś czas później, margrabia mógł wreszcie wychodzić.
— Pojedziesz na dwa miesiące do Londynu, rzekł do Juljana. Listy, które będę otrzymywał, wraz z memi dopiskami, każę ci przesyłać ekstrapocztą; ty będziesz sporządzał odpowiedzi i odsyłał mi je wkładając każdy list w dotyczącą odpowiedź. Obliczyłem, że zwłoka nie wyniesie więcej niż pięć dni.
Pędząc pocztą w stronę Calais, Juljan dziwił się błahości rzekomych spraw z któremi go wysłano.
Nie będziemy opisywali, z jakiem uczuciem nienawiści, zgrozy niemal, wstąpił na ziemię angielską. Czytelnicy znają jego szaloną miłość do Bonapartego. W każdym oficerze widział sir Hudsona Lowe, w każdym wielkim panu lorda Bathurst, autora niecnych zarządzeń na wyspie św. Heleny, nagrodzonego za nie dziesięcioletniem ministerjum.
W Londynie poznał wreszcie wysoką elegancję. Zbliżył się z młodymi pankami rosyjskimi, którzy go wtajemniczyli w jej arkana.
— Masz wszelkie dane, drogi Sorel, mówili; masz z natury tę chłodną minę, będącą o tysiąc mil od pierwszego wrażenia, którą tak silimy się osiągnąć.
— Nie pojąłeś swojej epoki, mówił książę Korazow: postępuj zawsze nawspak wszelkiemu oczekiwaniu. Oto, na honor, jedyna religja naszych czasów. Nie bądź ani trzpiotem ani pedantem, gdyż wówczas oczekiwanoby po tobie szaleństw lub mizdrzenia, tem samem chybiłbyś zasadzie.
Jednego dnia, Juljan okrył się chwałą w salonie księcia Fitz-James, który zaprosił go na obiad, zarówno jak księcia Korazowa. Czekano całą godzinę. Sposób, w jaki Juljan zachował się pośród dwudziestu czekających, jest do dziś dnia tematem rozmów młodych sekretarzy ambasad w Londynie. Mina jego była wręcz nieopłacona!
Naprzekór swoim przyjaciołom-dandysom, zapragnął poznać słynnego Filipa Vane, jedynego filozofa jakiego Anglja miała od Loke’a. Zastał go w chwili gdy kończył siódmy rok więzienia. — Arystokracja nie żartuje w tym kraju, pomyślał Juljan; co więcej, zniesławiono go, sponiewierano, etc.
Juljan znalazł go wcale wesołym; wściekłość arystokracji rozpraszała jego nudy. Oto, myślał Juljan wychodząc z więzienia, jedyny wesoły człowiek jakiego widziałem w Anglji.
Ze wszystkich pojęć, najpożyteczniejsze dla tyranów jest pojęcie Boga, powiedział mu Vane... Opuszczam dalszy ciąg systemu, jako zbyt cyniczny.
— Cóż zabawnego przywiozłeś mi z Anglji? spytał pan de la Mole za powrotem. Juljan milczał. — Jakież wrażenia? dodał żywo margrabia.
— Primo, rzekł Juljan, najrozsądniejszy Anglik jest szaleńcem godzinę w dniu; nawiedza go demon samobójstwa, który jest tam bóstwem domowem.
Secundo, talent i dowcip tracą, z chwilą wylądowania w Anglji, dwadzieścia pięć procent wartości.
Tertio, niema nic w świecie piękniejszego, bardziej zachwycającego, wzruszającego niż krajobraz angielski.
— Teraz ja ci coś powiem, rzekł margrabia:
Primo, dlaczegoś opowiadał, na balu u rosyjskiego ambasadora, że we Francji jest trzysta tysięcy młodych ludzi spragnionych namiętnie wojny? czy sądzisz, że to jest pochlebne dla królów?
— Nie wiadomo co robić, kiedy się rozmawia z wielkimi dyplomatami, rzekł Juljan. Mają manję poważnych dyskusyj. Skoro się ograniczyć do komunałów, uchodzi się za głupca. Skoro sobie pozwolić na coś szczerego i świeżego, są jakby spadli z obłoków, nie wiedzą co odpowiedzieć i nazajutrz o siódmej rano, każą oświadczyć nieborakowi przez sekretarza, że się zachował nietaktownie.
— Wcale nieźle, rzekł margrabia śmiejąc się. Zresztą, zakładam się, głęboki obserwatorze, żeś nie zgadł pocoś jeździł do Anglji.
— I owszem, panie margrabio; poto aby, raz na tydzień, zjeść obiad u francuskiego ambasadora, który jest najuprzejmiejszym z ludzi.
— Jeździłeś po ten order, rzekł margrabia. Nie chcę abyś porzucał czarny frak, przywykłem zaś do lżejszego tonu który przybrałem z człowiekiem we fraku niebieskim. Aż do nowej instrukcji, przyjm do wiadomości: ilekroć ujrzę ten krzyż, będziesz młodszym synem mego przyjaciela księcia de Chaulnes, człowiekiem, który, sam o tem nie wiedząc, jest od pół roku w dyplomacji. Zauważ, rzekł margrabia poważnie i przecinając wyrazy dziękczynienia, że ja cię nie chcę wyrywać z twego stanu. Jestto zawsze błąd i nieszczęście, tak dla protektora jak dla protegowanego. Kiedy moje procesy cię znudzą, lub kiedy przestaniesz mi być po myśli, wystaram ci się o dobre probostwo, jak dla naszego przyjaciela, księdza Pirard; i nic więcej, dodał margrabia sucho.
Order nasycił chwilowo dumę Juljana; stał się o wiele mowniejszy. Mniej często przypuszczał że ktoś chce go obrazić, lub że jest przedmiotem owych żarcików, które można wykładać niezbyt pochlebnie, a które, w ożywionej rozmowie, mogą przejść niepostrzeżenie.
Order ten ściągnął nań osobliwą wizytę, mianowicie barona de Valenod, który przybył do Paryża podziękować ministrowi za swoje baronostwo, oraz porozumieć się z nim. Miano go zrobić merem w miejsce pana de Rênal.
Juljan uśmiał się w duchu, kiedy Valenod dał mu do zrozumienia, iż odkryto że pan de Rênal jest jakobinem. Faktem jest, że, przy gotującym się wyborze, nowy baron był kandydatem rządowym, gdy pan de Rênal wysuwany był przez liberałów.
Próżno Juljan starał się czegoś dowiedzieć o pani de Rênal; baron, pamiętny widać dawnej rywalizacji, milczał jak grób. W końcu poprosił Juljana o pozyskanie mu głosu ojca przy wyborach. Juljan przyrzekł napisać.
— Powinienbyś, panie kawalerze, przedstawić mnie margrabiemu de la Mole.
— W istocie, powinienbym, pomyślał Juljan; ale takiego łajdaka!...
— Doprawdy, odparł, jestem zbyt skromną figurą w pałacu de la Mole, aby się podjąć tej roli.
Juljan mówił wszystko margrabiemu: wieczorem opowiedział mu pretensje Valenoda, oraz jego czyny i sprawy od 1814.
— Nietylko, odparł pan de la Mole bardzo serjo, przedstawisz mi jutro świeżego barona, ale zaproszę go na pojutrze na obiad. To będzie jeden z naszych nowych prefektów.
— W takim razie, rzekł z zimną krwią Juljan, proszę o miejsce dyrektora Przytułku dla mego ojca.
— Doskonale, rzekł rozweselony margrabia, rzecz załatwiona. Spodziewałem się morałów. Wyrabiasz się.
Pan de Valenod opowiedział Juljanowi, że dzierżawca loterji w Verrières umarł; Juljan uczynił sobie zabawkę, aby dać tę posadę panu de Cholin, owemu staremu cymbałowi, którego petycję znalazł był niegdyś w pokoju pana de Rênal. Margrabia uśmiał się szczerze z petycji którą Juljan mu wyrecytował, oraz podpisał list z prośbą o tę posadę do ministra finansów.
Ledwie zamianowano pana de Cholin, Juljan dowiedział się że poseł z jego departamentu prosił o tę posadę dla pana Gros, słynnego geometry. Szlachetny ten człowiek miał tylko tysiąc czterysta franków renty i co roku pożyczał sześćset franków świeżo zmarłemu dzierżawcy loterji, aby mu pomóc do wychowania dzieci.
Juljan zdumiał się tem co uczynił. — To nic, mówił sobie, jeśli chcę wspiąć się wyżej, trzeba będzie spełnić gorsze niesprawiedliwości i jeszcze umieć je ukryć pod sentymentalnymi frazesami. Biedny Gros! to on zasługiwał na krzyż, ja go dostałem i muszę postępować w duchu rządu który mnie nim obdarzył.
Twoja woda nie chłodzi, rzekł spragniony genjusz. — Jestto wszelako najchłodniejsze źródło w całem Diaz-Bekir.
Pellico.
Jednego dnia, Juljan wracał z uroczej wioski Villequier, nad Sekwaną. Pan de la Mole interesował się tym majątkiem, ponieważ, ze wszystkich jego posiadłości, ta jedna należała do słynnego Bonifacego de la Mole. Juljan zastał w pałacu margrabinę z córką: przybyły właśnie z Hyères.
Juljan stał się już skończonym dandysem i Paryżaninem. Przywitał pannę de la Mole ozięble. Zdawał się zgoła nie pamiętać czasów, kiedy go tak wesoło wypytywała o szczegóły upadku z konia.
Pannie de la Mole wydał się wyższy i bledszy. Postawa jego, wzięcie, nie miały nic prowincjonalnego; rozmowa natomiast trąciła jeszcze nadmierną powagą, była zbyt rzeczowa. Mimo tego racjonalizmu, nie było w nim nic płaskiego; czuło się tylko, że ten młody człowiek jeszcze zbyt wiele rzeczy bierze serjo. Ale czuło się zarazem, że jestto człowiek zdolny poprzeć to co mówi.
— Brak mu lekkości, ale nie sprytu, rzekła panna de la Mole, żartując z ojcem z krzyża który wyrobił Juljanowi. Norbert prosi cię o krzyż przez półtora roku, a przecież to jest la Mole!...
— Tak, ale Juljan ma nieoczekiwane koncepty; rzecz która owemu la Mole nie trafiła się nigdy.
Oznajmiono księcia de Retz.
Matyldę ogarnęło niezwyciężone ziewanie; odnajdywała starożytne złocenia i gości ojcowskiego salonu. Widziała z góry przenudny obraz życia, jakie ją czeka w Paryżu. A w Hyères żałowała Paryża!
Mam dziewiętnaście lat! myślała: to wiek szczęścia, mówią wszystkie te dudki o złoconych brzegach. Spojrzała na dziesiątek tomów z nowemi poezjami, nagromadzonych, w czasie jej nieobecności, na konsoli w salonie. Na swoje nieszczęście, miała więcej rozumu od pp. de Croisenois, de Caylus, de Luz, i innych przyjaciół. Wyobrażała sobie wszystko, co jej powiedzą o pięknem niebie Prowansji, o poezji, Południu, etc., etc.
Piękne oczy, w których odbijał się wyraz nudy i, co gorsza, zwątpienia o możliwości zabawy, zatrzymał się na Juljanie. — Ten przynajmniej jest nieco inny.
— Panie Sorel, rzekła owym jasnym, ostrym głosem, nie mającym nic kobiecego, którym wszelako posługują się kobiety z wielkiego świata: panie Sorel, czy pan będzie dziś na balu u księcia de Retz?
— Pani, nie miałem zaszczytu być przedstawionym księciu. (Zdawałoby się, że te słowa i ten tytuł ranią usta dumnego plebejusza).
— Zalecił memu bratu aby pana przyprowadził; niech pan przyjdzie, opowie mi pan coś o Villequier; jest projekt, aby się tam wybrać na wiosnę. Chciałabym wiedzieć, czy zamek jest możliwy do mieszkania i czy okolica w istocie tak piękna jak mówią. Tyle jest rzeczy przechwalonych!
Juljan milczał.
— Niech pan przyjdzie na bal z bratem, dodała oschle.
Juljan skłonił się. Zatem, nawet na balu, mam obowiązek składać raporty wszystkim członkom rodziny! Czyż nie jestem płatnym rządcą? (Zły humor Juljana wzrastał). Kto wie jeszcze, czy to, co powiem pannie, nie będzie krzyżowało zamiarów ojca, matki. To istny dwór udzielnego księcia. Trzebaby być zupełnem zerem, a mimo to dogodzić wszystkim.
Niesympatyczna dziewczyna! myślał patrząc za oddalającą się panną, którą matka wezwała aby ją przedstawić paru przyjaciółkom. Przesadza każdą modę; suknia spada jej z ramion; jest jeszcze bledsza niż przed podróżą... Cóż za bezbarwne włosy, tak nieprawdopodobnie jasne, rzekłby kto iż światło przechodzi przez nie nawskroś... Co za duma w ukłonie, w spojrzeniu! cóż za ruchy królowej!
Panna de la Mole skinęła na brata w chwili gdy opuszczał salon.
Hrabia Norbert zbliżył się do Juljana.
— Drogi Sorel, rzekł, czy chce pan, abym cię wziął z sobą o północy na bal do księcia de Retz? polecił mi wyraźnie, bym pana przyprowadził.
— Wiem dobrze, komu jestem winien tyle łaski, rzekł Juljan kłaniając się do ziemi.
W przystępie złego humoru, nie mogąc znaleźć nic do zarzucenia uprzejmemu a nawet serdecznemu tonowi Norberta, zaczął nicować własną odpowiedź. Wydała mu się uniżona.
Przybywszy na bal, Juljan zdumiał się wspaniałością pałacu Retzów. Nad wjazdem rozpięty był olbrzymi namiot z karmazynowej materji usianej złotemi gwiazdami: nie można sobie wyobrazić nic wytworniejszego. Pod tym namiotem, dziedziniec zmienił się w gaj pomarańcz oraz kwitnących oleandrów. Ponieważ doniczki były starannie zakopane, zdawało się że oleandry i pomarańcze wyrastają z ziemi. Droga którą wjeżdżały powozy, wysypana była piaskiem.
Całość wydała się naszemu parafjaninowi niesłychana. Nie miał pojęcia o takiej wspaniałości; w jednej chwili, rozbujana jego wyobraźnia zapomniała o wszystkich kwasach. W powozie, kiedy jechali na bal, Norbert był wesół, on zaś widział wszystko czarno; ledwie wjechali w dziedziniec, role zmieniły się.
Norbert był wrażliwy jedynie na kilka szczegółów, których, wśród takich przepychów, niepodobna było dociągnąć do całości. Szacował w myśli cenę każdej rzeczy, i, w miarę jak dochodził do pewnej cyfry, Juljan zauważył że staje się niemal zazdrosny i markotny.
Co się tyczy Juljana, wszedł do pierwszej sali zachwycony, pełen podziwu i prawie wylękły ze wzruszenia. Przy drzwiach do drugiej sali tłoczono się tak, że niepodobna było posuwać się naprzód. Dekoracja tej wielkiej sali odtwarzała Alhambrę w Grenadzie.
— Niema co, trzeba przyznać, że to królowa balu, mówił jakiś młody elegant z wąsikami, którego łokieć wbijał się w pierś Juljana.
— Panna Fourmont, która całą zimę była najpiękniejsza, odparł sąsiad, czuje że zeszła na drugi plan: popatrz, jaką ma minę.
— W istocie, stara się być piękna za wszelką cenę. Patrz, patrz na ten luby uśmiech, z jakim tańczy w kontredansie swoje solo. Na honor, to nieopłacone.
— Panna de la Mole czuje doskonale swój tryumf, ale umie nad nim panować. Rzekłbyś, że boi się podobać temu z kim rozmawia.
— Brawo! to wysoka szkoła.
Juljan czynił daremne wysiłki aby ujrzeć tę czarującą kobietę; gromadka wyższych od niego mężczyzn zasłaniała mu widok.
— Wiele jest kokieterji w tem szlachetnem umiarkowaniu, podjął młodzian z wąsikami.
— A te wielkie, niebieskie oczy, które się opuszczają tak wolno, w chwili gdy tuż, tuż, miały się zdradzić, dodał sąsiad. Na honor, bardzo sprytnie.
— Patrz, jak piękna Fourmont wygląda przy niej pospolicie, rzekł trzeci.
— Ten skromny wyraz oczu mówi: Ileż uroków rozwinęłabym dla pana, gdybyś był godny mnie!
— A kto może być godny boskiej Matyldy? rzekł pierwszy; jakiś panujący książę, piękny, rozumny, przystojny, bohaterski, i mający nie więcej niż dwadzieścia lat.
— Syn naturalny cara rosyjskiego... któremu, na intencję tego małżeństwa, wykrojonoby jakie księstwo, — albo poprostu hrabia de Thaler, ze swą miną przebranego parobka...
Zrobiło się miejsce koło drzwi, Juljan mógł wejść.
— Skoro uchodzi za takie cudo w oczach tych lalusiów, warta jest aby się jej przyjrzeć. Zrozumiem, co jest doskonałością w oczach tych ludzi.
Gdy jej szukał wzrokiem, Matylda spojrzała na niego. — Obowiązek mnie woła, rzekł sobie Juljan; ale zły humor wyładował się tylko w tem wyrażeniu. Posunął się wiedziony ciekawością; silnie wycięta suknia Matyldy zabarwiła tę ciekawość uczuciem przyjemności, co prawda w sposób mało pochlebny dla jej miłości własnej. — Świeża jest, pomyślał. Kilku młodych ludzi — Juljan poznał tych których rozmowie przysłuchiwał się we drzwiach — znajdowało się między nim a Matyldą.
— Pan spędził w Paryżu całą zimę, rzekła; prawda że to najpiękniejszy bal w tym roku?
Nie odpowiedział.
— Ten kadryl pomysłu Coulona doprawdy prześliczny; i odtańczony znakomicie.
Młodzi ludzie obrócili się, aby ujrzeć kto jest ów szczęśliwiec, z którego margrabianka chce koniecznie wycisnąć odpowiedź. Odpowiedź nie była zachęcająca.
— Nie mogę sądzić o tem, pani; życie spływa mi przy biurku; to pierwszy tak wspaniały bal który oglądam.
Młodzi ludzie z wąsikami osłupieli ze zgorszenia.
— Jest pan filozofem, panie Sorel, podjęła panna żywiej; patrzysz na te bale, festyny, jak mędrzec, jak Jan Jakób Rousseau. Szaleństwa te raczej dziwią cię niż pociągają.
Jedno słowo ugodziło wyobraźnię Juljana i wypędziło z jego serca wszelką iluzję. Usta jego przybrały wyraz przesadnej może wzgardy.
— Jan Jakób jest dla mnie głupcem, kiedy sili się wyrokować o wielkim świecie; nie rozumiał go i mierzył go duszą lokaja i parwenjusza.
— Stworzył Umowę Społeczną, rzekła Matylda ze czcią.
— Głosząc republikę i obalenie monarchji, parwenjusz ten pijany jest ze szczęścia, jeżeli jaki książę raczy zmienić kierunek poobiedniej przechadzki, aby odprowadzić któregoś z jego przyjaciół[5].
— Ach, tak, książę de Luxembourg w Montmorency, odprowadzający pana Coindet w stronę Paryża... podchwyciła panna de la Mole z przyjemnością i upojeniem pierwszych rozkoszy erudycji. Była pijana swą wiedzą, coś jak członek Akademji, który odkrył istnienie króla Feretrjusza. Oko Juljana pozostało przenikliwe i surowe. Matylda miała chwilę entuzjazmu; chłód partnera oblał ją zimną wodą. Zdumiała się; zwykle to ona działała w ten sposób na drugich.
W tej chwili, margrabia de Croisenois zbliżył się skwapliwie do panny de la Mole. Zatrzymał się na chwilę o trzy kroki, nie mogąc się przedostać. Patrzał na nią, uśmiechając się z tej przeszkody. Obok niego stała młoda margrabina de Rouvray, kuzynka Matyldy. Wspierała się na ramieniu męża, którego zaślubiła dopiero przed trzema tygodniami. De Rouvray, również bardzo młody, promieniał szczęściem człowieka, który, zawarłszy małżeństwo z konwenansu, sklecone przez dwóch rejentów, znalazł w żonie doskonałą piękność. De Rouvray miał zostać księciem po śmierci wiekowego stryja.
Gdy margrabia de Croisenois, nie mogąc przebić tłumu, patrzał na Matyldę z roześmianą twarzą, ona wiodła swemi wielkiemi oczami koloru nieba po nim i po jego sąsiadach. Czy może być coś pospolitszego niż ta cała grupa! Ten Croisenois chciałby mnie zaślubić; jest grzeczny, dworny, doskonale wychowany, jak de Rouvray. Ci panowie byliby bardzo mili, gdyby nie byli tak straszliwie nudni. On także będzie mnie prowadził na bal z tą ograniczoną i zadowoloną z siebie miną. W rok po ślubie, mój powóz, konie, suknie, zamek o dwadzieścia mil od Paryża, wszystko to będzie tak wytworne jak tylko może być; wszystko co trzeba aby doprowadzić do rozpaczy jakąś parwenjuszkę, taką hrabinę de Roiville naprzykład; a potem?...
Matylda nudziła się już w wyobraźni. Margrabia de Croisenois zdołał do niej dotrzeć i zagadnął ją; ale, pogrążona w zadumie, nie słyszała. Szmer jego słów mięszał się z gwarem balu. Wiodła machinalnie okiem za Juljanem, który oddalił się z twarzą pełną szacunku, ale dumną i niechętną. W kącie, zdala od krążącego tłumu, ujrzała hrabiego Altamira, skazanego na śmierć w ojczyźnie, znanego już czytelnikowi. Za Ludwika XIV, jakaś jego krewniaczka zaślubiła księcia Conti; wspomnienie to ubezpieczało go nieco przeciw policji Kongregacji.
— Tylko skazanie na śmierć wyróżnia człowieka od innych: to jedyna rzecz, której się nie da kupić. Ba, mimowoli urodziłam paradoks! szkoda, że mi nie przyszedł do głowy wówczas, kiedym go mogła z honorem spożytkować. Matylda miała zbyt wiele smaku, aby wsuwać w rozmowę dowcip ukuty zawczasu; ale miała też nadto próżności, aby nie podziwiać samej siebie. Wyraz zadowolenia spłoszył z jej twarzy wrażenie nudy. Margrabia de Croisenois, który ją ciągle zabawiał, przypisał sobie ten rezultat i podwoił wymowę.
Co mógłby najsurowszy krytyk zarzucić temu konceptowi? myślała Matylda. Odpowiedziałabym mu tak: Tytuł barona, wicehrabiego, można kupić; order dostaje się; brat właśnie go dostał, a cóż takiego zrobił? stopień, — można uzyskać. Dziesięć lat służby, lub pokrewieństwo z ministrem wojny, i ot, jest się majorem jak Norbert. Wielki majątek!... to jeszcze najtrudniejsze, tem samem najbardziej godne uwagi. Zabawne! to zupełnie przeciwnie niż powiadają książki... Ba! majątki można zdobyć żeniąc się z córką Rotszylda.
Stanowczo, mój aforyzm jest głęboki. Wyrok śmierci, to jedyna rzecz o którą nikomu nie przyszło na myśl się ubiegać.
— Zna pan hrabiego Altamira? spytała pana de Croisenois.
Wyglądała na osobę tak nieobecną duchem i pytanie to miało tak mało związku z tem co biedny margrabia prawił jej od pięciu minut, iż grzeczny kawaler zmięszał się. Był to wszakże rozumny człowiek, i zażywający wielkiej opinji w tej mierze.
— Matylda jest nieco ekscentryczna, pomyślał, to wada: ale pozatem małżeństwo z nią daje tak piękną pozycję! Nie wiem jak on to robi, ten stary la Mole; ale to fakt, że ma kapitalne stosunki we wszystkich partjach: ten człowiek nie zatonie. Zresztą, ta ekscentryczność Matyldy może uchodzić za głębię, za duszę. Przy urodzeniu i majątku, dusza nie jest śmiesznością; owszem, przynosi zaszczyt! Matylda posiada zresztą, o ile zechce, to połączenie dowcipu, rozumu i ironji, które stanowią najwyższy urok rozmowy...
Ponieważ trudno jest robić dobrze dwie rzeczy naraz, margrabia odpowiadał bezmyślnie, jakby wydając lekcję:
— Któż nie zna poczciwego Altemira? I opowiedział historję jego nieudanego, śmiesznego, niedorzecznego spisku.
— Bardzo niedorzeczne, rzekła Matylda, jakby do samej siebie, ale w tem był czyn. Chcę widzieć człowieka; przedstaw mi go pan, rzekła do zgorszonego margrabiego.
Hrabia Altamira był jednym z najzagorzalszych wielbicieli dumnej i wzgardliwej urody panny de la Mole; była to, jego zdaniem, jedna z najpiękniejszych kobiet w Paryżu.
— Jakażby ona była piękna na tronie! rzekł do pana de Croisenois; i pozwolił się zaprowadzić bez oporu.
Nie brak w świecie ludzi, którzy chcieliby wpoić w przekonanie, że niema nic równie niesmacznego niż spisek w XIX wieku; to trąci jakobinizmem. A cóż może być szpetniejszego niż jakobinizm nieudany?
Spojrzenie, jakie Matylda wymieniła z panem de Croisenois, żartowało sobie nieco z Altamiry; ale słuchała go z przyjemnością.
Spiskowiec na balu, to ładny kontrast, myślała. Altamira, ze swym bujnym czarnym wąsem, wydał się jej podobny do spoczywającego lwa; ale spostrzegła niebawem, że duszę jego wypełniało tylko jedno: użyteczność, podziw dla użyteczności.
Wyjąwszy tego co mogło dać jego krajowi parlament i konstytucję, młody hrabia nic nie uważał za godne swej uwagi. Opuścił z przyjemnością Matyldę, najładniejszą kobietę na balu, bo ujrzał wchodzącego peruwiańskiego generała. Zwątpiwszy o Europie takiej jak ją urządził Metternich, biedny Altamira pocieszał się myślą, że Stany Zjednoczone, wzmógłszy się w potęgę i w siłę, zdołają zwrócić Europie wolność, którą im przesłał Mirabeau[6].
Tłum elegantów z wąsikami otoczył Matyldę. Spostrzegła, że nie oczarowała Altamiry i czuła się dotknięta jego odejściem; widziała, jak czarne oko jego błyszczy podczas rozmowy z generałem. Panna de la Mole spoglądała na młodych Francuzików z ową głęboką powagą, której żadna z jej rywalek nie była zdolna naśladować. Który z nich, myślała, umiałby się narazić na skazanie na śmierć, nawet z najkorzystniejszemi widokami?
To szczególne spojrzenie czarowało dudków, niepokoiło zaś ludzi inteligentnych. Lękali się, że panna wystrzeli nagle jakiem ironicznem słówkiem, na które trudno będzie znaleźć odpowiedź.
Urodzenie daje mnóstwo przymiotów, których brak raziłby mnie: widzę to na Juljanie, myślała Matylda; ale poraża te właściwości duszy które prowadzą na śmierć.
W tej chwili, któś mówił koło niej: Ten hrabia Altamira, to młodszy syn księcia de San-Nazaro-Pimentel; jeden z tych Pimentelów próbował ocalić Konradyna, ściętego w 1268. To jedna z najstarszych rodzin w Neapolu.
Oto, pomyślała Matylda, ładne potwierdzenie mojej zasady: Urodzenie odejmuje siłę charakteru, bez której człowiek nie narazi się na śmierć! Jest mi przeznaczone pleść dziś niedorzeczności. Skoro tedy jestem tylko kobietą jak inne, trzeba tańczyć! Uległa prośbom margrabiego de Croisenois, który od godziny błagał o galopadę. Aby się pocieszyć po niepowodzeniach w filozofji, Matylda chciała być czarująca; pan de Croisenois odszedł upojony.
Ani taniec, ani chęć podobania się jednemu z najprzystojniejszych mężczyzn na Dworze, nic nie zdołało rozerwać Matyldy. Budziła same zachwyty, była królową, widziała to, ale było jej to obojętne.
— Jakże czcze życie wiodłabym z człowiekiem takim jak Croisenois! mówiła sobie, gdy ją odprowadzał na miejsce w godzinę później... Gdzież znajdę przyjemność, dodała smutnie, jeżeli, po pół roku nieobecności, nie znajduję jej na balu, budzącym zazdrość wszystkich kobiet w Paryżu? Otaczają mnie hołdy najwykwintniejszego towarzystwa. Z miasta jest tutaj zaledwie kilku Parów i może paru Juljanów. A mimo to, dodała z rosnącym smutkiem, los mi dał wszystko, ród, majątek, młodość, wszystko wyjąwszy szczęścia!
Najwątpliwsze jeszcze z moich zalet, to te, o których mówiono mi cały wieczór. Inteligencja, wierzę; wyraźnie boją mnie się wszyscy. Skoro odważę się puścić na temat serjo, po pięciu minutach rozmowy dobijają zdyszani, jakby robiąc wielkie odkrycie, do rzeczy którą powtarzam im od godziny. Jestem piękna, mam ten talizman za który pani de Staël byłaby oddała wszystko, a mimo to, faktem jest że umieram z nudów. Czemuż miałabym się mniej nudzić, zmieniwszy swoje nazwisko na tytuł margrabiego de Croisenois?
Boże! dodała niemal bliska płaczu, czyż to nie jest człowiek doskonały? to arcydzieło hodowli naszego wieku; nie można nań spojrzeć, aby natychmiast nie znalazł na zawołanie czegoś miłego, dowcipnego; jest odważny... Szczególny jest ten Sorel, pomyślała, i wyraz nudy w jej oczach ustąpił podrażnieniu. Oznajmiłam mu że życzę sobie z nim mówić, i nie raczy się pojawić!
Przepych tualet, blask świec, woń perfum; tyle pięknych ramion, biustów; bukiety, upajające melodje Rossiniego, malowidła Ciceri! Głowę tracę!
Podróże Uzeriego.
— Jesteś nie w humorze, rzekła margrabina do córki; ostrzegam cię, że to nie ładnie wygląda na balu.
— Głowa mnie poprostu boli, odparła Matylda ze wzgardliwą minką, za gorąco tu.
W tej chwili, jakby dla usprawiedliwienia słów panny de la Mole, stary baron de Tolly zasłabł i zemdlał; trzeba go było wynieść. Przypuszczano apopleksję, niemiły wypadek.
Matyldy to nie obeszło. Miała tę zasadę, aby nigdy nie patrzeć na starców i na wszelkie rzeczy smutne.
Poszła tańczyć, aby uniknąć rozmów o apopleksji, niegroźnej zresztą, bo na trzeci dzień baron znów wypłynął.
Ten Sorel nie przychodzi, powtórzyła w myśli jeszcze raz, przetańczywszy. Szukała go niemal wzrokiem i spostrzegła go w drugim salonie. Rzecz osobliwa, zdawałoby się że stracił ten wyraz niewzruszonego chłodu, który mu był tak właściwy; nie miał już miny angielskiej.
— Rozmawia z hrabią Altamira, ze skazańcem! pomyślała. Oko jego płonie posępnym ogniem, wygląda na przebranego władcę; spojrzenie jeszcze dumniejsze niż zwykle.
Juljan zbliżył się, wciąż rozmawiając z Altamirą; wpatrywała się weń bacznie, studiując jego rysy, aby odnaleźć w nich owe wysokie przymioty, zdolne pozyskać człowiekowi zaszczyt śmierci na rusztowaniu.
— Tak, mówił Juljan do hrabiego Altamira przechodząc koło Panny de la Mole, Danton to był człowiek!
— O nieba! byłżeby on Dantonem? pomyślała Matylda; ale on ma rysy tak szlachetne, a ten Danton był straszliwie brzydki...
Juljan był jeszcze dość blisko, bez namysłu zawołała go; miała tę świadomość — nie wolną od dumy — że zadaje pytanie, jak na młodą pannę, dość osobliwe.
— Nieprawdaż, Danton był rzeźnikiem? rzekła.
— Tak w oczach niektórych osób, odparł Juljan z wyrazem ledwie ukrywanej wzgardy i z okiem jeszcze rozpłomienionem rozmową z Altamirą; ale, nieszczęściem dla ludzi dobrze urodzonych, był adwokatem w Méry-sur-Seine; to znaczy, pani, dodał złośliwie, zaczął tak jak wielu Parów, których tu widzę. To prawda, Danton miał olbrzymią wadę w oczach pięknych kobiet, był bardzo brzydki.
Ostatnie słowa wyrzekł szybko, dziwnym i z pewnością niezbyt grzecznym tonem.
Juljan czekał chwilę, lekko pochylony, z wyrazem dumy i ponury razem. Zdawał się mówić: Płacą mi za to bym pani odpowiadał, a ja żyję z tej płacy. Nie raczył podnieść oczu na Matyldę. Ona, ze swemi pięknemi oczami, w tej chwili nadmiernie rozszerzonemi i utkwionemi w Juljanie, wyglądała jak jego niewolnica. Wreszcie, skoro milczenie przeciągało się zbyt długo, spojrzał na nią jak służący patrzy na pana, pytając o rozkazy. Mimo że oczy jego spotkały wzrok Matyldy wciąż utkwiony w nim z tym samym dziwnym wyrazem, oddalił się z wyraźnym pośpiechem.
— On, tak rzetelnie piękny, rzekła wreszcie do siebie Matylda ocknąwszy się z zadumy, z takim zapałem wysławia brzydotę! Nigdy nie myśli o sobie samym! To nie Caylus ani nie Croisenois. Ten Sorel ma coś z miny mego ojca wówczas gdy tak dobrze udaje Napoleona na balu. Zapomniała zupełnie o Dantonie. Stanowczo, nudzę się dziś straszliwie. Ujęła pod ramię brata i, ku jego wielkiemu niezadowoleniu, zmusiła go aby się z nią przeszedł trochę po salach. Przyszła jej ochota posłuchać dalszej rozmowy skazańca z Juljanem.
Tłum był ogromny. Udało się jej przydybać ich w chwili, gdy, o dwa kroki przed nią, Altamira zbliżał się do tacy aby sięgnąć po lody. Rozmawiał z Juljanem nawpół doń zwrócony. Spostrzegł ramię w haftowanym rękawie sięgające również do tacy. Haft zwrócił widocznie jego uwagę, obejrzał się aby sprawdzić do kogo należy ta ręka. W jednej chwili, szlachetne i szczere jego oczy przybrały lekki odcień wzgardy.
— Widzisz tego człowieka, rzekł zcicha do Juljana; to książę d’Araceli, ambasador ***. Dziś rano domagał się mego wydania u ministra spraw zagranicznych, pana de Nerval. O, tego tam, który gra w wista. Pan de Nerval dość byłby skłonny mnie wydać, dostarczyliśmy wam bowiem paru spiskowców w 1816. Jeśli mnie oddadzą w ręce memu królowi, zawisnę na szubienicy w ciągu dwudziestu czterech godzin. I to jeden z tych ładnych paniczów z wąsikami ucapi mnie za kark.
— Nikczemni! wykrzyknął Juljan pół-głośno.
Matylda nie traciła ani słowa. Nuda pierzchła.
— Nie tak znów nikczemni, odparł hrabia. Ot, wspomniałem o sobie, aby ci dać żywy przykład. Popatrz na księcia d’Araceli; co parę minut spogląda na swoje Złote Runo; nie może się nasycić rozkoszą że widzi to cacko na swej piersi. Ten biedny człowiek jest, w istocie, anachronizmem. Sto lat temu, Złote Runo było zaszczytem, ale wówczas przeszłoby wysoko nad jego głową. Dziś, między ludźmi z urodzeniem, trzeba być takim Aracelim, aby się zeń czuć dumnym. Wywieszałby całe miasto, aby je dostać.
— Za tę cenę je dostał? spytał Juljan wzruszony.
— Niezupełnie, odparł chłodno Altamira; ot, kazał może wrzucić do rzeki ze trzydziestu bogatych właścicieli, którzy uchodzili za liberałów.
— Co za potwór! dorzucił Juljan.
Panna de la Mole, która przechyliła głowę z najżywszem zainteresowaniem, była tak blisko niego, że piękne jej włosy dotykały niemal ramienia Juljana.
— Jesteś bardzo młody! odparł Altamira. Mówiłem ci, że mam siostrę w Prowancji; jest jeszcze ładna, dobra, łagodna, wzorowa matka, obowiązkowa, nabożna bez dewocji.
— Do czego on zmierza? myślała panna de la Mole.
— Żyje szczęśliwie, ciągnął hrabia Altamira; tak samo żyła i w 1815. Ukrywałem się wówczas u niej, w majątku jej koło Antibes; otóż, dowiedziawszy się o straceniu Neya, zaczęła tańczyć!
— Czy podobna? rzekł Juljan osłupiały.
— Zaciekłość partyjna! odparł Altamira. W XIX wieku niema już prawdziwych namiętności; dlatego Francuzi się tak nudzą. Praktykują największe okrucieństwa, ale bez okrucieństwa.
— Tem gorzej! rzekł Juljan; kiedy się popełnia zbrodnie, trzebaż bodaj czynić to z przyjemnością; to tylko jest w nich dobrego, i jedynie w ten sposób można je potrosze usprawiedliwić.
Panna de la Mole, zapominając zupełnie o etykiecie, wcisnęła się prawie między Juljana a Altamirę. Brat, którego trzymała pod ramię, przyzwyczajony jej ulegać, rozglądał się, jakgdyby się zatrzymał z powodu tłoku.
— Masz słuszność, rzekł Altamira; wszystko się dziś robi bez przyjemności, bez świadomości, nawet zbrodnie. Mógłbym ci wskazać na tym balu jakich dziesięciu ludzi, którzy przed sądem boskim staną jako mordercy. Zapomnieli o tem, i świat również! Wielu z nich wzrusza się do łez na widok psa który złamie nogę. Kiedy się ich odprowadza na wieczny spoczynek na Père-Lachaise, jakiś mówca obwieszcza, że jednoczyli wszystkie cnoty szlachetnych rycerzy, i opowiada o wielkich czynach ich praszczura, kędyś za Henryka IV. Jeśli, mimo uczynności księcia Araceli, nie powieszą mnie i jeśli będę kiedy cieszył się swoim majątkiem w Paryżu, zaproszę cię na obiad z jakim dziesiątkiem morderców, powszechnie szanowanych i wolnych od wyrzutów sumienia. My dwaj, na tym obiedzie, będziemy jedyni ludzie bez plamy krwi; ale ja będę przedmiotem wzgardy, prawie nienawiści, jako krwiożerczy potwór i jakobin, ty zaś poprostu jako człowiek z ludu, intruz w wykwintnem towarzystwie.
— Najzupełniejsza prawda, rzekła panna de la Mole.
Altamira popatrzył na nią zdumiony; Juljan nie raczył spojrzeć.
— Zauważ, że rewolucja, na której czele się znalazłem, ciągnął hrabia, zawiodła jedynie dlatego, że nie chciałem strącić paru głów, ani też rozdzielić między naszych stronników kilku miljonów, znajdujących się w kasie, od której miałem klucz. Król, który pała dziś żądzą powieszenia mnie, a który, przed buntem, nazywał mnie po imieniu, dałby mi wielką wstęgę swego orderu, gdybym był strącił te głowy i rozdał te pieniądze; wówczas osiągnąłbym choć połowę celu i kraj mój miałby bodaj jakąś konstytucję... Tak toczy się świat: to partja szachów...
— Wówczas, wykrzyknął Juljan z płomieniem w oku, nie umiał pan grać; dziś...
— Strąciłbym te głowy, chcesz powiedzieć, i nie byłbym żyrondystą, jak mi to kiedyś dałeś do zrozumienia?... Odpowiem ci, rzekł Altamira smutnie, wówczas kiedy zabijesz człowieka w pojedynku, co jest jeszcze mniej szpetne niż oddać go w ręce kata.
— Na honor! rzekł Juljan, kto chce osiągnąć cel, godzi się na środki; gdybym, zamiast być niczem, miał jakąś władzę, kazałbym powiesić trzech ludzi aby ocalić czterech.
Oczy jego wyrażały ogień przekonania oraz wzgardę dla pospolitych sądów ludzkich; spotkał się z oczami panny de la Mole stojącej tuż obok, i pogarda ta, miast zmienić się w wyraz uprzejmy i dworny, jakgdyby zdwoiła się jeszcze.
Dotknęło ją to, ale nie było już w jej mocy zapomnieć Juljana; oddaliła się z urazą, pociągając za sobą brata.
— Muszę się napić ponczu i dużo tańczyć, rzekła sobie; postaram się wybrać najświetniejszego partnera i zrobić furorę. Wybornie, oto ów sławny impertynent, hrabia de Fervaques. Przyjęła zaproszenie, zaczęli tańczyć.
— Pokaże się, myślała, kto ma ostrzejszy języczek; ale, aby sobie zadrwić z hrabiego, muszę go rozgadać. Niebawem, reszta tancerzy udawała tylko że tańczy kontredansa: nie chcieli stracić ani jednej z ciętych replik Matyldy. De Fervaques mięszał się; znajdując jedynie gładkie słówka w miejsce myśli, nadrabiał minami; Matylda, podrażniona poprzedniem zajściem, dopiekała mu okrutnie i zrobiła sobie wroga. Tańczyła do rana, wreszcie opuściła bal śmiertelnie znużona. Ale, w powozie, resztka sił, jakie w niej jeszcze zostały, obróciła się przeciw niej: uczuła się smutna i nieszczęśliwa. Juljan wzgardził nią, ona zaś nie mogła nim gardzić.
Juljan był w zachwycie. Bezwiednie upojony muzyką, kwiatami, pięknością kobiet, wykwintem, a zwłaszcza, ponad wszystko inne, swoją wyobraźnią, która roiła o odznaczeniach dla niego a wolności dla całego świata, rzekł do hrabiego: — Co za piękny bal! Niczego tu nie brak.
— Brak myśli, odparł Altamira.
I fizjognomja jego wyrażała ową wzgardę, która jest tem dotkliwsza, im bardziej maskowana grzecznością.
— Wszak pan tu jesteś, hrabio. Czy to nie jest myśl, i to myśl w stanie buntu?
— Jestem tu dla mego nazwiska. Ale wasze salony nienawidzą myśli. Trzeba, aby była na wyżynie piosenki z wodewilu: wówczas może liczyć na nagrodę. Ale człowiek który myśli, którego słowa tchną energją, świeżością, nazywa się tu cynikiem. Czyż nie tym przydomkiem jeden z sędziów ochrzcił Couriera? Wtrąciliście go do więzienia, wraz z Bérangerem. Wszystko co się u was wznosi nieco wyżej duchem, Kongregacja oddaje na pastwę policji, z aprobatą wykwintnego świata. Tak, wasze zmurszałe społeczeństwo ceni przedewszystkiem pozory. Nie wzniesiecie się nigdy ponad junactwo: będziecie mieli Muratów, nigdy Waszyngtonów. Widzę we Francji jedynie próżność. Człowiek myślący samodzielnie, łatwo się może wyrwać z czem nieostrożnem: cóż za hańba dla gospodarza domu!
Przy tych słowach, kareta hrabiego, który odwoził Juljana, zatrzymała się przed pałacem. Juljan oczarowany był spiskowcem. Altamira powiedział mu wielki komplement, widocznie z głębokiego przekonania: Pan nie posiadasz lekkości francuskiej, rozumiesz znaczenie użyteczności.
Przypadkowo, przed dwoma dniami, Juljan widział tragedję Kazimierza Delavigne Marino Faliero. Czy Izrael Bertuccio nie miał więcej charakteru niż wszyscy ci szlachetni Wenecjanie? powiadał sobie nasz zbuntowany plebejusz; a jednak, to są ludzie, których szlachectwo sięga roku 700, na wiek przed Karolem Wielkim, gdy najwyższa śmietanka z balu księcia de Retz ledwo, ledwo zdołałaby się wywieść z XIII wieku. I ot! pośród tej szlachty weneckiej, tak wielkiej przez swe urodzenie, wraża się w pamięć jedynie Izrael Bertuccio.
Rewolucja niweczy wszystkie tytuły dane przez kaprys społeczny. Wówczas, człowiek zdobywa sobie poprostu to stanowisko, jakie mu daje jego odwaga wobec śmierci. Nawet inteligencja jednostki traci swą władzę.
Czem byłby dziś Danton, w tym wieku Valenodów i Rênalów? nawet nie byłby podprokuratorem... Co mówię? zaprzedałby się Kongregacji, byłby ministrem; bo ostatecznie ten wielki Danton kradł. Mirabeau także się sprzedał. Napoleon ukradł miljony we Włoszech, inaczej byłby osiadł na mieliźnie nędzy, jak Pichegru. Jeden La Fayette nie kradł nigdy. Czyż więc trzeba kraść, trzeba się sprzedawać? myślał Juljan. Pytanie to stanęło w poprzek rozumowań. Resztę nocy spędził na czytaniu dziejów Rewolucji.
Nazajutrz, pisząc listy w bibljolece, myślał jeszcze o rozmowie z hrabią Altamira.
— W istocie, powiadał sobie po długiem dumaniu, gdyby hiszpańscy liberałowie związali z sobą lud wspólnictwem zbrodni, nie wymiecionoby ich tak łatwo. To były zarozumiałe i gadatliwe dzieci... jak ja! wykrzyknął nagle Juljan, budząc się jakby ze snu. Cóż zdziałałem takiego, coby mi dawało prawo sądzić tych nieboraków, którzy bądź co bądź raz w życiu odważyli się działać? Jestem jak człowiek, który, wstając od stołu, powiada: Jutro nie będę jadł obiadu; co mi nie przeszkodzi być silnym i rzeźkim jak dziś. Kto wie, czego doznaje człowiek w pół drogi do wielkiego czynu?...
Te górne myśli zmąciło niespodziane zjawienie panny de la Mole, która weszła do bibljoteki. Juljan był tak przepełniony podziwem dla wielkości Dantona, Mirabeau, Carnota, którzy umieli nie dać się pokonać, że wzrok jego zatrzymał się na pannie de la Mole zupełnie bez myśli: nie ukłonił się jej, nie widział jej prawie. Skoro wreszcie wielkie jego oczy, tak szeroko rozwarte, spostrzegły jej obecność, zgasły nagle. Panna de la Mole zauważyła to z goryczą.
Napróżno poprosiła go o Historję Francji Vély’ego, umieszczoną na najwyższej półce, co zniewoliło Juljana do sięgnięcia po drabinkę. Juljan wszedł na drabinę, znalazł tom, oddał go pannie, jeszcze nieprzytomny. Odnosząc drabinę uderzył w pośpiechu łokciem w szybę bibljotecznej szafy; brzęk szkła obudził go wreszcie. Zaczął skwapliwie przepraszać pannę de la Mole; chciał być grzeczny, ale był tylko grzeczny. Matylda widziała wyraźnie że zaszła go nie w porę i że wolałby zostać ze swemi myślami niż z nią rozmawiać. Popatrzywszy nań długo, odeszła zwolna. Juljan spoglądał za odchodzącą. Z przyjemnością stwierdził kontrast między prostotą jej stroju a wczorajszym wykwintem. Różnica fizjognomji była równie uderzająca. Młoda dziewczyna tak wyniosła na balu, miała w tej chwili wzrok niemal błagalny. — Tak, myślał Juljan, ta czarna suknia jeszcze lepiej uwydatnia jej kibić. Postawę ma królewską, ale czemu jest w żałobie? Jeśli spytam kogo o to, może znów popełnię niezręczność?
Juljan ochłonął zupełnie. Muszę odczytać wszystkie listy pisane dziś rano: Bóg wie, ile znajdę nonsensów! Gdy, zmuszając się do uwagi, czytał pierwszy list, usłyszał szelest jedwabnej sukni; obrócił się żywo: panna de la Mole stała o dwa kroki i śmiała się. To ponowne wtargnięcie podrażniło Juljana.
Matylda uczuła wyraźnie, że jest niczem dla tego chłopca; śmiechem chciała pokryć zakłopotanie, co jej się też udało.
— Widzę, że pana zaprząta coś bardzo zajmującego, panie Sorel. Czy nie jaka ciekawa anegdota, tycząca spisku, któremu Paryż zawdzięcza obecność hrabiego Altamira? Niech mi pan powie o co chodzi, straszniem ciekawa: będę dyskretna, przysięgam!
Zdziwiła się sama, słysząc własne słowa. Jakto! ona błaga domownika! Zakłopotanie jej wzrosło, dodała lekko:
— Co mogło z pana, zazwyczaj tak zimnego, uczynić istotę natchnioną, coś nakształt proroka z Michała Anioła?
To niedyskretne pytanie, raniąc Juljana głęboko, wtrąciło go z powrotem w niepoczytalność:
— Czy Danton dobrze zrobił że kradł? rzekł gwałtownie z coraz dzikszym wyrazem. Czy rewolucjoniści w Piemoncie, w Hiszpanji, powinni byli wciągnąć lud do zbrodni? oddać ludziom, nawet niegodnym, rangi, ordery? czy ludzie, którzyby przywdziali te ordery, nie musieliby się lękać powrotu króla? czy należało wydać skarb w Turynie na grabież? Słowem, pani, rzekł zbliżając się ze straszną twarzą, czy człowiek, który chce wygnać z ziemi głupotę, zbrodnię, powinien przejść jak burza i zadawać ciosy na oślep?
Matylda zlękła się, nie mogła wytrzymać jego spojrzenia, cofnęła się. Popatrzała nań chwilę; następnie, wstydząc się swego lęku, lekkim krokiem wyszła z pokoju.
Miłości, w jakiemż szaleństwie każesz nam znajdować rozkosz?
Listy zakonnicy portugalskiej.
Juljan odczytał listy; rozległ się dzwon na obiad. Jakiż ja musiałem się wydać śmieszny tej lalce! myślał; cóż za szaleństwo mówić jej szczerze to o czem myślałem. Ba, może nie takie szaleństwo. W tej chwili, szczerość była kwestją godności.
Pocóż zresztą pytała o rzeczy poufne! To była niedyskrecja, brak taktu. Moje poglądy na Dantona nie wchodzą w zakres świadczeń, za które jej ojciec mi płaci.
Kiedy Juljan wszedł do jadalni, wyrwała go z dumań żałobna suknia panny de la Mole; uderzyła go tem więcej iż nikt z rodziny nie był ubrany czarno.
Po obiedzie, uczuł, że egzaltacja, w której spędził cały dzień, minęła zupełnie. Szczęściem, był tego dnia na obiedzie ów łacinnik, członek Akademji.
— Ten może najmniej będzie sobie drwił ze mnie, pomyślał Juljan, jeśli, jak przypuszczam, pytanie moje o żałobę panny de la Mole okaże się głupstwem.
Matylda spoglądała nań dziwnie. Oto zalotność kobiet wielkiego świata, jak mi je odmalowała pani de Rênal, myślał Juljan. Byłem opryskliwy dziś rano, nie uległem jej kaprysowi, kiedy miała chętkę do rozmowy. Nabrałem ceny w jej oczach. Ale to wróci, wróci; jej arystokratyczna pycha potrafi znaleźć odwet. Ha, niech próbuje. Cóż za różnica z tą którą straciłem! co za urocza naturalność! co za prostota! Znałem jej każdą myśl wcześniej niż ona sama; czytałem w jej duszy. W sercu jej walczyła przeciw mnie jedynie obawa śmierci którego z dzieci; zrozumiałe i naturalne przywiązanie, sympatyczne nawet dla mnie który przez nie cierpiałem. Byłem głupiec. Rojenia moje o Paryżu nie pozwoliły mi ocenić tej wzniosłej kobiety. Cóż za różnica, wielki Boże! A tutaj, co? Oschła i wyniosła próżność, wszystkie odcienie miłości własnej, i nic więcej.
Ruszono od stołu. — Nie dajmy nikomu zagarnąć pana Akademika, myślał Juljan. Zbliżył się doń gdy wszyscy przechodzili do ogrodu, przybrał słodką i pokorną minę i jął wtórować jego oburzeniom na powodzenie Hernaniego.
— Gdybyśmy żyli w czasach Bastylji!... rzekł.
— Wówczas nie odważyłby się! wykrzyknął Akademik z gestem godnym Talmy.
Patrząc na jakiś kwiat, Juljan przytoczył parę słów z Georgik Wergilego, wykrzykując że nic nie dorówna wierszom księdza Delille. Słowem, przymilał się Akademikowi na wszystkie sposoby; poczem odezwał się najobojętniej: Widać panna de la Mole dostała spadek po jakim wuju i dlatego nosi żałobę.
— Jakto! należysz pan do tego domu, rzekł Akademik przystając, i nie znasz jej dziwactwa? W istocie, dziwi mnie, że matka pozwala na to; ale, mówiąc między nami, siła charakteru nie należy do głównych cnót w tym pałacu. Panna de la Mole góruje nad innymi w tym względzie i wodzi wszystkich na pasku. To dziś 30 kwietnia! — tu Akademik zatrzymał się, spoglądając na Juljana z wiele mówiącą miną. Juljan uśmiechnął się dwuznacznie.
— Co może być za związek między wodzeniem na pasku, czarną suknią a 30-ym kwietnia? pytał w duchu. Muszę być jeszcze tępszy niż mniemałem.
— Przyznam się... rzekł do Akademika wciąż pytająco.
— Przejdźmy się po ogrodzie, odparł ten, zachwycony że będzie miał sposobność rozwinąć dłuższe opowiadanie w wytwornym stylu. — Jakto! czy możliwe, abyś pan nie wiedział, co zaszło 30-go kwietnia 1574?
— Gdzie? spytał Juljan zdziwiony.
— Na placu de Grève.
Juljan był tak zdumiony, że to słowo nie objaśniło go w niczem. Ciekawość, oczekiwanie tragicznego wzruszenia, tak zgodne z jego charakterem, dawały oczom jego ów blask, tak sympatyczny dla opowiadającego. Akademik, zachwycony że znalazł wdzięcznego słuchacza, opowiedział obszernie, jako, 30-go kwietnia 1574, najładniejszy kawaler swego czasu, Bonifacy de la Mole, oraz Annibal de Coconasso, szlachcic z Piemontu, dali głowy na placu de la Grève. La Mole był ubóstwianym kochankiem królowej Małgorzaty Nawarskiej; a zauważ pan, ciągnął Akademik, że panna de la Mole nosi imię Matyldy-Małgorzaty. La Mole był równocześnie ulubieńcem księcia d’Alençon, oraz serdecznym przyjacielem króla Nawary, później Henryka IV, męża kochanki. W Tłusty Wtorek owego roku 1574, dwór znajdował się w Saint-Germain, wraz z biednym Karolem IX, który dogorywał. La Mole chciał wyrwać z niewoli owych książąt, swych przyjaciół, których Katarzyna Medycejska trzymała pod strażą na dworze. Puścił się w dwieście koni na Saint-Germain; książę d’Alençon stchórzył, la Mole oddał głowę katu.
Co zaś do panny Matyldy (sama mi to wyznała swego czasu, kiedy miała ledwie dwanaście lat; o, bo to jest charakterek!... tu Akademik podniósł oczy do nieba), otóż, w całej tej awanturze, najbardziej ją uderzyło to, że królowa Małgorzata, ukryta w jakimś domu na placu de Grève, odważyła się wyprosić u kata głowę kochanka. I, następnego dnia, o północy, wziąwszy tę głowę do powozu, sama pojechała ją pogrzebać w kapliczce u stóp Montmartre.
— Czy podobna? wykrzyknął Juljan ze wzruszeniem.
— Panna Matylda gardzi bratem, ponieważ, jak pan widzi, nie myśli zgoła o tej starożytnej historji i nie wdziewa żałoby 30-go kwietnia. Od czasu owej głośnej śmierci, i aby upamiętnić serdeczną przyjaźń Bonifacego de la Mole dla Coconassa (który to Coconasso, jako szczery Włoch, miał na imię Hannibal), wszyscy mężczyźni w rodzinie noszą to miano. Ów Coconasso zaś, dodał Akademik zniżając głos, był, wedle słów samego Karola IX, jednym z najokrutniejszych siepaczy w dniu 24-go sierpnia 1572[7]. Ale jak to możliwe, drogi panie, abyś pan, mieszkając tutaj, nie wiedział o tem wszystkiem?
— Więc to dlatego, dwa razy podczas obiadu, panna de la Mole nazwała brata Hannibalem. Zdawało mi się, żem się przesłyszał.
— To był wyrzut. Dziw, że margrabia cierpi te szaleństwa... Mąż też pannicy będzie miał ciężkie życie!
Słowom tym towarzyszyło jeszcze kilka satyrycznych uwag. Złośliwość i niechęć błyszcząca w oczach Akademika niemile uderzyły Juljana. — Jesteśmy niby dwaj lokaje obmawiający swoich państwa, pomyślał. Ale nic nie powinno mnie dziwić ze strony tego filara Akademji.
Jednego dnia, Juljan zastał go na kolanach przed margrabiną de la Mole; prosił ją o trafikę dla siostrzeńca na prowincji. Wieczorem, garderobiana panny de la Mole, robiąc słodkie oczy do Juljana, jak niegdyś Eliza, objaśniła go, że żałoba Matyldy nie jest bynajmniej obliczona na pokaz. Dziwactwo to tkwi głęboko w jej charakterze. Kochała szczerze owego la Mole, ulubionego kochanka najrozumniejszej i najdowcipniejszej królowej swego czasu, który zginął za to, że chciał wrócić wolność przyjaciołom. I co za przyjaciołom! królewskiemu bratu i Henrykowi IV!
Przyzwyczajony do idealnej szczerości pani de Rênal, Juljan widział w Paryżankach jedynie sztuczność; toteż, o ile był nastrojony smętnie, nie umiał z niemi rozmawiać. Panna de la Mole stała się wyjątkiem. Z czasem, naturalną jej dumę przestał brać za oschłość serca. Miewał z panną de la Mole długie rozmowy, przechadzając się z nią po obiedzie pod oknami salonu. Zwierzyła mu się raz, że czytuje historję d’Aubignégo, również Brantôma. — Osobliwa lektura, pomyślał; a margrabia nie pozwala jej czytać Walterscotta!
Jednego dnia, z błyskiem szczerego zachwytu, opowiedziała Juljanowi ów postępek młodej kobiety za Henryka II, wyczytany w Pamiętnikach l’Etoile’a: przekonawszy się o niewierności męża, zasztyletowała go.
Cóż za tryumf dla miłości własnej Juljana! Osoba otoczona takiem uwielbieniem, która, wedle wyrażenia Akademika, wodzi na pasku cały dom, raczy z nim rozmawiać w tonie niemal przyjaźni.
— Omyliłem się, pomyślał niebawem: to nie serdeczność, jestem jedynie powiernikiem z tragedji, to potrzeba wygadania się. Uchodzę tu za inteligentnego. Muszę przeczytać Brantôma, d’Aubignégo, l’Etoile’a. Będę mógł wówczas sprostować tę i ową z powiastek, które mi opowiada panna de la Mole. Trzeba mi wyjść z roli powiernika.
Stopniowo, rozmowy jego z młodą dziewczyną, tak dumną a zarazem tak swobodną, stały się bardziej zajmujące. Juljan zapomniał o smutnej roli buntującego się plebejusza. Panna okazała się wykształcona, nawet rozsądna. Zapatrywania jej w ogrodzie bardzo różniły się od tych które wygłaszała w salonie. Niekiedy miewała wobec Juljana chwile zapału i szczerości, stanowiące kontrast ze zwykłą wyniosłością i chłodem.
— Wojny Ligi, to heroiczny okres Francji, mówiła raz z zapałem. Wówczas, każdy bił się o tryumf swego stronnictwa, a nie aby zdobyć mizerny krzyżyk, jak za waszego cesarza. Niech pan przyzna, że mniej w tem było egoizmu i małości. Lubię tę epokę.
— A Bonifacy de la Mole był jej bohaterem, rzekł Juljan.
— Był przynajmniej bardzo kochany, a słodko jest być tak kochanym. Któraż dzisiejsza kobieta nie wzdrygnęłaby się przed dotknięciem głowy ściętego kochanka?
Pani de la Mole zawołała córkę. Obłuda, jeśli ma być użyteczna, powinna się ukrywać; Juljan zaś, jak widzimy, zwierzył się poniekąd pannie ze swem uwielbieniem dla Napoleona.
— Oto olbrzymia przewaga jaką oni mają nad nami, myślał Juljan zostawszy sam w ogrodzie. Dzieje przodków wznoszą ich nad pospolite uczucia; przytem nie muszą myśleć o środkach do życia! Cóż za nędza! dodał z goryczą; niegodny jestem rozprawiać o tak wielkich rzeczach! Życie moje jest pasmem obłudy, dlatego że nie mam tysiąca franków renty na chleb.
— O czem pan duma? spytała Matylda, wracając pędem.
Juljan znużony był wzgardą dla samego siebie. Przez dumę, wyznał szczerze swą myśl. Zaczerwienił się, opowiadając tak bogatej osobie o swem ubóstwie. Hardością tonu starał się podkreślić, że nie prosi o nic. Nigdy nie wydał się Matyldzie tak ładny: w oczach jego błyszczało uczucie i szczerość, których mu często brakło.
W niespełna miesiąc później, Juljan przechadzał się zamyślony po ogrodzie, ale twarz jego nie miała już owej filozoficznej dumy, w jaką oblekało go ustawne poczucie swej niższości. Odprowadził przed chwilą do pałacu pannę de la Mole, która twierdziła że wytknęła nogę biegając z bratem.
— Oparła się na mem ramieniu bardzo szczególnie! myślał. Czy jestem śmiesznym zarozumialcem, czy też ona w istocie coś do mnie czuje? Słucha mnie z twarzą tak słodką, nawet wówczas gdy jej zwierzam cierpienia mej dumy! ona, tak wyniosła! Zdumieliby się goście, gdyby ją ujrzeli z tą fizjognomją. To pewna, że dla nikogo nie ma tej dobroci i słodyczy.
Juljan starał się nie przeceniać tej osobliwej przyjaźni. Sam porównywał ją do zbrojnego pokoju. Za każdem widzeniem, nim wrócili do poufnego tonu z dnia poprzedniego, zadawali sobie jakgdyby pytanie: „Będziemy dziś przyjaciółmi czy wrogami?“ Juljan zrozumiał, że dać się raz znieważyć bezkarnie tej hardej dziewczynie, znaczy stracić wszystko. Jeżeli mamy się poróżnić, czyż nie lepiej aby się to stało odrazu, w obronie słusznych praw mej dumy, niż broniąc się przed wzgardą, jaką pociągnąłby najmniejszy kompromis?
Niejednokrotnie, w dniach złego humoru, Matylda próbowała tonów wielkiej damy: mimo że czyniła to bardzo zręcznie, Juljan odpychał szorstko te zakusy. Jednego dnia, przerwał jej wręcz: Czy panna de la Mole życzy sobie coś rozkazać sekretarzowi ojca? spytał; winien jest wysłuchać jej rozkazów i spełnić je z szacunkiem, ale pozatem nie ma jej nic do powiedzenia. Nie bierze pensji za to, aby się jej spowiadał ze swych myśli.
Stosunek ten i towarzyszące mu wątpliwości rozprószyły nudę, jaką Juljan odczuwał stale we wspaniałym salonie, gdzie lękano się wszystkiego i gdzie z niczego nie wypadało żartować.
— Toby było zabawne, gdyby ona mnie kochała! Kocha czy nie, ciągnął w duchu Juljan, mam za powiernicę inteligentną dziewczynę, przed którą drży cały dom, najbardziej zaś margrabia de Croisenois. Ten młody człowiek tak uprzejmy, łagodny, dzielny, kojarzący wszystkie dary rodu i majątku, z których jeden tylko uczyniłby mnie tak szczęśliwym! Kocha się w niej do szaleństwa, ma ją zaślubić. Ileż listów wypisałem na zlecenie pana de la Mole do obu rejentów w sprawie ślubnego kontraktu! A ja, który, z piórem w ręku, czuję się tak podrzędną figurą, w dwie godziny później, tu, w tym ogrodzie, święcę tryumf nad tym uroczym człowiekiem; ostatecznie, sympatja jej do mnie bije poprostu w oczy. Może niecierpi w nim przyszłego męża: toby się dosyć godziło z jej dumą. Względy, jakie ma dla mnie, zawdzięczam roli powiernika, komparsa!
Ale nie; albo jestem szalony, albo ona durzy się we mnie; im bardziej jestem chłodny i pełen szacunku, tem bardziej ona szuka mego towarzystwa. Toby mogło być rozmyślne, udane; ale wszak widzę jak oczy jej się ożywiają, skoro zjawię się niespodzianie. Czyżby Paryżanki umiały do tego stopnia grać komedję? Ba, cóż! pozory są za mną, cieszmy się pozorami. Boże, jakaż ona piękna. Ileż uroku mają dla mnie te wielkie oczy, oglądane zbliska, kiedy tak na mnie patrzą! Cóż za różnica tej wiosny z zeszłym rokiem, kiedy żyłem tak nieszczęśliwy, trzymając się jedynie siłą charakteru pośród trzystu złych i plugawych obłudników! Byłem prawie równie nikczemny jak oni.
Bywały i dni zwątpienia. — Ta dziewczyna drwi sobie ze mnie, myślał. Porozumiała się z bratem, aby mnie wystrychnąć na dudka. Ale zdawałoby się, że tak szczerze gardzi niedołęstwem brata! „Jest odważny, to i wszystko, powiada. Nie ma ani jednej myśli, w którejby się ważył oddalić od szablonu“. Zawsze ja muszę stawać w jego obronie. Dziewiętnastoletnia dziewczyna! Czyż w tym wieku można, minutę po minucie, trzymać się programu obłudy?
Z drugiej strony, ilekroć ona wlepi we mnie swe duże niebieskie oczy z pewnym szczególnym wyrazem, zawsze hrabia Norbert oddala się. To mi jest podejrzane; czyż nie powinnoby go oburzać, że siostra jego wyróżnia domownika? bo słyszałem, jak książę de Chaulnes wyrażał się o mnie w ten sposób. Na to wspomnienie, gniew stłumił w Juljanie inne uczucia. Byłżeby to kult staroświeckiego stylu u tego starego maniaka?
— Więc cóż, ładna jest! rozmyślał dalej Juljan z oczami błyszczącemi jak u tygrysa. Będę ją miał, a potem pójdę stąd, i biada temu kto mi zastąpi drogę!
Zagadnienie to pochłonęło Juljana, nie mógł myśleć o niczem innem. Dnie spływały mu jak godziny. Co chwila, kiedy silił się zająć jaką poważną sprawą, myśl jego rzucała wszystko; w kwadrans później, budził się z bijącem sercem, z zamętem w głowie, dumając: Czy ona mnie kocha?
Podziwiam jej piękność, ale boję się jej rozumu.
Mérimée.
Tak Juljan trawił czas na rozpamiętywaniu wdzięków Matyldy lub oburzał się na jej wrodzoną wyniosłość, o której zresztą zapominała dla niego. Gdyby był ten czas obrócił na obserwowanie tego co się dzieje w salonie, zrozumiałby na czem polega władza tej panny. Z chwilą gdy ktoś nie był po myśli pannie de la Mole, umiała go skarać zapomocą tak celnego, tak dobrze obmyślonego, tak niewinnego na pozór żarciku, że zadana przez nią rana jątrzyła się długo i boleśnie. Ponieważ nie przywiązywała żadnej wartości do rzeczy będących treścią życia dla całej rodziny, zachowała na wszystko obojętne spojrzenie. Miło jest pochwalić się bytnością w arystokratycznym salonie skoro się go opuści, ale to i wszystko; sama grzeczność może mieć urok jedynie przez pierwsze dni. Juljan doświadczył tego na sobie; po zachwytach nastąpiło rozczarowanie. Grzeczność, powiadał sobie, to tylko brak odruchów złego wychowania. Matylda nudziła się często: może nudziłaby się wszędzie. Wówczas, złośliwe żarciki stanowiły dla niej szczerą rozrywkę i przyjemność.
Jeśli dała jakie nadzieje margrabiemu de Croisenois, hrabiemu de Caylus i paru innym dystyngowanym młodzieńcom, to może dlatego, aby zyskać ofiary nieco zabawniejsze od rodziców, od starego Akademika, i od paru podrzędnych figur zabiegających się o jej względy. Widziała w nich jedynie nowy cel dla pocisków.
Wyznamy z przykrością — bo mamy słabość do Matyldy — że ten i ów pozwolił sobie pisać do niej, i ona odpisywała czasami. Spieszymy dodać, że osóbka ta stanowi wyjątek w obyczajach jej sfery. Wychowanice szlachetnego klasztoru Sacré-Coeur, jeśli czem naogół grzeszą, to nie brakiem ostrożności.
Jednego dnia, Croisenois zwrócił Matyldzie dość kompromitujący list pisany doń poprzedniego dnia. Sądził, że tym dowodem ostrożności poprawi swoje widoki. Ale Matylda lubiła właśnie nieostrożność. Lubiła igrać z ogniem. Nie odezwała się do margrabiego przez sześć tygodni.
Bawiły ją listy tych młodych ludzi; ale, wedle niej, wszystkie były do siebie podobne. Zawsze najgłębsza, melancholijna miłość.
— Każdy z nich jest tem samem zwierciadłem doskonałości, każdy gotów puścić się do Palestyny, zwierzała się kuzynce. Możesz sobie wyobrazić coś nudniejszego? Więc to takie listy będę otrzymywała przez całe życie! Styl zmienia się co dwadzieścia lat, wedle profesji będącej w modzie. Za czasów Cesarstwa musiał być mniej bezbarwny. Wówczas, cała ta złota młodzież widziała lub spełniała czyny, które naprawdę miały coś wielkiego. Książę de ***, mój wuj, był pod Wagram.
— Czyż to taka sztuka machać szablą? A kiedy się im to zdarzyło, opowiadają o tem tak często! odparła panna de Sainte-Hérédidé, kuzynka Matyldy.
— A jednak, lubię te opowiadania. Brać udział w prawdziwej bitwie, bitwie Napoleońskiej, gdzie padało po dziesięć tysięcy ludzi, to dowodzi odwagi. Niebezpieczeństwo podnosi duszę i ratuje ją od nudy, w której toną moi biedni wielbiciele, a ta nuda jest zaraźliwa. Któremu z nich przyszło na myśl zrobić coś niezwykłego? Starają się zyskać mą rękę, wielka historja. Jestem bogata, ojciec mój zapewni zięciowi protekcję. Och! gdybyż się znalazł jeden, trochę zabawniejszy od innych!
Żywy, jasny, obrazowy sposób widzenia psuł, jak czytelnik widzi, język Matyldy. Niejedno słówko raziło uszy jej dwornych wielbicieli. Gdyby panna de la Mole nie była tak w modzie, uznaliby niemal, że styl jej jest nieco jaskrawy, jak na skromną panienkę.
Ona znowuż była niesprawiedliwa dla paniczów z lasku Bulońskiego. Patrzała w przyszłość, nie ze zgrozą — to byłoby coś żywego — ale z odrazą bardzo rzadką w jej latach.
Czego mogła pragnąć? majątek, urodzenie, dowcip, piękność — wedle głosu ogółu, w który wierzyła — wszystko to skupiło się, z woli losu, w niej.
Oto stan duszy owej panny, budzącej zazdrość w całem Saint-Germain, w epoce kiedy zaczynała znajdować przyjemność w przechadzkach z Juljanem. Zdziwiła ją jego duma, a zaimponował jej spryt młodego wieśniaka. Zostanie biskupem, jak ksiądz Maury, pomyślała.
Niebawem, ten szczery i nieudany opór, jaki bohater nasz przeciwstawiał wielu jej myślom, zainteresował ją; myślała o tych rozmowach, opowiadała o nich szczegółowo przyjaciółce, z uczuciem że nigdy nie odda dobrze ich charakteru.
Naraz olśniła ją myśl: Cóż za szczęście, ja kocham! pomyślała jednego dnia z niewiarygodnem upojeniem. Kocham, kocham, to jasne! W moim wieku, młoda, ładna, inteligentna dziewczyna gdzie może znaleźć wrażenia, jeśli nie w miłości? Daremniebym się siliła, nigdy nie zdołam pokochać panów de Croisenois, de Caylus i tutti quanti. Są doskonali, za doskonali może, słowem, nudzą mnie.
Przeszła w głowie wszystkie opisy namiętności, które czytała w Manon Lescaut, Nowej Heloizie, Listach Zakonnicy portugalskiej, etc. Chodziło, rozumie się, jedynie o wielką miłość; miłostka była niegodna panny jej lat i urodzenia. Miano miłości dawała jedynie owemu heroicznemu uczuciu, jakie zdarzało się we Francji z czasów Henryka III i Bassompierra. Miłość taka nie ustępowała nikczemnie przeszkodom; przeciwnie, popychała do wielkich czynów. „Cóż za nieszczęście, myślała, że nie mamy prawdziwego dworu, jak dwór Katarzyny Medycejskiej lub Ludwika XIII! Czuję się na wysokości wszystkiego co śmiałe i wielkie. Czegóż nie uczyniłabym z dzielnego króla, jak Ludwik XIII, wzdychającego u mych stóp! Zawiodłabym go do Wandei, jak często mówi baron de Tolly, i stamtąd odzyskałby swoje królestwo; wówczas, precz z konstytucją... a Juljan byłby mym pomocnikiem. Czego mu zbywa? nazwiska i majątku. Zdobyłby nazwisko, zdobyłby majątek.
Niczego nie zbywa takiemu Croisenois, a będzie całe życie jedynie książątkiem pół-ultra pół-liberałem, istotą zawsze niezdecydowaną i odległą od ostateczności, tem samem zawsze na drugim planie.
Gdzież jest wielki czyn, któryby nie był ostatecznością, szaleństwem, w chwili gdy się go podejmuje? Dopiero kiedy się urzeczywistni, wydaje się czemś możliwem pospolitym istotom. Tak, miłość ze swemi cudami będzie władała w mem sercu; czuję ją po ogniu, jaki mnie ożywia. Należała mi się od nieba ta łaska. Nie napróżno skupiło ono na jednej istocie wszystkie swoje dary. Szczęście moje będzie godne mnie. Dni nie będą tak głupio podobne do siebie. Już w tem jest wielkość, jest odwaga, aby się ważyć kochać człowieka stojącego o tyle niżej. Spróbujmy, czy w dalszym ciągu okaże się mnie wart. Za pierwszą słabością, jaką w nim spostrzegę, rzucam go. Dziewczyna mego rodu i z tak rycerskim charakterem (było to określenie jej ojca) nie powinna żyć jak gąska.
A czyż nie taką byłaby moja rola, gdybym pokochała margrabiego? Miałabym nowe wydanie szczęścia kuzynek, któremi tak gardzę. Wiem z góry coby mi powiedział poczciwy Croisenois i co jabym odpowiedziała. Cóż to za miłość, przy której się ziewa? to już lepsza dewocja. Miałabym wesele takie, jak niedawno jedna kuzynka, przyczem czcigodna rodzina roztkliwiłaby się, o ile nie byłaby wściekła o jakiś punkcik kontraktu, wsunięty w ostatniej chwili przez rejenta jej oblubieńca.
Potrzeba niebezpieczeństwa, oto natura pięknej Małgorzaty Walezjanki, mojej ciotki, która rychło zaślubiła króla Nawary, obecnie panującego Francji pod mianem Henryka IV. Potrzeba hazardu stanowiła całą tajemnicę charakteru tej uroczej księżniczki; stąd jej kłótnie i jednania z braćmi od szesnastego roku życia. Owo, cóż może stawić na kartę młoda dziewczyna? To co ma najcenniejszego, swoją reputację, cześć całego życia.
Pamiętniki księcia Angoulême, naturalnego syna Karola IX.
Między Juljanem a inną niema żadnych kontraktów, rejentów; wszystko jest heroiczne, wszystko będzie dzieckiem przypadku. Poza szlachectwem, którego mu brak, jestto wierne powtórzenie miłości Małgorzaty Walezjanki dla młodego La Mole, najdworniejszego kawalera swoich czasów. Czyż to moja wina, jeśli młodzi panicze ze dworu tak pilnie przestrzegają tego co wypada, i bledną na samą myśl o śmielszej przygodzie. Mała wycieczka do Grecji lub Afryki jest dla nich szczytem odwagi, a i tam jeszcze umieją wędrować jedynie kupą. Z chwilą gdy znajdą się sami, boją się, nie włóczni Beduina, ale śmieszności, i ta myśl doprowadza ich do szaleństwa.
Mój Juljanek przeciwnie, lubi działać tylko sam. Nigdy w tej wyjątkowej naturze nie postanie myśl szukania pomocy i oparcia u drugich! gardzi drugimi i dlatego ja nim nie gardzę.
Gdyby, przy swem ubóstwie, Juljan był szlachcicem, miłość moja byłaby tylko pospolitem głupstwem, płaskim mezaliansem; nie miałaby tego, co cechuje wielka namiętność: bezmiaru trudności do zwalczenia i tragicznej niepewności wyniku.
Panna de la Mole była tak przejęta temi rojeniami, że nazajutrz, bezwiednie prawie, jęła wychwalać Juljana przed margrabią de Croisenois i bratem. Rozwinęła taką wymowę, że dotknęła ich.
— Strzeż się tego chłopca i tej energji, wykrzyknął brat; skoro powtórzy się rewolucja, pośle nas wszystkich na gilotynę.
Nie odpowiedziała wprost; zaczęła żartować z brata i margrabiego z powodu lęku jaki w nich budzi energja. Jestto, w gruncie, jedynie obawa spotkania się z czemś nieprzewidzianem, lęk że się nie zdoła sprostać temu czemuś...
— Zawsze, zawsze, panowie, obawa śmieszności; potwora, który, na nieszczęście, umarł w r. 1816.
— Niema już śmieszności, mawiał pan de la Mole, w kraju gdzie są dwa stronnictwa.
Córka zrozumiała jego myśl.
— Tak więc, panowie, rzekła do przeciwników Juljana, będziecie drżeć ze strachu całe życie, a potem powiedzą wam:
Nic było zgoła wilka, był tylko cień jego.
Matylda pożegnała ich. Odezwanie brata przejęło ją zgrozą i lękiem; ale nazajutrz widziała w niem już tylko najwyższą pochwałę.
— W epoce gdy wszelka energja umarła, jego energja budzi w nich niepokój. Powtórzę Juljanowi powiedzenie brata; zobaczę co odpowie. Ale wybiorę chwilę, kiedy mu oczy błyszczą. Wówczas nie potrafi skłamać.
To byłby Danton! dodała po długiej zadumie. Więc dobrze: przypuśćmy, że rewolucja się zaczyna. Jaką rolę odegraliby Croisenois i brat? Wiadomo z góry: wzniosła rezygnacja. Byłyby z nich heroiczne barany, pozwalające się zarżnąć bez słowa. Jedyną ich obawą w chwili śmierci, byłoby to, aby nie uchybić dobremu tonowi. Mój Juljanek palnąłby w łeb jakobinowi któryby go przyszedł uwięzić, o ileby miał bodaj cień nadziei ocalenia. On się nie boi być w złym tonie; o, nie!
To ostatnie słowo pogrążyło ją w zadumie; budziło przykre myśli i odjęło jej całą śmiałość. Przypomniały się jej żarciki pp. de Caylus, de Croisenois, de Luz, brata. Wszyscy ci panowie zarzucali jednogłośnie Juljanowi minę księżą: pokorną i obłudną.
— Ależ, podjęła nagle z okiem błyszczącem radością, cierpkość i wytrwałość ich żarcików dowodzi, na przekór im, że jestto najwybitniejszy człowiek jaki pojawił się tej zimy. Cóż znaczą jego wady, śmieszności. Jest w nim coś wielkiego, co ich drażni, ich, zazwyczaj tak dobrych i pobłażliwych. Wiadomo, że jest biedny i że się kształci na księdza; oni mają epolety i nie potrzebują nauki; to wygodniej.
Mimo tego szpetnego czarnego ubrania i mimo tej księżej fizjognomji, którą biedny chłopiec musi mieć pod karą głodowej śmierci, charakter jego niepokoi ich, to pewna. A i tej księżej miny wyzbywa się, skoro tylko chwilę jesteśmy sami. A kiedy ci panicze powiedzą coś, co im się zdaje sprytne i oryginalne, czy pierwsze ich spojrzenie nie kieruje się na Juljana? Zauważyłam to doskonale. A mimo to, wiedzą, że on nigdy się do nich nie odezwie, o ile go nie zapytają. Zwraca się pierwszy jedynie do mnie. Uważa mnie za duszę wyższą. Na ich uwagi odpowiada tylko o tyle, o ile wymaga grzeczność. Natychmiast uderza w ton szacunku. Ze mną, dysputuje całemi godzinami; nie jest pewny swoich poglądów, póki spotkają się u mnie z najlżejszym bodaj zarzutem. Wreszcie, przez całą zimę nie było strzelaniny; jedynie słowami można było ściągnąć na siebie uwagę. Otóż, ojciec mój, człowiek wyższy, który wysoko wzniesie losy naszego domu, szanuje Juljana. Wszyscy inni nienawidzą go; nie gardzi nim nikt, z wyjątkiem dewotek, przyjaciółek matki.
Hrabia de Caylus miał, lub też udawał wielką namiętność do koni; spędzał życie całe w stajni, często nawet jadał tam śniadanie. Ta namiętność, w połączeniu z zasadą aby się nigdy nie śmiać, zyskała mu mir wśród przyjaciół: był to luminarz tego kółka.
Nazajutrz, skoro wszyscy młodzi, z wyjątkiem Juljana, skupili się za fotelem pani de la Mole, de Caylus, wspierany przez margrabiego de Croisenois i Norberta, zaatakował żywo pochlebny sąd Matyldy o Juljanie, i to bez żadnej racji, od pierwszego słowa. Zrozumiała doskonale grę i była zachwycona.
— Sprzymierzyli się wszyscy, myślała, przeciw genjalnemu chłopcu, który nie ma ani dziesięciu ludwików renty i który nie może im odpowiedzieć, chyba że jest pytany. Boją się go, w tem jego czarnem ubraniu. Coby dopiero było w epoletach.
Nigdy Matylda nie była tak olśniewająca. Od pierwszej zaczepki obsypała Caylusa i jego sprzymierzeńców sarkazmami. Zgasiwszy ogień żarcików, jakiemi próbowali się bronić świetni oficerowie, rzekła:
— Niech jutro jaki szlachetka z Franche-Comté spostrzeże się że Juljan jest jego naturalnym synem, niech mu da nazwisko i kilka tysięcy franków, za sześć tygodni będzie miał wąsy jak wy, panowie; za pół roku będzie oficerem huzarów jak wy, panowie. I wówczas tęgość jego charakteru przestanie być śmieszna. Wówczas, mój przyszły książe-panie, pozostanie ci wyłącznie dawny lichy argument: wyższość szlachty ze Dworu nad szlachtą z prowincji. Ale co panu zostanie, jeśli zechcę pana przyprzeć do muru, jeśli przyjdzie mi ochota dać Juljanowi za ojca jakiegoś hiszpańskiego granda, jeńca wojennego w Besançon za Napoleona, który to grand, przez skrupuł sumienia, uznaje syna na łożu śmierci?
Wszystkie te domysły o nieprawem pochodzeniu wydały się pp. de Caylus i de Croisenois w złym guście; oto jedyne wrażenie, jakie odnieśli z wywodów Matyldy.
Słowa siostry były tak jasne, że Norbert, mimo iż tak przez nią zawojowany, przybrał poważną minę, niezbyt, trzeba to przyznać, odpowiednią dla jego uśmiechniętej i poczciwej fizjognomji. Odważył się rzec kilka słów.
— Czyś ty chory, mój drogi? odparła Matylda z poważną minką. Musi być z tobą bardzo źle, skoro odpowiadasz na żart morałami. Ty i morały! czyżbyś się ubiegał o posadę prefekta?
Urażona mina hrabiego de Caylus, zły humor Norberta i milcząca rozpacz pana de Croisenois zatarły się rychło w pamięci Matyldy. Musiała się zdobyć na postanowienie wobec myśli która przemożnie zawładnęła jej duszą.
— Juljan jest ze mną dość szczery, rzekła sobie; w jego wieku, na podrzędnem stanowisku, przy tej dręczącej go ambicji, można odczuwać potrzebę przyjaciółki. Jestem może tą przyjaciółką, ale nie widzę w tem miłości. Przy takim charakterze jak jego, wyznałby mi tę miłość.
Ta niepewność, te roztrząsania, wypełniły wszystkie chwile Matyldy. Po każdej rozmowie z Juljanem znajdowała nowe argumenty; nuda, która ją trapiła dotąd, pierzchła.
Jako córka wybitnego człowieka który mógł zostać ministrem i zwrócić duchowieństwu jego lasy, panna de la Mole była w Sacré-Coeur przedmiotem bezmiernych pochlebstw. Szkody, jakie stąd powstają, są nie do powetowania. Wmówiono w nią, że, dzięki swemu urodzeniu, bogactwu, powinna być szczęśliwsza od innych. Jestto źródło nudy monarchów oraz ich szaleństw.
Matylda nie uniknęła tego zgubnego oddziaływania. Mimo całej inteligencji, dziesięcioletnie dziecko nie może się opancerzyć przeciw pochlebstwom całego klasztoru, i to tak uzasadnionym na pozór.
Z chwilą gdy orzekła że kocha Juljana, przestała się nudzić. Codzień czuła się szczęśliwsza, że zdobyła się na wielkie uczucie. — To niebezpieczna zabawka, myślała. Tem lepiej! och, tem lepiej!
Bez wielkiej namiętności, umierałam z nudy w najpiękniejszym okresie życia, między szesnastym a dwudziestym rokiem. Straciłam już najlepsze lata, słuchając zrzędzenia matczynych przyjaciółek, które w 1792 w Koblencji nie były podobno tak surowe jak ich dzisiejsze morały.
Gdy Matylda brnęła w tych niepewnościach, Juljan nie mógł zrozumieć przeciągłych spojrzeń, które, raz po raz, zatrzymywały się na nim. Zauważył jedynie chłód hrabiego Norberta, oraz wyniosłość pp. de Caylus, de Luz i de Croisenois. Był do tego przyzwyczajony. Nieszczęście to spadało nań zazwyczaj po jakimś wieczorze, na którym zwrócił na siebie uwagę więcej niż przystało. Gdyby nie uprzejmość Matyldy, oraz gdyby nie ciekawość jaką w nim budziło to wszystko, wyrzekłby się towarzystwa młodych elegantów, kiedy po obiedzie udawali się do ogrodu za panną de la Mole.
— Tak, niepodobna się mylić, powiadał sobie Juljan, panna de la Mole patrzy na mnie w osobliwy sposób. Ale, nawet kiedy jej piękne oczy otwierają się dla mnie z największem wylaniem, widzę w nich zawsze jakiś cień śledztwa, chłodu i złośliwości. Czy możliwe, aby to była miłość? Cóż za różnica z oczami pani de Rênal!
Raz, po obiedzie, Juljan, który udał się za panem de la Mole do gabinetu, wrócił szybko do ogrodu. Zbliżając się bez zastanowienia do grupy otaczającej Matyldę, zasłyszał kilka słów dość głośnych. Panna de la Mole spierała się o coś z bratem. Juljan usłyszał dwa razy swoje imię. Postąpił bliżej; zapanowało milczenie i daremnie, silono się je przerwać. Panna de la Mole i jej brat nadto byli podnieceni aby znaleźć inny temat. De Caylus, de Croisenois, de Luz i jeszcze ktoś z młodych, wszyscy wydali się Juljanowi lodowaci. Oddalił się.
Urywki słów, przypadkowe spotkania, przeobrażają się, w oczach człowieka z wyobraźnią, w najoczywistsze dowody, zwłaszcza jeśli rozpala go namiętność.
Schiller.
Nazajutrz, Juljan znowuż zeszedł Norberta i siostrę, gdy rozmawiali o nim. Za jego zjawieniem, zapanowała, jak wczoraj, śmiertelna cisza. Podejrzenia jego nie miały już granic.
— Czyżby ci mili panicze postanowili sobie zadrwić ze mnie? Trzeba przyznać, że to o wiele prawdopodobniejsze, bardziej naturalne, niż rzekoma miłość panny de la Mole do biednego sekretarzyny. Zresztą, czyż ci ludzie miewają namiętności? Siła ich leży w udawaniu. Zazdroszczą mi odrobiny wymowy. Zazdrość, to też ich słabostka. Wszystko tłumaczy się kluczem. Panna de la Mole chce we mnie wmówić że jest mną zajęta, poprostu aby się zabawić z narzeczonym moim kosztem.
Okrutne to podejrzenie sprawiło przewrót w duszy Juljana. Myśl ta zniweczyła bez trudu zarodek miłości, który kiełkował w jego sercu. Miłość tę wyhodowała jedynie rzadka piękność Matyldy, lub raczej jej królewskie wzięcie, oraz cudowne tualety. W tem był Juljan jeszcze parwenjuszem. Ładna kobieta z wielkiego świata jest podobno czemś najbardziej uderzającem dla zdolnego plebejusza w chwili gdy wchodzi w wyższe sfery. Nie charakter Matyldy był przedmiotem zadumy Juljana w ubiegłych dniach. Był dość inteligentny, aby sobie zdać sprawę, że nie zna zgoła tego charakteru: wszystkie jego objawy mogły być jedynie pozorem.
I tak, Matylda za nic w świecie nie opuściłaby mszy w niedzielę; prawie codzień towarzyszyła matce do kościoła. Jeśli w salonie La Mole ktoś niebaczny zapomniał gdzie się znajduje i pozwolił sobie na cień żartu godzącego w prawdziwe lub urojone interesy tronu i ołtarza, Matylda lodowaciała natychmiast. Spojrzenie jej, zazwyczaj tak żywe, stroiło się w niewzruszoną dumę starego rodzinnego portretu.
Równocześnie, Juljan przekonał się, że panna posiada zawsze w swoim pokoju parę najwolnomyślniejszych tomów Woltera. On sam ściągał nieraz jakiś tom z tego wspaniale oprawnego wydania. Rozsuwając nieco pozostałe tomy, ukrywał brak tego który zabierał; ale niebawem spostrzegł, że i ktoś drugi czytuje Woltera. Uciekł się do sztuczki praktykowanej w seminarjum; umieścił parę ździebeł włosia na tomach, które, jak sądził, mogłyby zająć pannę de la Mole. Znikały na całe tygodnie.
Pan de la Mole, zirytowany na księgarza, który mu nasyłał obficie fałszywe pamiętniki, polecił Juljanowi aby kupował wszystkie śmielsze nowości. Ale iżby trucizna nie rozlała się po domu, sekretarz miał rozkaz chować te książki w szafce margrabiego. Niebawem, zyskiwał pewność, że te nowe książki, o ile były bodaj trochę wrogie interesom tronu i ołtarza, rychło znikały. Z pewnością nie Norbert je czytywał.
Juljan, przeceniając doniosłość tych faktów, przypisywał pannie de la Mole głębie Machiawela. Ta rzekoma zbrodniczość stanowiła urok w jego oczach, prawie jedyny duchowy urok, jaki posiadała. Znudzenie hipokryzją i morałami wtrąciło go w tę ostateczność.
Wyobraźnia jego bardziej wchodziła tu w grę niż serce. Dopiero napasłszy się w myślach kibicią panny de la Mole, wykwintem stroju, białością rąk, pięknością ramion, swobodą każdego ruchu, Juljan czuł się zakochany. Wówczas, dla dopełnienia uroku, wyobrażał ją sobie jako Katarzynę Medycejską, głęboką i zbrodniczą. Był to ideał Maslonów, Frilairów, Castanedów, uwielbianych przezeń w młodości. Słowem, był to dlań ideał Paryża.
Czy może być coś pocieszniejszego niż wiara w głębię lub zbrodniczość charakterów w Paryżu?
— Niepodobna, aby to trio drwiło sobie ze mnie! myślał Juljan. Kto zna jego charakter, wyobraża sobie chłodny i posępny wyraz, jakim odpowiedział na spojrzenia Matyldy. Z ironją odepchnął wynurzenia przyjaźni, o której zdumiona panna odważyła się natrącić.
Podrażnione tym zwrotem, serce młodej panny, z natury chłodne, znudzone, wrażliwe na grę inteligencji, pogrążyło się w namiętność, do której było stworzone. Ale w charakterze Matyldy było też wiele dumy; toteż uczuciu, które czyniło całe jej szczęście zależnem od drugiej osoby, towarzyszył smutek.
Przez czas pobytu w Paryżu, Juljan skorzystał już tyle, aby rozróżnić że to nie jest oschły smutek nudy. Zamiast łaknąć, jak niegdyś, wieczorów, widowisk i rozrywek, Matylda unikała ich.
Muzyka francuska śmiertelnie nudziła Matyldę; mimo to, Juljan, który uważał sobie za obowiązek wystawać z końcem widowiska w przedsionku, zauważył, że Matylda bywa w Operze bardzo często. Zdawało mu się, że straciła nieco z owej doskonałej miary, jaśniejącej wprzódy we wszystkich jej postępkach. Sposób, w jaki rozmawiała z młodymi ludźmi, bywał niekiedy tak ironiczny, że aż obelżywy. Zdawało się Juljanowi, iż szczególnie wzięła na ząb margrabiego de Croisenois.
— Musi ten człowiek szalenie kochać pieniądze, skoro nie rzuci tej panny, z całym jej majątkiem! myślał Juljan. On sam, obrażony za ród męski, odnosił się do Matyldy ze zdwojonym chłodem; często wprost niegrzecznie.
Mimo iż postanowił nie dać się wziąć na lep sympatji Matyldy, bywała ona tak wyraźna, on zaś sam, w miarę jak mu z oczu zaczęła spadać łuska, był tak pod urokiem panny, że niekiedy nie wiedział co z sobą począć.
— Zręczność i wytrwałość tych fircyków odniosłyby wkońcu tryumf nad mem niedoświadczeniem, myślał; trzeba jechać i położyć temu koniec. Margrabia powierzył mu zarząd majątków i domów, których posiadał sporo w Languedoc. Podróż była nieodzowna: pan de la Mole zgodził się na nią z trudem. Wyjąwszy sferę wysokich ambicyj margrabiego, Juljan stał się dlań jego drugiem ja.
— Ostatecznie, nie dałem się im złapać, powiedział sobie Juljan, gotując się do wyjazdu. Czy żarciki, jakiemi panna de la Mole smaga tych panków są szczere lub czy mają jedynie uśpić mą nieufność, ostatecznie, ubawiły mnie.
Jeśli nie chodziło tu o to aby sobie zadrwić z chłopskiego syna, charakter tej panny jest niezrozumiały conajmniej w równej mierze dla pana de Croisenois co dla mnie. Wczoraj, naprzykład, robiła wrażenie zupełnie szczerej: i ja, biedny i nędzny, miałem tę rozkosz, że pognębiłem swym faworem młodzieńca bogatego i znamienitego rodu. Oto mój najpiękniejszy tryumf: będę go rozpamiętywał w kolasce pocztowej, gnając do Languedoc.
Juljan trzymał wyjazd w sekrecie, ale Matylda wiedziała lepiej od niego, że ma opuścić Paryż nazajutrz, i na długo. Oznajmiła że ją straszliwie boli głowa i że w dusznym salonie czuje się jeszcze gorzej. Przechadzała się długo po ogrodzie i tak nękała kąśliwymi żarcikami Norberta, pp. de Croisenois, Caylus, de Luz i paru innych, że przepędziła ich wkońcu. Juljanowi przyglądała się w szczególny sposób.
— To spojrzenie mogłoby być komedją, myślał Juljan; ale ten przyspieszony oddech, całe to pomięszanie! Ba! czyż mnie sądzić o tem? Mam do czynienia z najświetniejszą i najsprytniejszą Paryżanką. Ten przyspieszony oddech, który omal mnie nie wzruszył, jest może wystudjowany u Leontyny Fay, którą Matylda tak ubóstwia.
Zostali sami; rozmowa gasła. — Nie! Juljan nic nie czuje dla mnie, mówiła sobie Matylda, szczerze zgnębiona.
Kiedy się z nią żegnał, ścisnęła mu ramię z siłą:
— Dostanie pan dziś odemnie list, rzekła głosem tak zmienionym, że dźwięk jego ledwie był do poznania.
Okoliczność ta wzruszyła głęboko Juljana.
— Ojciec, ciągnęła, ceni go wysoko za usługi jakie mu pan oddaje. Musi pan odwlec jutrzejszy wyjazd; niech pan znajdzie pozór. I oddaliła się pędem.
Juljan patrzył z zachwytem na jej uroczą kibić, nóżkę rzadkiej piękności, chód pełen wdzięku; ale czy odgadłby kto, co wypełniło jego myśl, skoro Matylda znikła? Uczuł się obrażony rozkazującym tonem, z jakim rzekła to musi. Ludwik XV także, w godzinie śmierci, odczuł bardzo niemile owo musi, niezręcznie użyte przez nadwornego lekarza, a wszak Ludwik XV nie był parwenjuszem.
Za godzinę, lokaj oddał Juljanowi list; było to poprostu wyznanie miłosne.
— Styl wcale naturalny, zauważył w duchu Juljan, siląc się, zapomocą spostrzeżeń literackich, powściągnąć radość, która kurczyła jego policzki i mimowoli zmuszała go do uśmiechu.
— Nareszcie, ja, wykrzyknął nie mogąc opanować naporu uczuć, ja, biedny chłopak, otrzymuję oświadczyny od wielkiej damy! Co do mnie, spisałem się nieźle, dodał. Umiałem zachować godność: nie powiedziałem że ją kocham.
Zaczął badać kształt liter; panna de la Mole miała drobne pismo angielskie. Potrzebował fizycznego zajęcia, aby stłumić radość dochodzącą do szału.
„Wyjazd pański zmusza mnie do wyznania... Byłoby nad moje siły nie widywać pana...“
Jedna myśl olśniła Juljana nagłem odkryciem, przerwała rozczytywanie się w liście i zdwoiła jego uciechę. Pobiłem margrabiego de Croisenois, wykrzyknął, ja który umiem rozmawiać tylko poważnie! A on jest taki przystojny, ma wąsiki, śliczny uniform, umie zawsze znaleźć na poczekaniu zręczne słówko.
Juljan miał chwilę upojenia, błąkał się po ogrodzie, oszalały ze szczęścia. Następnie, udał się do kancelarji i kazał się oznajmić margrabiemu, który na szczęście był w domu. Dowiódł mu z łatwością, pokazując jakieś papiery z Normandji, że obrót tamtejszych procesów wymaga odłożenia podróży.
— Rad jestem, że nie jedziesz, rzekł margrabia skoro ukończyli rozmowę o interesach, lubię cię mieć przy sobie.
Juljan wyszedł; te słowa zmięszały go.
A ja mam zamiar uwieść jego córkę! uniemożliwić małżeństwo z panem de Croisenois, w którem ojciec mieści chlubę swego życia: jeśli sam nie otrzyma mitry, ujrzy ją przynajmniej na głowie córki!
Przeszło mu przez głowę, aby jechać do Languedoc mimo listu, mimo rozmowy z margrabią. Ale ten błysk szlachetności zgasł szybko.
— Dobry sobie jestem, pomyślał, ja, plebejusz, aby się litować nad taką rodziną! Ja, którego książę de Chaulnes nazywa domownikiem! W jaki sposób margrabia pomnaża swój olbrzymi majątek? Grając na zniżkę, skoro się dowie w Zamku, że nazajutrz ma nastąpić urojony zamach Stanu. A ja, rzucony przez garbaty los na ostatni szczebel, ja, któremu ten los dał szlachetne serce a odmówił bodaj tysiąca franków renty, to znaczy chleba, ściśle biorąc, chleba; ja miałbym sobie odmówić przyjemności która się nastręcza? Toć to orzeźwiające źródło, które gasi moje pragnienie w pustyni mierności przebywanej tak mozolnie! Na honor, nie głupim; niech każdy dba o siebie w pustyni egoizmu zwanej życiem.
Przypomniał sobie wzgardliwe spojrzenia pani de la Mole, a zwłaszcza jej dostojnych przyjaciółek. Przyjemność zwycięstwa nad panem de Croisenois spłoszyła do reszty ten przebłysk cnoty.
— Jakżebym chciał aby się obraził! wykrzyknął; jakże pewną ręką wpakowałbym mu teraz szpadę gdzieś pod żebro. (Zaznaczył gestem cios). Przedtem byłem chłystkiem, wyzyskującym nikczemnie odrobinę odwagi. Po tym liście, jestem mu równy.
— Tak, powiadał sobie z nieopisaną rozkoszą, sącząc zwolna słowa; zważono na szali zalety pana margrabiego i moje, i biedny cieśla przeważył.
Brawo! wykrzyknął, oto jak trzeba mi podpisać mą odpowiedź. Nie wyobrażaj sobie, panno de la Mole, że ja zapominam o moim stanie. Dam ci ja dobrze uczuć i zrozumieć, że to z synem drwala zdradzasz potomka sławnego Wita de Croisenois, który towarzyszył św. Ludwikowi na wyprawę krzyżową.
Juljan nie mógł powściągnąć radości. Musiał zejść do ogrodu. Pokój, w którym zamknął się na klucz, wydał mu się ciasny, duszny.
Ja biedny góralczyk, powtarzał sobie bezustanku, ja, skazany wiecznie na ten smutny czarny strój! Ha! dwadzieścia lat wprzódy, nosiłbym mundur jak oni. Wówczas, człowiek taki jak ja ginął, lub był w trzydziestym szóstym roku generałem.
List, który trzymał w ręce, dawał mu wzrost i postawę bohatera.
— Teraz, prawda, w tem czarnem ubraniu, można mieć w czterdziestym roku stotysięcy franków dochodu i błękitną wstęgę jak biskup z Beauvais. Doskonale! mówił, śmiejąc się śmiechem Mefistofelesa, mam więcej sprytu od nich; umiem wybierać mundur swej epoki.
Uczuł przypływ ambicji i przywiązania do duchownego stroju. — Ileż kardynałów niżej urodzonych odemnie panowało! mój ziomek Granvelle naprzykład.
Stopniowo, podniecenie Juljana uspokoiło się; rozsądek przeważył. Powiedział sobie, jak jego mistrz Tartufe, którego rolę umiał na pamięć:
Mogę w tem widzieć podstęp niewinny z twej strony...
............
Nie uwierzę tym słowom, tak pełnym słodyczy,
Póki łask twoich, pani, dowód wyraźniejszy
Powątpiewania mego w twą szczerość nie zmniejszy...
Tartufe, akt IV, scena 5.
Tartufe także zginął przez kobietę, a był to chwat nielada... Mogłaby komu pokazać mą odpowiedź... ale znajdziemy lekarstwo, dodał cedząc zwolna słowa z akcentem tłumionego okrucieństwa; zaczniemy ją od najpłomienniejszych zdań z listu boskiej Matyldy.
Tak, ale czterech lokajów pana de Croisenois rzuci się na mnie i wydrze mi oryginał.
Nie; jestem dobrze uzbrojony i mam zwyczaj, jak wiadomo, palić bez ceremonji do lokajów.
Ale cóż, trafi się jeden odważniejszy i rzuci się na mnie. Przyrzeczono mu sto napoleonów. Zabijam go albo ranię, doskonale, tego właśnie chcieli. Wtrącą mnie do więzienia; stawią przed sądem karnym i wyślą, wedle wszelkich form, abym dotrzymywał w Poissy towarzystwa pp. Fontan i Magalon. Tam będę sypiał na barłogu z czterystu nędzarzami... I ja miałbym się litować nad tymi ludźmi, wykrzyknął zrywając się gwałtownie. Czy oni znają litość nad biedakiem, skoro go dostaną w ręce!
Wykrzyknik ten był ostatniem tchnieniem wdzięczności dla pana de la Mole, która mimowoli dręczyła go trochę.
Zwolna, zwolna, panowie szlachta, rozumiem tę machiawelską sztuczkę; ksiądz Maslon ani ksiądz Castanède, władca seminarjum, nie mógłby wymyślić nic lepszego. Odbierzecie mi list prowokatorski i zrobicie ze mnie drugie wydanie pułkownika Caron w Kolmarze. Chwileczkę, panowie; prześlę ów ważny list, w opieczętowanej paczce, księdzu Pirard. To uczciwy człowiek, jansenista, niedostępny pokusom pieniężnym. Tak, ale ono twiera listy... nie, poślę Fouquému.
Trzeba wyznać, że spojrzenie Juljana w tej chwili było okrutne, fizjognomja wstrętna; oddychała szczerą zbrodnią. Był to nędzarz uzbrojony przeciw całemu społeczeństwu.
Do broni! wykrzyknął Juljan. I jednym susem przebył stopnie pałacowego ganku. Wszedł do budki publicznego pisarza; przestraszył go. Przepisz pan, rzekł podając mu list panny de la Mole.
Podczas gdy pisarz pełnił swą czynność, on sam napisał do Fouquégo; prosił o przechowanie cennego depozytu. — Ale, wpadło mu nagle do głowy, czarny gabinet na poczcie otworzy mój list i da wam to czego szukacie... nie, panowie.
Kupił w protestanckiej księgarni ogromną biblję, ukrył zręcznie list Matyldy w okładce, zapakował i wysłał dyliżansem pod adresem jednego z robotników Fouquégo, którego nazwiska nikt nie znał w Paryżu.
Dokonawszy tego, wrócił rad i wesół. Teraz, do pracy! wykrzyknął, zamykając się na klucz i zmieniając surdut.
„Jakto, pani, pisał do Matyldy, więc to panna de la Mole przesłała, przez lokaja, ten list, nazbyt ponętny dla biednego drwala!... Zapewne chciała pani zadrwić z jego naiwności...“ Poczem cytował najjaskrawsze zdania z otrzymanego listu.
Jego własny list przyniósłby zaszczyt dyplomatycznej zręczności kawalera de Beauvoisis. Była dopiero dziesiąta; Juljan, pijany szczęściem i poczuciem swej potęgi, tak nowem dla biedaka, udał się do opery. Słuchał śpiewu przyjaciela swego Geronimo. Nigdy muzyka nie działała nań w ten sposób. Był bogiem.
Ileż niepewności! Ileż bezsennych nocy! Wielki Boże! jakież poniżenie! On sam będzie mną pogardzał. Ale on jedzie, tracę go!
Alfred de Musset.
Matylda napisała swój list nie bez walki. Jakibądź był początek skłonności jej do Juljana, niebawem wzięła ona górę nad dumą, która, odkąd Matylda pamiętała sama siebie, władała wyłącznie w jej sercu. Tę wyniosłą i zimną duszę opanowało po raz pierwszy namiętne uczucie. Ale uczucie to, jeśli pokonało dumę, było jeszcze wierne nawykom dumy. Dwa miesiące walki i nieznanych wrażeń przetworzyły, można rzec, całą jej istotę moralną.
Matyldzie zdawało się, że widzi przed sobą szczęście. Wizja ta, tak wszechmocna dla śmiałych dusz skojarzonych z wyższym umysłem, musiała długo zmagać się z godnością oraz względami pospolitych obowiązków. Jednego dnia, Matylda zaszła do matki o siódmej rano, prosząc aby jej pozwoliła osiąść na jakiś czas w Villequier. Margrabina nie raczyła nawet odpowiedzieć i kazała jej wrócić do łóżka. Był to ostatni wysiłek płaskiego rozsądku i hołdu wobec przyjętych pojęć.
Obawa występku oraz urażenie poglądów świętych dla pp. de Caylus, de Luz i de Croisenois działała na nią dość słabo: ci ludzie, sądziła, nie są zdolni jej rozumieć; radziłaby się ich, gdyby chodziło o kupno kolaski lub majątku. Istotnym jej lękiem było nie zrazić Juljana.
— A może i on ma jedynie pozory człowieka wyższego?
Nienawidziła słabych; była to jej jedyna pretensja do ładnych chłopców którzy ją otaczali. Im dowcipniej żartowali sobie ze wszystkiego co odbiega od mody lub podąża za nią niezręcznie, tem więcej tracili w jej oczach.
— Są odważni, to wszystko. I to jeszcze jak odważni? myślała. W pojedynku; ale pojedynek jest już czczą ceremonją. Wszystko jest wiadome zawczasu, nawet to co trzeba powiedzieć padając. Skoro się leży na trawie, z ręką na sercu, trzeba się zdobyć na szlachetne przebaczenie dla wroga, oraz czułe słówko dla swej damy, często urojonej, lub takiej która idzie na bal w dzień śmierci amanta, aby nie budzić podejrzeń.
Łatwo wyzywać niebezpieczeństwo na czele lśniącego stalą szwadronu; ale niebezpieczeństwo samotne, pojedyńcze, nieprzewidziane, naprawdę szpetne!
Ach, tak, dumała Matylda, na dworze Henryka III spotykało się ludzi wielkich charakterem jak i urodzeniem! Ha! gdyby Juljan był służył pod Jarnac lub pod Moncontour, nie wątpiłabym o nim. W owych czasach jurności i siły, Francuzi nie byli lalkami. Dzień bitwy był niemal dniem najmniejszych wzruszeń.
Życie ich nie było spętane jak mumia egipska, w powijaku zawsze wspólnym, wciąż jednakim. Tak, dodała, więcej trzeba było odwagi aby wrócić samemu o jedenastej wieczór, wychodząc z pałacu de Soissons gdzie mieszkała Katarzyna Medycejska, niż dziś aby uganiać po Algierze. Życie było pasmem przypadków. Obecnie, cywilizacja wygnała przypadek, niema nic nieprzewidzianego. Jeśli objawi się w myślach, na wyprzódki smaga się je docinkami; jeśli w faktach, lęk wasz nie cofa się przed żadną nikczemnością. Do jakiegobądź szaleństwa popchnie nas strach, jest ono usprawiedliwione. Zwyrodniały, nudny wiek! Coby powiedział Bonifacy de la Mole, gdyby, wychylając z grobu uciętą głowę, ujrzał w 1793, jak siedemnastu jego potomków dało się ująć jak barany, aby w dwa dni potem dać szyję na gilotynie? Śmierć była rzeczą pewną, ale byłoby w złym tonie bronić się i zabić jednego lub dwóch jakobinów. Ach, w heroicznych czasach Francji, w wieku Bonifacego de la Mole, Juljan byłby dowódcą szwadronu, a mój brat młodym księdzem, skromnym i cnotliwym, o statecznym wzroku i odmierzonych słowach.
Na kilka miesięcy wprzód, Matylda zwątpiła aby mogła spotkać istotę nieco różną od wspólnego wzoru. Bawiło ją jakiś czas pisywać do paru młodych elegantów. Śmiałość ta, tak nierozważna, mogła ją zniesławić w oczach pana de Croisenois, księcia de Chaulnes jego ojca, i całej przyszłej rodziny, która, na wieść że zamierzone małżeństwo się rozchodzi, chciałaby znać powody. W dniu, w którym napisała taki list, Matylda nie mogła spać. Ale owe listy, to były jedynie odpowiedzi. Tutaj, ośmieliła się wyznać że kocha. Napisała pierwsza (straszne słowo!) do człowieka stojącego na najniższym szczeblu. Okoliczność ta groziła, w razie odkrycia, hańbą. Któraż z przyjaciółek matki ośmieliłaby się stanąć w jej obronie? Cóż za bajkę możnaby wymyślić, aby osłabić wzgardę salonów?
Już mówić byłoby okropne, ale pisać! Są rzeczy, których się nie pisze, wykrzyknął Napoleon, dowiadując się to kapitulacji Baylena. I to Juljan przytoczył jej to odezwanie! jakgdyby dając jej zawczasu naukę.
Wszystko to jeszcze nic, lęk Matyldy miał inne przyczyny. Zapominając o wadze tej zbrodni wobec świata, o plamie haniebnej i nie do zmycia — obrażała bowiem swoją kastę — Matylda gotowała się pisać do człowieka innego zgoła typu niż pp. de Croisenois, de Luz, de Caylus. Głębia i tajemniczość Juljana mogły przerażać, nawet w zwykłych stosunkach. A ona miała zeń zrobić swego kochanka, swego pana może!
Jakież będą jego uroszczenia, jeśli kiedykolwiek będzie miał władzę nademną! Więc dobrze! powiem sobie jak Medea: Wśród tylu niebezpieczeństw, zostałam sobie JA.
Juljan nie ma żadnego szacunku dla urodzenia, tak przypuszczała. Co więcej, może zupełnie mnie nie kocha!
W końcu, wśród tych straszliwych niepewności, uczuła nagły przypływ kobiecej dumy. — Wszystko powinno być niezwykłe w życiu istoty takiej jak ja, wykrzyknęła zniecierpliwiona. Duma, którą wszczepiano jej od dzieciństwa, walczyła z cnotą. W tej chwili doszedł jej wiadomości wyjazd Juljana, i ten przyspieszył wszystko.
(Takie charaktery są, na szczęście, bardzo rzadkie).
Wieczorem, bardzo późno, Juljan wpadł na chytry pomysł, aby kazać znieść do odźwiernego ciężką walizę; do pomocy wezwał lokaja zalecającego się do pokojówki. — To może nie zdać się na nic, myślał, ale, jeśli się powiedzie, panna będzie myślała żem wyjechał. Usnął bardzo rad ze swego konceptu. Matylda nie zmrużyła oka.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Juljan wyszedł niepostrzeżenie z pałacu, ale wrócił przed ósmą.
Ledwie się znalazł w bibljotece, panna de la Mole zjawiła się w progu. Oddał jej odpowiedź. Uważał że powinien do niej przemówić; była przynajmniej wyborna sposobność; ale panna nie chciała słuchać; wyszła. Juljan był uszczęśliwiony, nie wiedziałby co mówić.
Jeśli to wszystko nie jest zabawką ułożoną z hrabią Norbertem, jasne jest, że to mój oziębły wzrok rozpalił pocieszną miłość w tej arystokratycznej pannie. Byłbym skończony dudek, gdybym sobie dał zawrócić w głowie tej jasnowłosej lali.
Pod wpływem tych rozważań, Juljan stał się jeszcze chłodniejszy i bardziej wyrachowany niż wprzódy.
W bitwie która się gotuje, dodał, duma będzie niby wyniosły pagórek, stanowiący jej obronną pozycję. Na tym terenie trzeba manewrować. Źle zrobiłem zostając w Paryżu; ta odwłoka poniża mnie i wystawia na sztych, jeśli to wszystko jest tylko gra. Jakiemż niebezpieczeństwem groził ten wyjazd? Ja sobie drwiłem z nich, jeśli oni drwili sobie ze mnie; a jeżeli jej sympatja jest szczera, pomnożyłbym ją tem stokrotnie.
List panny de la Mole dostarczył próżności Juljana tak żywych wzruszeń, że, ciesząc się tem co się stało, zapomniał rozważyć korzyści wyjazdu.
Nieszczęściem jego charakteru było to, że był zbyt wrażliwy na własne błędy. Ta omyłka podrażniła go bardzo; nie myślał już prawie o nieprawdopodobnym tryumfie który poprzedził tę drobną chybę, kiedy, około dziewiątej, panna zjawiła się w progu, rzuciła mu list i uciekła.
Zdaje się, że to będzie romans w listach, rzekł podnosząc list. Nieprzyjaciel robi fałszywy ruch, oszańcuję się oziębłością i cnotą.
Matylda prosiła go o stanowczą odpowiedź; list jej miał akcent bólu, który pomnażał radość Juljana. Zrobił sobie tę przyjemność, aby, przez dwie stronice, wodzić w ciemnościach osoby które chciałyby zeń sobie zadrwić, poczem, również dla żartu, oznajmiał pod koniec, że wyjazd postanowiony jest na jutro.
— W ogrodzie znajdę sposobność doręczenia jej listu, pomyślał; i udał się do ogrodu. Spojrzał w okno panny de la Mole.
Pokój jej znajdował się obok apartamentów matki, na pierwszem piętrze, ale nad antresolą. Piętro było tak wysokie, że, kiedy Juljan przechadzał się z listem w ręku w alei, panna de la Mole nie mogła go dojrzeć z okna. Strzyżone sklepienie lip zasłaniało widok. — Ech! rzekł Juljan podrażniony, nowa nieostrożność! Jeśli postanowiono zadrwić sobie ze mnie, wówczas, pokazując się z listem w ręku, wspomagam plany wrogów.
Pokój Norberta znajdował się tuż nad pokojem siostry; gdyby Juljan wychylił się z pod lip, hrabia i jego przyjaciele mogliby śledzić wszystkie jego ruchy.
Panna ukazała się za szybą; wysunął list; ona spuściła głowę. Natychmiast Juljan wrócił pędem do siebie; przypadkowo spotkał na schodach piękną Matyldę, która pochwyciła jego list z zupełną swobodą i z roześmianemi oczami.
Ileż uczucia było w oczach biednej pani de Rênal, pomyślał Juljan, kiedy, nawet po pół roku romansu, odważyła się przyjąć list odemnie! W życiu swojem, jak sądzę, nie popatrzyła na mnie tak wesoło.
Nie sformułował równie jasno dalszych refleksyj: czy wstydził się może błahości pobudek? — Ale też co za różnica, dodawała jego myśl; ten wykwint rannej sukienki, ta wytworność obejścia! Widząc pannę de la Mole, światowy człowiek odgadłby na trzydzieści kroków sferę, do której należy. To się nazywa wartość oczywista!
Żartując tak, Juljan nie przyznawał się jeszcze przed sobą do całej swej myśli: pani de Rênal nie miała sposobności poświęcić dlań margrabiego de Croisenois. Rywalem jego był jedynie ów ohydny podprefekt Charcot, który przezwał się de Maugiron, ponieważ Maugironów już niema.
O piątej, Juljan otrzymał trzeci list: rzucono mu go pod drzwi. Panna znowuż uciekła. — Cóż za manja pisania! pomyślał śmiejąc się, kiedy można tak wygodnie rozmawiać! Nieprzyjaciel chce mieć moje listy, to jasne, i to w większej ilości.
Nie śpieszył się z otwarciem. — Znowu frazesy, pomyślał; ale, czytając, pobladł. Było tylko kilka wierszy.
„Pragnę się rozmówić z panem; muszę z panem mówić dziś wieczór; proszę być w ogrodzie z uderzeniem pierwszej po północy. Znajdzie pan koło studni drabinę ogrodową; niech pan ją przystawi do okna i wejdzie. Będzie dziś księżyc, mniejsza o to“.
Ha! jakże okrutny jest czas między powzięciem wielkiego zamysłu a wykonaniem! Ileż lęków! ile niepewności! Chodzi o życie. — Chodzi o więcej: o honor!
Schiller.
To zaczyna być poważne, myślał Juljan... i nieco zbyt wyraźne, dodał po zastanowieniu. Jakto! ta piękna panna może ze mną mówić w bibljotece z najzupełniejszą, Bogu dzięki, swobodą; margrabia, w obawie bym mu nie pokazał rachunków, nie zagląda tam nigdy. Jakto! pan de la Mole i hrabia Norbert, jedyne osoby które tu zachodzą, są prawie cały dzień za domem, można z łatwością wiedzieć kiedy wracają, i oto wyniosła Matylda, dla której ręka udzielnego księcia nie byłaby zbyt szlachetna, chce abym popełnił najobrzydliwszą nieostrożność!
To jasne, chcą mnie zgubić, lub conajmniej zadrwić ze mnie. Zrazu chcieli mnie zgubić przez moje listy; okazały się zbyt ostrożne; trzeba im czynu jaśniejszego niż dzień. Ci piękni panicze mają zbyt wysokie pojęcie o mej głupocie lub próżności. Tam do licha, w najpiękniejszą noc księżycową piąć się dwadzieścia pięć stóp na pierwsze piętro! wszyscy będą mieli czas mnie oglądać, nawet z sąsiedztwa. Ładnie będę wyglądał na tej drabinie!
Juljan udał się do siebie i, pogwizdując, zaczął pakować walizę. Zdecydowany był jechać, nawet nie odpowiadając.
Ale to roztropne postanowienie nie wróciło mu spokoju. — Gdyby przypadkiem, rzekł nagle do siebie, Matylda działała z dobrą wiarą! wówczas odegrałbym rolę skończonego tchórza. Ja nie jestem urodzony, trzeba mi tęgich przymiotów, płatnych gotówką, nie na kredyt czyjejś życzliwości, trzeba czynów!
Kwadrans bił się z myślami. — Na co przeczyć? rzekł wreszcie; będę w jej oczach tchórzem. Tracę nietylko najświetniejszą ozdobę arystokracji, jak o niej mówiono na balu, ale, prócz tego, boską przyjemność zwycięstwa nad margrabią de Croisenois, synem księcia, dziedzicem jego mitry. Uroczy młodzian, posiadający wszystkie przymioty, których mnie zbywa; dowcip, urodzenie, majątek...
Wyrzut ten ścigałby mnie całe życie nie z powodu niej, tyle jest ładnych kobiet...
......Lecz honor jest jeden!
powiada stary don Diego. Otóż, tutaj, jasno i wyraźnie, cofam się przed pierwszem niebezpieczeństwem! które się nastręcza; pojedynek z panem de Beauvoisis, to był żart! Tu sprawa zupełnie inna. Mogę być ustrzelony przez lokaja, ale to najmniejsza: mogę być zniesławiony!
I o zaczyna być poważne, mój chłopcze, dodał wesoło przedrzeźniając gaskoński akcent. Tu idzie o honor. Nigdy biedaczyna, rzucony przez los równie nisko jak ja, nie odnajdzie takiej sposobności; będę miał sukcesy, ale ot, pokątne...
Zastanawiał się długo, przechadzał się szybkim krokiem, zatrzymując się od czasu do czasu. W pokoju znajdował się marmurowy biust kardynała Richelieu, na który, mimowoli, Juljan zwracał spojrzenie. Biust ten zdawał się nań patrzeć surowo, jakgdyby wyrzucając mu brak odwagi, będącej rasowym obowiązkiem Francuza. — Za twoich czasów, wielki człowieku, czyżbym się wahał?
W najgorszym razie, rzekł wreszcie, przypuściwszy że to pułapka, jest ona bardzo szpetna i bardzo kompromitująca dla młodej panny. Wiedzą, że nie jestem człowiek któryby zmilczał. Trzeba mnie będzie tedy zgładzić. To byłoby dobre w 1574, za Bonifacego de la Mole, ale dzisiejszy la Mole nie odważyłby się na to. To już nie ci ludzie. Panna de la Mole budzi tyle zawiści! Czterysta salonów głosiłoby jutro jej hańbę, i z jaką uciechą!
Lokaje szepcą już o szczególnych względach których jestem przedmiotem; wiem, słyszałem...
Z drugiej strony, te listy! mogą myśleć, że mam je przy sobie. Zdybawszy mnie u panny, odbiorą mi je. Będę miał sprawę z dwoma, trzema, czterema ludźmi, czy ja wiem? Ale skąd oni wezmą w Paryżu tylu ludzi? gdzie znaleźć w Paryżu dyskretnych służalców? Boją się sądów, trybunałów... ba, nawet tacy Caylus, Croisenois, de Luz, wszyscy. Ta chwila, ta głupia mina jaką będę miał wśród nich, to musiało ich skusić. Strzeż się losu Abelarda, mości sekretarzu!
Więc dobrze, do kroćset, nauczę was i ja, będę rąbał w twarz, jak żołnierze Cesarza pod Farsalus. Co do listów, mogę je złożyć w bezpiecznem miejscu.
Przepisał ostatnie dwa listy, ukrył je w ozdobnem wydaniu Woltera w bibljotece, i sam zaniósł oryginały na pocztę.
Na jakież szaleństwo się puszczam! mówił sobie ze zdumieniem i grozą wróciwszy do domu. Przez kwadrans nie pomyślał o tem, co miał uczynić jeszcze tej nocy.
Ale, jeśli się cofnę, będę pogardzał sam sobą. Całe życie czyn ten będzie dla mnie przedmiotem straszliwej wątpliwości, wątpliwość zaś taka jest dla mnie najdotkliwszem cierpieniem. Czyż nie doświadczyłem tego z kochankiem Amandy? Sądzę, że łatwiej darowałbym sobie zbrodnię; raz przyznawszy się, przestałbym o niej myśleć.
Jakto! byłbym rywalem człowieka noszącego jedno z najpiękniejszych nazwisk we Francji, i miałbym sam, dobrowolnie, uznać swą niższość? Tak; nie iść, to tchórzostwo. To słowo rozstrzyga o wszystkiem, rzekł Juljan wstając; a przytem panna jest bardzo ładna!
Jeśli to nie jest pułapka, jakież ona szaleństwo popełnia dla mnie!... Jeśli to mistyfikacja, do kroćset! panowie, odemnie zależy, aby żart przybrał obrót serjo, i tak też uczynię.
Ale jeśli mi zwiążą ręce gdy wejdę do pokoju? Mogą ustawić jakiś potrzask!
To tak jak w pojedynku, pomyślał śmiejąc się, jest zastawa na każde pchnięcie, powiada mój mistrz fechtunku; ale Opatrzność, która chce aby się to raz skończyło, sprawia że jeden z przeciwników zapomina się zastawić. Zresztą, oto moja odpowiedź: — tu Juljan wydobył pistolety i, mimo że panewka była opatrzona, odnowił kapslę.
Zostawało jeszcze kilka godzin; w oczekiwaniu, Juljan napisał do Fouquégo. „Mój przyjacielu, otworzysz załączony list jedynie w razie wypadku, jeśli usłyszysz, że stało się coś osobliwego. Wówczas, wymaż nazwiska z rękopisu który załączam, i sporządź osiem kopij, które roześlesz do dzienników w Marsylji, Bordeaux, Lyonie, Brukseli, etc.; w dziesięć dni później, każ wydrukować rękopis, prześlij egzemplarz margrabiemu; po dwóch tygodniach, porozrzucaj resztę egzemplarzy w nocy po ulicach Verrières“.
Ten krótki memorjał, który Fouqué miał otworzyć jedynie w razie wypadku, Juljan ułożył w sposób najmniej narażający pannę de la Mole; odmalował jednak wyraźnie swoje położenie.
Juljan wiązał właśnie paczkę, kiedy zadzwoniono na obiad; serce zaczęło mu bić. Wyobraźnia jego, rozgrzana opisem który nakreślił, pełna była tragicznych przeczuć. Widział siebie, schwytanego przez służbę, wleczonego do piwnicy z zakneblowanemi ustami. Tam, któryś ze sług strzegł go bezustanku, jeśli zaś honor dostojnej rodziny wymagał aby sprawa wzięła tragiczny obrót, łatwo było zakończyć wszystko zapomocą trucizny nie zostawiającej śladów; powiedzianoby, że umarł na jakąś chorobę i przeniesionoby zwłoki do pokoju.
Wzruszony własną powieścią niby autor dramatyczny, Juljan wchodził do jadalni z istotnym lękiem. Patrzał na służbę w wielkiej liberji. Badał fizjognomje. Których wybrano na nocną obławę? pytał sam siebie. W tej rodzinie, wspomnienia dworu Henryka III są tak żywe, tak często wskrzeszane, że w poczuciu zniewagi, potrafią oni być energiczniejsi, niż kto inny z tej sfery. Spojrzał na pannę de la Mole, aby wyczytać w jej oczach zamiary rodziny; była blada, fizjognomja jej miała coś zupełnie średniowiecznego. Nigdy nie wydawała mu się tak wspaniała; była naprawdę piękna i imponująca. Uczuł w sercu prawie miłość. Pallida morte futura, pomyślał. (Bladość jej zwiastuje wielkie zamiary).
Czemu nie powiedzieć prawdy? bał się. Ponieważ zdecydowany był na czyn, poddawał się temu uczuciu bez wstydu. Byłem, w chwili działania, miał dość odwagi, cóż znaczą moje uczucia w tej chwili?
Poszedł rozpatrzyć się w położeniu, zbadać ciężar drabiny.
Oto narzędzie, pomyślał ze śmiechem, którem mi jest przeznaczone posługiwać się! tu i w Verrières. Cóż za różnica! Wówczas, dodał z westchnieniem, nie musiałem się strzec osoby, dla której się narażałem. I cóż za różnica w niebezpieczeństwie!
Gdyby mnie zabito w ogrodzie pana de Rênal, nie byłoby w tem dla mnie hańby. Z łatwością zdołanoby upozorować śmierć. Tutaj, cóż za ohydne powiastki będą krążyć w pałacach de Chaulnes, de Caylus, de Retz, słowem wszędzie. Będę potworem w oczach potomności.
Przez dwa lub trzy lata, podjął śmiejąc się i drwiąc z samego siebie. Ale ta myśl była mu straszna. I co zdoła mnie usprawiedliwić? Przypuściwszy że Fouqué wydrukuje mój pośmiertny pamflet, to będzie tylko jedno bezeceństwo więcej. Jakto! Przyjmują mnie w dom, i, za cenę gościnności, łask, drukuję pamflet odsłaniający domowe tajemnice! znieważam honor kobiety! Och, tysiąc razy lepiej być ofiarą!
Był to dla Juljana straszliwy wieczór.
Ogród był duży, urządzony przed kilku laty z wielkim gustem. Ale drzewa były przeszło stuletnie. Całość miała coś wiejskiego.
Massinger.
Miał pisać do Fouquégo z odwołaniem, kiedy wybiła jedenasta. Z hałasem przekręcił klucz jakgdyby zamykał się na noc. Obszedł na palcach cały dom, zwłaszcza czwarte piętro, gdzie mieszkała służba. Nie zauważył nic podejrzanego. Pokojówka margrabiny wydawała wieczór, służba zapijała poncz bardzo wesoło. — Ci którzy się tak śmieją, nie mogą być przeznaczeni do nocnej wyprawy, byliby poważniejsi.
Wreszcie zeszedł, aby się ukryć w ciemnym kącie ogrodu. — O ile to ma być sekret przed służbą, w takim razie muszą sprowadzić przez mur ludzi przeznaczonych na to aby mnie pochwycić. Jeżeli pan de Croisenois zachował jeszcze nieco rozwagi, musi rozumieć, że mniej będzie kompromitujące dla jego przyszłej żony, jeśli mnie pochwycą nim wejdę do sypialni.
Zbadał teren z wojskową ścisłością. Chodzi tu o mój honor, myślał; jeśli popełnię jaką nierozwagę, nie będzie żadnem usprawiedliwieniem powiedzieć sobie: Nie przewidziałem tego.
Czas był rozpaczliwie pogodny. Około jedenastej, księżyc wstał; o wpół do pierwszej, oświecał całą fasadę od ogrodu.
— Oszalała, powtarzał sobie Juljan.
Kiedy wybiła pierwsza, świeciło się jeszcze w oknach Norberta. W życiu swojem Juljan nie zaznał tyle strachu; widział jedynie niebezpieczeństwo, nie czuł żadnego zapału. Poszedł po ogromną drabinę, czekał pięć minut aby dać czas na odwołanie rozkazu, i pięć minut po pierwszej przystawił drabinę do okna. Wszedł powoli z pistoletem w ręku, zdziwiony, że go nikt nie napada. Skoro się zbliżył do okna, otwarło się zcicha:
— Jest pan, rzekła Matylda wzruszona; śledzę pańskie ruchy od godziny.
Juljan był bardzo zakłopotany, nie wiedział jak się zachować, nie czuł ani śladu miłości. W zakłopotaniu swojem myślał że trzeba być przedsiębiorczym, spróbował uścisnąć Matyldę.
— Fe! rzekła odpychając go.
Bardzo rad że go odtrąciła, rozejrzał się dokoła. Księżyc świecił tak jasno, że cienie, jakie rzucał w pokoju panny de la Mole, były zupełnie czarne. — Mogliby tam doskonale ludzie być ukryci, tak że ich nie widać, pomyślał.
— Co pan tam ma w kieszeni? spytała Matylda, uszczęśliwiona że znalazła temat do rozmowy. Czuła się bardzo nieszczęśliwa; wszystkie uczucia skromności i lęku, tak naturalne u panny z wielkiego domu, odzyskały swą władzę i zadawały jej tortury.
— Mam rozmaitą broń i pistolety, odparł Juljan, niemniej rad że może coś powiedzieć.
— Trzeba odsunąć drabinę, rzekła Matylda.
— Jest bardzo duża; może stłuc szybę.
— Nie trzeba tłuc szyb, odparła Matylda, starając się napróżno odzyskać naturalny ton. Mógłby ją pan, jak sądzę, spuścić na sznurze. Mam zawsze zapas sznurów.
— I to ma być kobieta zakochana, pomyślał Juljan, ona śmie mówić że kocha! co za zimna krew! co za rozwaga, ostrożność! Nie, to jasne, nie pobiłem margrabiego de Croisenois, jak w swej głupocie sądziłem: jestem poprostu jego następcą. Ale, w gruncie, cóż mi to znaczy? Alboż ja ją kocham? pobiłem margrabiego w tem rozumieniu, że on będzie bardzo nierad z tego że ma następcę, a jeszcze bardziej że tym następcą jestem ja. Z jaką dumą przyglądał mi się wczoraj u Tortoniego, udając że mnie nie poznaje! jak niechętnie przywitał się później, skoro już nie mógł inaczej!
Juljan przywiązał sznur do ostatniego szczebla i spuszczał pomału drabinę, wychylając się mocno, aby nie uderzyć w szybę.
— Doskonały moment aby mnie zabić, pomyślał, jeśli jest ktoś ukryty w pokoju Matyldy; — ale wciąż panowało głębokie milczenie.
Drabina dotknęła ziemi, Juljan zdołał ją ułożyć na grzędzie egzotycznych kwiatów pod murem.
— Co powie matka, rzekła Matylda, skoro ujrzy swoje krzewy połamane!... Trzeba rzucić sznur, dodała z zimną krwią. Gdyby ktoś spostrzegł sznur u balkonu, trudnoby to było usprawiedliwić.
— A jak ja będę odejść? rzekł Juljan żartobliwie, naśladując gwarę kreolską. (Jedna z pokojówek pani de la Mole urodziła się na San-Domingo.)
— Pan będzie odejść drzwiami, rzekła Matylda zachwycona tym konceptem.
Och, jakże ten człowiek godzien jest mojej miłości, pomyślała.
Juljan upuścił sznur, Matylda ścisnęła mu ramię. Sądząc że to nieprzyjaciel, odwrócił się żywo dobywając sztyletu. Matyldzie zdawało się, że ktoś otwiera okno. Stali nieruchomo, z zapartym oddechem. Księżyc świecił im prosto w twarz. Szmer nie powtórzył się, niepokój minął.
Wówczas wróciło zakłopotanie, równe po obu stronach. Juljan upewnił się, czy drzwi zaryglowane; miał ochotę zajrzeć pod łóżko, ale nie śmiał; mogło się tam doskonale kryć paru lokajów. Wreszcie, aby sobie później nie wyrzucać tego zaniedbania, zajrzał.
Matyldę znowuż ogarnęła trwoga. Położenie przejmowało ją grozą.
— Co pan zrobił z listami? rzekła wreszcie.
Cóż za sposobność sprawienia niespodzianki tym panom, jeśli słuchają, i uniknięcia bitwy! pomyślał Juljan.
— Pierwszy zaszyty jest w Biblji, którą wczorajszy dyliżans uwiózł bardzo daleko.
Mówił wyraźnie i szczegółowo, tak aby go mogły słyszeć osoby ukryte w dwóch mahoniowych szafach, do których nie śmiał zajrzeć.
— Dwa następne są na poczcie i podążają tą samą drogą.
— Ależ, Boże! poco te ostrożności? wykrzyknęła Matylda przerażona.
Pocóż kłamać? pomyślał Juljan, i wyznał jej wszystkie swoje podejrzenia.
— Oto więc przyczyna oziębłości twoich listów! wykrzyknęła Matylda z akcentem raczej szaleństwa niż tkliwości.
Juljan nie zauważył tego odcienia, owo „ty“ sprawiło że stracił głowę, lub conajmniej podejrzenia jego rozwiały się; ośmielił się wziąć w ramiona śliczną dziewczynę, która budziła w nim tyle respektu. Odepchnęła go, ale miękko.
Sięgnął do swej pamięci, jak niegdyś w Besançon wobec Amandy i wyrecytował kilka najładniejszych frazesów z Nowej Heloizy.
— Jesteś mężczyzną, odparła nie słuchając zbytnio jego tyrad; chciałam doświadczyć twej odwagi, wyznaję. Twoje pierwotne podejrzenia, twoja stanowczość, dowodzą, że jesteś mężniejszy jeszcze niż myślałam.
Matylda przemagała się aby go tykać; ten niezwykły sposób mówienia zaprzątał ją widocznie bardziej niż treść słów. Tykanie to, wyzute z czulszego akcentu, nie sprawiało Juljanowi żadnej przyjemności; dziwił się, że nie czuje drgnienia szczęścia; musiał je wzbudzać w sobie rozumowo. Widział, że budzi szacunek hardej dziewczyny, która nigdy nie chwaliła niczego bez zastrzeżeń; świadomość ta upoiła jego miłość własną.
Nie była to, trzeba przyznać, owa rozkosz, jaką znajdował niekiedy przy pani de Rênal. Pierwsze te chwile nie miały nic tkliwego. Było to upojenie ambicji, a Juljan był przedewszystkiem ambitny. Zaczął na nowo mówić o swoich podejrzeniach i ostrożności. Mówiąc, myślał jak skorzystać ze zwycięstwa.
Matylda, jeszcze zakłopotana i jakby zgnębiona swoim krokiem, rada była, że znaleźli temat do rozmowy. Zaczęli mówić o sposobach widywania się. Juljan upajał się inteligencją i tupetem, które rozwinął w tej dyskusji. Mieli do czynienia z ludźmi bardzo przenikliwymi, młody Tanbeau szpieguje niezawodnie, ale oni oboje też nie są znów tak niezręczni.
Cóż łatwiejszego niż spotykać się w bibljotece i tam się umawiać?
Mogę zjawiać się, bez obudzenia podejrzeń, we wszystkich apartamentach, dodał Juljan; prawie że w sypialni pani de la Mole. Trzeba było nieodzownie przejść przez ten pokój, aby się dostać do pokoju córki. Jeśli Matylda woli, aby zawsze wchodził po drabinie, narażać się na to błahe niebezpieczeństwo będzie dlań rozkoszą.
Matyldę drażniła jego tryumfująca mina. — Jest tedy moim panem! myślała. Już nękały ją wyrzuty. Rozsądek wzdrygał się przed tym bezmiarem szaleństwa. Gdyby mogła, unicestwiłaby siebie i Juljana. Kiedy, chwilami, siłą woli nakazywała milczenie wyrzutom, uczucie nieśmiałości i wstydu czyniły ją bardzo nieszczęśliwą. Nie przewidywała tego straszliwego stanu.
— Trzeba coś mówić, myślała, wypada przecie rozmawiać z kochankiem. Zaczem, jakby dla spełnienia obowiązku, z czułością raczej w słowach niż w tonie, opowiedziała mu wszystko co przeżyła w ciągu ostatnich dni.
Jeśli się odważy, zgodnie z jej rozkazem, wejść do niej po drabinie, wówczas (tak postanowiła) odda mu się zupełnie. Ale nikt nigdy nie powiedział rzeczy równie czułych zimniejszym i grzeczniejszym tonem. Dotąd, schadzka była lodowato chłodna; doprawdy, można było znienawidzić miłość. Cóż za nauka dla szalonej dziewczyny! Czy warto gubić przyszłość dla takiego momentu?
Po długich wahaniach, które powierzchownemu świadkowi mogłyby się wydać objawem wybitnego wstrętu — tak trudno jest instynktom kobiecym ustąpić nawet tak niezłomnej woli — Matylda stała się wreszcie powolną kochanką Juljana.
Zapały te były, coprawda, nieco wymuszone. Namiętna miłość była raczej naśladowaniem wzoru niż rzeczywistością.
Panna de la Mole mniemała, że dopełnia obowiązku względem siebie i względem kochanka. — Biedny chłopiec, powiadała sobie, okazał tyle dzielności, powinien być szczęśliwy, inaczej byłby to z mej strony brak charakteru. Ale byłaby rada, za cenę wiekuistego nieszczęścia, wykupić się z tej okrutnej konieczności.
Mimo strasznego gwałtu, jaki sobie zadawała, panowała w zupełności nad słowami.
Żaden wyrzut, żadna wymówka nie zepsuły tej nocy, która wydała się Juljanowi bardziej dziwna niż szczęśliwa. Cóż za różnica, wielki Boże, z ostatnią dobą w Verrières! — Te paryskie maniery potrafią wszystko zepsuć, nawet miłość, powiadał w bezmiernej niesprawiedliwości.
Myślom tym oddawał się stojąc w wielkiej mahoniowej szafie, gdzie go ukryła Matylda za pierwszym szmerem w sypialni pani de la Mole. Matylda udała się z matką na mszę, pokojówki opuściły niebawem apartament, i nim wróciły sprzątać, Juljan wymknął się z łatwością.
Siadł na koń i zapuścił się w lasy w okolicy Paryża. Był bardziej zdumiony niż szczęśliwy. Szczęście, które, od czasu do czasu, wypełniało jego duszę, podobne było do uczuć młodego podporucznika, którego, wskutek jakiegoś zdumiewającego czynu, wódz zamianował z miejsca pułkownikiem; czuł się wyniesiony na olbrzymią wyżynę. Wszystko co poprzedniego dnia było powyżej niego, znalazło się na równi lub niżej. Stopniowo, w miarę oddalenia, szczęście Juljana rosło.
Jeśli w uczuciach jego nie było nic tkliwości, to dlatego, że — mimo iż słowo to może się wydać dziwne — Matylda, w całem postępowaniu, dopełniła niejako obowiązku. We wszystkich wypadkach tej nocy nie było dla niej nic nieprzewidzianego, prócz męki i wstydu, które znalazła w miejsce owej doskonałej błogości opisywanej w powieściach.
— Czyżbym się omyliła, czyżbym go wcale nie kochała? rzekła sobie.
I now mean to be serious; — it is time
Since laughter now-a-days is deem’d too serious
A jest at vice by virtue’s called a crime.
Don Juan, p. XIII.
Nie zjawiła się przy obiedzie. Wieczorem, zeszła na chwilę do salonu, ale nie patrzyła na Juljana. Wydało mu się to dziwne; ale, pomyślał, nie znam ich obyczajów; zapewne ona mi to wytłumaczy. Bądź co bądź, z najwyższą ciekawością śledził rysy Matyldy; nie mógł ukryć przed sobą, że mają wyraz oschły i niechętny. Wyraźnie, nie była to ta sama kobieta, która poprzedniej nocy odczuwała lub udawała wybuchy szczęścia, zbyt gwałtowne aby mogły być szczere.
Nazajutrz i trzeciego dnia, ten sam chłód; nie patrzyła nań, nie uważała jego obecności. Juljan, pożerany niepokojem, był o sto mil od uczuć pierwotnego tryumfu. Byłożby to przebudzenie cnoty? Ale to było zbyt płaskie słowo dla dumnej Matyldy.
W zwykłych okolicznościach, ona wcale nie wierzy w religję, myślał Juljan; ceni ją jako rzecz użyteczną dla interesów kasty. Ale czy, przez prosty wstyd, nie może sobie wyrzucać błędu? Juljan sądził, że jest jej pierwszym kochankiem.
Ale, powiadał znowuż, trzeba przyznać, że w całem jej obejściu niema cienia prostoty, tkliwości; nigdy nie zdała mi się wynioślejsza. Czyżby mną gardziła? Toby było godne jej: wyrzucać sobie to co uczyniła, jedynie z powodu mego urodzenia.
Gdy Juljan, dręczony uprzedzeniami czerpanemi w książkach i we wspomnieniach z Verrières, ścigał majak tkliwej kochanki, nie myślącej już o własnem istnieniu od chwili gdy uszczęśliwiła lubego, próżność Matyldy burzyła się.
Ponieważ od dwóch miesięcy przestała się nudzić, nie lękała się już nudy; w ten sposób, nie mając o tem pojęcia, Juljan stracił swą największą zaletę.
— Mam tedy władcę! powtarzała panna de la Mole, tonąc w zgryzocie. Jest człowiekiem honoru, doskonale; ale, jeśli urażę jego próżność, zemści się rozgłaszając nasz stosunek. Matylda nie miała dotąd kochanka i, w tej okoliczności która daje jakieś tkliwe złudzenie nawet najoschlejszym duszom, wydana była na łup gorzkich refleksyj.
— Ma nademną straszliwą władzę, skoro panuje grozą i może mnie okrutnie skarać, jeśli go doprowadzę do ostateczności. Sama ta myśl wystarczała, aby pannę de la Mole pchnąć do wyzywania Juljana. Odwaga stanowiła główną jej cechę. Nic nie było w stanie jej poruszyć, ani zagasić w niej uczucia wciąż odradzającej się nudy, prócz myśli że stawia na kartę całe istnienie.
Trzeciego dnia, gdy panna de la Mole wytrwale udawała, że go nie widzi, Juljan udał się za nią, po obiedzie, wyraźnie wbrew jej woli, do sali bilardowej.
— Sądzi pan widocznie, że pan zyskał nademną jakieś prawa, rzekła z ledwie wstrzymywanym gniewem, skoro, wbrew mej oczywistej woli, upiera się pan mówić ze mną? Wie pan, że nikt nie zdobył się na taką śmiałość?
Nic zabawniejszego nad tę rozmowę kochanków; bezwiednie żywili dla siebie uczucia nienawiści. Ponieważ żadne nie odznaczało się łagodnością, przeto, zachowując wzorowe formy, oświadczyli sobie niebawem że zrywają na zawsze.
— Przysięgam pani wieczną tajemnicę, rzekł Juljan, dodałbym nawet, że nigdy nie odezwę się do pani, gdyby tak wyraźna odmiana nie musiała zaszkodzić jej reputacji.
Skłonił się z szacunkiem i wyszedł.
Dopełniał mniemanego obowiązku bez zbytniego trudu; nie przypuszczał aby był zakochany w pannie de la Mole. To pewna, że jej nie kochał trzy dni wprzódy, gdy siedział ukryty w mahoniowej szafie. Ale wszystko zmieniło się nagle, z chwilą gdy się poróżnił z Matyldą na zawsze.
Okrutna pamięć zaczęła mu odtwarzać najdrobniejsze szczegóły nocy, która, w rzeczywistości, zostawiła go tak chłodnym.
Tejże samej nocy, która nastąpiła po wiekuistem zerwaniu, Juljan omal nie oszalał, zmuszony wyznać przed sobą, że kocha pannę de la Mole.
Okropne walki nastąpiły po tem odkryciu: sprawiło ono przewrót we wszystkich jego uczuciach.
W dwa dni później, zamiast nadymać się wobec pana de Croisenois, byłby go niemal uścisnął zalewając się łzami.
Oswoiwszy się nieco z tą męką, uczuł błysk rozsądku: postanowił jechać do Languedoc, spakował walizę i udał się na pocztę.
Serce w nim zamarło, kiedy, przybywszy do biura, dowiedział się, że przypadkowo jest na jutro miejsce w dyliżansie. Zatrzymał je i wrócił oznajmić wyjazd margrabiemu.
Pan de la Mole wyszedł. Juljan, wpół martwy, poszedł nań czekać w bibljotece. Jakież było jego uczucie, kiedy ujrzał tam pannę de la Mole.
Na jego widok, przybrała wyraz niechęci, co do którego nie podobna było się mylić.
Zmożony cierpieniem, oszołomiony niespodzianką, Juljan miał tę słabość, że przemówił do niej najtkliwszym, z duszy płynącym tonem:
— Więc nie kocha mnie już pani?
— Brzydzi mnie, że oddałam się pierwszemu lepszemu, rzekła płacząc z wściekłości.
— Pierwszemu lepszemu! wykrzyknął Juljan, i porwał stary średniowieczny miecz, przechowywany w bibljotece jako osobliwość.
Ból jego, już tak dotkliwy w chwili gdy odezwał się do panny de la Mole, pomnożyły stokrotnie łzy wstydu, które wylewała w jego oczach. Byłby najszczęśliwszy, gdyby ją mógł zabić.
W chwili gdy z trudem wyciągał miecz z zardzewiałej pochwy, Matylda, szczęśliwa z nowego wrażenia, podeszła dumnie; przestała płakać.
Myśl o margrabi de la Mole, swoim dobroczyńcy, stanęła Juljanowi żywo przed oczami. — Zabić jego córkę! rzekł sobie, cóż za ohyda! Już miał odrzucić szpadę. — Ani chybi, pomyślał, ona parsknie śmiechem na widok tego melodramatycznego gestu! Ta myśl sprawiła, że odzyskał zimną krew. Obejrzał ciekawie brzeszczot, jakgdyby szukał na nim rdzawej plamy; następnie schował go do pochwy i spokojnie powiesił na złoconym gwoździu.
Czynność ta, dokończona bardzo wolno, trwała z minutę; panna patrzyła nań zdziwiona. Omal tedy nie zginęłam z ręki kochanka! powtarzała sobie.
Myśl ta przenosiła ją w najpiękniejsze czasy Karola IX i Henryka III.
Stała nieruchomo przed Juljanem, który właśnie powiesił broń, patrzała nań już bez nienawiści. Trzeba przyznać, że była urocza w tej chwili, nie było w niej śladu lalki paryskiej (główny zarzut Juljana wobec Paryżanek).
— Znowu gotowabym ulec, myślała Matylda; dopierożby się uważał za mego pana i władcę i to właśnie w chwili gdym doń mówiła tak ostro. Uciekła.
— Boże! jaka ona piękna! rzekł Juljan patrząc za odchodzącą: pomyśleć, że niespełna przed tygodniem ta istota rzucała mi się w ramiona z taką furją... I te chwile nie wrócą nigdy! i to z mojej winy! i, w chwili tak niezwykłego, tak chlubnego dla mnie zdarzenia byłem na nie nieczuły!... Trzeba przyznać, że natura dała mi płaski i nieszczęśliwy charakter!
Wszedł margrabia; Juljan czemprędzej oznajmił wyjazd.
— Dokąd? spytał pan de la Mole.
— Do Languedoc.
— O nie, za pozwoleniem, mam dla ciebie ważniejsze przeznaczenia; jeśli pojedziesz, to na północ... a nawet, mówiąc po wojskowemu, internuję cię w pałacu. Bądź łaskaw nie oddalać się na dłużej, mogę cię potrzebować w każdej chwili.
Juljan skłonił się i wyszedł bez słowa, ku zdumieniu margrabiego. Nie był w stanie mówić, zamknął się w pokoju. Tam, mógł swobodnie rozpamiętywać całą okropność swego położenia.
— Tak więc, myślał, nie mogę nawet się oddalić! Bóg wie, jak długo margrabia zatrzyma mnie w Paryżu; Boże! cóż się ze mną stanie? i nie mam przyjaciela któregobym się mógł poradzie: ksiądz Pirard nie pozwoliłby mi dokończyć pierwszego zdania, hrabia Altamira zaproponowałby mi udział w jakim spisku.
A tymczasem ja oszaleję, czuję to, oszaleję!
Któż mną pokieruje, co się stanie ze mną?
I ona mi to wyznaje! Rozwodzi się nad najdrobniejszemi szczegółami. Piękne jej oczy, utkwione w moich, malują jej miłość dla innego!
Schiller.
Panna de la Mole, zachwycona, myślała jedynie o tem szczęściu, że jej omal nie zabito. Chwilami mówiła sobie: Wart jest być moim panem, skoro już gotów był mnie zabić. Iluż salonowych lalusiów trzebaby stopić w jedno, aby uzyskać taki odruch?
Trzeba przyznać, że był bardzo piękny w chwili gdy wszedł na krzesło aby powiesić szpadę, ściśle w tej samej malowniczej pozycji, jaką jej nadał tapicer! Ostatecznie, to nie było takie szaleństwo żem go pokochała.
W tej chwili, gdyby się nastręczył jaki sposób nawiązania z Juljanem, chwyciłaby się go z przyjemnością. Juljan, zamknąwszy się na dwa spusty, oddał się rozpaczy. W przystępie szaleństwa, myślał już iść się jej rzucić do nóg. Gdyby, miast tkwić w pokoju, puścił się na wędrówkę po ogrodzie i pałacu, tak aby otworzyć furtkę sposobności, męczarnia jego zmieniłaby się może w jednej chwili w szczęście.
Ale ten spryt, którego brak mu zarzucamy, wykluczyłby ów wzniosły gest, jakim pochwycił miecz, który to gest nadał mu tyle powabu w oczach panny. Zwrot ten na korzyść Juljana trwał cały dzień; Matylda przedstawiała sobie w uroczych barwach krótkie chwile miłości, żałowała tych chwil.
W istocie, mówiła sobie, miłość moja do tego biednego chłopca, trwała, w jego pojęciu, od pierwszej po północy, kiedy go ujrzałam jak wchodzi po drabinie z pistoletem w kieszeni, aż do ósmej rano. W kwadrans potem, kiedym słuchała mszy, przyszło mi na myśl, że on może mnie niewolić postrachem.
Po obiedzie, panna de la Mole nietylko nie unikała Juljana, ale zagadnęła go i zachęciła poniekąd aby się udał za nią do ogrodu; usłuchał. Brakło mu jeszcze tej próby. Matylda ulegała bezwiednie odradzającej się miłości. Znajdowała przyjemność w tem aby się z nim przechadzać, patrzała z ciekawością na ręce, które chwyciły miecz aby ją zabić.
Po takim postępku, po wszystkiem co się stało, nie mogło być już mowy o zwadzie.
Stopniowo, Matylda zaczęła mu się zwierzać ze stanu swego serca. Znajdowała rozkosz w takiej rozmowie; opowiadała mu o swych przelotnych sympatjach dla pana de Croisenois, dla pana de Caylus...
— Jakto! Caylus także! wykrzyknął Juljan; gorycz i zazdrość opuszczonego kochanka buchnęły w tem słowie. Matylda odczuła to; nie było jej to niemiłe.
Dręczyła dalej Juljana, kreśląc mu swoje dawniejsze uczucia obrazowo, z akcentem prawdy. Wiedział, że mówi szczerze. Z bólem widział, że, w miarę opowiadania, Matylda czyni odkrycia we własnem sercu.
Męka zazdrości nie może iść dalej!
Podejrzewać, że rywal cieszy się względami kochanki, to już dość okrutne, ale słuchać opisu uczuć kobiety, którą się samemu ubóstwia, to chyba szczyt męczarni.
Och! jakże się czuł ukarany za pychę, w której wynosił się nad Caylusów i Croisenois! Z jakąż męką przeceniał w duchu ich najlżejsze przewagi! Z jak żarliwą szczerością pogardzał sam sobą!
Matylda wydawała mu się urocza, wszelkie słowo jest za słabe aby wyrazić bezmiar jego podziwu. Idąc obok niej, spoglądał ukradkiem na jej ramiona, ręce, na jej królewskie ruchy. Gotów był paść do jej stóp, zmiażdżony miłością i męką, krzycząc: Litości!
I ta osoba tak piękna, tak niepospolita, która raz jeden darzyła mnie swą łaską, teraz pokocha zapewne pana de Caylus.
Juljan nie mógł wątpić o szczerości panny de la Mole; we wszystkiem co mówiła dźwięczał ton prawdy. Na domiar niedoli Juljana, bywały chwile, w których Matylda, zagłębiając się w swoje chwilowe uczucie dla pana de Caylus, zaczynała mówić o nich tak jakby one jeszcze trwały. W głosie jej przebija miłość, Juljan to czuł.
Cierpiał bardziej niż gdyby mu lano w piersi roztopiony ołów. W jaki sposób, doszedłszy do tego bezmiaru męki, biedny chłopiec mógłby zgadnąć, że, jeśli panna de la Mole znajduje tyle przyjemności w rozpamiętywaniu cienia sympatji dla pana de Caylus lub pana de Luz, to dlatego że rozmawia o tem z nim, z Juljanem?
Niepodobna opisać męczarni Juljana. Słuchał zwierzeń mitowi Matyldy do innych, w tej samej alei lipowej, gdzie, tak niedawno, czekał aż wybije godzina aby wejść do jej pokoju. Niepodobna udźwignąć więcej cierpienia.
Ta bolesna rola trwała długi tydzień. Panna zdawała się szukać Juljana, lub bodaj nie unikała rozmowy; tematem zaś, do którego wracali oboje z okrutną rozkoszą, były uczucia Matyldy do innych. Streszczała mu listy, które niegdyś pisywała, przytaczała słowa, zdania całe. Przyglądała się Juljanowi ze złośliwą radością. Cierpienia jego sprawiały jej rozkosz.
Widać z tego, że Juljan nie miał doświadczenia, że nie czytywał nawet romansów; gdyby był nieco sprytniejszy i gdyby z zimną krwią powiedział ubóstwianej dziewczynie, przerywając jej te zwierzenia: Przyznaj, że, choć nie mam tylu zalet co tamci, pomimo to kochasz mnie...
Może byłaby rada, że ją odgadł; a przynajmniej powodzenie zależałoby najzupełniej od chwili i od wdzięku, z jakim Juljan wyraziłby tę myśl. W każdym razie, położyłby — może z korzyścią dla siebie — koniec sytuacji, która zaczynała już być monotonna.
— Nie kochasz mnie już, a ja cię uwielbiam! wykrzyknął raz Juljan, oszalały z miłości i męki. Było to chyba największe niezgrabstwo, jakie mógł popełnić.
Odezwanie to stłumiło w mgnieniu oka przyjemność, którą panna de la Mole znajdowała w rozbieraniu przed nim stanów swego serca. Zaczynała się dziwić, że, po tem co zaszło między nimi, nie oburzają go jej zwierzenia; w chwili gdy Juljan zdradził się tak głupio, była już gotowa sobie wyobrazić, że on jej wcale nie kocha. — Widocznie duma zdławiła w nim miłość, myślała. To nie jest człowiek, któryby bezkarnie zniósł rywalizację takich panów de Caylus, de Luz, de Croisenois, mimo iż rzekomo uznaje ich wyższość. Nie, już go nie ujrzę u swych stóp!
W poprzednich dniach, w naiwności swego cierpienia, Juljan wysławiał przed nią przymioty tych panów: dochodził w tem do przesady. Odcień ten nie uszedł uwagi panny de la Mole, była zdziwiona, ale nie zgadywała przyczyny. Namiętna dusza Juljana, wychwalając szczęśliwego rzekomo rywala, współżyła z jego szczęściem.
Wykrzyknik ten, tak szczery, ale taki płaski, zmienił wszystko w jednej chwili. Upewniona o miłości Juljana, Matylda zlekceważyła go zupełnie.
Przechadzała się z nim w chwili gdy padły te niezręczne słowa: odeszła; ostatnie jej spojrzenie wyrażało wzgardę. W salonie, wieczór, nie spojrzała nań. Nazajutrz, wzgarda ta wypełniła całe jej serce; uczucie, które przez tydzień kazało jej znajdować tyle przyjemności w przestawaniu z Juljanem na serdecznej stopie, pierzchło; widok jego sprawiał jej przykrość. Wyrażenie to dochodziło do wstrętu: nic nie zdołałoby wyrazić bezmiaru wzgardy, ilekroć oczy jej napotykały Juljana.
Juljan nie rozumiał tego, co od tygodnia działo się w sercu Matyldy, ale odczuł jej wzgardę. Miał ten rozsądek, aby się jej pokazywać jak najrzadziej, i nie patrzył na nią nigdy.
Ale to wyrzeczenie nie obeszło się bez okrutnej męki. Czuł się jeszcze nieszczęśliwszy. — Więcej serce ludzkie nie może znieść, myślał. Pędził dni przy okienku na poddaszu, za szczelnie zamkniętą żaluzją: stamtąd mógł bodaj przyglądać się pannie de la Mole, kiedy się zjawiła w ogrodzie.
Cóż się z nim działo, kiedy ją widział przechadzającą się z panem de Caylus, de Luz, lub innym jakimś figurantem z jej zwierzeń?
Juljan nie miał pojęcia o takiej męce; musiał się powściągać aby nie krzyczeć; tę niezłomną duszę przeorało w końcu cierpienie nawskroś.
Wszelka myśl nie tycząca panny de la Mole stała mu się wstrętna; niezdolny był napisać najmniejszego listu.
— Ty masz jakiegoś bzika, mówił margrabia.
Juljan, drżąc aby go nie odgadnięto, zaczął bąkać o chorobie; w końcu uwierzono mu. Szczęściem dlań, margrabia zrobił przy obiedzie żartobliwą aluzję do przyszłej podróży: Matylda zrozumiała, że ta podróż może być długa. Już od wielu dni Juljan unikał jej, świetni zaś młodzieńcy posiadający wszystko czego brakło temu blademu, posępnemu człowiekowi, niegdyś tak jej drogiemu, nie umieli rozprószyć jej zadumy.
— Zwykła panna, myślała Matylda, poszukałaby sobie wybrańca wśród tej młodzieży ściągającej w salonie wszystkie spojrzenia; ale, cechą duszy wyższej jest to, że nie zdoła się wlec myślą po kolejach wyjeżdżonych przez pospólstwo.
Stawszy się towarzyszką człowieka takiego jak Juljan (brak mu jedynie majątku, a ten ja mam!), będę budziła nieustanną uwagę, nie przejdę niepostrzeżona. Nietylko nie będę się wciąż obawiała rewolucji, jak moje kuzynki, które, ze strachu przed ludem, nie śmieją połajać opieszałego woźnicy, ale będę pewna że odegram rolę, i ważną rolę, gdyż człowiek, którego kocham, ma charakter i ambicję bez granic. Czego mu brak? przyjaciół, pieniędzy? ja mu to dam. Ale, myśląc o Juljanie, widziała w nim istotę niższą, której miłość ma się na skinienie.
O how this spring of love resembleth
The uncertain glory of an April day;
Which now shows all the beauty of the sun
And by and by a cloud takes all away!
Shakespeare.
Pochłonięta marzeniami o przyszłości i o ważnej roli którą miała odegrać, Matylda zaczęła niebawem żałować nawet suchych i filozoficznych dysput z Juljanem. Znużona górnemi myślami, niekiedy także żałowała szczęścia którego zaznała przy nim; wspomnienia te nie były wolne od wyrzutu i nękały ją chwilami.
— Ostatecznie, można mieć słabostkę, mówiła sobie; kobieta taka jak ja może się zapomnieć jedynie dla wyższego człowieka; nikt nie powie, że mnie uwiodły jego ładne wąsiki ani jazda konna, ale jego głębokie wywody o przyszłości Francji, jego poglądy w których rozwija analogję grożących nam wypadków z rewolucją z r. 1668 w Anglji. — Uległam, odpowiadała na swoje wyrzuty, jestem słabą kobietą; ale, przynajmniej, nie omamiły mnie jak lalkę zewnętrzne powaby.
Jeśli przyjdzie do rewolucji, czemu Juljan Sorel nie miałby być Rolandem, a ja panią Roland? wolę to, niż rolę pani de Staël: nasza epoka nie ścierpiałaby niemoralności, obyczajów. To pewna, że nie dopuszczę się w życiu powtórnej słabości; umarłabym ze wstydu.
Rojenia Matyldy nie zawsze, trzeba przyznać, były tak surowe. Przyglądała się Juljanowi, znajdowała uroczy wdzięk w całem jego zachowaniu się.
— Niema wątpienia, mówiła sobie, zdołałam w nim zniweczyć najlżejszy cień myśli o jakichś prawach nademną. Nieszczęśliwy i namiętny wyraz, z jakim ten biedny chłopiec oświadczył mi się przed tygodniem, dowodzi tego wyraźnie; trzeba przyznać, że to było dzikie z mej strony pogniewać się o słowa, w których błyszczało tyle szacunku, tyle miłości. Czyż nie jestem jego żoną? Ten wykrzyknik był bardzo naturalny i, trzeba przyznać, bardzo ujmujący. Juljan kochał mnie jeszcze po tych nielitościwych rozmowach, w których drażniłam go okrutnie memi kaprysami dla tych paniczów, o których tak jest zazdrosny. Och! gdyby wiedział, jak mało są groźni! jak bardzo, w porównaniu z nim, wydają mi się mizerni i szablonowi.
Podczas tych rozmyślań, Matylda wodziła ołówkiem po kartce albumu. Naszkicowany profil zdumiał ją i zachwycił: był uderzająco podobny do Juljana. — To głos nieba! to istny cud miłości, wykrzyknęła z uniesieniem: bezwiednie narysowałam jego portret.
Uciekła do swego pokoju, zamknęła się wzięła się do pracy, próbowała serjo zrobić portret Juljana, ale nie mogła; profil skreślony przypadkiem okazał się najpodobniejszy. Matylda była uszczęśliwiona, widziała w tem oczywisty dowód wielkiego uczucia.
Rozstała się z albumem bardzo późno, dopiero kiedy trzeba było jechać z matką na operę. Miała tylko jedną myśl: szukała Juljana wzrokiem, aby matka zaprosiła go do teatru.
Nie zjawił się; jedynie zwykli znajomi odwiedzili panie w loży. Przez pierwszy akt, Matylda marzyła o ukochanym z najżywszą namiętnością; w drugim, fraza, której towarzyszyła melodja godna Cimarozy, przeniknęła jej serce. Bohaterka mówiła: „Muszę się skarać za nadmiar mego uwielbienia, nadto go kocham!“
Świat cały znikł dla Matyldy, gdy usłyszała tę boską kantylenę. Mówiono do niej, nie odpowiadała; matka łajała ją, ale panna ledwie mogła się przemóc aby na nią spojrzeć. Egzaltacja jej dorównywała najżywszym wzruszeniom. Pełna boskiego uroku kantylena, której słowa zadziwiająco odpowiadały jej położeniu, zaprzątała wszystkie chwile nie wypełnione wprost myślą o Juljanie. Miłość z głowy jest, zapewne, inteligentniejsza niż prawdziwa miłość, ale miewa jedynie rzadkie chwile upojenia; zbyt jest świadoma, bezustanku sądzi siebie samą, nietylko nie przesłania myśli, ale istnieje wyłącznie siłą myśli.
Za powrotem, nie zważając na matkę, Matylda oświadczyła że ma gorączkę, i przesiedziała do późna, powtarzając przy fortepianie kantylenę, którą ją oczarowała:
Devo punirmi, devo punirmi,
Se troppo amai, etc.
Rezultatem tej szalonej nocy było przeświadczenie, że zdołała zapanować nad swą miłością. (Ta stronica wielce zaszkodzi nieszczęsnemu autorowi. Dusze z lodu oskarżą go o nieprzystojność. Otóż, autor nie wyrządza zgoła tej zniewagi młodym gwiazdom paryskich salonów, aby przypuszczać że bodaj jedna z nich zdolna jest do szaleństw obniżających charakter Matyldy. Jestto postać zupełnie wymyślona, poza sferą obyczajów, które zapewnią tak szacowne miejsce wiekowi XIX-mu. Jeżeli czego, to nie rozwagi brakuje młodym pannom, stanowiącym ozdobę balów ostatniej zimy. Nie sądzę również, aby je można było oskarżać że zanadto lekceważą świetny los, konie, majątki i wszystko co zapewnia pozycję w świecie. Nietylko nie żywią wstrętu do tych rzeczy, ale marzą o nich wytrwale; jeżeli co, to właśnie to pobudza bicie ich serca. Nie miłość też zapewnia los ludziom posiadającym pewne zdolności, jak Juljan; czepiają się oni kurczowo jakiejś koterji i, kiedy ta koterja zwycięży, wszystkie pomyślności spływają na nich. Biada człowiekowi głębszemu, nie należącemu do żadnej koterji: wezmą mu za złe jego błahe i wątpliwe powodzenia, a nieskazitelna cnota będzie tryumfować okradając go. Ba, drogi panie, powieść to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży. Człowieka tedy, który nosi zwierciadło w swoim plecaku, będziecie obwiniali o niemoralność! Jego zwierciadło odbija kał, a wy oskarżacie zwierciadło! Oskarżajcie raczej gościniec gdzie jest bagno, a bardziej jeszcze dróżnika, który pozwala aby woda gniła i aby się tworzyły bajora. A teraz, kiedyśmy się już zgodzili, że taki charakter jak Matyldy niemożliwy jest w naszej roztropnej i cnotliwej epoce, mogę, z mniejszą obawą obrażenia uszu, opowiadać dalej szaleństwa tej sympatycznej dziewczyny).
Cały dzień szukała sposobności, któraby potwierdziła jej tryumf nad szaloną miłością do Juljana. Głównym jej celem było dokuczać mu na każdym kroku; ale żaden jego ruch nie uszedł jej uwagi.
Juljan zbyt był nieszczęśliwy, a zwłaszcza zbyt wzruszony aby odgadnąć tak skomplikowany manewr; tem mniej nie umiał dostrzec zwrotu w sercu Matyldy: przypłacił to ciężko, nigdy może tyle nie cierpiał. Tak dalece nie panował nad swemi czynnościami, że, gdyby jakiś zgryźliwy filozof powiedział mu: „Staraj się szybko skorzystać z pomyślnego nastroju; w tego rodzaju miłości mózgowej, jaką widuje się w Paryżu, kaprys nie może trwać dłużej niż parę dni“, Juljan zrozumiałby go. Ale, mimo swego szaleństwa, był człowiekiem honoru. Pierwszym jego obowiązkiem była dyskrecja; czuł to. Spytać kogokolwiek o radę, opowiedzieć swą mękę, byłoby dlań szczęściem człowieka, któremu, w skwarze pustyni, spadnie z nieba kropla chłodnej rosy. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, lękał się aby nie odpowiedział wybuchem płaczu na jakie pytanie; zamknął się u siebie.
Matylda przechadzała się długo; kiedy wreszcie wróciła do pałacu, on zeszedł do ogrodu; zbliżył się do krzaka róży i uszczknął zeń kwiat.
Noc była ciemna, mógł się oddać cierpieniu bez obawy świadków. Jasne było, że panna de la Mole kocha jednego z młodych wojskowych, z którymi dopiero co rozmawiała tak wesoło. Kochała wprzód jego, ale rychło poznała jego nicość!
W istocie, czemże ja jestem! powiadał sobie Juljan z przeświadczeniem; istotą bardzo płaską, pospolitą, nudną dla drugich, nieznośną dla siebie. Uczuł wstręt do wszystkich swych zalet, do rzeczy które wprzód kochał z zapałem; i, w tym zupełnym rozstroju wyobraźni chciał sądzić życie zapomocą wyobraźni! Częsta omyłka niepospolitych ludzi.
Niejednokrotnie nastręczała nm się myśl o samobójstwie; był to obraz pełen uroku, rozkoszny odpoczynek; szklanka wody ofiarowana nieszczęśnikowi, który kona w pustyni ze skwaru i pragnienia.
— Śmierć moja pomnoży jeszcze jej wzgardę! wykrzyknął. Jakież wspomnienie zostawię!
Skoro istota ludzka osunie się w tę otchłań, pozostaje jej jedynie determinacja. Juljan nie był dość jasnowidzący, aby sobie powiedzieć: „Trzeba się odważyć“; ale, patrząc w okno Matyldy, ujrzał przez żaluzję że gasi światło; wyobraził sobie ten uroczy pokoik, który widział, niestety, jeden raz w życiu. Wyobraźnia jego nie sięgała dalej.
Wybiła pierwsza: usłyszeć dźwięk zegara i powiedzieć sobie „Wejdę tam“, było sprawą jednej chwili.
Był to błysk jasnowidzenia; argumenty cisnęły się tłumnie. — Mogęż być nieszczęśliwszy? powiadał sobie. Pobiegł do drabiny; ogrodnik przywiązał ją łańcuchem. Kurkiem z pistoletu, który połamał, Juljan, ożywiony w tej chwilą nadludzką siłą, skruszył ogniwo łańcucha, uwolnił w parę sekund drabinę i przystawił ją do okna.
— Pogniewa się, zmiażdży mnie wzgardą, więc cóż? Pocałuję ją, pocałuję po raz ostatni, pójdę do siebie i palnę sobie w łeb... wargi moje dotkną jej policzków, zanim umrę!
Pędem wbiega po drabinie, puka do żaluzji; po chwili Matylda słyszy go, chce otworzyć okno, drabina nie puszcza: Juljan czepia się żelaznego prętu służącego do przytrzymywania żaluzji i, narażając się na spadnięcie, popycha gwałtownie drabinę i usuwa ją nieco. Matylda może otworzyć.
Wpada do pokoju ledwie żywy.
— Więc to ty! mówi Matylda rzucając mu się w ramiona.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Ukarz mnie za mą piekielną dumę, mówiła dławiąc go w ramionach; jesteś mój pan, ja twoja niewolnica, powinnam cię na kolanach błagać o przebaczenie za to że chciałam się buntować. Wysuwała mu się z ramion aby mu paść do nóg. Tak, ty jesteś moim panem, mówiła pijana jeszcze szczęściem i miłością; panuj zawsze nademną, karz swą niewolnicę, kiedy się zechce buntować.
To znów, za chwilę, wydziera się z jego objęć, zapala świecę, i Juljan musi używać wszystkich sił, aby ją wstrzymać w chwili gdy chce sobie uciąć całą połać włosów.
— Niech mi to przypomina, mówiła, że jestem twą niewolnicą; jeżeli kiedy ta ohydna duma mnie opęta, pokaż mi te włosy i powiedz: Nie chodzi już o miłość, nie chodzi o wzruszenia jakich możesz doznawać w tej chwili; przysięgałaś słuchać, honor nakazuje ci słuchać.
Ale roztropniej jest poniechać opisu tych szaleństw i upojeń.
Charakter Juljana okazał się na wyżynie jego szczęścia. Muszę zejść po drabinie, rzekł do Matyldy, skoro ujrzał że świt jawi się na widnokręgu, hen poza ogrodem. Ofiara, którą sobie nakładam, jest godną ciebie; pozbawiam się kilku chwil najwyższego szczęścia jakiego dusza ludzka może kosztować. Czynię to poświęcenie dla twej dobrej sławy; jeśli znasz moje serce, ocenisz gwałt jaki sobie zadaję. Czy zawsze będziesz dla mnie tem, czem jesteś w tej chwili?... Ale honor przemawia, to dosyć. Wiedz, że, po naszej pierwszej schadzce, nie wszystkie podejrzenia zwróciły się na złodziei. Pan de la Mole kazał ustawić straż w ogrodzie. Croisenois otoczony jest szpiegami, wiadomo co porabia każdej nocy.
Na myśl o tem, Matylda parsknęła głośnym śmiechem. Matka i panna służąca zbudziła się i zaczęła coś do niej mówić przez drzwi. Juljan spojrzał na nią; zbladła, połajała służącą, matce nie raczyła nawet odpowiedzieć.
— Jeśli im przyjdzie na myśl otworzyć okno, zobaczą drabinę! rzekł Juljan.
Uścisnął jeszcze raz Matyldę, skoczył na drabinę i zsunął się raczej niż zszedł; w jednej chwili był na ziemi.
W trzy sekundy później, drabina znalazła się pod lipami, honor Matyldy był ocalony. Juljan, oprzytomniawszy, spostrzegł że jest cały we krwi i prawie nagi: skaleczył się zsuwając się nieostrożnie.
Nadmiar szczęścia wrócił mu całą energję: gdyby się znalazł w obliczu dwudziestu ludzi, rzucić się na nich samemu, byłoby dlań w tej chwili jedną rozkoszą więcej. Szczęściem, waleczność jego nie spotkała się z żadną próbą; położył drabinę na zwykłem miejscu, owinął ją łańcuchem, zatarł ślady na grządkach pod oknem Matyldy.
Gdy wodził po ciemku ręką po miękkiej ziemi aby się upewnić że ślad jest zupełnie zatarty, uczuł że coś mu pada na rękę, był to warkocz Matyldy: obcięła połowę włosów i rzuciła mu je.
Stała w oknie.
— Posyła ci to twoja służebnica, rzekła dość głośno, na znak wiekuistej wdzięczności. Wyrzekam się własnej woli, rozumu, bądź moim panem.
Juljan, zwyciężony, omal nie pobiegł po drabinę aby wrócić do jej pokoju. Wreszcie, rozsądek zwyciężył.
Dostać się z ogrodu do pałacu nie było rzeczą łatwą. Udało mu się otworzyć siłą drzwi do piwnicy; znalazłszy się w domu, musiał wyważyć, możliwie najciszej, drzwi do swego pokoju. Opuszczając wpół przytomnie sypialnię Matyldy, zostawił nawet klucz, który miał w kieszeni ubrania. Byleby (myślał) ona pamiętała o tem, aby ukryć ten zewłok śmiertelny!
Wreszcie, znużenie wzięło górę nad szczęściem; kiedy słońce wstawało, Juljan zapadł w głęboki sen.
Dzwon na śniadanie ledwie go rozbudził; zeszedł do jadalni. Niebawem zjawiła się Matylda. Duma Juljana zaznała chwili upojenia, na widok miłości błyszczącej w oczach tej pięknej i otoczonej hołdami kobiety; ale niebawem przeląkł się.
Pod pozorem braku czasu na dokończenie fryzury, Matylda ułożyła włosy tak, iż Juljan mógł od pierwszego rzutu oka spostrzec rozmiary poświęcenia, jakie dlań uczyniła. Gdyby tak piękną twarz mogło cokolwiek oszpecić, Matylda byłaby to osiągnęła; połowa popielatych włosów była odcięta na pół cala przy głowie.
Przy śniadaniu, całe zachowanie Matyldy zgodne było z tą nierozwagą. Możnaby mniemać, że się sili okazać całemu światu swą szaloną miłość. Szczęściem, tego dnia, pan de la Mole i margrabina bardzo byli zajęci kwestją ostatniego rozdania orderów, przy którem pominięto księcia de Chaulnes. Pod koniec śniadania, zdarzyło się Matyldzie, mówiąc do Juljana, rzec: Panie mój. Zaczerwienił się po białka.
Przypadkiem czy też z umysłu, pani de la Mole nie zostawiła tego dnia córki ani na chwilę samej. Ale wieczorem, przechodząc do salonu, panna znalazła sposobność, aby rzec Juljanowi:
— Czy będziesz myślał, że to mój wybieg? Mama zarządziła, że garderobiana ma sypiać w moim pokoju.
Ten dzień przemknął jak błyskawica. Juljan był u szczytu szczęścia. Nazajutrz, od siódmej rano, siedział już w bibljotece; miał nadzieję, że panna de la Mole raczy się zjawić: napisał do niej długi list.
Ujrzał ją znacznie później, przy śniadaniu. Była starannie uczesana; sztuką zdołała zasłonić ubytek włosów. Spojrzała parę razy na Juljana, ale spokojnie i uprzejmie; nie było już mowy o nazywaniu go swoim panem.
Zdumienie Juljana tamowało mu oddech... Matylda wyrzucała sobie niemal wszystko co dlań uczyniła.
Po dojrzałej rozwadze, doszła do przekonania, że to jest osobnik, jeśli nie zupełnie pospolity, to w każdym razie nie wyrastający natyle ponad średnią miarę, aby zasługiwał na szaleństwa na które się dlań odważyła. Razem wziąwszy, nie w głowie jej była miłość; tego dnia, miała dość kochania.
Juljan przechodził wzruszenia godne siedemnastoletniego chłopca. Wątpliwości, zdumienie, rozpacz, nawiedzały go kolejno podczas tego śniadania, które wlekło się jak wieczność.
Skoro tylko mógł bez nieprzyzwoitości wstać od stołu, popędził raczej niż pobiegł do stajni, osiodłał konia i puścił się galopem; lękał się shańbić jaką słabością. — Trzeba mi zabić w sobie serce fizycznem zmęczeniem, powiadał sobie galopując po Meudon. Com ja uczynił, com rzekł, aby zasłużyć na takie obejście?
Nie trzeba nic robić, nic mówić dzisiaj, myślał wracając do pałacu, trzeba być martwym fizycznie, jak jestem moralnie. Juljan nie żyje już, to jego trup miota się jeszcze.
Serce jego nie obejmuje zrazu bezmiaru nieszczęścia: jest bardziej zmięszany niż wzruszony. Ale, w miarę powrotu przytomności, czuje głębię swej niedoli. Radość życia przestała dlań istnieć; zdolny jest czuć jedynie ukłucia rozpaczy. Ale co mówić o bólu fizycznym? Jakiż ból jedynie cielesny można porównać z tym bólem?
Jean Paul.
Zadzwoniono na obiad, Juljan ledwie zdążył się ubrać; zastał w salonie Matyldę, która nalegała na brata i na pana de Croisenois, aby nie jechali na wieczór do Suresnes, do marszałkowej de Fervaques. Starała się być miła i czarująca. Po obiedzie, zjawili się panowie de Luz, de Caylus, z kilkoma przyjaciółmi. Możnaby rzec, iż panna de la Mole, wraz z czułością siostrzaną, odzyskała skrupuły konwenansu. Mimo że wieczór był prześliczny, nie chciała iść do ogrodu, ani też oddalić się od berżerki pani de la Mole. Całe grono skupiło się koło błękitnej kanapy, jak w zimie.
Matylda miała wstręt do ogrodu, lub przynajmniej wydał się jej bardzo nudny: związany był ze wspomnieniem Juljana.
Nieszczęście paraliżuje inteligencję. Nasz bohater popełnił tę niezręczność, że zbliżył się do krzesełka, które niegdyś było świadkiem jego tryumfów. Dziś, nikt nie odezwał się doń, nikt go nie zauważył, lub gorzej jeszcze. Przyjaciele panny de la Mole, którzy siedzieli na kanapce najbliżej Juljana, odwracali się plecami, lub przynajmniej jemu się tak zdawało.
— Jestem w niełasce u dworu, pomyślał. Przyjrzał się bacznie ludziom, którzy chcieli go przytłoczyć wzgardą.
Wuj pana de Luz piastował wysokie stanowisko przy osobie króla; stąd, piękny oficerek zaczynał rozmowę z każdą zjawiającą się osobą od tego interesującego faktu: wuj pojechał o siódmej do Saint-Cloud i ma tam zostać na noc. Natrącał o tem niby mimochodem, ale stale.
Przyglądając się panu de Croisenois surowem okiem nieszczęścia, Juljan zauważył, że ten sympatyczny i poczciwy młodzian wierzy w ogromny wpływ spraw nadnaturalnych. Tak dalece, że go martwi i drażni, skoro widzi, że ktoś przypisuje jakiś ważniejszy wypadek prostej i zwyczajnej przyczynie. — Jest w tem coś z szaleństwa, myślał Juljan. To charakter zadziwiająco podobny do cesarza Aleksandra, jak mi go opisał książę Korazow. W pierwszym roku pobytu w Paryżu, biedny Juljan, świeżo wypuszczony z seminarjum, olśniony tak nowemi dlań urokami tych ujmujących młodych ludzi, zdolny był jedynie podziwiać. Prawdziwy ich charakter zaczynał się dopiero rysować jego oczom.
— Odgrywam tu niegodną rolę, pomyślał nagle. Chodziło o to, aby opuścić krzesełko w sposób nie zanadto niezręczny. Chciał coś wymyślić, silił się wycisnąć coś nowego z wyobraźni pochłoniętej innemi myślami. Próbował znaleźć coś w pamięci; ale, musimy przyznać, pamięć Juljana była niezbyt bogata w tego rodzaju sztuczki; biedny chłopiec był jeszcze bardzo nieobyty; toteż, kiedy wstał aby opuścić salon, uczynił to niezręcznie i rażąco. Przygnębienie malowało się zbyt wyraźnie w całej jego postawie. Odgrywał od trzech kwadransów rolę natrętnego famulusa, przed którym nikt się nie krępuje z okazaniem co o nim myśli.
Krytyczne obserwacje, jakim dopiero co poddał swoich rywali, nie pozwoliły mu wziąć swego nieszczęścia zbyt tragicznie: przedwczorajsze wspomnienie działało nań krzepiąco. — Mimo wszystkich ich przewag, myślał zapuszczając się w ogród, Matylda nie była dla żadnego z nich tem, czem dwa razy w życiu raczyła być dla mnie.
Myśl jego nie sięgała dalej. Nie pojął zgoła charakteru osoby, która, zrządzeniem losu, stała się bezwzględną panią jego szczęścia.
Cały następny dzień zamordowywał siebie i swego wierzchowca. Nie próbował wieczór zbliżyć się do niebieskiej kanapy, której Matylda pozostała wierna. Zauważył, że hrabia Norbert nie raczy nań spojrzeć, kiedy go spotka w domu. — Musi sobie zadawać osobliwy gwałt, myślał Juljan: on, z natury tak grzeczny!
Sen byłby dla Juljana szczęściem. Naprzekór fizycznemu utrudzeniu, zbyt urocze wspomnienia jęły owładać całą jego wyobraźnią. Nie umiał sobie zdać sprawy, że forsowne wycieczki konne oddziałują jedynie na niego samego, w żadnej zaś mierze na serce lub umysł Matyldy; że więc, tem samem, zostawia trafowi decyzję swego losu.
Miał uczucie, że jedna rzecz przyniosłaby mu ulgę w tej męce: rozmowa z Matyldą. Ale coby jej powiedział?
Pewnego dnia, o siódmej rano, dumał głęboko na ten temat, kiedy nagle ona sama zjawiła się w bibljotece.
— Wiem, że pan pragnie ze mną mówić.
— Wielki Boże! kto to pani powiedział?
— Cóż panu na tem zależy? dość że wiem. Jeśli pan jesteś człowiekiem bez honoru, możesz mnie zgubić lub bodaj próbować tego; ale to niebezpieczeństwo, którego zresztą nie przypuszczam, nie przeszkodzi mi być szczerą. Nie kocham już pana, moja szalona wyobraźnia oszukała mnie...
Rażony tym ciosem, Juljan, oszołomiony miłością i bólem, próbował się usprawiedliwiać. Nic głupszego. Czy może się ktoś usprawiedliwić z tego że się nie podoba? Ale rozsądek nie miał już władzy nad jego postępkami. Ślepy instynkt parł go ku temu aby opóźnić rozstrzygnięcie jego losu. Zdawało mu się, że póki mówi, jeszcze nie wszystko skończone. Matylda nie słuchała tego co mówi, drażnił ją sam dźwięk jego głosu, nie mogła zrozumieć jak on się ośmiela jej przerywać.
Wyrzuty i duma nękały ją porówni tego ranka. Uginała się pod tą okropną myślą, że dała nad sobą prawa mizernemu klerykowi, synowi chłopa. — To prawie to samo, powtarzała przesadzając swe nieszczęście, co gdybym się zapomniała z lokajem.
W dumnych i śmiałych charakterach, jest tylko jeden krok od gniewu na siebie do oburzenia na innych; w takim razie wybuch wściekłości sprawia wielką przyjemność.
W jednej chwili, panna de la Mole obsypała Juljana wyrazami wzgardy. Była to dziewczyna bardzo inteligentna, a inteligencja ta błyszczała zwłaszcza w sztuce dręczenia i zadawania okrutnych ran.
Pierwszy raz w życiu, Juljan znalazł się pod uciskiem wyższego umysłu, ziejącego nienawiścią. Nie próbował się bronić, gardził w tej chwili sam sobą. Słysząc jak panna de la Mole obrzuca go słowami tak okrutnie wzgardliwemi, tak dobrze obmyślonemi na to aby zniweczyć w nim wszelkie dobre mniemanie o sobie, miał uczucie, że ona ma słuszność i że to wszystko jeszcze nie dosyć.
Co do niej, doznawała rozkosznego zadowolenia, karząc w ten sposób jego i siebie za swoje urzeczenie.
Nie potrzebowała szukać i wymyślać bolesnych rzeczy, któremi bryzgała mu w twarz z taką przyjemnością. Powtarzała jedynie to, co od tygodnia powiadał jej głos serca wzdragający się przeciw tej miłości.
Każde słowo mnożyło mękę Juljana. Chciał uciec; ona zatrzymała go rozkazującym gestem.
— Raczy pani zauważyć, rzekł, że pani mówi bardzo głośno; może ktoś usłyszeć.
— Więc cóż! odparła dumnie panna, któż się ośmieli powiedzieć mi że słyszał! Chcę na zawsze uleczyć pańską mizerną ambicję z pewnych fałszywych pojęć.
Skoro Juljan zdołał wyjść z bibljoteki, był tak zdziwiony, że tem samem mniej odczuwał swoje nieszczęście. — Więc tak! nie kocha mnie już, powtarzał głośno, jakgdyby zdając przed sobą sprawę z położenia. Kochała mnie może jaki tydzień lub dwa, ja zaś będę ją kochał całe życie.
Czy to możliwe, nie była niczem! niczem dla mego serca tak niedawno temu!
Duma zalewała serce Matyldy. Zdołała tedy zerwać raz na zawsze! To, że mogła odnieść pełny tryumf nad skłonnością tak potężną, napełniało ją szczęściem. — Nareszcie ten chłopak zrozumie, i to raz na zawsze, że nie ma i nie będzie miał nigdy żadnej władzy nademną. Czuła się tak szczęśliwa, że istotnie w tej chwili nie było w niej ani śladu miłości.
Po tak okrutnej, upokarzającej scenie, u człowieka mniej namiętnego niż Juljan miłość byłaby niemożliwa. Nie uchybiając ani na chwilę temu co była winna samej sobie, panna de la Mole powiedziała mu mnóstwo rzeczy przykrych, a tak dobrze obliczonych, że mogły robić wrażenie prawdy, nawet rozważane z zimną krwią.
W pierwszej chwili, Juljan wyciągnął z tej zdumiewającej sceny wniosek, że Matylda jest bezgranicznie dumna. Wierzył, że wszystko między nimi skończone; mimo to, nazajutrz, okazał się w jej obecności zmieszany i wystraszony. Była to wada, której dotąd nie można mu było wyrzucać. Zarówno w małych jak wielkich rzeczach, wiedział jasno co powinien i co chce uczynić.
Po śniadaniu, kiedy pani de la Mole poprosiła go o rewolucyjną a mimo to dość rzadką broszurę, którą proboszcz przyniósł jej rano w sekrecie, Juljan, biorąc druk z konsoli, strącił niebieski porcelanowy wazon zresztą bardzo brzydki.
Pani de la Mole zerwała się wydając krzyk rozpaczy i podeszła aby obejrzeć szczątki ukochanego wazonu. — To stara japońszczyzna, rzekła; miałam go po ciotecznej babce, przeoryszy w Chelles; był to dar Holendrów dla księcia regenta, który go dał swojej córce...
Matylda podeszła wraz z matką, uszczęśliwiona z katastrofy niebieskiego wazonu, którego nie cierpiała. Juljan stał milczący i bynajmniej niezmieszany; znalazł się tuż obok panny.
— Wazon ten, rzekł, strzaskany jest na zawsze; tak i uczucie które władało mem sercem; proszę, byś pani raczyła mi darować wszystkie szaleństwa, do których mnie przywiodło. — To rzekłszy, wyszedł.
— Możnaby rzec w istocie, rzekła pani de la Mole, że ten Sorel jest dumny i szczęśliwy z tego co uczynił.
Słowa te ugodziły Matyldę wprost w serce. — To prawda, pomyślała, matka odgadła: to w istocie uczucie które go przenika.
Wówczas dopiero pierzchła radość ze sceny, którą mu zrobiła wczoraj. — A więc, wszystko skończone, rzekła sobie z pozornym spokojem; mam naukę na przyszłość; straszny, upokarzający błąd; nauczy mnie rozsądku na całe życie.
— Ach, czemuż to co rzekłem nie jest prawdą? pomyślał Juljan, czemu miłość do tej szalonej dziewczyny dręczy mnie jeszcze?
Miłość ta, miast wygasnąć, jak się spodziewał, czyniła szybkie postępy. — Szalona jest, powiadał sobie, ale czy nie jest urocza? czy może być coś wdzięczniejszego? Czyż wszystkie upojenia najwykwintniejszej kultury nie skupiają się w jej osobie? Wspomnienia minionego szczęścia oblegały Juljana i zniweczyły niebawem wpływ rozsądku. Rozum daremnie walczy przeciw takim wspomnieniom; jego surowe zakazy mnożą jedynie ich urok.
W dwadzieścia cztery godzin po stłuczeniu starego japońskiego wazonu, Juljan był stanowczo jednym z najnieszczęśliwszych ludzi.
Wszystko co opowiadam widziałem; i jeśli mogłem się łudzić patrząc, z pewnością nie oszukuję was powiadając wam o tem.
List do autora.
Margrabia wezwał Juljana: pan de la Mole zdawał się odmłodzony, oczy mu błyszczały.
— Musimy trochę spróbować twej pamięci, rzekł do Juljana; powiadają o niej cuda. Czy mógłbyś się nauczyć na pamięć czterech stronic i wyrecytować je w Londynie? ale nie zmieniając ani słowa?
Margrabia miął gniewnie świeży numer Quotidienne; próżno silił się pokryć bardzo poważny wyraz twarzy, jakiego Juljan nie widział u niego nigdy, nawet kiedy była mowa o procesie z księdzem Frilair.
Juljan miał już natyle sprytu, aby zrozumieć, że powinien podjąć bez zdziwienia lekki ton margrabiego.
— Ten numer Quotidienne nie jest może zbyt zabawny, ale, jeśli pan margrabia pozwoli, jutro rano będę miał zaszczyt powtórzyć go w całości.
— Jakto! nawet ogłoszenia?
— Najdokładniej, nie braknie ani słówka.
— Dajesz słowo? rzekł margrabia poważniejąc nagle.
— Tak, panie margrabio; jedynie obawa chybienia słowu mogłaby zmącić mą pamięć.
— Zapomniałem spytać cię o to już wczoraj. Nie żądam przysięgi, że nigdy nie powtórzysz tego co usłyszysz: nadto cię dobrze znam, aby ci czynić tę zniewagę. Zaręczyłem za ciebie, wprowadzę cię do salonu gdzie będzie jakieś dwanaście osób, zapiszesz sobie wszystko co kto powie. Nie obawiaj się, mówcy będą się trzymali kolei, nie mówię porządku, dodał margrabia wracając do sceptycznego tonu, który mu był właściwy. Z tego co będziemy mówili, spiszesz jakie dwadzieścia stronic; wrócisz tu ze mną, ściągniemy je do czterech. Te cztery stronice wyrecytujesz mi jutro rano w miejsce numeru Quotidienne. Natychmiast potem, puścisz się w drogę, pocztą, jak młody furfant podróżujący dla rozrywki. Chodzi o to, aby cię nikt nie zauważył. Dotrzesz do wysokiej osobistości. Tam, trzeba będzie jeszcze więcej sprytu. Chodzi o to aby oszukać całe otoczenie: ile że między sekretarzami i służbą znajdują się ludzie zaprzedani wrogom i czyhający na naszych wysłanników aby ich przytrzymać.
Otrzymasz zdawkowy list polecający.
W chwili gdy Jego Ekscelencja spojrzy na ciebie, wyjmiesz ten zegarek, którego ci pożyczam na drogę. Weź go odrazu i daj mi wzamian swój.
Sam książę osobiście spisze pod twem dyktandem owe cztery stronice, których nauczysz się na pamięć.
Dokonawszy tego, ale nie wcześniej, zauważ to dobrze, będziesz mógł, o ile Jego Ekscelencja zapyta, opowiedzieć przebieg posiedzenia.
Aby się nie nudzić w podróży, pamiętaj wciąż, że, między Paryżem a rezydencją ministra, znajdują się ludzie, którzy chętnie wygarnęliby z fuzji do pana Sorel. Wówczas, koniec twojej misji, i — co za tem idzie — fatalne opóźnienie; jakże bowiem, mój drogi, zdołalibyśmy się dowiedzieć o twej śmierci? Gorliwość twoja nie sięga tak daleko, abyś nas o tem powiadomił.
Biegnij natychmiast sprawić sobie kostjum, ciągnął margrabia z niewzruszoną powagą. Ubierz się, ot, modą z zaprzeszłego roku. Dziś wieczór, trzeba abyś był nieco zaniedbany; na drogę, przeciwnie, ubierz się jak zwyczajnie. Dziwi cię to, zgadujesz już?... Tak, chłopcze, jedna z czcigodnych osobistości, które będą dziś głos zabierać, snadnie mogłaby przesłać wskazówki, przy pomocy których uraczonoby cię conajmniej porcyjką opjum, wieczorem, w jakiej zacnej gospodzie, gdziebyś się zatrzymał na kolację.
— Lepiej, rzekł Juljan, nadłożyć trzydzieści mil, a nie jechać prostą drogą. Chodzi tu, jak przypuszczam, o jazdę do Rzymu...
Margrabia przybrał wyniosły i niezadowolony wyraz, którego Juljan nie widział u niego od Bray-le-Haut.
— Dowiesz się wówczas, kiedy uznam za stosowne ci powiedzieć. Nie lubię pytań.
— To nie było pytanie, rzekł Juljan z zapałem, przysięgam, poprostu myślałem głośno, szukałem w głowie najpewniejszej drogi.
— Tak, ale na razie podrwiłeś tą głową. Nie zapominaj nigdy, że poseł, zwłaszcza w twoim wieku, nie powinien przemocą wdzierać się w zaufanie.
Juljan bardzo upokorzony, zamilkł. Jego miłość własna szukała wymówki i nie mogła znaleźć.
— Zrozum i to, dodał pan de la Mole, że, ile razy kto strzeli głupstwo, zawsze powołuje się na swoje serce.
W godzinę potem, Juljan zjawił się w gabinecie margrabiego w niepozornej postaci, w starem ubraniu, w krawacie wątpliwej białości; było coś arcy-mieszczańskiego w każdym jego rysie.
Widząc go, margrabia parsknął śmiechem: dopiero wówczas Juljan dostąpił zupełnego odpustu.
— Jeśli ten chłopak mnie zdradzi, myślał pan de la Mole, komu zaufać? a kiedy się działa, trzeba komuś ufać. Mój syn i jego przyjaciele, to ludzie dzielni, wierni bez granic; gdyby się trzeba było bić, zginęliby na stopniach tronu; umieją wszystko... z wyjątkiem tego czego trzeba. Niech mnie licho porwie, jeśli znam jednego z nich, który byłby zdolny nauczyć się na pamięć czterech wielkich stronic i zrobić sto mil nie dając się wytropić. Norbert umiałby zginąć jak jego przodkowie; przymiot dobry dla rekruta...
Margrabia zadumał się głęboko. — A nawet, gdyby chodziło o to aby zginąć, dodał z westchnieniem, może ten Sorel potrafiłby to równie dobrze jak on...
— Powóz czeka, siadajmy, rzekł margrabia, jakby chcąc odpędzić natrętną myśl.
— Panie margrabio, rzekł Juljan, gdy mi sporządzono to ubranie, nauczyłem się na pamięć pierwszej stronicy z dzisiejszego numeru Quotidienne.
Margrabia ujął dziennik, Juljan wyrecytował nie zmyliwszy ani słowa. — Dobrze, pomyślał margrabia osobliwie dyplomatyczny tego wieczora, przez ten czas chłopak nie zauważy którędy jedziemy.
Weszli do wielkiego dość ponurego salonu, obitego zielonym aksamitem. Na środku chmurny lokaj kończył ustawiać wielki stół jadalny, który zmienił później w stół do pracy zapomocą olbrzymiego zielonego sukna poplamionego atramentem; zapewne spuścizna po jakiemś ministerjum.
Gospodarz domu (nazwiska nie wymieniono), był to otyły mężczyzna, którego fizjognomja i wymowa wyrażały mozół trawienia.
Na znak margrabiego, Juljan usiadł na szarym końcu. Nie wiedząc co z sobą począć, jął zacinać pióra. Zerkając z pod oka, doliczył się siedmiu uczestników, ale widział tylko ich grzbiety. Dwaj rozmawiali z panem de la Mole dosyć poufale; reszta odnosiła się doń mniej lub więcej uniżenie.
Zjawiła się nowa osobistość, bez oznajmiania. — Dziwne, pomyślał Juljan, nie oznajmiają tutaj. Czyżby ta ostrożność była na moją cześć?
Wszyscy powstali na powitanie nowoprzybyłego. Miał ten sam wysoki order, co trzej obecni. Mówiono dość cicho; Juljan mógł tedy sądzić o nim jedynie z postawy i fizjognomji. Był niski, krępy i rumiany; w błyszczącem oku widniała wściekłość odyńca.
Prawie równocześnie, uwagę Juljana odciągnęła bardzo odmienna postać. Był to człowiek wysoki, chudy, mający na sobie kilka kamizelek. Oko miał łagodne, gesty uprzejme.
Kubek w kubek stary biskup z Besançon, pomyślał Juljan. Człowiek ten widocznie należał do Kościoła, miał lat pięćdziesiąt parę i minę nadzwyczaj ojcowską.
Przybył też młody biskup z Agde i wydał się bardzo zdumiony, skoro, czyniąc przegląd obecnych, spostrzegł Juljana. Nie odezwał się doń ani słowem od uroczystości w Bray-le-Haut. Zdziwione jego spojrzenie zakłopotało i podrażniło Juljana. — Cóż u licha! myślał, czy zawsze to że kogoś znam będzie mi się obracało na złe? Wszyscy ci wielcy panowie, których nigdy nie widziałem, nie onieśmielają mnie wcale, natomiast spojrzenie tego biskupiątka mrozi mnie. Trzeba przyznać, że ze mnie jest bardzo dziwaczna i nieszczęśliwa figura.
Niebawem, wszedł z hałasem mały, bardzo czarny człowiek i zaczął mówić od samych drzwi; miał żółtą cerę i minę narwańca. Z przybyciem tego niezmordowanego gaduły potworzyły się grupy, wyraźnie w tym celu aby uniknąć jego nudnych wywodów.
Oddalając się od kominka, rozmawiający zbliżyli się do szarego końca stołu, gdzie był Juljan. Pozycja jego stawała się coraz kłopotliwsza; ostatecznie, mimo wysiłków, nie mógł nie słyszeć. Minio swego niedoświadczenia, rozumiał całą wagę rzeczy o których mówiono bez osłonek; a jak bardzo musiało owym osobom zależeć na tem, aby te rzeczy zostały tajemnicą!
Już, czyniąc to jak mógł najwolniej, Juljan zaciął ze dwa tuziny piór; niebawem, ucieczka ta miała się wyczerpać. Próżno szukał jakiegoś rozkazu w oczach pana de la Mole; margrabia zapomniał o nim.
— To śmieszne co ja robię, myślał Juljan zacinając pióra, ale ci ludzie wyglądający na miernoty a dźwigający z własnej lub cudzej woli tak wielkie sprawy, muszą być bardzo podejrzliwi, Moje nieszczęśliwe spojrzenie ma w sobie coś pytającego, coś nie dość pełnego szacunku, coby ich niezawodnie dotknęło. Jeśli spuszczę oczy, będzie wyglądało jakbym nadsłuchiwał.
Był niezmiernie zakłopotany, słyszał osobliwe rzeczy.
Republika! Na jednego, który poświęciłby wszystko dla sprawy, są dziś tysiące i miljony znające jedynie własne przyjemności, własną próżność. W Paryżu, o szacunku dla człowieka rozstrzyga jego powóz, nie jego cnota.
Napoleon, Pamiętnik.
Nagle wpadł lokaj, wołając: Książę de ***.
— Milcz, durniu, rzekł książę wchodząc. Powiedział to tak dobrze, z takim majestatem, że Juljan pomyślał, że umieć się zgniewać na lokaja stanowi całą umiejętność tej wielkiej figury. Juljan podniósł oczy i spuścił je natychmiast. Tak dobrze odgadł rolę nowoprzybyłego, że drżał aby spojrzenie nie było niedyskrecją.
Książę był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, wytwornie ubrany, poruszający się jak na sprężynach. Miał wąską głowę, duży nos, twarz martwą i wydatną; trudno o połączenie szlachetniejszej i bardziej nieznaczącej zarazem fizjognomji. Przybycie jego dało hasło do otwarcia posiedzenia.
Obserwacje Juljana przerwał nagłe głos pana de la Mole. — Przedstawiam panom księdza Sorel, rzekł margrabia; obdarzony jest zdumiewającą pamięcią; przed godziną wspomniałem mu o misji, którą może być zaszczycony i, aby dać dowód pamięci, nauczył się na pamięć pierwszej stronicy Quotidienne.
— Hehe! zagraniczne nowinki tego poczciwego N..., rzekł gospodarz domu. Wziął żywo dziennik, popatrzył na Juljana z miną tak ważną że przez to aż komiczną, i rzekł: Mów pan.
Zapanowało milczenie, wszystkie oczy zwróciły się na Juljana; recytował tak płynnie, że, po dwudziestu wierszach, książę rzekł: „Wystarczy“. Mały człowiek z wzrokiem odyńca usiadł. Był snadź przewodniczącym zebrania, zająwszy bowiem miejsce, dał znak Juljanowi, aby przysunął stolik karciany stojący opodal. Juljan usiadł, zaopatrzywszy się w przybór do pisania. Policzył osoby siedzące dokoła zielonego sukna; było ich dwanaście.
— Panie Sorel, rzekł książę, przejdź pan do sąsiedniego pokoju, zawołamy pana.
Pan domu przybrał niespokojną minę. — Okienice nie zamknięte, szepnął do sąsiada. — Niema potrzeby wyglądać oknem, krzyknął dość głupio za Juljanem. — Ot, wpakowałem się conajmniej w spisek, pomyślał Juljan. Szczęściem, nie jest on z tych, które prowadzą na rusztowanie. Gdyby zresztą i było niebezpieczeństwo, winien to jestem, i, więcej jeszcze, margrabiemu. Szczęśliwy byłbym, gdyby mi dane było okupić wszystkie strapienia, jakie mogą mu sprawić moje szaleństwa!
Wciąż myśląc o swoich szaleństwach i o swem nieszczęściu, rozglądał się tak aby nie zapomnieć żadnego szczegółu. Przypomniał sobie dopiero wówczas, że nie wołano, na wsiadanem, nazwy ulicy i że margrabia przybył tu dorożką, co mu się nigdy nie zdarzało.
Długo zostawiono Juljana jego dumaniom. Salon, w którym się znalazł, obity był czerwonym aksamitem z szeroką taśmą złotej lamy. Na konsoli stał duży krucyfiks z kości słoniowej, na kominku książka pana de Maistre O Papieżu, wspaniale oprawna, ze złoconemi brzegami. Juljan otworzył ją, aby się nie wydawało że podsłuchuje. Od czasu do czasu mówiono w sąsiednim pokoju bardzo głośno. Wreszcie, drzwi się otwarły; zawołano go.
— Pomnijcie, panowie, rzekł przewodniczący, że, od tej chwili, mówimy w obecności księcia ***. Ten pan, rzekł wskazując na Juljana, to młody lewita oddany świętej sprawie; dzięki swej zadziwiającej pamięci, potrafi oddać najdrobniejsze słowo dyskusji.
— Pan ma głos, rzekł wskazując jegomościa z ojcowską miną i w kilku kamizelkach. Juljan pomyślał, że właściwiej byłoby go nazywać panem w kamizelkach. Wziął papier i pilnie notował.
(Tutaj, autor chciał wykropkować całą stronicę. To będzie pretensjonalne, rzekł wydawca, dla utworu zaś tak błahego jak pański, pretensjonalność, to śmierć.
— Polityka, odpowiada autor, to kamień u szyi literackiego dzieła; musi je zatopić w pół roku. Polityka wśród gry wyobraźni, to niby wystrzał z pistoletu na koncercie: hałas brutalny a pozbawiony siły. Nie harmonizuje z żadnym instrumentem. Ta polityka urazi śmiertelnie połowę czytelników, a znudzi drugą połowę, która ma ją, w formie o wiele energiczniejszej, w porannym dzienniku...
— Jeśli pańscy bohaterowie nie będą mówili o polityce, przestaną być Francuzami z 1830, a pańska książka nie będzie zwierciadłem, jak masz do tego pretensje...)
Protokół, spisany przez Juljana, miał dwadzieścia sześć stronic; oto jego wyciąg bardzo blady, trzeba było bowiem, jak zawsze, opuścić rysy zbyt śmieszne, których nadmiar mógłby się wydać wstrętny lub nieprawdopodobny. (Patrz Gazetę sądową).
Człowiek w kamizelkach i z ojcowską miną (może jaki biskup?) uśmiechał się często; wówczas, oczy jego, przesłonięte mrugającemi powiekami, przybierały szczególny blask i wyraz mniej niepewny niż zazwyczaj. Jemu pierwszemu kazano przemówić wobec księcia (co to za książę? myślał Juljan), widocznie w tym celu, aby, niby generalny adwokat, wyłożył przekonania wszystkich. Juljan odniósł wrażenie, że mówca grzeszy mglistością, oraz brakiem stanowczych konkluzyj. W ciągu dyskusji, sam książę uczynił mu nawet ten zarzut.
Po kilku wielce moralnych i filozoficznych ogólnikach, człowiek w kamizelkach rzekł:
— Szlachetna Anglja, sterowana przez wielkiego człowieka, nieśmiertelnego Pitta, wydała czterdzieści miljardów franków na walkę z rewolucją. Jeśli szanowne zgromadzenie pozwoli mi poruszyć szczerze myśl dość smutną, powiem tak: Anglja nie zrozumiała, że z człowiekiem takim jak Bonaparte, zwłaszcza gdy, jako broń przeciw niemu, rozporządza się jedynie dobremi intencjami, jedyną wartość mają środki osobiste...
— Och! znowu apologja morderstwa! żachnął się pan domu.
— Niechże pan nam oszczędzi sentymentalnych kazań, wykrzyknął niechętnie przewodniczący, przyczem jego dzicze oko zalśniło okrutnym blaskiem. Mów pan dalej, rzekł do jegomości w kamizelkach. Czoło i policzki przewodniczącego oblały się purpurą.
— Szlachetna Anglja, ciągnął dalej mówca, jest dziś zmiażdżona, gdyż każdy Anglik, kupując bochenek chleba, musi płacić procent od czterdziestu miljardów franków użytych przeciw jakobinom. Niema już Pitta.
— Jest książę Wellington, rzekł jakiś wojskowy nadymając się powagą.
— Proszę o ciszę, panowie, wykrzyknął przewodniczący, jeśli mamy jeszcze dysputować, niepotrzebnie fatygowaliśmy pana Sorel.
— Wiadomo, że pan ma swoje sposoby, rzekł książę cierpko, spoglądając na jegomościa który przerwał, ex-generała napoleońskiego. Juljan domyślił się, że to słowo kryło jakąś osobistą i mocno obrażającą aluzję. Wszyscy uśmiechnęli się; generał-odstępca był wściekły.
— Niema już Pitta, panowie, podjął sprawozdawca z miną człowieka który stracił już nadzieję dogadania się. Gdyby nawet znalazł się w Anglji drugi Pitt, nie da się dwa razy zmistyfikować narodu temi samemi środkami.
— Dlatego też zwycięski generał, nowy Bonaparte, niemożliwy jest już we Francji, wykrzyknął znów wojskowy.
Tym razem, ani przewodniczący, ani książę nie śmieli okazać niezadowolenia, mimo że Juljan czytał w ich oczach że mają ochotę. Spuścili oczy; książę poprzestał na ostentacyjnem westchnieniu.
Ale referent nie krył swego podrażnienia.
— Komuś jest pilno abym skończył, rzekł z ogniem, odrzucając nagle uśmiechniętą maskę dworności i taktu, którą Juljan uważał za wyraz jego charakteru: komuś pilno abym skończył; daremne, widzę, są wysiłki jakie czynię aby nie obrazić niczyich uszu, chociażby najdłuższych. Zatem, panowie, będę zwięzły.
Powiem poprostu. Anglja nie ma już ani grosza na ofiarę dla dobrej sprawy. Gdyby sam Pitt zmartwychwstał, nie potrafiłby, przy całym genjuszu, otumanić drobnych posiadaczy, którzy wiedzą, że krótka bitwa pod Waterloo kosztowała ich, sama jedna, miljard. Skoro żądacie aby mówić poprostu, dodał zapalając się, powiem: Myślcie sami o sobie, Anglja nie ma ani gwinei na wasze usługi, kiedy zaś Anglja nie płaci, wówczas Austrja, Rosja, Prusy, które mają jedynie odwagę a nie mają pieniędzy, mogą się zdobyć conajwyżej na jedną lub dwie kampanje przeciw Francji.
Wolno mieć nadzieję, że młodzi żołnierze skupieni pod hasłem jakobinizmu dostaną cięgi w pierwszej bitwie, może i w drugiej; ale w trzeciej, choćbym miał uchodzić w waszych zaślepionych oczach za rewolucjonistę, w trzeciej ujrzycie żołnierzy z 1794, innych zgoła niż wówczas gdy ich powołano w 1792.
Tu rozległy się sprzeciwy.
— Młodzieńcze, rzekł przewodniczący, idź do drugiego pokoju przepisać początek protokółu.
Juljan z wielkim żalem wyszedł. Sprawozdawca poruszył możliwości stanowiące przedmiot najczęstszych dumań Juljana.
— Boją się, abym sobie z nich nie drwił, myślał. Kiedy go przywołano z powrotem, przemawiał pan de la Mole. Mówił z powagą, która znającemu go dobrze Juljanowi wydała się bardzo zabawna.
...Tak, panowie, zwłaszcza o tym nieszczęśliwym narodzie można powiedzieć:
Będzie-li bogiem, stołem albo miską?
Będzie bogiem! woła bajkopis. Do was-to, panowie, zdają się odnosić te tak szlachetne i głębokie słowa. Działajcie sami, osobiście, a szlachetna Francja wstanie niemal taka, jaką ją uczynili nasi przodkowie i jaką oglądały jeszcze nasze oczy przed śmiercią Ludwika XVI.
Anglja (przynajmniej jej szlachetni lordowie) nienawidzi narówni z nami plugawego jakobinizmu: bez angielskiego złota, Austrja, Prusy, mogą stoczyć ledwie parę bitew. Czy to wystarcza, aby sprowadzić szczęśliwą okupację, jak ta, którą pan de Richelieu tak głupio zmarnotrawił w 1817? Nie sądzę.
Ktoś przerwał, ale zgłuszyło go ogólne pst! Był to znów generał napoleoński, który marzył o błękitnej wstędze i chciał się zaznaczyć między redaktorami tajemnej noty.
— Ja nie sądzę, podjął pan de la Mole skoro się uciszyło; położył nacisk na tem ja, z dumą która zachwyciła Juljana. — To się nazywa gracz, mówił biegnąc piórem prawie równo ze słowami margrabiego. Jednem dobrze zaakcentowanem słówkiem, pan de la Mole unicestwił dwadzieścia bitew tego sprzedawczyka.
— Nietylko samej zagranicy, ciągnął margrabia tonem bardzo umiarkowanym, możemy zawdzięczać nową okupację wojskową. Cała ta młodzież, która pisuje podburzające artykuły w Globie, dostarczy kilku tysięcy przywódców, pomiędzy którymi może się znaleźć taki Kleber, Hoche, Jourdan, Pichegru, tylko niebezpieczniejszy.
— Nie umieliśmy mu stworzyć glorji, rzekł przewodniczący; trzeba go było uczynić nieśmiertelnym.
— Trzebaż wreszcie, aby Francja rozpadła się na dwa stronnictwa, podjął pan de la Mole, ale dwa stronnictwa nietylko z nazwy, dwa stronnictwa bardzo wyraźne, odgraniczone. Musimy wiedzieć, kogo trzeba zmiażdżyć. Z jednej strony, dziennikarze, wyborcy, słowem opinja; młodzież i jej satelici. Gdy oni się odurzają brzękiem czczych słów, my mamy tę niezawodną przewagę, że zjadamy budżet.
Nowe przerywania.
— Pan, proszę pana, rzekł margrabia do przerywającego z niezrównaną wyniosłością i swobodą, pan nie zjadasz, jeśli to słowo pana razi; pan pożerasz czterdzieści tysięcy franków z budżetu państwa i ośmdziesiąt tysięcy które otrzymujesz z listy cywilnej. A więc, drogi panie, skoro mnie pan zmusza, biorę pana śmiało za przykład. Jak pańscy szlachetni przodkowie, którzy szli za św. Ludwikiem na wojnę krzyżową, powinienbyś pan, za tych stodwadzieścia tysięcy franków, wystawić nam conajmniej pułk, kompanję, co mówię! pół kompanji, złożonej bodaj z pięćdziesięciu ludzi gotowych walczyć i oddanych dobrej sprawie na śmierć i życie. Macie tylko lokajów, którzy, w razie buntu, napędziliby strachu wam samym.
Tron, ołtarz, szlachta, mogą zginąć jutro, panowie, o ile nie stworzycie sobie w każdym departamencie pięciuset oddanych ludzi; mówię oddanych, nietylko z całą francuską odwagą, ale z hiszpańską wytrwałością.
Połowa tej armji powiną się składać z naszych dzieci, wnuków, z prawdziwej szlachty. Każdy z nich będzie miał przy boku nie jakiegoś łyka-gadułę, gotowego przywdziać trójkolorową kokardę, jeśli się zdarzy nowy rok 1815, ale tęgiego chłopa, szczerego i prostego jak Cathelineau; szlachcic wpoi weń zasady: niech to będzie, o ile możliwe, jego mleczny brat. Niech każdy z nas poświęci piątą część swego dochodu, aby stworzyć tę małą oddaną armję, pięciuset ludzi na każdy departament. Wówczas będziecie mogli liczyć na obcą okupację. Nigdy cudzoziemski żołnierz nie dostanie się ani do Dijon, jeśli nie będzie miał pewności, że znajdzie pięciuset sprzymierzeńców w każdym departamencie.
Cudzoziemscy monarchowie tylko wtedy zechcą z wami gadać, jeśli im zapewnicie dwadzieścia tysięcy szlachty gotowej chwycić za broń, aby im otworzyć bramy Francji. Ciężka to ofiara, powiecie; otóż, panowie, bezpieczeństwo naszych głów zależy od niej. Między wolnością prasy a naszem istnieniem jako szlachty jest walka na śmierć i życie. Zostańcie rękodzielnikami, chłopami, albo bierzcie karabin. Bądźcie tchórzami, jeśli chcecie, ale nie głupcami: otwórzcie oczy.
Strójcie bataljony, powiem wam słowami pieśni jakobinów; Wówczas znajdzie się jaki szlachetny Gustaw-Adolf, który, poruszony grożącą zagładą monarchicznej zasady, pogna trzysta mil i uczyni dla was to, co Gustaw dla protestanckich książąt. Chcecie nadal rozprawiać a nie działać? Za pięćdziesiąt lat, będą w Europie sami prezydenci republik, ani jednego króla. A wraz z temi czterema literami: K, R, Ó, L, zginą i księża i szlachta. Widzę już tylko kandydatów, robiących słodkie oczy do plugawej większości.
Darmo mówilibyście, że Francja nie ma w tej chwili popularnego wodza, znanego, ukochanego; że armja oddana jest jedynie interesom tronu i ołtarza, że wyłączono z niej starych wiarusów, gdy w każdym pruskim i austrjackim pułku znajdzie się pięćdziesięciu podoficerów, którzy byli w ogniu. Dwieście tysięcy młodzieży z drobnego mieszczaństwa rwie się do wojny...
— Dość już tych przykrych prawd, rzekła pewnym siebie tonem poważna osobistość, piastująca widocznie jakąś wysoką godność kościelną, gdyż pan de la Mole uśmiechnął się przyjaźnie zamiast się pogniewać, co było nieomylnym znakiem dla Juljana.
Dosyć przykrych prawd, streśćmy się, panowie: człowiek, któremu trzeba uciąć zgangrenowaną nogę, żleby uczynił, gdyby zapewniał chirurga: Ta noga jest zupełnie zdrowa. Darujcie mi porównanie, panowie, szlachetny książę *** jest naszym chirurgiem.
Wreszcie padło wielkie słowo, pomyślał Juljan; zatem to do.... będę gnał tej nocy.
Pierwszem prawem każdej istoty jest zachowanie istnienia, życie. Siejecie szalej, a chcecie aby zeszły kłosy!
Machiawel.
Poważny dostojnik mówił dalej; czuło się że wie; z łagodną i umiarkowaną powagą, która niezmiernie podobała się Juljanowi, wykładał te wielkie prawdy.
1° Anglja nie ma ani gwinei na nasze usługi; w modzie są tam ekonomja i Hume. Nawet Święci nie dadzą nam pieniędzy, a pan Brougham wyśmieje się z nas.
2° Niepodobna bez angielskiego złota wycisnąć z monarchów Europy więcej niż dwie kampanje; dwie kampanje zaś nie wystarczą przeciw drobnemu mieszczaństwu.
3° Konieczne jest utworzyć we Francji zbrojne stronnictwo, inaczej monarchiczna Europa nie zaryzykuje ani tych dwóch kampanij.
Czwarty punkt, który ośmielę się panom przedstawić jako oczywisty, jest ten:
Nie podobna stworzyć we Francji zbrojnej partji bez pomocy kleru. Mówię to śmiało, ponieważ to udowodnię. Trzeba dać wszystko duchowieństwu.
1° Ponieważ, zajmując się swemi sprawami noc i dzień, pod kierunkiem ludzi wysoce uzdolnionych, przebywających, zdala od wszelkich burz, o trzysta mil poza waszemi granicami...
— Och! Rzym! Rzym! wykrzyknął gospodarz domu.
— Tak, panie, Rzym! odparł kardynał dumnie. Bez względu na mniej lub więcej dowcipne żarciki, które były w modzie za pańskiej młodości, oświadczam głośno, w r. 1830, że jedynie duchowieństwo prowadzone przez Rzym umie trafić do ludu. Pięćdziesiąt tysięcy księży powtarza te same słowa w dniu wskazanym przez przełożonych; do ludu zaś, który, ostatecznie, dostarcza żołnierzy, bardziej przemawia głos kapłana, niż głosy wszystkich robaków ziemnych... (Ta wycieczka osobista wywołała szmery).
Duchowieństwo przewyższa was rozumem, myślą, panowie, ciągnął podniesionym głosem kardynał; wszystko, coście uczynili aby się zbliżyć do tego zasadniczego punktu, a mianowicie aby mieć we Francji zbrojne stronnictwo, było naszem dziełem.
Tu nastąpiły fakta... Kto poruszył osiemdziesiąt tysięcy strzelb w Wandei? etc., etc.
Póki duchowieństwo nie ma swoich lasów, nic nie ma w ręku. Przy pierwszej wojnie, minister wojny wytłumaczy swoim podwładnym, że niema pieniędzy dla nikogo, oprócz dla proboszcza. W gruncie, Francja nie jest zbyt wierząca, a lubi wojnę. Ktokolwiek mu ją da, będzie podwójnie popularny, prowadzić bowiem wojnę, znaczy wygłodzić jezuitów, mówiąc gwarą pospólstwa; prowadzić wojnę, znaczy uwolnić tych pyszałków Francuzów od grozy zagranicznej interwencji.
Słuchano kardynała z uznaniem... Pan de Nerval, rzekł, powinienby ustąpić z ministerjum; jego nazwisko niepotrzebnie drażni.
Na te słowa, wszyscy wstali i zaczęli mówić naraz. Znów mnie wyprawią, pomyślał Juljan; ale nawet roztropny przewodniczący upomniał o istnieniu Juljana.
Wszystkie oczy zwróciły się w jedną stronę: Juljan poznał pana de Nerval, prezydenta ministrów, którego widział na balu u księcia de Retz.
Zamięszanie doszło szczytu, jak powiadają dzienniki w sprawozdaniach z Izby. Po dobrym kwadransie, uciszyło się nieco.
Wówczas, powstał pan de Nerval i rzekł tonem apostoła:
— Nie będę twierdził, panowie, rzekł szczególnym głosem, że nie zależy mi na tece. Rozumiem, że moje nazwisko zdwaja siły jakobinów, zwracając przeciw nam wielu umiarkowanych. Usunąłbym się tedy chętnie; ale drogi Pana widome są jedynie dla niewielu; ale, dodał wpatrując się bystro w kardynała, ja mam misję; niebo powiedziało mi: Dasz głowę na rusztowaniu, lub odbudujesz we Francji monarchję, sprowadzisz parlament do tego czem był parlament za Ludwika XV; i dokonam tego, panowie.
Zamilkł, usiadł, zapanowała cisza.
— Tęgi aktor, pomyślał Juljan. Mylił się jak zawsze, przypisując ludziom za wiele inteligencji. Podniecony utarczkami ożywianego wieczoru, a zwłaszcza szczerością dyskusji, pan de Nerval wierzył w tej chwili w swą misję. Przy wielkiej odwadze, człowiek ten nie miał rozumu.
Północ wybiła podczas ciszy, która zaległa po owem pięknem słowie: dokonam tego. Zdawało się Juljanowi, że dźwięk zegara ma coś imponującego i posępnego. Czuł się wzruszony.
Niebawem, dyskusja wybuchła na nowo z rosnącą energją, a zwłaszcza z nieprawdopodobną naiwnością. — Ci ludzie każą mnie otruć, myślał Juljan. Jak można mówić podobne rzeczy wobec plebejusza?
Biła druga, kiedy rozprawiano jeszcze. Gospodarz oddawna spał, pan de la Mole musiał dzwonić aby podano nowe świece. Pan de Nerval, minister, wyszedł o trzy kwadranse na drugą, przypatrzywszy się dobrze twarzy Juljana w lustrze. Po jego odejściu wszyscy uczuli ulgę.
— Bóg wie, co ten człowiek opowie królowi, szepnął do sąsiada pan w kamizelkach, gdy zakładano świece. Może nas bardzo ośmieszyć i zwichnąć nam przyszłość. Trzeba przyznać, że to był rzadki tupet, a nawet bezczelność z jego strony aby się tu zjawić. Bywał tu, nim był ministrem; ale teka zmienia wszystko, pochłania człowieka; powinienby to czuć.
Ledwie minister wyszedł, generał napoleoński zamknął oczy. Zaczął mówić o swojem zdrowiu, o ranach, spojrzał na zegarek, poczem wyszedł.
— Założyłbym się, rzekł człowiek w kamizelkach, że generał pędzi za ministrem; będzie się tłumaczył z tego że był tutaj i będzie utrzymywał że nami powoduje.
Skoro nawpół drzemiąca służba uporała się ze świecami, przewodniczący rzekł:
— Radźmyż wreszcie, panowie, nie silmy się już przekonywać wzajem. Pomyślmy nad treścią noty, która, za czterdzieści ośm godzin, dojdzie wiadomości naszych zagranicznych przyjaciół. Wspomniano o ministrach. Możemy powiedzieć teraz, kiedy pana de Nerval już niema: co nas obchodzą ministrowie? Zmusimy ich do okazania woli.
Kardynał przytwierdził subtelnym uśmiechem.
— Bardzo łatwo, zdaje mi się, streścić naszą pozycję, rzekł młody biskup z Agde z ogniem fanatyzmu. Dotąd, biskup milczał; oko jego, zrazu spokojne i zimne, rozpłomieniło się już w pierwszej godzinie dyskusji. Obecnie, dusza jego kipiała jak Wezuwjusz.
Od 1806 do 1814 (mówi), Anglja popełniła jeden tylko błąd, mianowicie że nie wzięła na cel wprost i osobiście Napoleona. Z chwilą kiedy ten człowiek utworzył książąt i szambelanów, z chwilą gdy odbudował tron, misja jaką Bóg mu powierzył była skończona; wówczas należało go poświęcić. Pismo św. uczy nas w niejednem miejscu, w jaki sposób można uporać się z tyranem. (Tu kilka cytatów łacińskich).
Dziś, panowie, nie jednego człowieka trzeba poświęcić, ale Paryż. Cała Francja wzoruje się na Paryżu. Po co uzbrajać po pięciuset ludzi na każdy departament? Ryzykowne i bezpożyteczne. Poco mięszać Francję w rzecz, która dotyczy osobiście Paryża? Paryż sam, ze swemi dziennikami i salonami, jest przyczyną złego; niech nowy Babilon zginie. Niema wyboru między Paryżem a ołtarzem. Ta katastrofa leży nawet w świeckich interesach tronu. Czemu Paryż nie ośmielił się pisnąć za Bonapartego? Spytajcie o to armat z pod św. Rocha...
Ledwie o trzeciej rano, Juljan wyszedł z panem de la Mole.
Margrabia był zmęczony i zawstydzony. Kiedy mówił do Juljana, pierwszy raz w akcencie jego brzmiała prośba. Prosił go o przyrzeczenie, że nigdy nie zdradzi nadmiaru świętej gorliwości (to było jego wyrażenie), której przypadkowo stał się świadkiem. — Nie wspominaj o tem naszemu przyjacielowi zagranicą, chyba że koniecznie zechce poznać ducha naszych młodych zapaleńców. Cóż im znaczy, że Państwo runie, oni zostaną kardynałami i czmychną do Rzymu. Nas, w naszych zamkach, wyrżną chłopi.
Poufna nota, którą margrabia sporządził z dwudziestu sześciu stronic protokółu Juljana, była gotowa ledwo o trzy kwadranse na piątą.
— Zmęczony jestem śmiertelnie, rzekł margrabia; znać to po tej notatce, która pod koniec nie jest dość przejrzysta; mało z czego w życiu byłem równie niezadowolony. Teraz, chłopcze, dodał, idź spocząć na kilka godzin; z obawy zaś aby cię nie wykradziono, zamknę cię na klucz.
Nazajutrz margrabia zawiózł Juljana do ustronnego zamku, dość daleko od Paryża. Zastali tam osobliwych gości, którzy mocno wyglądali Juljanowi na księży. Wręczono mu paszport wystawiony na fałszywe nazwisko, ale wskazujący prawdziwy cel podróży, którego Juljan wciąż niby się nie domyślał. Wsiadł sam do kolaski.
Margrabia nie miał obawy o jego pamięć; Juljan wyrecytował mu kilkakrotnie poufną notę. Pan de la Mole lękał się tylko, aby go nie przytrzymano w drodze.
— Staraj się zwłaszcza mieć minę furfanta, który podróżuje jedynie dla zabicia czasu, rzekł przyjaźnie, gdy opuszczali salon. Był może niejeden zdrajca wśród nas na wczorajszem zebraniu.
Podróż była szybka i smutna. Ledwie Juljan stracił z oczu margrabiego, zapomniał i o nocie i o misji, aby myśleć jedynie o wzgardzie Matyldy.
O kilka mil za Metzem, poczmistrz powiedział mu że niema koni. Była dziesiąta wieczór; Juljan, bardzo nierad, poprosił o wieczerzę. Przechadzał się koło domu i nieznacznie zajrzał do stajni. Koni nie było.
— A jednak ten człowiek wyglądał podejrzanie, myślał Juljan; w tem chamskiem oku było coś szpiegowskiego.
Jak widzimy, Juljan zaczynał nie brać dosłownie wszystkiego co mu mówiono. Zamierzał się wymknąć po wieczerzy; aby zaś dowiedzieć się czegoś o okolicy, poszedł zagrzać się w kuchni. Jakaż była jego radość, kiedy ujrzał sławnego śpiewaka, signor Geronima!
Wyciągnięty w fotelu który kazał przystawić do ognia, Neapolitańczyk lamentował na cały głos i sam jeden gadał więcej niż dwudziestu niemieckich chłopów dokoła niego.
— Ci ludzie mnie rujnują, zawołał do Juljana: przyrzekłem śpiewać jutro w Moguncji. Siedmiu panujących książąt zbiegło się aby mnie słyszeć. Ale chodźmy się przejść, dodał znacząco.
Skoro się oddalili o jakie sto kroków, tak aby nikt nie mógł ich podsłuchać, śpiewak rzekł:
— Wie pan co się tu święci? ten pocztmistrz, to prosty oszust. Dałem, w czasie przechadzki, dwadzieścia su małemu smykowi, który mi wszystko wyśpiewał. Jest dwanaście koni na drugim końcu wioski. Chcą przytrzymać jakiegoś kurjera.
— Doprawdy? rzekł Juljan niewinnym tonem.
To jeszcze było mało, wykryć zdradę; trzeba było móc wyjechać: na to ani Geronimo ani jego przyjaciel nie umieli poradzić. — Czekajmy dnia, rzekł wreszcie śpiewak, nie ufają nam. Może podejrzewają mnie, może pana. Jutro zamówimy dobre śniadanie: gdy je nam będą gotować, wymkniemy się, najmiemy konie i dobijemy do najbliższej poczty.
— A pańskie rzeczy? spytał Juljan, któremu przyszło na myśl, że może sam Geronimo wysłany jest aby go przytrzymać.
Trzeba było zjeść kolację i iść spać. Juljan dopiero niedawno zasnął, kiedy go nagle obudził głos dwóch osób, które, nie krępując się zbytnio, rozmawiały w jego pokoju.
Poznał poczmistrza, uzbrojonego w ślepą latarkę. Światło padało na walizę, którą Juljan kazał wnieść do pokoju. Obok pocztmistrza znajdował się jakiś mężczyzna, który spokojnie grzebał w otwartym kufrze. Juljan dostrzegł jedynie rękawy jego ubrania, czarne i bardzo wąskie.
— To sutanna, pomyślał ujmując ostrożnie pistolety, które umieścił pod poduszką.
— Niech się ksiądz nie lęka, nie zbudzi się, rzekł poczmistrz. Potraktowałem ich wczoraj owem winem, które ksiądz sam przyrządził.
— Nie widzę żadnych papierów, odparł ksiądz. Dużo bielizny, pachnideł, pomady, fatałachów: to jakiś światowy laluś, pochłonięty uciechami. Emisarjuszem będzie raczej ten drugi, który udaje włoski akcent.
Zbliżyli się, aby przetrząsnąć ubranie Juljana. Miał chętkę zabić ich jako złodziejów. Nie pociągnęłoby to groźnych następstw. Szaloną miał ochotę... To byłoby głupstwo, rzekł sobie, naraziłbym swoją misję.
— To nie jest dyplomata, rzekł ksiądz przetrząsnąwszy odzież, poczem oddalił się, i dobrze uczynił.
— Jeśli mnie tknie w łóżku, biada mu, myślał Juljan; może on przyszedł poto aby mnie zasztyletować, tegobym nie zniósł.
Ksiądz odwrócił głowę, otworzył do połowy oczy: jakież było zdumienie Juljana! był to ksiądz Castanède. W istocie, mimo iż silili się mówić po cichu, jeden głos wydał się Juljanowi od początku znajomy. Uczuł pokusę, aby uwolnić ziemię od jednego z najnikczemniejszych łajdaków...
— A moja misja! rzekł sobie w duchu.
Ksiądz i jego akolita wyszli. W kwadrans potem, Juljan udał że się zbudził. Poruszył cały dom.
— Otruty, jestem, krzyknął, cierpię straszliwie! Chciał znaleźć jakiś pozór, aby pospieszyć na pomoc Geronimowi. Znalazł go wpół-odurzonego, pod wpływem laudanum zawartego w winie.
Juljan, przewidując tego rodzaju psikusa, przyrządził sobie na wieczerzę czekoladę przywiezioną z Paryża. Nie był w stanie rozbudzić śpiewaka, aby go skłonić do wyjazdu.
— Gdyby mi dawano całe królestwo Neapolu, powiadał artysta, nie wyrzekłbym się w tej chwili rozkoszy spania.
— Ale siedmiu panujących?
— Niech czekają.
Juljan odjechał sam, i dobił, bez dalszych przygód, do wysokiej osobistości. Stracił cały ranek na zabiegach o audjencję. Szczęściem, około czwartej, książę wybrał się na przechadzkę. Juljan ujrzał go idącego pieszo, i nie zawahał się poprosić o jałmużnę. Zbliżywszy się na dwa kroki do dostojnika, wydobył zegarek margrabiego i pokazał go znacząco. Proszę iść za mną zdaleka, rzekł książę nie patrząc.
Uszedłszy z ćwierć mili, książę wstąpił nagle do małej kawiarenki. W tej-to nędznej gospodzie, w jakiejś ciupie, Juljan miał zaszczyt wyrecytować księciu cztery stronice noty.
— Proszę jeszcze raz, i wolniej, brzmiała odpowiedź.
Książę porobił notatki. Idź pan pieszo do najbliższej stacji pocztowej. Zostaw tu rzeczy i kolaskę. Dostań się, jak zdołasz, do Strassburga, dwudziestego drugiego zaś (było to dziesiątego) bądź o wpół do pierwszej w południe w tej samej oberży. Nie wychodź aż za pół godziny. Milczenie!
Oto jedyne słowa, jakie Juljan usłyszał. Wystarczyły, aby go przejąć uwielbieniem. Oto jak załatwia się sprawy, pomyślał; cożby powiedział ten wielki mąż Stanu, gdyby słyszał przed trzema dniami naszych gadułów?
Juljan dostał się za dwa dni do Strassburga; był przeświadczony, że nie ma tam nic do roboty. Nadłożył drogi dla zmylenia tropu. Jeśli ten czart Castanède mnie poznał, nie łatwo spuści mnie z oka... Z jakąż rozkoszą zadrwiłby ze mnie i udaremniłby mą misję!
Ksiądz Castanède, naczelnik policji Kongregacji na całej północnej granicy, nie poznał go na szczęście; Jezuici zaś w Strassburgu, mimo że czujni, nie wpadli na myśl śledzenia Juljana. W swoim błękitnym fraczku, z orderem, wyglądał na młodego wojskowego mocno zajętego swą osobą.
O urzeczenie! ty posiadasz całą potęgą miłości, całą jego moc wytrwania w nieszczęściu. Jedynie jej urocze słodycze, jej lube upojenia znajdują się poza twą sferą. Nie mogłem powiedzieć widząc ją śpiącą: ta anielska piękność, tak rozkosznie słaba, należy do mnie! Oto ją mam w swojej mocy, ją, którą niebo stworzyło w swem miłosierdziu, aby zachwycić serce mężczyzny.
Oda Schillera.
Zniewolony spędzić tydzień w Strassburgu, Juljan silił się rozerwać myślami o chwale wojennej i poświęceniu dla ojczyzny. Byłże tedy zakochany? nie miał pojęcia; czuł tylko w udręczonej duszy, że Matylda jest bezwzględną panią jego szczęścia jak i wyobraźni. Potrzebował całej siły charakteru, aby się nie poddać rozpaczy. Nie było w jego mocy myśleć o rzeczach nie mających związku z panną de la Mole. Ambicja, zadowolona próżność odrywały go nieraz od uczuć jakie budziła w nim pani de Rênal. Matylda pochłonęła wszystko; znajdował ją w każdej myśli o przyszłości.
W którąkolwiek stronę Juljan spojrzał, przyszłość wydawała się nędzna i chybiona. Ten sam człowiek, w Verrières tak pełen zarozumienia i pychy, obecnie popadł w nadmiar śmiesznej skromności.
Trzy dni wprzódy, byłby zabił z przyjemnością księdza Castanède; w Strassburgu zaś, gdyby dziecko wszczęło z nim kłótnię, ustąpiłby dziecku. Rozmyślając na nowo o przeciwnikach i wrogach których spotkał w życiu, dochodził zawsze do wniosku że wina była po jego stronie.
Pochodziło to stąd, że obecnie nieubłaganą jego nieprzyjaciółką stała się owa potężna wyobraźnia, niegdyś wciąż zatrudniona obrazami świetnej przyszłości.
Zupełna samotność potęgowała jeszcze władzę czarnej wyobraźni. Jakimś skarbem byłby mu przyjaciel! — Ale, powiadał sobie Juljan, czy jest serce, któreby biło dla mnie? A gdybym miał przyjaciela, czyż honor nie nakazywałby mi wiekuistego millenia?
W tak smutnem usposobieniu, objeżdżał konno okolice Kehl; jestto miasteczko nad Renem, unieśmiertelniane przez Dessaixa i Gouvion-Saint-Cyr. Wieśniak niemiecki pokazywał mu strumyki, drogi, wysepki na Renie, wsławione męstwem tych wielkich wodzów. Juljan, powodując koniem lewą ręką, trzymał w prawej wspaniałą mapę zdobiącą Pamiętniki marszałka Saint-Cyr. Naraz, Usłyszał wesoły okrzyk; podniósł głowę.
Był to książę Korazow, ów przyjaciel z Londynu, który, przed kilku miesiącami, odsłonił mu zasady dandyzmu. Wierny tej wielkiej sztuce, Korazow, bawiący, po drodze ze Strassburga, od pół godziny w Kehl, nie przeczytawszy zresztą w życiu ani wiersza o oblężeniu z 1796, zaczął wszystko tłumaczyć Juljanowi. Niemiecki chłopak spoglądał nań zdziwiony; rozumiał tyle po francusku, aby ocenić grube omyłki jakie popełniał książę. Juljan był o sto mil od myśli o tem, patrzał olśniony na pięknego młodzieńca, podziwiał jego wdzięk w dosiadaniu konia.
— Szczęśliwa natura, myślał. Jak te spodnie doskonale leżą; jak wytwornie ostrzyżony! Ach, gdybym ja był taki, nie zbrzydziłaby mnie sobie może po trzech dniach miłości.
— Wyglądasz jak trapista, rzekł książę, skończywszy wykład: przeholowałeś w powadze, którą ci wszczepiłem w Londynie. Smutek nie jest nigdy w dobrym tonie: należy być znudzonym. Jeżeliś smutny, to znaczy że ci czegoś brakuje, że coś ci się nie powiodło. To znaczy przyznawać się do upośledzenia. Przeciwnie, być znudzonym, znaczy, że niełatwo coś ci się zdoła spodobać. Zrozum-że, mój drogi, tę olbrzymią różnicę.
Juljan rzucił talara wieśniakowi, który słuchał z rozdziawioną gębą.
— Dobrze, rzekł książę: w tem był wdzięk, była szlachetna wzgarda! doskonale!
I puścił się galopa. Juljan pognał za nim, przejęty cielęcym podziwem.
Och! gdybym był doń podobny, nie przełożyłaby nademnie takiego Croisenois! Im bardziej odczuwał rozumowo śmiesznostki księcia, tem bardziej gardził sobą że je podziwia i cierpiał że ich nie posiada. Niepodobna dalej posunąć wstrętu do samego siebie.
Książę zauważył jego smutek. — Ejże, mój drogi, rzekł kiedy wjeżdżali do Strassburga, czyś zgrał się do nitki, czy też zakochałeś się w jakiej aktoreczce?
Rosjanie naśladują francuskie obyczaje, ale zawsze z pięćdziesięcioletniem opóźnieniem. Obecnie są w wieku Ludwika XV.
Te romansowe aluzje sprowadziły łzy do oczu Juljana: — Czemu nie miałbym się poradzić tego miłego chłopca? pomyślał nagle.
— Więc tak, książę, odparł, spotykasz mnie tu w Strassburgu mocno zakochanym, nawet opuszczonym. Urocza kobieta w sąsiedniem mieście puściła mnie kantem po trzechdniowem miłowaniu, i ta zdrada zabija mnie.
Pod zmienionem nazwiskiem odmalował księciu postępowanie i charakter Matyldy.
— Nie mów dalej, rzekł Korazow: aby wzbudzić w tobie zaufanie do lekarza, dokończę twego zwierzenia. Mąż tej młodej osoby posiada olbrzymi majątek, lub raczej ona sama należy do najwyższej arystokracji miejscowej. Wogóle, musi być z czegoś dumna.
Juljan skinął głową, nie miał już siły mówić.
— Doskonale, rzekł książę, oto trzy gorzkie mikstury, które zażyjesz bez zwłoki.
1° Odwiedzać codziennie panią... jak się nazywa?
— Pani de Dubois.
— Cóż za nazwisko, rzekł książę, parskając śmiechem; ale przepraszam, dla ciebie jest wspaniałe. Chodzi o to, aby widywać codzień panią de Dubois; nie bądź zwłaszcza chłodny ani urażony; przypomnij sobie wielką zasadę epoki: bądź przeciwieństwem tego, czego po tobie oczekują. Okazuj się ściśle taki, jakim byłeś tydzień wprzód nim cię zaszczyciła swemi łaskami.
— Och! byłem wówczas spokojny, wykrzyknął Juljan z rozpaczą, myślałem że nią gardzę...
— Motyl spala się od świecy, ciągnął książę, porównanie stare jak świat.
1° Będziesz ją widywał codzień.
2° Będziesz się zalecał do którejś z jej przyjaciółek, ale bez pozorów namiętności, rozumiesz? Nie taję ci, rola twoja jest trudna; masz grać komedję, a jeśli wyda się że grasz, jesteś zgubiony.
— Ona ma tyle sprytu, a ja tak mało! Jestem zgubiony, rzekł Juljan smutnie.
— Nie, jesteś tylko bardziej zakochany niż myślałem. Pani de Dubois jest głęboko zajęta sobą, jak wszystkie kobiety którym Bóg dał albo za wiele szlachectwa albo za wiele pieniędzy. Przygląda się sobie, zamiast przyglądać się tobie, temsamem nie zna cię. W czasie kilku paroksyzmów miłości, na jakie z wielkim wysiłkiem wyobraźni się zdobyła, widziała w tobie marzonego bohatera, nie to czem jesteś w istocie. Cóż u djabła, toż to elementarz, drogi Sorel; czy z ciebie zupełny uczniak?
Brawo! wstąpmy do tego magazynu; cóż za wspaniały czarny halsztuk, możnaby rzec, że wyszedł z pracowni Johna Anderson, przy Burlingtonstreet. Zrób to dla mnie, i kup go sobie, wyrzuć oknem ten czarny postronek który masz na szyi.
A ba, ciągnął książę, wychodząc z najwykwintniejszego sklepu w Strassburgu, w jakim świecie obraca się pani de Dubois? wielkie bogi! co za nazwisko! nie gniewaj się, drogi Sorel, ale to nad moje siły... Do kogo będziesz się zalecał?
— Do pewnej skromnisi, córki bogatego pończosznika. Ma śliczne oczy, bardzo w moim guście; zajmuje pierwsze stanowisko w okolicy; ale mimo tych wielkości, rumieni się i mięsza, skoro przy niej wspomnieć o handlu i sklepie. Nieszczęściem, ojciec był jednym z najbardziej znanych kupców w Strassburgu.
— Zatem, kiedy mowa o przemyśle, rzekł książę śmiejąc się, jesteś pewny, że piękna pani myśli o sobie, nie o tobie. Cudowna śmiesznostka, i bardzo użyteczna w tym wypadku: nie pozwoli ci ani na chwilę stracić głowy dla jej pięknych oczu. Powodzenie zapewnione.
Juljan miał na myśli marszałkową de Fervaques, która bywała często w pałacu de la Mole. Była to piękna cudzoziemka, zaślubiła marszałka na rok przed jego śmiercią. Całe jej życie miało jakgdyby tylko jeden cel, mianowicie pokryć niepamięcią to, że jest córką przemysłowca. Aby grać w Paryżu jakąś rolę, stanęła na czele stronnictwa cnoty.
Juljan podziwiał szczerze księcia; czegóż nie dałby aby mieć jego śmiesznostki! Gawęda przyjaciół ciągnęła się bez końca; Korazow był zachwycony: nigdy żaden Francuz nie słuchał go tak długo.
— Tak więc, doszedłem wkońcu do tego, powiadał sobie w upojeniu, że mogę dawać lekcje swoim mistrzom!
— Porozumieliśmy się zatem, powtarzał Juljanowi dziesiąty raz: żadnych objawów miłosnych, kiedy, w obecności pani de Dubois, będziesz rozmawiał z piękną córą pończosznika. W zamian za to, płomienne listy. Czytać dobrze napisany list miłosny, to dla skromnisi największa przyjemność; to moment wytchnienia. Wreszcie, przez chwilę, nie gra komedji, ośmiela się słuchać swego serca! Zatem, dwa listy dziennie.
— Nie, nigdy! rzekł Juljan zniechęcony; raczej dałbym się utłuc w moździerzu, niżbym sklecił bodaj trzy frazesy; jestem trup, mój przyjacielu, nie wydobędziesz ze mnie nic. Pozwól mi zamrzeć przy gościńcu.
— A któż mówi o składaniu frazesów? Mam, w neseserze, sześć tomów listów miłosnych w rękopisie. Są tam odmiany na wszelkie charaktery kobiece, nawet na najwyższą cnotę. Alboż Kaliski nie zalecał się, w Richemond la Terrasse, wiesz, o trzy mile od Londynu, do najładniejszej kwakierki w całej Anglji?
Rozstając się z przyjacielem o drugiej zrana, Juljan czuł się mniej nieszczęśliwy.
Nazajutrz, książę wezwał kopistę i w dwa dni później Juljan miał pięćdziesiąt trzy listy miłosne, skrupulatnie ponumerowane, przeznaczone dla najbardziej wzniosłej i melancholijnej cnoty.
— Niema ich więcej, bo Kaliskiego wystrychnięto na dudka; ale co ci to szkodzi że córka pończosznika będzie dla ciebie okrutna, skoro chcesz tylko oddziałać na serce pani de Dubois?
Codziennie jeździli konno na spacer: książę szalał za Juljanem. Nie wiedząc, jak mu okazać swą nagłą przyjaźń, ofiarował mu wreszcie rękę którejś z kuzynek, bogatej dziedziczki w Moskwie: skoro raz się z nią ożenisz, dodał, przy moich stosunkach i przy orderze który już posiadasz, zostaniesz pułkownikiem do dwóch lat.
— Ależ ten krzyż nie jest z ręki Napoleona, całkiem przeciwnie.
— Cóż to znaczy, rzekł książę, czyż nie on go ustanowił? I tak, ten krzyż jest pierwszy w Europie.
Juljan omal już nie przyjął; ale obowiązek kazał mu jechać do wysokiej osobistości; rozstając się z Korazowem, obiecał pisywać. Otrzymał odpowiedź na swą tajemną notę i pomknął do Paryża; ale, zaledwie dwa dni spędził sam, uczuł że opuścić Francję i Matyldę byłoby dlań gorsze niż śmierć.
— Nie zaślubię miljonów które mi ofiaruje Korazow, powiedział sobie, ale pójdę za jego radą. Ostatecznie, uwodzenie, to jego zawód; myśli wyłącznie o tem od piętnastu lat, bo ma trzydzieści. Nie można powiedzieć aby był głupi; jest sprytny i przebiegły; entuzjazm, poezja są zupełnie obce tej naturze; to istny prokurator: tem bardziej nie powinien się mylić. Tak trzeba: będę się zalecał do pani de Fervaques. Znudzę się może trochę, ale będę patrzył w te oczy tak piękne, i tak podobne do oczu które mnie kochały najbardziej w świecie. Jest cudzoziemką: nowy charakter do obserwacji. Szaleniec ze mnie, gubię się; trzeba mi iść za radami przyjaciela i nie dowierzać sobie.
Ale, jeśli będę zażywał przyjemności tak rozważnie i ostrożnie, przestanie być przyjemnością.
Lope de Vega.
Ledwie wróciwszy do Paryża, po wyjściu z gabinetu margrabiego, który zdawał się bardzo zbity z tropu otrzymanemi depeszami, bohater nasz pobiegł do hrabiego Altamira. Z urokiem skazańca, piękny ten cudzoziemiec łączył wielką powagę oraz szczęśliwą cnotę nabożności: te dwa przymioty, przedewszystkiem zaś wysokie urodzenie, zjednały mu względy pani de Fervaques, która zapraszała go często.
Juljan zwierzył mu się bardzo serjo, że jest w niej zakochany.
— Jestto osoba wysokiej i nieskazitelnej cnoty, odparł Altamira, tylko nieco przesadna i jezuitka. Bywają dnie, że rozumiem każde ze słów któremi się posługuje, ale nie rozumiem całego zdania. Często budzi we mnie uczucie, że nie posiadam języka francuskiego tak dobrze jak ludzie twierdzą. Znajomość ta ściągnie na ciebie uwagę, doda ci znaczenia w świecie. Ale chodźmy do Bustosa, rzekł hrabia Altamira, który miał umysł systematyczny; on, swego czasu, zalecał się do marszałkowej.
Don Diego Bustos wysłuchał w milczeniu niby adwokat udzielający konsultacji. Miał pulchną twarz mnicha, czarne wąsy i odznaczał się niezrównaną powagą; pozatem szczery carbonaro.
— Rozumiem, rzekł. Czy marszałkowa de Fervaques miała przygody miłosne czy nie? czy pan ma jakie widoki powodzenia? Oto kwestja. Rozumie pan tem samem, że, co do mnie, nie powiodło mi się. Teraz, kiedy mi już o to nie chodzi, patrzę jasno: jestto osoba podlegająca kaprysom i, jak to panu zaraz opowiem, porządnie mściwa.
Nie widzę w niej owego żółciowego temperamentu, który bywa udziałem płomiennych dusz i powleka wszystkie uczucia pokostem namiętności. Przeciwnie, rzadką swą piękność i świeże kolory zawdzięcza marszałkowa spokojnej naturze Flamandki.
Powolność i niezachwiany spokój Hiszpana niecierpliwiły Sorela; od czasu do czasu wymykało mu się kilka słów.
— Czy raczy mnie pan słuchać? rzekł poważnie don Diego Bustos.
— Daruj pan moją furia francese: cały zmieniam się w słuch, rzekł Juljan.
— Marszałkowia umie tedy nienawidzić; prześladuje bez litości ludzi których nigdy nie widziała, adwokatów, biednych piosenkarzy à la Collé, zna pan?
Moja gosposia,
Luba Małgosia, etc.
Nikt chyba nie wysłuchał cierpliwiej tej rozkosznej piosenki. — Marszałkowa, podjął don Diego skończywszy śpiewać, pozbawiła posady autora tej piosenki:
Jednego dnia, dzieweczka hoża...
Juljan zadrżał, że zechce ją odśpiewać. Hiszpan zadowolił się rozbiorem: utwór był w istocie bezbożny i nieobyczajny.
— Kiedy marszałkowa zaczęła się miotać na tę piosenkę, rzekł don Diego, zwróciłem jej uwagę, że kobieta na tem stanowisku nie powinna czytać wszystkich głupstw które ukazują się w druku. Mimo postępów jakie czynią w tym kraju nabożność i powaga, zawsze będzie istniała we Francji literatura karczemna. Kiedy pani de Fervaques sprawiła, że autorowi, spensjonowanemu oficerowi, odebrano posadę przynoszącą tysiąc ośmset franków rocznie, rzekłem: Niech się pani ma na baczności, zaczepiła pani tego rymarza swoją bronią, może pani odpowiedzieć rymami: kropnie piosenkę na cnotę. Salony będą po stronie pani, ale ludzie którzy się lubią pośmiać, będą powtarzali jego koncepty. Wie pan, drogi panie, co mi odpowiedziała marszałkowa? „Dla religji, zniosłabym męczeństwo w oczach całego Paryża; byłoby to dla Francji nowe widowisko. Byłby to najpiękniejszy dzień mego życia“. Nigdy oczy jej nie lśniły się tak pięknie.
— Wspaniałe ma oczy! wykrzyknął Juljan.
— Widzę, że pan zakochany... Zatem, ciągnął poważnie don Diego Bustos, nie posiada ona owego gwałtownego temperamentu, który popycha do zemsty. Jeżeli, mimo to, lubi szkodzić, to stąd że jest nieszczęśliwa: podejrzewam jakąś niedolę moralną. Może znużona jest własną cnotą?
Hiszpan popatrzył na Juljana w milczeniu, które trwało dobrą minutę.
— Oto całe pytanie, dodał poważnie, i oto na czem możesz budować niejakie nadzieje. Dużo zastanawiałem się nad tem w ciągu dwóch lat przez które byłem jej służką. Przyszłość pańskiej miłości zależy od tego problemu: Czy ona jest znużona własną cnotą i zła dlatego że jest nieszczęśliwa?
— Lub, rzekł Altamira ocknąwszy się z głębokiego milczenia, może to ot, co ci powiadałem dwadzieścia razy, poprostu francuska próżność: wspomnienie ojca, słynnego fabrykanta sukna, dręczy ten charakter z natury oschły i smutny. Dla tej osoby byłoby tylko jedno szczęście: mieszkać w Toledo, pod obuchem spowiednika, któryby jej codziennie ukazywał ziejące piekło.
Kiedy Juljan się żegnał, don Diego, coraz poważniejszy, rzekł: Altamira wspomniał mi, że pan jesteś jednym z naszych. Kiedyś dopomożesz nam odzyskać wolność, otóż, ja chcę panu dopomóc wzajem w tej rozrywce. Dobrze jest, abyś znał styl marszałkowej; oto cztery listy jej pióra.
— Przepiszę je, wykrzyknął Juljan i odniosę.
— I nigdy nikt nie dowie się ani słowa z tego cośmy tu mówili?
— Nigdy, honorem ręczę! wykrzyknął Juljan.
— W imię Boże tedy! dodał Hiszpan; poczem przeprowadził w milczeniu Altamirę i Juljana na schody.
Ta scena ubawiła nieco naszego bohatera; omal się nie uśmiechnął. — I oto nabożny Altamira, pomyślał, pomaga mi w zamierzonem cudzołóstwie.
Podczas całego poważnego wywodu don Diega, Juljan pilnie nadsłuchiwał godzin, które wydzwaniał zegar pałacowy.
Zbliżała się pora obiadu, miał tedy ujrzeć Matyldę! Udał się do siebie i ubrał się bardzo starannie.
— Pierwsze głupstwo, mruknął idąc po schodach; trzeba dosłownie spełnić zlecenia księcia.
Wrócił do siebie i włożył najskromniejszy strój podróżny.
— A teraz, pomyślał, chodzi o spojrzenia. Było dopiero wpół do szóstej, obiad był o szóstej. Juljan zaszedł do salonu; nie było nikogo. Na widok niebieskiej kanapki, łzy napłynęły mu do oczu; policzki zaczęły go palić. — Trzeba się uporać z tą głupią czułostkowością, rzekł z gniewem: zdradziłbym się. Wziął dziennik, aby sobie dodać swobody, i przeszedł się kilka razy z salonu do ogrodu.
Drżąc cały, ukryty za wielkim dębem, ledwie ośmielił się spojrzeć w okno panny de la Mole. Było szczelnie zamknięte; Juljan omal nie upadł; długi czas stał tak oparty o dąb, następnie, chwiejnym krokiem, poszedł obejrzeć drabinę.
Łańcucha, skruszonego przezeń w tak odmiennych, niestety, okolicznościach, dotąd nie naprawiono. Oszalały Juljan przycisnął go do ust.
Nabłądziwszy się długo, Juljan uczuł się straszliwie znużony; rad był z tej pierwszej zdobyczy. — Będę miał zgaszone spojrzenie i nie zdradzę się! Pomału, goście zaczęli napływać do salonu; każde otwarcie drzwi przejmowało śmiertelnem wzruszeniem serce Juljana.
Zajęto miejsca. Wreszcie, zjawiła się panna de la Mole, spóźniona jak zwykle. Zarumieniła się na widok Juljana; nie wiedziała nic o jego powrocie. Zgodnie ze wskazówką Korazowa, Juljan popatrzył na jej ręce i ujrzał że drżą. Zmięszany nad wszelki wyraz tem odkryciem, zdołał ukryć swe szczęście pod maską znużenia.
Pan de la Mole rzucił mu kilka słów pochwały. W chwilę później zwróciła się doń margrabina, winszując mu jego zmęczonej miny; Juljan powtarzał sobie co chwila: „Nie powinienem zbytnio się przyglądać pannie, ale nie należy też uciekać z oczami. Trzeba być takim, jakim byłem w istocie na tydzień przed swem nieszczęściem...“
Juljan, rad z powodzenia, został w salonie. Pierwszy raz siląc się na uprzejmość wobec pani domu, dołożył starań aby rozgadać towarzystwo i podsycać rozmowę.
Grzeczność jego znalazła nagrodę: koło ósmej oznajmiono marszałkową. Juljan wysunął się z salonu; niebawem wrócił, ubrany najstaranniej. Pani de la Mole rada była niezmiernie z tej oznaki szacunku; chcąc wyrazić zadowolenie, rozgadała się przed panią de Fervaques o podróży Juljana. Juljan siadł koło marszałkowej w ten sposób, że Matylda nie mogła widzieć jego oczu. Tak się umieściwszy wedle wszelkich reguł sztuki, rozpłynął się wobec pani de Fervaques w bezgranicznym podziwie. Tyrada na temat tego uczucia stanowiła początek pierwszego z listów darowanych mu przez księcia.
Marszałkowa wspomniała, że się wybiera do Opery; Juljan pospieszył tam, spotkał kawalera de Beauvoisis, który go zaprosił do loży szambelanów, tuż obok pani de Fervaques. Juljan wpatrywał się w nią bez przerwy. — Muszę, powiadał sobie wracając, prowadzić dziennik oblężenia: inaczej zapomniałbym swoich strategicznych kroków. Zmusił się do napisania paru stronic o tym nudnym przedmiocie, i osiągnął to, że — o cudzie! — prawie przestał myśleć o pannie de la Mole.
Matylda prawie zapomniała o Juljanie w czasie jego podróży. — Ostatecznie, ten pan, to bardzo płaska figura, myślała: imię jego będzie mi zawsze przypominało największy błąd mego życia. Trzeba szczerze wrócić do utartych pojęć cnoty i honoru; zbyt wiele traci kobieta zapominając o nich.
Okazała się skłonna uwieńczyć układy z margrabią de Croisenois, prowadzone od tak dawna. Szalał z radości; byłby mocno zdziwiony, gdyby mu kto powiedział, że, na dnie uczuć Matyldy które napełniały go taką dumą, jest — rezygnacja.
Wszystkie pojęcia panny de la Mole uległy zmianie na widok Juljana. — Niema co, to jest naprawdę mój mąż, mówiła sobie: jeżeli szczerze mam wrócić na drogę cnoty, powinnam zaślubić jego.
Była przygotowana na natręctwo, na nieszczęśliwe miny Juljana; przygotowała sobie odpowiedzi, była pewna, że po obiedzie spróbuje przemówić do niej kilka słów. Tymczasem, wręcz przeciwnie, został w salonie; nawet nie spojrzał w stronę ogrodu. (Bóg wie, ile go to kosztowało!) Lepiej pozbyć się odrazu tych wyjaśnień, pomyślała panna de la Mole; zeszła sama do ogrodu, Juljan nie zjawił się. Matylda zaczęła się przechadzać w pobliżu oszklonych drzwi; ujrzała jak Juljan z zapałem opisuje pani de Fervaques ruiny, które zdobią wybrzeża Renu i dają im tyle wyrazu. Zaczynał nieźle używać sentymentalno-malowniczych frazesów, cieszących się takiem powodzeniem w pewnych salonach.
Książę Korazow byłby bardzo dumny, gdyby był w tej chwili w Paryżu: wieczór odbył się zgodnie z jego przepowiednią. Byłby również pochwalił Juljana przez dni następne.
Klika członków tajemnego rządu miała do rozdania kilka wysokich odznaczeń; marszałkowa de Fervaques domagała się, aby jej stryjeczny dziadek otrzymał błękitną wstęgę. Margrabia de la Mole życzył sobie tego samego dla teścia; zespolili swe usiłowania. Marszałkowa zachodziła niemal codziennie do pałacu la Mole. Od niej Juljan dowiedział się, że margrabia ma zostać ministrem: przedstawił kamaryli genjalny plan unicestwienia w ciągu trzech lat Konstytucji bez najmniejszych wstrząśnień.
W razie gdyby pan de la Mole doszedł do władzy, Juljan mógł się spodziewać infuły, ale wszystkie te wielkie interesy przesłoniły się w jego oczach jakby mgłą. Wyobraźnia jego widziała je jedynie mętnie i, można rzec, w wielkiem oddaleniu. Straszliwe cierpienie zmieniło go w manjaka: treść życia skupiała się dlań w tem, jak się ułoży jego stosunek do panny de la Mole. Obliczył, że, po kilku latach starań, zdoła obudzić w niej na nowo miłość.
Ten zimny umysł doszedł, jak widzimy, do zupełnego szaleństwa. Ze wszystkich przedmiotów które wyróżniały go niegdyś, zostało mu jedynie nieco silnej woli. Wierny strategji Korazowa, siadał codzień przy pani de Fervaques, ale niepodobna mu było znaleźć coś do powiedzenia.
Wysiłek, jaki sobie nakładał aby się wydać w oczach Matyldy uleczonym, pochłaniał wszystkie siły jego duszy; siedział przy marszałkowej wpół żywy; oczy jego nawet, jak bywa przy nadmiarze fizycznego bólu, straciły cały blask.
Ponieważ pani de la Mole patrzała na świat jedynie oczami męża, który mógł ją uczynić księżną, od kilku dni dama ta wynosiła pod niebiosa zasługi Juljana.
There also was of course in Adeline
That calm patrician polish in the adresse.
Which ne’er can pass the equinoctial line
Of any thing which Nature would express:
Just as a Mandarin finds nothing fine,
At least his manner suffers not to guess
That any thing he views can greatly please.
Don Juan, XIII, 84.
Cała ta rodzina ma trochę źle w głowie, myślała marszałkowa; zacietrzewili się w swoim księżyku, który umie jedynie słuchać i patrzeć, dość ładnemi oczami, to prawda.
Dla Juljana znowuż, marszałkowa była doskonałym niemal wzorem patrycjuszowskiego spokoju, który zasadza się na drobiazgowej grzeczności, a jeszcze bardziej na niezdolności do wszelkiego wzruszenia. Żywość ruchów, brak panowania nad sobą zgorszyłyby panią de Fervaques niemal tyle, co brak majestatu wobec niższych. Najmniejsza oznaka wrażliwości uchodziłaby w jej oczach za pijaństwo moralne, za które należy się rumienić jako za rzecz przynoszącą ujmę temu, co osoba wysoko położona winna jest sobie samej. Największem jej szczęściem było mówić o ostatniem polowaniu królewskiem, ulubioną zaś jej książką były Pamiętniki księcia de Saint-Simon, zwłaszcza ich część genealogiczna.
Juljan wiedział już, które miejsce, przez swoje oświetlenie, odpowiada typowi urody pani de Fervaques. Siadał tam zawczasu, ale starannie odwracał krzesło tak aby nie widzieć Matyldy. Zdziwiona tem wytrwałem unikaniem jej, opuściła, jednego dnia, niebieską kanapę i siadła z robótką opodal fotela marszałkowej. Juljan widział ją dosyć dobrze ponad kapelusz pani de Fervaques. Oczy te, władnące jego losem, przeraziły go zrazu, następnie zaś wyrwały go gwałtownie ze zwykłej apatji: zaczął rozmawiać, i to z wielkiem ożywieniem.
Zwracał się do marszałkowej, ale jedynym jego celem było działać na Matyldę. Zapalił się tak, że pani de Fervaques przestała go rozumieć.
Był to pierwszy tryumf. Gdyby Juljanowi wpadło na myśl uzupełnić go zapomocą kilku z niemiecka-mistycznych, religijnych i jezuickich frazesów, marszałkowa zaliczyłaby go do ludzi wyższych, powołanych do odrodzenia epoki.
Skoro ma natyle zły smak, mówiła sobie panna de la Mole, aby rozmawiać tak długo i z takim ogniem z panią de Fervaques, nie będę już słuchała.
I, przez resztę wieczoru, dotrzymała postanowienia, mimo iż z trudem.
O północy, kiedy Matylda odprowadzała ze świecznikiem matkę, pani de la Mole zatrzymała się na schodach, rozwodząc się nad Juljanem. Matylda zmarkotniała do reszty, nie mogła zasnąć. Jedna myśl ją uspokoiła: „Człowiek którym ja gardzę, może być jeszcze niepospolity w oczach marszałkowej“.
Co się tyczy Juljana, epizod ten stał się dlań odtrutką przeciw przygnębieniu; przypadkowo, oczy jego padły na teczkę z rosyjskiej skóry, w której książę Korazow wręczył mu owe pięćdziesiąt trzy listy miłosne. U spodu pierwszego listu Juljan ujrzał dopisek: Posyła się Nr. 1 w tydzień po poznaniu.
Spóźniłem się! wykrzyknął Juljan, toć już oddawna znam panią de Fervaques. Zabrał się do przepisania pierwszego listu; była to śmiertelnie nudna elukubracja o cnocie; szczęściem, Juljan zasnął przy pierwszej stronicy.
W kilka godzin później, słońce zaskoczyło go śpiącego z łokciami na stole. Jedną z najprzykrzejszych chwil był moment, kiedy, każdego rana, budząc się, dowiadywał się o swojem nieszczęściu. Tego dnia, dokończył przepisywać list prawie wesoło. Czy podobna, powiadał sobie, aby istniał młody człowiek piszący w ten sposób? Niektóre zdania miały po dziewięć wierszy. U spodu, ujrzał tę notatkę ołówkiem:
Doręcza się te listy samemu: konno, w czarnej krawatce, w niebieskim surducie. Oddaje się list odźwiernemu ze zbolałą miną, z wzrokiem brzemiennym melancholją. Jeśli się spotka pannę służącą, obetrzeć oczy i zagadać do niej.
Wszystko to wypełnił najściślej.
Popełniam wielkie zuchwalstwo, pomyślał Juljan wychodząc z pałacu pani de Fervaques, ale to wina Korazowa. Odważyć się pisać do tak słynnej cnotki! Zmiażdży mnie wzgardą, co mnie bajecznie zabawi. To, w gruncie, jedyna rozrywka, jaką jestem zdolny odczuć. Tak, okryć śmiesznością wstrętną istotę która się nazywa mną, cóż za uciecha. Chętnie popełniłbym zbrodnię, byle się rozerwać.
Od miesiąca, najpiękniejszą chwilą w życiu Juljana był moment kiedy odprowadzał konia do stajni. Korazow zabronił mu wyraźnie, pod jakimbądź pozorem, patrzeć na hardą kochankę. Ale krok konia tak dobrze jej znany, sposób w jaki Juljan pukał szpicrutą do stajni aby zawołać stajennego, zwabiały niekiedy Matyldę do okna. Muślin firanek był tak lekki, że Juljan mógł go przejrzeć; zerkając ukradkiem z pod kapelusza, widział kibić Matyldy, mimo że nie widział jej oczu.
Wieczorem, pani de Fervaques odnosiła się do Juljana tak, jakby nie otrzymała filozoficzno-mistyczno-religijnej rozprawy, którą tego samego rana wręczył odźwiernemu z taką melancholją. W wilję, przypadkowo, Juljan odkrył sposób pobudzenia swojej wymowy: usiadł w ten sposób, że widział oczy Matyldy. Ona sama, w chwilę po przybyciu marszałkowej, opuściła kanapę, gardząc niejako dotychczasowem towarzystwem. Pan de Croisenois był zmiażdżony tym nowym kaprysem: jego widoczne cierpienie sprawiło ulgę męce Juljana.
Ten niespodziany zwrot w jego życiu uczynił go złotoustym; że zaś miłość własna czai się nawet w sercach będących świątynią najdostojniejszej cnoty, marszałkowa, siadając do powozu, pomyślała: „Pani de la Mole ma słuszność; ten młody kleryk jest bardzo do rzeczy. Widocznie w pierwszych dniach obecność moja onieśmieliła go. Trzeba przyznać, że zwykły skład tego salonu jest dość lekkiego autoramentu; same cnoty wspierane powagą wieku, którym to ostudzenie było bardzo potrzebne. Ten młody człowiek musiał odczuć różnicę; pisze wcale dobrze; lękam się tylko, aby ta prośba o światło i o rady zawarta w jego liście, nie kryła bezświadomie innego uczucia.
Bądź co bądź, ileż nawróceń zaczęło się w ten sposób! Dobrze wróży w moich oczach różnica między jego stylem a stylem młodych ludzi których listy miałam sposobność widywać. Niesposób nie odczuć namaszczenia, powagi i przekonania w liście tego młodego lewity; tak, on posiądzie słodką cnotę biskupa Massillon“.
Praca! talent! zasługi! ha! przedewszystkiem trzeba należeć do jakiejś koterji.
Telemak.
Tak więc, myśl o infule zjednoczyła się pierwszy raz z myślą o Juljanie w głowie kobiety, która wcześniej lub później miała rozrządzać najtłustszemi posadami we francuskim kościele. Korzyść ta nie byłaby wzruszyła Juljana; w tej chwili myśl jego nie ogarniała nic poza obecnem nieszczęściem; wszystko je potęgowało, widok własnego pokoju stał mu się nieznośny. Wieczorem, kiedy wracał ze świecą, każdy mebel, każdy ornament jakgdyby mówił do niego, głosząc cierpko jakiś nowy szczegół jego cierpienia.
Dziś bodaj mam przymusowe roboty, rzekł wchodząc do pokoju z oddawna już nieznaną żywością; miejmy nadzieję, że drugi list będzie równie nudny jak pierwszy.
Był jeszcze nudniejszy. Wydał mu się tak głupi, że w końcu kopjował wiersz po wierszu, nie myśląc o sensie.
To jeszcze bardziej napuszone, myślał, niż oficjalne dokumenty Münsterskiego traktatu, które mój profesor dyplomacji dał mi do przepisywania w Londynie.
Wówczas dopiero przypomniał sobie listy pani de Fervaques, których oryginałów zapomniał zwrócić poważnemu Hiszpanowi. Odszukał je: były niemal równie górnolotne jak listy rosyjskiego panka. Zupełna mgła; mogły znaczyć wszystko i nic. To harfa eolska stylu, myślał Juljan. Wśród najwznioślejszych maksym o nicości, nieskończoności, czemś rzeczywistem jest tu tylko straszliwy lęk przed śmiesznością.
Monolog, któryśmy tu skrócili, powtarzał się dwa tygodnie z rzędu. Usnąć przepisując swój komentarz do Apokalipsy, odnieść nazajutrz list z melancholijną miną, odprowadzić konia do stajni z nadzieją ujrzenia sukni Matyldy, pracować, wieczór wpaść do Opery o ile pani de Fervaques nie było w pałacu de la Mole, oto jednostajne życie Juljana. Bogaciej przedstawiało się ono, kiedy pani de Fervaques zawitała do margrabiny; wówczas, popod skrzydło kapelusza marszałkowej, Juljan mógł dojrzeć oczy Matyldy i stawał się wymowny. Jego malownicze i sentymentalne frazesy zaczęły nabierać śmielszej i wykwintniejszej formy.
Czuł, że to co mówi musi się wydać Matyldzie głupie, ale chciał ją olśnić dystynkcją wysłowienia. Im bardziej to co mówię jest nienaturalne, tem bardziej musi się jej podobać, myślał Juljan: zaczem, z monstrualną śmiałością, wydymał swój styl. Spostrzegł rychło, iż, aby się nie stać pospolitym w oczach marszałkowej, trzeba mu się zwłaszcza wystrzegać prostoty i rozsądku. Tej drogi trzymał się, skracając lub rozwijając swoje perory, wedle tego czy widział uznanie czy obojętność w oczach dwóch wielkich dam, którym pragnął się podobać.
Naogół, życie stało mu się mniej okropne niż wówczas kiedy dni płynęły w bezczynności.
Hm, powiadał sobie jednego wieczora, oto już przepisuję piętnastą z tych elukubracyj; czternaście poprzednich oddałem wiernie odźwiernemu marszałkowej. Będę miał zaszczyt zapełnić wszystkie szuflady jej biurka. Mimo to, traktuje mnie tak jakby nic nie otrzymała! Do czego doprowadzi to wszystko? Trzeba przyznać, że ten Moskal, przyjaciel Korazowa, zakochany w pięknej kwakierce z Ryszmondu, to nielada figura; niepodobna być rozpaczliwiej nudnym.
Jak wszystkie mierne istoty, którym los pozwoli przyglądać się działaniom wielkiego wodza, Juljan nie rozumiał zgoła szturmu przypuszczonego przez młodego Rosjanina do serca młodej Angielki. Pierwsze cztery dziesiątki listów miały za cel jedynie przebłagać za śmiałość pisania. Trzeba było zaszczepić tej słodkiej osóbce, która zapewne nudziła się śmiertelnie, nałóg odbierania listów, może nieco mniej bezbarwnych niż jej codzienne życie.
Jednego ranka, oddano Juljanowi list, poznał herby pani de Fervaques. Złamał pieczęć z pośpiechem, który kilka dni wprzódy wydałby mu się niepojęty: było to tylko zaproszenie na obiad.
Uciekł się do instrukcji księcia Korazow. Nieszczęściem, młody Rosjanin chciał być lekki jak Dorat, tam gdzie należało być prostym i zrozumiałym; Juljan nie mógł odszukać dla siebie dyrektywy na czas tego obiadu.
Salon był bezgranicznie wspaniały, wyzłocony jak galerja Djany w Tuillerjach, z obrazami olejnemi w boazerjach. Na obrazach tych lśniły się jasne plamy. Juljan dowiedział się później, że tematy wydały się pani domu nie dość obyczajne, kazała tedy poprawić obrazy. O wieku moralności! pomyślał.
W salonie zauważył tych samych dostojników, którzy byli obecni przy układaniu tajnej noty. Jeden z nich, biskup ***, wuj marszałkowej, miał w ręku wydział beneficjów i, jak mówiono, nie umiał siostrzenicy niczego odmówić. Jakiż olbrzymi krok uczyniłem, rzekł sobie w duchu Juljan uśmiechając się melancholijnie, i jak bardzo jest mi to obojętne! Jem oto obiad ze słynnym biskupem ***.
Obiad był nietęgi, a rozmowa niecierpliwiąca. To spis rzeczy lichej książki, myślał Juljan. Poruszają zuchwale najwyższe przedmioty; ale, po trzech minutach, człowiek pyta sam siebie, co większe: emfaza, czy jego nieuctwo.
Czytelnik zapomniał zapewne o gryzipiórku Tanbeau, siostrzeńcu Akademika i przyszłym profesorze, który niskiemi potwarzami zatruwał powietrze w pałacu la Mole.
Figurka ta obudziła raz w Juljanie pierwszą myśl, iż mimo że pani de Fervaques nie odpowiada na listy, patrzy z pobłażliwością na uczucie które je dyktuje. Czarną duszę pana Tanbeau dręczyły tryumfy Juljana; ale że, z drugiej strony, niepospolity człowiek, tak samo jak i cymbał, nie może być w dwóch miejscach naraz, przeto, jeśli Sorel zostanie kochankiem wzniosłej marszałkowej (powiadał sobie przyszły profesor), dama ta umieści go na jakiejś tłustej posadce duchownej, a ja pozbędę się go z pałacu la Mole.
Ksiądz Pirard wypalił Juljanowi długie kazanie z przyczyny jego powodzeń w pałacu Fervaques. Była w tem sekciarska zazdrość surowego jansenisty, wobec jezuickiego i neo-monarchicznego salonu cnotliwej marszałkowej.
Owóż, raz upewniwszy się o głupocie i osielstwie przeora, dość często wygrywał sprawę, mieniąc czarnem białe, a białem czarne.
Lichtenberg.
Wskazówki Rosjanina zalecały stanowczo nie sprzeciwiać się w rozmowie osobie do której się pisuje. Nie należy, pod żadnym pozorem, wypadać z ekstatycznego podziwu: to był zasadniczy ton każdego listu.
Pewnego wieczora, w Operze, w loży pani de Fervaques, Juljan wysławiał balet Manon Lescaut. Jedyną przyczyną tego entuzjazmu było to, że balet wydał mu się dość mierny.
Marszałkowa rzekła, iż balet niedorównywa bynajmniej powieści księdza Prévost. — Jakto! pomyślał Juljan zdziwiony i ubawiony, osoba tak cnotliwa może wychwalać romanse! Zazwyczaj, pani de Fervaques wyrażała się z najwyższą wzgardą o pisarzach, którzy, zapomocą tych płaskich bajek, silą się uwodzić młodzież, aż nadto, niestety, podatną zbłąkaniu zmysłów.
Wśród tych niemoralnych i niebezpiecznych utworów, ciągnęła marszałkowa, Manon Lescaut zajmuje, jak powiadają, jedno z pierwszych miejsc. Słabości i zasłużone męczarnie występnego serca są tam (powiadają) odmalowane prawdziwie i głęboko; co nie przeszkodziło pańskiemu Bonapartemu wyrazić się na wyspie św. Heleny, że jestto romans pisany dla lokajów.
To odezwanie wróciło duszy Juljana całą jej energję. Chciano mnie zgubić w oczach marszałkowej; powiedziano jej o moim entuzjazmie dla Napoleona. Dotknęło ją to niemile i nie mogła się wstrzymać, aby mi nie dać tego uczuć. Odkrycie to zabawiło Juljana na cały wieczór i rozbudziło jego werwę. Kiedy, w przedsionku, żegnał się z marszałkową, rzekła: „Niech pan pamięta, że nie można równocześnie kochać mnie i Bonapartego; można, co najwyżej, brać go jako konieczne zło zesłane przez Opatrzność. Zresztą ten człowiek nie miał duszy dość wrażliwej, aby odczuwać arcydzieła sztuki“.
Kochać mnie! powtarzał sobie Juljan; to nie znaczy nic, albo znaczy wszystko. Oto sekrety języka, których brak jest nam, biednym parafjanom. I przypomniał sobie żywo panią de Rênal, przepisując równocześnie olbrzymi list przeznaczony dla marszałkowej.
— Czem się dzieje, spytała go nazajutrz marszałkowa ze źle udaną obojętnością, że pan mi mówi o Londynie i Ryszmondzie, w liście, który pisałeś, jak się zdaje, wczoraj po operze?
Juljan zmięszał się; kopjował wiersz po wierszu nie myśląc o tem co pisze, i widocznie zapomniał podstawić Paryż i Saint-Cloud w miejsce Londynu i Ryszmondu znajdujących się w oryginale. Zaczął coś pleść, ale nie mógł dokończyć; czuł niepohamowaną chęć parsknięcia śmiechem. Wreszcie, szukając wymówki, wpadł na tę myśl: Byłem tak podniecony tą rozmową o najwznioślejszych, najwyższych celach duszy, że, pisząc do pani, mogłem ulec roztargnieniu.
— Zrobiłem wrażenie, pomyślał, mogę sobie tedy oszczędzić nudy przez resztę wieczoru. Wybiegł pędem z pałacu Fervaques. Wieczorem, przeglądając oryginał listu skopiowanego w wilję, odnalazł szybko nieszczęsne miejsce, gdzie młody Rosjanin mówi o Londynie. Juljan spostrzegł ze zdziwieniem, że list jest niemal czuły.
Kontrast, jaki pozorna lekkość Juljana tworzyła z wzniosłą, apokaliptyczną niemal głębią jego listów, obudził zainteresowanie marszałkowej. Podobała się jej zwłaszcza rozciągłość zdań; to nie był ów skoczny styl wprowadzony w modę przez Woltera, potwora niemoralności! Mimo że nasz bohater robił co mógł aby się wyzbyć w rozmowie wszelkich śladów zdrowego sensu, zachował jednak pewne antymonarchiczne i bezbożne zabarwienie, które nie uszło czujności pani de Fervaques. Otoczona osobami niezmiernie moralnemi, ale które często nie zdobyły się ani na jeden błysk myśli w ciągu całego wieczora, dama ta była niezmiernie tkliwa na wszystko co trąciło cieniem nowości; ale równocześnie uważała za swój obowiązek czuć się zgorszona. Wadę tę nazywała piętnem lekkomyślnej epoki...
Ale takie salony może odwiedzać jedynie ten, kto się zabiega o coś. Czytelnik musi zapewne podzielać całą nudę jałowego życia które pędził Juljan. Są to istne stepy w naszej podróży.
Przez cały ten czas, w ciągu którego epizod z panią de Fervaques zagarnął życie Juljana, panna de la Mole musiała się bardzo zmagać z sobą aby o nim nie myśleć. Dusza jej była pastwą gwałtownych walk: niekiedy łudziła się że gardzi tym smętnym młodzieńcem; mimowoli jednak ulegała wrażeniu jego rozmowy. Zdumiewał ją zwłaszcza jego doskonały fałsz; każde słowo Juljana do marszałkowej było kłamstwem, lub bodaj piekielnem maskowaniem jego myśli, które Matylda znała prawie we wszystkich przedmiotach. Machiawelizm ten zdumiewał ją. Cóż za głębia! myślała; co za różnica od napuszonych dudków albo też pospolitych hultajów, jak np. Tanbeau, przemawiających tym samym językiem!
Mimo to, Juljan miewał dni bardzo ciężkie. Wysiadywać w salonie marszałkowej równało się dlań najcięższemu obowiązkowi. Wysiłek nałożonej roli odejmował duszy jego wszelką siłę. Często, w nocy, przebywając olbrzymi dziedziniec pałacu Fervaques, musiał wytężać całą wolę i rozum aby się nie poddać rozpaczy.
Przemogłem beznadziejność seminarjum, powiadał sobie: a cóż za widoki miałem wówczas przed sobą! czy byłoby mi się powiodło czy nie, byłbym skazany na spędzenie życia ze wstrętnemi i odrażającemi istotami. Następnej wiosny, w niespełna rok później, byłem może najszczęśliwszym z młodych ludzi w moim wieku.
Ale często, wszystkie te rozważania były bezsilne wobec okropnej rzeczywistości. Codziennie widywał Matyldę przy śniadaniu i obiedzie. Z mnogich listów, które mu dyktował pan de la Mole, wiedział że w najbliższym czasie ma zaślubić pana de Croisenois. Sympatyczny ten człowiek bywał już dwa razy dziennie w pałacu: zazdrosne oko opuszczonego kochanka nie traciło żadnego z jego poruszeń.
Często, Juljan miał wrażenie, że panna de la Mole życzliwie przyjmuje swego przyszłego; wówczas, wracając do siebie, mimowoli spoglądał na pistolety.
— Ha! o ileż byłoby mądrzej wyprać znaki z bielizny i udać się do samotnego lasu, dwadzieścia mil za Paryżem, aby skończyć to nędzne życie! Śmierć moja, gdzieś w obcej stronie, pozostałaby nieznana przez dwa tygodnie, a któż myślałby o mnie jeszcze po dwóch tygodniach!
Było to bardzo dorzeczne rozumowanie. Ale, nazajutrz, kawałek ramienia Matyldy, dojrzany między rękawkiem a rękawiczką, wystarczał aby pogrążyć młodego filozofa we wspomnieniach, które, choć okrutne, wiązały go do życia. — Więc dobrze! powiadał sobie, doprowadzę do końca tę rosyjską taktykę. Jak się to skończy? To pewna, aż, skoro przepiszę te pięćdziesiąt trzy listy, nie będę wymyślał dalszych.
Co do Matyldy, tych sześć tygodni tak uciążliwej komedji albo nie zmieni w niczem jej niechęci, albo zdobędzie mi chwilę pojednania. Wielki Boże! umarłbym ze szczęścia. Nie mógł już o niczem myśleć.
Po długiej zadumie, zdołał wreszcie podjąć bieg swych rozważań. Zatem, powiadał sobie, uzyskałbym dzień szczęścia, poczem odżyłaby na nowo jej niechęć, oparta, niestety! na braku warunków do podobania się jej. Wówczas nie miałbym już żadnej ucieczki; byłbym złamany, zgubiony na zawsze... Jakąż mi ona może dać rękojmię przy swoim charakterze? mnie zaś, niestety, zawsze będzie zbywało wytworności manier, lekkości wysłowienia. Wielki Boże! czemuż jestem sobą!
Być ofiarą namiętności, zgoda; ale namiętności których się nie czuje! O smutny wieku XIX!
Girodet.
Zrazu, pani de Fervaques odczytywała długie listy Juljana obojętnie, później zaczęły ją zajmować; ubolewała jednak wciąż nad jedną rzeczą: Jaka szkoda, że ten Sorel nie jest zupełnym księdzem! Możnaby go przyjmować na poufałej stopie; tymczasem tak, w tem świeckiem ubraniu, z orderem, obecność jego daje powód do drażliwych pytań; i wówczas co odpowiedzieć? Nie kończyła swej myśli: jakaś złośliwa przyjaciółka może przypuszczać a nawet rozgłaszać, że to jakiś pokątny kuzynek, krewniak ojca, jakiś kupczyk odznaczony w Gwardji narodowej.
Do chwili w której ujrzała Juljana, największą przyjemnością pani de Fervaques było kłaść tytuł marszałkowej obok nazwiska. Następnie, próżność parwenjuszki, próżność chorobliwa i drażliwa na wszystko, znalazła się w walce z zaczątkiem sympatji.
— Tak byłoby mi łatwo, myślała marszałkowa, zrobić go wielkim wikarjuszem gdzieś w okolicy Paryża! Ale poprostu pan Sorel, do tego sekretarzyna pana de la Mole! to okropne.
Poraz pierwszy tę duszę, która lękała się wszystkiego, poruszało uczucie nie płynące z jej społecznych pretensyj. Sędziwy odźwierny zauważył, że kiedy przynosi list od tego pięknego a tak smętnego młodzieńca, natychmiast z twarzy marszałkowej znika ów znudzony i niechętny wyraz, jaki przybierała dla służby.
Nuda życia wypełnionego wyłącznie ambicją i reprezentacją, bez żadnego udziału serca, stała się marszałkowej nie do zniesienia od czasu jak myślała o Juljanie. Wystarczało jej spędzić wieczorem godzinę z tym szczególnym człowiekiem, aby nazajutrz panny służące miały wytchnienie od zwykłej opryskliwości swej pani. Rosnącego wpływu Juljana nie zdołały osłabić nawet umiejętnie sporządzone anonimy. Próżno Tanbeau dostarczał panom de Luz, de Croisenois, de Caylus zręcznych potwarzy, które panowie ci puszczali w obieg, nie zastanawiając się zbytnio nad ich prawdą. Marszałkowa, której umysł nie był zdolny do odporu wobec tych pospolitych środków, zwierzała się ze swych wątpliwości Matyldzie i zawsze wracała pocieszona.
Jednego dnia, spytawszy trzy razy służby czy niema listów, pani de Fervaques postanowiła nagle odpowiedzieć Juljanowi. Było to zwycięstwo nudy. Przy drugim liście, marszałkowa zawahała się chwilę, kiedy jej przyszło własną ręką nakreślić ten tak pospolity adres: Do pana Sorel, u margrabiego de la Mole.
Wieczorem, odezwała się do Juljana bardzo sucho: Musi mi pan przynieść parę kopert ze swoim adresem.
I oto pasowano mnie na kochanka-pokojowca, pomyślał Juljan; poczem skłonił się, z umysłu naśladując minę Arsena, starego lokaja margrabiego.
Tegoż wieczora przyniósł koperty, nazajutrz zaś, bardzo wcześnie, otrzymał trzeci list; przeczytał z pięć wierszy z początku, a dwa lub trzy z końca. List zawierał cztery stronice bardzo drobnego pisma.
Stopniowo, dama nabrała słodkiego przyzwyczajenia aby pisywać codzień. Juljan odpowiadał, kopjując wiernie listy Rosjanina; bombastyczny zaś styl posiada tę zaletę, iż pani de Fervaques nie dziwiła się zbytnio brakowi ściślejszego związku z jej listami.
Jakże czułaby się upokorzona w swej dumie, gdyby Tanbeau, który z własnej gorliwości szpiegował Juljana, mógł ją objaśnić, że wszystkie jej listy, nierozpieczętowane, leżą w szufladzie!
Jednego ranka, odźwierny przyniósł do bibljoteki list marszałkowej. Matylda, spotkawszy go, ujrzała list i na liście adres kreślony ręką Juljana. Weszła do bibljoteki gdy odźwierny wychodził; list leżał jeszcze na stole; Juljan, pochłonięty pisaniem, nie wrzucił go do szuflady.
— Nie, tego nie myślę znosić, wykrzyknęła Matylda chwytając list; zapominasz zupełnie o mnie, o mnie, swojej żonie. Postępowanie pańskie jest haniebne.
Po tych słowach, duma jej, jakby zdumiona szaleństwem jej kroku, zdławiła ją; zalała się łzami, ledwie mogła oddychać.
Zdumiony, pomięszany, Juljan nie oceniał nawet, jakim cudem, jakiem szczęściem była dlań ta scena. Pomógł Matyldzie usiąść; osunęła się niemal w jego ramiona.
Pierwszem wrażeniem Juljana, z chwilą gdy uczuł jej ruch, było uczucie bezmiernej radości. Następnie, prawie równocześnie, wspomniał Korazowa: jednem słowem mogę wszystko zgubić.
Ramiona jego zesztywniały, tak uciążliwy był wysiłek który sobie nałożył z wyrachowania. — Nie mogę sobie pozwolić nawet na to, aby przycisnąć do serca to gibkie i urocze ciało; albo mną gardzi, albo znęca się nademną. Cóż za charakter!
Tak przeklinając charakter Matyldy, kochał ją za to sto razy więcej; miał uczucie, że trzyma w ramionach królowę.
Niewzruszony chłód Juljana zdwoił męczarnie dumy panny de la Mole. Nie miała tyle zimnej krwi, aby odgadnąć w jego oczach to co czuł w tej chwili. Nie mogła się zdobyć na to aby nań spojrzeć; drżała, iż spotka się z wyrazem wzgardy.
Siedząc na kanapie nieruchomo, z odwróconą głową, przechodziła najżywsze cierpienia, jakie duma i miłość mogą zadać duszy ludzkiej. Do jakiego kroku się zniżyła!
Ja, nieszczęsna, naraziłam się na to, aby ktoś odtrącił moje najbezwstydniejsze awanse! i to kto? dodawała pycha oszalała z bólu; domownik mego ojca. Nie, tego nie ścierpię, rzekła głośno.
I, zrywając się z wściekłością, otworzyła szufladę. Stanęła w osłupieniu, ujrzawszy dziesiątek listów nierozpieczętowanych, podobnych zupełnie do tego, który widziała przed chwilą. Na wszystkich adresach widniało pismo Juljana, mniej lub więcej zmienione.
— Zatem, wykrzyknęła wpółprzytomna, nietylko jesteś kochankiem pani de Fervaques, ale nią gardzisz! Ty, plebejusz, gardzisz marszałkową de Fervaques!
Och! przebacz mi, drogi mój, dodała rzucając mu się do kolan, gardź mną jeśli chcesz, ale kochaj mnie, nie mogę żyć dłużej bez twej miłości. I padła wpół zemdlona.
— Leży nareszcie ta harda istota u mych nóg! rzekł sobie Juljan.
As the blakest sky
Fortells the heaviest tempest.
Don Juan.
Wśród tylu wzruszeń, Juljan czuł się bardziej zdziwiony niż szczęśliwy. Zniewagi Matyldy przekonywały, jak mądra była rosyjska taktyka. Mało mówić, mało działać, oto dla mnie jedyny środek.
Podniósł Matyldę i bez słowa posadził ją z powrotem. Zaczęła płakać.
Aby pokryć wzruszenie, wzięła listy pani de Fervaques i otwierała je zwolna. Uczyniła nerwowy gest, poznając pismo marszałkowej. Obracała kartki nie czytając; większość listów miała po sześć stronie.
— Odpowiedz mi przynajmniej, rzekła błagalnie, nie śmiąc spojrzeć na Juljana. Wiesz, że jestem dumna; jestto nieszczęście mego stanowiska, a nawet charakteru, wyznaję: pani de Fervaques zabrała mi tedy twoje serce? Czy uczyniła dla ciebie wszystkie ofiary, do jakich mnie popchnęła ta nieszczęsna miłość?
Głuche milczenie było odpowiedzią Juljana. — Jakiem prawem, myślał, ona żąda odemnie niedyskrecji niegodnej uczciwego człowieka?
Matylda próbowała czytać listy: oczy pełne łez nie były do tego zdolne. Od miesiąca była nieszczęśliwa, ale ta wyniosła dusza wzbraniała się przyznać przed sobą do własnego uczucia. Jedynie przypadek spowodował ten wybuch. Na chwilę, zazdrość i miłość zwyciężyły dumę. Siedziała na kanapie, tuż przy nim. Widział jej włosy, alabastrową szyję i przez chwilę zapomniał o swej roli: okolił jej kibić ramieniem, przycisnął niemal Matyldę do piersi.
Obróciła zwolna głowę; zdumiał go bezgraniczny ból, jaki wyrażały jej oczy, zmienione do niepoznania.
Juljan uczuł, iż go siły opuszczają, tak śmiertelnie ciężki był akt woli, jaki sobie nałożył.
— Jeśli się dam ponieść szczęściu kochania jej, myślał Juljan, niebawem oczy te wyrażać będą jedynie wzgardę. Tymczasem ona, zdławionym głosem, urywanemi słowy, powtarzała mu zaklęcia żalu za swe postępowanie płynące z nadmiaru dumy.
— I ja mam dumę, rzekł Juljan ledwie słyszalnym głosem, przyczem twarz jego odbijała ostateczne wyczerpanie.
Matylda zwróciła się żywo. Słyszeć jego głos, było to szczęście, którego nadziei niemal się wyrzekła. W tej chwili, pamiętała o swej dumie jedynie poto aby ją przeklinać, byłaby chciała popełnić jakieś rzeczy niemożliwe, niewiarygodne, aby mu dowieść do jakiego stopnia ubóstwia go a brzydzi się sobą.
— Prawdopodobnie dla tej dumy, ciągnął Juljan, wyróżniła mnie pani przez chwilę; z pewnością też za ten hart jaki przystoi mężczyźnie szanuje mnie pani teraz. Mogę kochać marszałkową...
Matylda zadrżała; oczy jej przybrały dziwny wyraz. Miała usłyszeć wyrok. Drgnienie to nie uszło uwagi Juljana; czuł, że męstwo jego słabnie.
Ach, mówił sobie, nasłuchując dźwięku czczych słów które wygłaszały jego usta, jakby jakiegoś obcego szmeru, gdybym mógł okryć pocałunkami te blade policzki i gdybyś ty tego nie czuła!
— Mogę kochać marszałkową, ciągnął... i głos zamierał mu coraz bardziej; ale nie posiadam żadnych stanowczych dowodów jej sympatji...
Matylda spojrzała nań; wytrzymał to spojrzenie, sądził przynajmniej, że fizjognomja nie zdradziła go. Czuł, że miłość przenika go do ostatnich zaułków serca. Nigdy nie ubóstwiał jej tak jak w tej chwili; był niemal równie oszalały jak Matylda. Gdyby ona zdobyła się na trochę zimnej krwi i hartu aby pokryć swe uczucia, padłby jej do nóg, wyrzekając się czczej komedji. Znalazł siłę, aby dalej mówić. — Ach, Korazow! zakrzyknął w duchu, czemuż cię tu niema! jakżebym potrzebował słowa wskazówki! Przez ten czas, głos jego mówił:
— W braku innego uczucia, wdzięczność wystarczyłaby aby mnie przywiązać do marszałkowej: była dla mnie dobra, pocieszała mnie gdy mną gardzono... Mam prawo nie wierzyć bezwzględnie w pewne pozory, zapewne niezmiernie pochlebne, ale też może bardzo nietrwałe.
— Wielki Boże! wykrzyknęła Matylda.
— I cóż! jaką rękojmię daje mi pani? podjął Juljan porywczo i z siłą, jakby zapominając o dyplomatycznej przezorności. Jakaż przysięga, jakiż bóg mi zaręczy, że usposobienie twoje będzie trwało więcej niż dwa dni?
— Bezmiar mej miłości i nieszczęścia, gdybyś mnie już nie kochał, rzekła ujmując go za ręce i zwracając się ku niemu...
Nagły ten ruch rozchylił nieco narzutkę; Juljan ujrzał prześliczne ramiona. Zburzone nieco włosy przypominały mu rozkoszną chwilę...
Miał już ulec. — Jedno niebaczne słowo, pomyślał, i rozpocznę na nowo długi ciąg dni rozpaczy. Pani de Rênal znajdowała racje aby czynić to, co serce jej dyktowało; ta światowa panna pozwala sercu wzruszyć się jedynie wtedy, kiedy sobie dowiodła silnemi argumentami, że powinna być wzruszona.
W mgnieniu oka ogarnął tę prawdę i w mgnieniu oka też odzyskał siłę.
Cofnął ręce, które Matylda tuliła, i z ostentacyjnym szacunkiem usunął się nieco. Niepodobna mężczyźnie dalej posunąć hartu. Zebrał rozsypane listy pani de Fervaques i dodał z pozorami grzeczności, jakże okrutnej w tej chwili:
— Panna de la Mole raczy mi pozwolić, abym się zastanowił nad tem wszystkiem. Oddalił się szybko i opuścił bibljotekę; słyszała jak kolejno zamyka wszystkie drzwi.
— Potwór! wcale się nie wzruszył, myślała... Ale co ja mówię, potwór! jest mądry, roztropny, dobry; to ja zawiniłam więcej niż sobie można wyobrazić.
Wytrwała w tem usposobieniu. Tego dnia, Matylda była prawie szczęśliwa, cała oddała się miłości; możnaby rzec, że nigdy w duszy tej nie zagościła pycha, i jaka pycha!
Zadrżała ze wstrętu, kiedy wieczorem lokaj oznajmił panią de Fervaques: głos ten zabrzmiał jej złowrogo. Nie mogła znieść widoku marszałkowej, stanęła jak wryta. Juljan, niezbyt dumny ze swego bolesnego zwycięstwa, uląkł się własnych spojrzeń i nie zjawił się na obiad.
Miłość jego i szczęście wzrastały szybko w miarę jak się oddalał od momentu bitwy; już czynił sobie wyrzuty. Jak mogłem się jej oprzeć! powiadał sobie; gdyby miała mnie przestać kochać; jedna chwila może odmienić tę hardą duszę, trzeba zaś przyznać, że obszedłem się z nią strasznie.
Wieczorem, czuł, że trzeba mu się bezwarunkowo pojawić w Bouffes, w loży pani de Fervaques. Zaprosiła go wyraźnie; zarówno jego obecność jak jego zuchwała nieobecność dojdą niechybnie do Matyldy. Mimo oczywistości tego rozumowania, nie miał siły, aby od początku wieczoru wmięszać się między ludzi. Gdyby musiał rozmawiać, straciłby połowę swego szczęścia.
Wybiła dziesiąta: bezwarunkowo trzeba się pokazać.
Szczęściem, zastał lożę marszałkowej pełną kobiet; stanął przy samych drzwiach, zasłonięty przez kapelusze. Pozycja ta oszczędziła mu śmieszności: boskie akcenty bowiem Karoliny w Matrimonio segreto wycisnęły mu łzy z oczu. Pani de Fervaques ujrzała te łzy; tworzyły taki kontrast z hartem zwykłej jego fizjognomji, że ta światowa dusza, oddawna nasycona żrącemi kwasami parwenjuszowskiej pychy, wzruszyła się. Resztka kobiecego serca jaka w niej pozostała jeszcze, ozwała się. Zapragnęła słyszeć dźwięk głosu Juljana.
— Czy widział pan panie de la Mole, rzekła, są na trzeciem piętrze. W jednej chwili Juljan wychylił się i ujrzał Matyldę; oczy jej błyszczały od łez.
— Wszak to nie ich dzień, pomyślał Juljan; co za zapał!
Matylda skłoniła matkę aby się wybrała do teatru, mimo nieodpowiedniej dla ich stanowiska loży, którą ktoś usłużny ofiarował się zdobyć. Chciała się przekonać, czy Juljan spędzi wieczór z marszałkową.
Oto arcydzieło waszej cywilizacji! Z miłości uczyniliście zwyczajną sprawę.
Barnave.
Juljan pobiegł do loży. Oczy jego spotkały natychmiast załzawione oczy Matyldy; płakała nie krępując się, były tam jedynie podrzędne figury, przyjaciółka która użyczyła loży, i paru jej znajomych. Matylda położyła dłoń na ręce Juljana; zapomniała o obecności matki. Dławiąc się niemal od łez, rzekła tylko jedno słowo: wierzysz!
Byle tylko nie odezwać się, myślał Juljan sam bardzo wzruszony, zasłaniając jak mógł oczy ręką, niby od świecznika zalewającego blaskiem loże trzeciego piętra. Jeśli przemówię, nie będzie mogła wątpić o mem wzruszeniu, głos zdradzi mnie, wszystko może się jeszcze popsuć.
Walka stała się dlań uciążliwsza niż rano, dusza jego miała czas ulec wzruszeniu. Lękał się, aby Matyldy nie ukąsiła próżność. Pijany miłością i rozkoszą, przemógł na sobie to aby milczeć. Jestto, wedle mnie, jeden z najpiękniejszych rysów jego charakteru: człowiek zdolny do takiej siły woli, może zajść daleko, si fata sinant.
Panna de la Mole nalegała aby Juljan wracał z niemi do pałacu. Szczęściem padał deszcz. Ale margrabina wskazała Juljanowi miejsce naprzeciw siebie, wciąż go zagadywała, nie zostawiła mu czasu na rozmowę z córką. Możnaby rzec, iż margrabina czuwała nad szczęściem Juljana; nie lękając się już zepsuć wszystkiego nadmiarem wzruszenia, tonął w niem bez pamięci.
Czyż ośmielimy się wyznać, iż, znalazłszy się w pokoju, Juljan rzucił się na kolana i okrył pocałunkami listy Korazowa?
— O wielki człowieku! ileż ci zawdzięczam! wykrzyknął oszalały.
Stopniowo, ochłonął nieco. Porównywał się z generałem, który ma wygrać wielką bitwę. Przewaga jest stanowcza, olbrzymia, powiadał sobie; ale co jutro? jedna chwila może wszystko zgubić.
Otworzył gwałtownym ruchem Pamiętniki, dyktowane na wyspie św. Heleny przez Napoleona i, przez całe dwie godziny, zmuszał się do czytania; czytał jedynie oczami, mimo to zmuszał się. W czasie tej dziwnej lektury, głowa jego i serce, nastrojone na najwyższy ton, pracowały bez jego wiedzy. — To zupełnie inna kobieta niż pani de Rênal, powiadał sobie, ale nie sięgał dalej myślą.
Przerazić ją! wykrzyknął nagle, odrzucając książkę. Nieprzyjaciel będzie mnie słuchał tylko o tyle, o ile stanę się groźny, wówczas nie ośmieli się mnie lekceważyć.
Przechadzał się po swoim pokoiku, pijany radością. Coprawda, szczęście to bardziej płynęło z dumy niż z miłości.
Przerazić ją! powtarzał dumnie, i miał prawo być dumny. Nawet w najszczęśliwszych chwilach, pani de Rênal wątpiła zawsze aby moja miłość była równa jej miłości. Tutaj, mam do czynienia z demonem, trzeba go ujarzmić.
Wiedział że nazajutrz, już o ósmej rano, Matylda znajdzie się w bibljotece; zjawił się dopiero o dziewiątej, płonąc miłością, ale panując nad sercem. Nie upłynęła minuta, aby sobie nie powtarzał: Utrzymywać ją wciąż w tej wątpliwości: Czy on mnie kocha? Świetne stanowisko, pochlebstwa, aż nadto czynią ją skłonną do pewności siebie.
Blada, spokojna, Matylda siedziała na kanapie, jakby wrosła w miejsce. Wyciągnęła rękę:
— Drogi mój, obraziłam cię, prawda; możesz gniewać się na mnie...
Juljan nie spodziewał się takiej prostoty. Omal się nie zdradził.
— Chcesz rękojmi, dodała po chwili oczekiwania; masz słuszność. Wykradnij mnie, jedźmy do Londynu, będę zgubiona nazawsze, shańbiona... Miała tę siłę, aby wysunąć rękę z rąk Juljana i zasłonić sobie oczy. Wszystkie uczucia wstydu i cnoty niewieściej wróciły w tę duszę... Więc dobrze! okryj mnie hańbą, rzekła z westchnieniem; to będzie rękojmia.
Wczoraj byłem szczęśliwy, bo miałem odwagę być surowym dla samego siebie, pomyślał Juljan. Po chwili milczenia, zdołał się opanować natyle, aby rzec lodowato:
— A skoro uciekniesz do Londynu, skoro będziesz shańbiona, któż mi ręczy, że będziesz mnie kochała? że moje sąsiedztwo w kolasce pocztowej nie będzie ci niemiłe? Nie jestem potworem; to, że panią zgubię w opinji, będzie dla mnie tylko jednem nieszczęściem więcej. To nie twoja pozycja stanowi przeszkodę; to, niestety, twój charakter. Czy możesz zaręczyć sama przed sobą, że będziesz mnie kochała bodaj tydzień?
(Och, niech kocha tydzień, tylko tydzień, powiadał sobie Juljan, a umrę ze szczęścia. Co mi przyszłość, co mi życie i to boskie szczęście może się zacząć dla mnie dziś, jeśli zechcę, zależy jedynie odemnie!)
Matylda widziała jego zadumę. — Jestem tedy zupełnie niegodna ciebie, rzekła ujmując go za rękę.
Juljan wziął ją w ramiona, ale w tejże chwili żelazna dłoń obowiązku pochwyciła jego serce. Jeśli spostrzeże jak dalece ją ubóstwiam, stracę ją. I nim wypuścił ją z objęć, odzyskał całą godność jaka przystoi mężczyźnie.
Tego dnia, i przez następne dni, zdołał ukryć nadmiar szczęścia; bywały chwile, w których odmawiał sobie nawet rozkoszy wzięcia jej w ramiona.
Kiedyindziej znowu, szał szczęścia tłumił wszelką przezorność.
Niegdyś, miał zwyczaj spędzać wiele chwil koło altanki z dzikiego wina, przeznaczonej na to aby ukryć drabinę. Siadał tak, aby móc zdala spoglądać na okno Matyldy i opłakiwać jej niestałość. Tuż obok wyrastał ogromny dąb, tak iż pień drzewa zasłaniał go od niepowołanych spojrzeń.
Kiedy przechodził z Matyldą koło tego miejsca które mu tak żywo przypomniało bezmiar niedoli, kontrast minionej rozpaczy a obecnego szczęścia za silny był dla Juljana; łzy nabiegły mu do oczu. Podnosząc do ust rękę ukochanej, rzekł: — Tutaj, żyłem myśląc o tobie, tutaj patrzałem w te żaluzje, czekałem godziny całe szczęsnej chwili, w której ta ręka mi je otworzy...
Hart jego prysnął. Odmalował prawdziwemi barwami, takiemi jakich się nie da zmyślić, bezmiar swej rozpaczy. Krótkie wykrzykniki świadczyły o jego obecnem szczęściu, które położyło kres okrutnej męce.
— Co ja czynię, Boże? pomyślał Juljan, opamiętując się nagle. Gubię się.
W bezmiarze przerażenia, zdało mu się, że widzi już w oczach panny de la Mole mniej tkliwości. Było to złudzenie; ale twarz Juljana zmieniła się nagle i stała się śmiertelnie blada. Oczy jego zgasły; wyraz dumy nie wolnej od ironji zajął nagle miejsce najoddańszej miłości.
— Co tobie, drogi? spytała Matylda z czułością i niepokojem.
— Kłamię, odparł Juljan twardo, i kłamię przed tobą! Wyrzucam to sobie, a wszakże Bóg wie iż szanuję cię na tyle aby nie kłamać. Kochasz mnie, jesteś mi oddana, nie potrzebuję frazesów aby trafić do twego serca.
— Wielki Boże! czyż to frazesy, wszystkie te urocze słowa, które powtarzasz mi od kwadransa?
— Niestety, biję się w piersi, droga Matyldo. Ułożyłem je, swego czasu, dla kobiety która mnie kochała, a którą byłem nieco znudzony... To mój nieszczęsny charakter, sam spowiadam się z niego przed tobą, daruj mi.
Gorzkie łzy spływały po licach Matyldy.
— Z chwilą gdy mnie coś urazi i wprawi w zadumę, ciągnął Juljan, moja niegodziwa pamięć, którą przeklinam w tej chwili, nastręcza mi ratunek, i nadużywam go.
— Czy mimowoli popełniłam coś, co cię uraziło? spytała Matylda z czarującą prostotą.
— Jednego dnia, przypominam sobie, przechodząc koło tych powojów, zerwałaś kwiatek, de Luz wziął ci go z ręki, i ty mu go zostawiłaś. Stałem tuż za tobą.
— De Luz? to niemożliwe, odparła Matylda z wrodzoną wyniosłością; nie mam takich zwyczajów.
— Wiem z pewnością, odparł porywczo Juljan.
— Więc dobrze, prawda, drogi mój, rzekła Matylda spuszczając smutno oczy. Wiedziała stanowczo, że od wielu miesięcy nie pozwoliła panu de Luz na nic podobnego.
Juljan spojrzał na nią z niewysłowioną czułością: Nic, pomyślał, ona nie kocha mniej.
Wieczorem wymawiała mu żartem jego słabostkę dla pani de Fervaques. Mieszczanin zakochany w parwenjuszce! Tego rodzaju serca to są jedyne, których mój Juljan nie zdoła przywieść do szaleństwa. Zrobiła z ciebie dandysa, mówiła bawiąc się jego włosami.
Od czasu jak sądził że Matylda nim gardzi, Juljan stał się jednym z najlepiej ubranych ludzi w Paryżu; miał zaś, nad zawodowymi elegantami, tę wyższość, że raz dokończywszy tualety, nie myślał już o niej.
Jedno drażniło Matyldę: Juljan w dalszym ciągu kopjował listy Rosjanina i przesyłał je marszałkowej.
Ha! czemuż to, a nie co innego!
Beaumarchais.
Pewien angielski podróżnik opowiada dzieje swej zażyłości z tygrysem; wychował go, pieścił, ale zawsze miał na stole nabity pistolet.
Juljan dał się unosić nadmiarowi swego szczęścia jedynie w chwilach gdy Matylda nie mogła tego szczęścia wyczytać w jego oczach. Ściśle dopełnił nałożonego sobie obowiązku, aby jej rzec od czasu do czasu coś przykrego.
Kiedy słodycz Matyldy, której przyglądał się ze zdumieniem, i nadmiar jej oddania miały mu już odjąć władzę nad sobą, wówczas zdobywał się na to aby ją opuścić.
Pierwszy raz w życiu, Matylda kochała.
Życie, które zawsze się wlekło dla niej żółwim krokiem, teraz leciało na skrzydłach.
Ponieważ trzeba było jakiegoś upustu dla jej dumy, harda panna wystawiała się na wszystkie niebezpieczeństwa, jakie miłość mogła na nią ściągnąć. Juljan musiał być przezorny za nią; jedynie wtedy kiedy chodziło o niebezpieczeństwo nie chciała ulec jego woli. Ale, pokorna i uległa z nim, objawiała tem większą butę wobec otoczenia, rodziców czy służby.
Wieczorem, w salonie, wobec kilkudziesięciu osób, przywoływała Juljana, aby z nim szeptać na osobności.
Kiedy raz Tanbeau usiadł koło nich, poprosiła aby jej przyniósł z bibljoteki tom Smoleta, w którym znajduje się rewolucja r. 1688; kiedy się zaś wahał, dodała: „A niech się pan nie śpieszy“. Powiedziała to ze wzgardliwą wyniosłością, która była jak balsam dla duszy Juljana.
— Zauważyłeś spojrzenie tej żmiji? spytał.
— Wuj jego liczy kilkanaście lat służby w tym salonie, inaczej kazałabym go wygnać natychmiast.
Postępowanie jej z panami de Croisenois, de Luz, etc., doskonale grzeczne co do formy, było w gruncie wyzywające. Matylda wyrzucała sobie zwierzenia jakie czyniła niegdyś Juljanowi, i to tem bardziej, że nie śmiała mu wyznać, iż przesadziła oznaki sympatji niemal zupełnie niewinnej, jakiej panowie ci byli przedmiotem.
Mimo najpiękniejszych postanowień, za każdym razem duma kobieca broniła jej rzec Juljanowi: To dlatego że mówiłam do ciebie, znajdowałam przyjemność w opisywaniu owej słabości, z jaką nie cofnęłam ręki, kiedy pan de Croisenois, położywszy dłoń na marmurowym stoliku, musnął mnie nią lekko.
Dziś zaledwie który z tych panów zbliżył się do niej na chwilę, natychmiast znajdowała jakiś interes do Juljana, a zawsze był to pozór aby go zatrzymać przy sobie.
Uczuła się brzemienną, i z radością oznajmiła to Juljanowi.
— Wątpisz teraz o mnie? czy to nie jest rękojmia? Jestem twą małżonką na zawsze.
Zwierzenie to wstrząsnęło Juljana. Omal nie zapomniał o zasadach swego postępowania. W jaki sposób być z umysłu chłodnym i obrażającym dla tej biednej dziewczyny, która się gubi dla mnie? Skoro zdawała się cierpiąca, wówczas, nawet w dnie gdy przezorność odzywała się straszliwym głosem, nie znajdował już siły aby jej rzucać w twarz owe okrutne słowa, tak nieodzowne, wedle jego doświadczeń, dla utrwalenia miłości.
— Muszę napisać do ojca, rzekła Matylda; jest dla mnie więcej niż ojcem, jest mi przyjacielem. Uważałabym za niegodne ciebie i siebie oszukiwać go, choćby przez chwilę.
— Wielki Boże! co chcesz uczynić? spytał Juljan przerażony.
— Spełnić obowiązek, odparła z oczami błyszczącemi radością. Czuła się wielkoduszniejsza od swego kochanka.
— Ależ on mnie wypędzi haniebnie!
— Będzie w swojem prawie, należy je uszanować. Podam ci rękę, i wyjdziemy stąd główną bramą, w biały dzień.
Juljan, oszołomiony, prosił aby to odwlekła o tydzień.
— Nie mogę, odparła, honor tak każe, to mój obowiązek, trzeba go spełnić, i to natychmiast.
— Zatem rozkazuję ci czekać! rzekł wreszcie Juljan. Honor twój jest kryty, jestem twoim mężem. Ten ważny krok zmieni zasadniczo nasze położenie. Ja także jestem w swojem prawie. Dziś jest wtorek; w przyszły wtorek jest przyjęcie u księcia de Retz; wieczorem, kiedy pan de la Mole wróci, odźwierny wręczy mu nieszczęsny list... On myśli jedynie o tem aby cię uczynić księżną, wiem doskonale; osądź, jaki będzie nieszczęśliwy.
— Chcesz powiedzieć: jak będzie się mścił.
— Mogę litować się nad mym dobroczyńcą, martwić się że go nabawiłem zgryzoty; ale nie lękam się i nie zlęknę nigdy nikogo.
Matylda uległa. Od czasu jak oznajmiła Juljanowi swój stan, pierwszy raz przemówił do niej tak surowo; nigdy nie czuł tyle miłości. Tkliwa cząstka jego duszy chwyciła się z radością pozoru jaki nastręczał mu ten stan Matyldy, aby sobie oszczędzić smagania jej okrutnemi słowy. Myśl o wyznaniu wszystkiego panu de la Mole wstrząsnęła nim. Czy będzie musiał rozłączyć się z Matyldą? i, mimo całego bólu jaki jej sprawi jego wyjazd, czy, w miesiąc po tym wyjeździe, pomyśli jeszcze o nim?
Tak samo prawie obawiał się słusznych wyrzutów margrabiego.
Wieczorom wyznał Matyldzie ten drugi powód zgryzoty; następnie, oszalały miłością, wyznał i pierwszy.
Zmieniła się na twarzy.
— Naprawdę, rzekła, pół roku zdala odemnie byłoby dla ciebie nieszczęściem?
— Strasznem, jedynem w świecie które przejmuje mnie grozą.
Matylda czuła się szczęśliwa. Juljan trzymał się tak wytrwale w swej roli, iż obudził w niej z czasem przeświadczenie, że, z nich dwojga, ona bardziej kocha.
Nadszedł nieszczęsny wtorek. O północy, wróciwszy do domu, margrabia zastał list, z dopiskiem na adresie że ma go otworzyć sam, bez świadków.
„Mój ojcze!
„Wszystkie węzły między nami zerwane, zostają jedynie węzły krwi. Po moim mężu, jesteś i będziesz zawsze istotą najdroższą mi na ziemi. Oczy moje napełniają się łzami, myślę o zgryzocie jaką ci sprawiam; ale, iżby hańba moja nie była publiczną, aby ci zostawić czas do namysłu i działania, nie mogę dłużej odkładać zwiedzenia, które ci mam uczynić. Jeśli twoja czułość dla mnie — a wiem że jest bezgraniczna — raczy wyznaczyć mi małą pensyjkę, udam się aby zamieszkać gdzie zechcesz, w Szwajcarji naprzykład, wraz z mężem. Nazwisko jego jest tak nieznane, że nikt nie domyśli się twojej córki w pani Sorel, synowej cieśli z Verrières. Oto nazwisko, które tak ciężko przyszło mi napisać. Obawiam się dla Juljana twego gniewu, tak słusznego napozór. Nie będę księżną, ojcze; ale wiedziałam o tem kiedym go pokochała: ja pokochałam go pierwsza; ja go uwiodłam. Odziedziczyłam po tobie duszę zbyt wyniosłą, aby zwracać uwagę na to co pospolite. Próżno, chcąc ci być powolną, siliłam się pokochać pana de Croisenois. Czemu mi pokazałeś człowieka naprawdę wyższego? powiedziałeś mi to sam, kiedy wróciłam z Hyères; „Ten Sorel, to jedyny człowiek który mnie nie nudzi“. Biedny chłopiec jest, jeśli to możebne, równie zmartwiony jak ja przykrością, jaką ci sprawi mój list. Nie mogę przeszkodzić temu, abyś nie był oburzony jako ojciec; ale kochaj mnie jako przyjaciel.
„Juljan zachowywał się wobec mnie z całym szacunkiem. Jeżeli odzywał się kiedy do mnie, to jedynie z głębokiej wdzięczności jaką miał dla ciebie; wrodzona duma broni mu odnosić się inaczej niż urzędowo do osób stojących wyżej niego. Posiada on wrodzone poczucie różnic społecznych. To ja, wyznaję to z rumieńcem memu najlepszemu przyjacielowi — i nikt inny nie usłyszy takiego wyznania! — to ja, jednego dnia, w ogrodzie, ścisnęłam mu ramię.
„Skoro ochłoniesz, nazajutrz, czemu miałbyś się na niego gniewać? Błąd mój jest nie do naprawienia. Jeśli żądasz, przez moje usta Juljan przedłoży ci zapewnienia najgłębszego szacunku, oraz rozpaczy iż sprawił ci zgryzotę. Nie ujrzysz go; ale ja pójdę za nim tam gdzie zechce. To jego prawo, to mój obowiązek, jest ojcem mego dziecka. Jeśli dobroć twoja zechce nam użyczyć sześć tysięcy franków na życie, przyjmuję to z wdzięcznością; w przeciwnym razie, Juljan zamierza się osiedlić w Besançon, gdzie będzie dawał lekcje literatury i łaciny. Mimo niskiego pochodzenia, jestem pewna że wypłynie. Z nim nie obawiam się zostać w kącie. Jeśli wybuchnie rewolucja, pewna jestem, że odegra pierwszą rolę. Czy mógłbyś powiedzieć to samo o którym z ubiegających się o moją rękę? Mają ładne majątki ziemskie? To mnie bynajmniej nie rozczula. Juljan zdobyłby wysokie stanowisko, nawet pod obecnym rządem, gdyby miał miljon i poparcie mego ojca...“
Matylda, która wiedziała że margrabia jestto człowiek nawskroś impulsywny, napisała pełnych ośm stron.
— Co robić? powiadał sobie Juljan, gdy pan de la Mole czytał ten list; gdzie leży 1° mój obowiązek, 2° mój interes? Dług wdzięczności wobec margrabiego jest olbrzymi; bez niego byłbym jedynie podrzędnym hultajem, nie dosyć zaś hultajem aby nie być przedmiotem nienawiści i prześladowania innych. Zrobił ze mnie światowca. Moje nieodzowne hultajstwa będą 1° rzadsze, 2° mniej nikczemne. To więcej, niż gdyby mi dał miljon. Zawdzięczam mu ten krzyż i pozór dyplomatycznych usług, które wyrywają mnie z tłumu.
Gdyby wziął w rękę pióro aby rozrządzić mem postępowaniem, coby napisał?...
Dumania Juljana przerwało nagle zjawienie się lokaja.
— Margrabia wzywa pana natychmiast, jak pan stoi. Niech pan uważa, jest strasznie wzburzony, dodał ciszej służący idąc obok Juljana.
Szlifując ten djament, niezręczny jubiler pozbawił go paru najżywszych iskierek. W średnich wiekach, co mówię? jeszcze za Richelieugo, Francuz umiał chcieć.
Mirabeau.
Juljan zastał margrabiego w furji: może pierwszy raz w życiu, ten wielki pan wypadł z dobrego tonu; obsypał Juljana stekiem obelg. Bohater nasz był ogłuszony, zniecierpliwiony, ale nie zdołało to zachwiać jego wdzięczności. Ileż pięknych projektów, oddawna pieszczonych w duszy, biedny człowiek grzebie w jednej chwili. Ale trzeba mu coś odpowiedzieć, milczenie rozjątrzyłoby go tem bardziej. Odpowiedź zaczerpnął Juljan z roli Tartufa.
— Nie jestem aniołem... Służyłem dobrze, pan margrabia opłacał mnie hojnie... Byłem wdzięczny, ale mam dwadzieścia dwa lat... W tym domu, dusza moja spotkała się ze zrozumieniem jedynie u ciebie, panie, i u tej uroczej istoty...
— Niegodziwcze! wykrzyknął margrabia. Urocza! urocza! W dniu, w którym wydała ci się urocza, powinieneś był uciekać.
— Próbowałem; wówczas prosiłem o wysłanie mnie do Languedoc.
Zmęczony bieganiem po pokoju, margrabia, zmożony bólem, rzucił się na fotel; Juljan usłyszał, jak mówi półgłosem: Nie, to nie jest zły człowiek.
— Nie, nie dla pana, wykrzyknął Juljan, przypadając do jego kolan. Ale zawstydził się strasznie tego kroku i podniósł się rychło.
Margrabia był w istocie nieprzytomny. Na ten gest Juljana, zaczął go znów obsypywać karczemnemi wyzwiskami. Nowość tych klątw sprawiła mu może ulgę.
— Jakto? moja córka ma się nazywać panią Sorel! moja córka nie będzie księżną! Za każdym razem kiedy te dwie myśli rysowały się z całą jasnością, pan de la Mole cierpiał męki i tracił panowanie nad sobą. Juljan lękał się, aby go nie zaczął bić.
W jaśniejszych chwilach, kiedy margrabia zaczynał się oswajać z nieszczęściem, zwracał się do Juljana z dość słusznemi wymówkami.
— Trzeba było uciekać, mój panie, mówił... Pańskim obowiązkiem było uciekać... Jesteś ostatnim łaj...
Juljan podszedł do stołu i napisał:
„Oddawna życie stało mi się nie do zniesienia, kładę mu kres. Proszę, aby pan margrabia przyjął, wraz z wyrazami bezgranicznej wdzięczności, moje przeprosiny za kłopot, jaki może sprawić moja śmierć w pałacu“.
— Niech pan margrabia raczy spojrzeć na ten papier. Zabij mnie pan, lub każ mnie zabić swemu lokajowi. Jest pierwsza po północy, pójdę się przechadzać w ogrodzie, pod murem.
— Idź do wszystkich djabłów, wrzasnął margrabia za odchodzącym.
— Rozumiem, pomyślał Juljan; nie byłby od tego, abym oszczędził lokajowi fatygi zabijania mnie... Niech mnie zabije, doskonale, daję mu tę satysfakcję... Ale, do kroćset, ja kocham życie... mam obowiązki względem mego syna.
Myśl ta, która pierwszy raz nastręczyła się tak jasno jego wyobraźni, pochłonęła go zupełnie po paru minutach przechadzki wypełnionych uczuciem niebezpieczeństwa.
Ten nowy cel życia natchnął Juljana rozwagą. Trzeba mi czyjejś rady w postępowaniu z tym raptusem... To gorąca głowa, zdolny jest do wszystkiego. Fouqué jest za daleko, zresztą nie zrozumiałby człowieka takiego jak margrabia.
Hrabia Altamira... Mogęż być pewny wiekuistego milczenia? Nie trzeba aby moja prośba o radę miała znaczenie faktu i wikłała położenie. Hm, zostaje mi jedynie ponury ksiądz Pirard... głowa ciasna, zamurowana jansenizmem... jakiś hultaj jezuita znający świat lepiejby mi umiał doradzić... Ksiądz Pirard jest zdolny obić mnie na samą wzmiankę o fakcie.
Genjusz Tartufa przyszedł w pomoc Juljanowi. — Doskonale, wyspowiadam się u niego. Oto postanowienie, jakie powziął wreszcie w ogrodzie, po dwugodzinnej przechadzce. Nie myślał już o tem, że go może dosięgnąć kula, morzył go sen.
Nazajutrz, bardzo rano, Juljan znalazł się o kilka mil od Paryża i zapukał do drzwi jansenisty. Przekonał się, ku wielkiemu zdumieniu, że zwierzenie jego nie zaskoczyło zbytnio księdza.
— Jest w tem i moja wina, mówił ksiądz, bardziej stroskany niż pogniewany. Domyślałem się potrosze tej miłości. Przez przyjaźń dla ciebie, niegodziwy urwisie, nie zdobyłem się na to aby ostrzec ojca...
— Co on pocznie? rzekł żywo Juljan.
(Kochał w tej chwili księdza i sprzeczka z nim byłaby mu bardzo przykra).
Widzę trzy możliwości, ciągnął Juljan: 1-o pan de la Mole może mnie zgładzić; tu Juljan wspomniał o liście pozorującym samobójstwo, jaki wręczył margrabiemu; 2-o może kazać hrabiemu Norbertowi zastrzelić mnie w pojedynku.
— Przyjąłbyś wyzwanie? rzekł ksiądz, zrywając się wściekły.
— Nie dał mi ksiądz dokończyć. Oczywiście nie strzelałbym do syna mego dobroczyńcy. 3-o Może mnie oddalić. Jeśli mi powie: Jedź do Edynburga, albo do Nowego Yorku, usłucham. Wówczas, będzie można ukryć stan panny de la Mole; ale nie ścierpię nigdy, aby uprzątnięto mego syna.
— Możesz być pewny, że to będzie pierwsza myśl tego zepsutego człowieka...
W Paryżu, Matylda była w rozpaczy. Zobaczyła się z ojcem koło siódmej. Pokazał jej list Juljana; lęk ją zdjął, że może przez szlachetność się zabił. — I bez mego pozwolenia? powtarzała sobie z bólem nie wolnym od gniewu.
— Jeśli on zginął, i ja zginę, mówiła. To ty, ojcze, będziesz przyczyną jego śmierci... Będziesz może rad z tego... Ale przysięgam na jego cienie, że natychmiast wdzieję żałobę, będę publicznie wdową po panu Sorel, roześlę zawiadomienia o śmierci, możesz być tego pewny... Nie licz na moją podłość, ani na moje tchórzostwo.
Miłość jej dochodziła do szaleństwa. Pan de la Mole patrzał na to bezradny.
Zaczął rozważać rzeczy nieco chłodniej. Matylda nie zjawiła się na śniadanie. Margrabiemu sprawiło pewną ulgę, a zwłaszcza pochlebiło mu to, że spostrzegł iż Matylda o niczem nie wspomniała matce.
Juljan zsiadł z konia... Matylda kazała go zawołać i rzuciła się w jego ramiona niemal przy pannie służącej. Juljan nie był zbytnio zachwycony tym wybuchem; długa narada z księdzem Pirard uzbroiła go w rachubę i dyplomację. Wyobraźnię jego stłumił rachunek prawdopodobieństw. Matylda powiedziała mu ze łzami w oczach, że czytała jego samobójczy list.
— Ojciec może się namyślić; zrób to dla mnie i jedź natychmiast do Villequier. Siadaj z powrotem na konia, zniknij z pałacu nim wstaną od stołu.
Widząc chłodną i zdumioną fizjognomję Juljana, zalała się łzami.
— Pozwól mnie działać, wykrzyknęła z uniesieniem ściskając go. Wiesz dobrze, że nie z własnej woli rozłączam się z tobą. Pisz na imię pokojówki, adresuj obcą ręką, ja będę pisała całe tomy. Bądź zdrów! uciekaj.
Ostatnie słowo uraziło Juljana, ale usłuchał. — To nieuniknione, pomyślał, iż, nawet w najlepszej intencji, ci ludzie znajdują sposób aby mnie dotknąć.
Matylda oparła się stanowczo wszystkim rozsądnym projektom ojca. Nie chciała dopuścić rokowań na innej podstawie niż ta: będzie panią Sorel, i będzie żyła skromnie z mężem w Szwajcarji, albo przy ojcu w Paryżu. Odrzucała bezwzględnie projekt tajnego połogu. — Wówczas byłabym wydana na potwarz i hańbę. W dwa miesiące po ślubie, wyjadę z mężem w podróż i łatwo będzie udać że nasz syn się urodził we właściwej porze.
Zrazu, margrabia wściekał się, ale stanowczość ta zdołała go zachwiać. „Masz tu, rzekł w chwili rozczulenia, masz tu obligację na dziesięć tysięcy franków renty, poślij ją swemu Juljanowi, i niech się urządzi tak abym jej nie mógł odebrać“.
Aby usłuchać Matyldy, znając jej namiętność władzy, Juljan zrobił bezużytecznie czterdzieści mil; bawił w Villequier załatwiając rachunki z dzierżawcami; dar margrabiego skłonił go do powrotu. Poprosił o gościnę księdza Pirard, który, w jego nieobecności stał się najużyteczniejszym sprzymierzeńcem Matyldy. Za każdym razem kiedy margrabia zasięgał jego rady, dowodził mu, że wszelka inna droga niż publiczne małżeństwo byłaby zbrodnią w oczach Boga.
— A na szczęście, dodawał ksiądz, mądrość ludzka zgadza się tu z nakazem religji. Czy, wobec gwałtownego charakteru panny de la Mole, możnaby bodaj przez chwilę liczyć na sekret? Jeśli nie wstąpimy na otwartą drogę, świat będzie się o wiele dłużej zajmował zagadką tego mezaljansu. Trzeba powiedzieć wszystko naraz, zniweczyć wszelki pozór tajemnicy.
— To prawda, rzekł margrabia zamyślony. W ten sposób, gdyby ktoś zechciał mówić o tem małżeństwie po upływie trzech dni, wyglądałby na dudka odgrzewającego stare bajki. Trzeba skorzystać z jakiegoś antyjakobińskiego zamachu rządowego i nieznacznie przemknąć się w jego cieniu.
Paru przyjaciół, których poradził się pan de la Mole, było zdania księdza Pirard. Główną przeszkodą, wedle nich, był charakter Matyldy. Ale, mimo tych rozumowań, duma margrabiego nie mogła się oswoić z myślą o wyrzeczeniu się mitry dla córki.
W pamięci i wyobraźni jego kłębiły się wszelakie szelmostwa i finty, możebne jeszcze za jego młodości. Ustąpić wobec konieczności, ulęknąć się prawa, zdawało mu się czemś niedorzecznem i hańbiącem dla człowieka jego stanowiska. Drogo dziś płacił czarowne marzenia, któremi opromieniał od dziesięciu lat przyszłość ukochanej córki.
— Ktoby to przewidział? powtarzał w duchu. Dziewczyna tak dumna, tak wyniosła, bardziej odemnie pyszna z nazwiska które nosi! o której rękę zabiegało się wszystko co jest najświetniejszego we Francji!
Trzeba położyć krzyżyk na wszelkim rozsądku. Zadaniem tej epoki jest pomięszać wszystko! idziemy ku chaosowi.
Człapiąc na koniu, prefekt dumał: czemu nie miałbym zostać ministrem, prezydentem gabinetu, księciem? Oto jak rozpocznę wojnę... Tym sposobem zakuję nowatorów w łańcuchy...
Le Globe.
Żaden argument nie starczy, aby zniweczyć moc dziesięcioletnich marzeń. Margrabia pokonał gniew, ale nie umiał się zdobyć na to aby przebaczyć. Gdyby ten Juljan mógł umrzeć przypadkiem, powiadał sobie... Zgnębiona jego wyobraźnia znajdowała ulgę w ściganiu najniedorzeczniejszych majaków. Paraliżowały one wpływ roztropnych perswazyj księdza Pirard. Tak upłynął miesiąc, nie posuwając rokowań ani o krok naprzód.
W tej sprawie rodzinnej, jak i w sprawach politycznych, margrabia miał świetne pomysły, do których zapalał się przez trzy dni. Wówczas, plan nie dlatego mu się podobał, że się wspiera na logice, ale, przeciwnie, logika znajdowała łaskę w jego oczach, o ile wspierała jego ulubiony plan. Trzy dni pracowała z całą gorączką i zapałem poety aby doprowadzić rzecz do pewnego punktu; nazajutrz, już o tem nie myślał.
Zrazu, Juljan był zbity z tropu wahaniem margrabiego; po kilku tygodniach, zaczął się domyślać że pan de la Mole nie ma w tej sprawie żadnego określonego planu.
Pani de la Mole i wszyscy domownicy myśleli, że Juljan podróżuje w sprawach administracyjnych; on tymczasem siedział na plebanji księdza Pirard i widywał Matyldę prawie codzień; ona, co rano, spędzała godzinę z ojcem, ale niekiedy tygodnie całe nie wspominali o sprawie, która zaprzątała wszystkie ich myśli.
— Nie chcę wiedzieć, gdzie jest ten człowiek, rzekł pewnego dnia margrabia; prześlij mu ten list. Matylda przeczytała:
„Dobra moje w Languedoc przynoszą 20.000 fr. rocznie. Darowuję 10.000 fr. renty córce, 10.000 panu Sorel. Sam majątek staje się, oczywiście, również ich własnością. Poleci pan rejentowi, aby sporządził dwa oddzielne akty darowizny i aby mi je przyniósł jutro; poczem, wszelkie stosunki między nami ustaną. Ach, panie, czy ja mogłem się spodziewać czegoś podobnego?
— Dziękuję ci, ojczulku, rzekła Matylda wesoło. Zamieszkamy w zamku Aiguillon, między Agen i Marmande. Powiadają, że tam jest tak pięknie jak we Włoszech.
Darowizna ta zdumiała Juljana. Nie był to już ów surowy i zimny człowiek, któregośmy znali. Los syna zaprzątał zawczasu jego myśli. Nieprzewidziana ta i dość znaczna jak na takiego biedaka fortuna zbudziła w nim ambicję. Wraz z żoną, posiadał 30.000 fr. renty. Co się tyczy Matyldy, wszystkie jej uczucia roztapiały się w ubóstwieniu męża, tak bowiem zawsze w swej dumie nazywała Juljana. Jej wielką, jedyną ambicją było zdobyć uznanie małżeństwa. Z przesadą rozpływała się nad genjalnym rozumem, jaki okazała, jednocząc swój los z losem niepospolitego człowieka. Wartość osobista stała się w jej główce modnem hasłem.
Ciągła prawie rozłąka, mnogość spraw, brak czasu na gruchania miłosne, dopełniły działania mądrej polityki obranej niegdyś przez Juljana.
Matyldę zniecierpliwiło wkońcu, że tak mało widuje człowieka, którego wkońcu pokochała szczerze.
W chwili podrażnienia, napisała do ojca, zaczynając jak Otello:
„Tego, że przełożyłam Juljania nad uciechy światowe, godne margrabianki de la Mole, wybór mój dowodzi wystarczająco. Szacunek świata, próżnostki, są dla mnie niczem. Blisko sześć tygodni żyję w rozłące z mężem. To dosyć, aby ci dowieść, ojcze, mego posłuszeństwa. Do przyszłego czwartku opuszczę dom rodzicielski. Dzięki twej wspaniałomyślności, jesteśmy bogaci. Nikt nie zna tajemnicy, prócz czcigodnego księdza Pirard. Udam się do niego; on nas połączy; w godzinę po obrzędzie, będziemy w drodze do Languedoc i nie zjawimy się nigdy w Paryżu, chyba na twoje rozkazy. Ale gnębi mnie, że świat ukuje z tego złośliwe pociski przeciw mnie, przeciw tobie, ojcze. Czy koncepty gawiedzi nie mogą popchnąć poczciwego Norberta do szukania zwady z Juljanem? W takim wypadku, znam go, nie miałabym nad nim żadnej władzy. W duszy jego obudziłby się zbuntowany plebejusz. Zaklinam cię na kolanach, ojcze, przyjedź aby być świadkiem mego ślubu. Twoja obecność stępi ostrze złośliwości świata, upewni życie twego jedynego syna, mego męża, etc. etc.“
List ten wtrącił margrabiego w straszliwy kłopot. Trzebaż było wreszcie coś postanowić. Drobne narowy, zwykli przyjaciele, wszystko to straciło wpływ. W tych niezwykłych okolicznościach, zasadnicze rysy charakteru, urobione w wydarzeniach młodości, odzyskały całą swą władzę. Ciężkie chwile spędzone na emigracji rozwinęły w panu de la Mole wyobraźnię. Po dwóch latach, w ciągu których margrabia zażywał olbrzymiego majątku i dworskich zaszczytów, rok 1790 wtrącił go w niedole wygnania. Twarda ta szkoła przeobraziła duszę dwudziestodwuletniego młodzieńca. W gruncie, raczej koczował wśród swych obecnych bogactw, niż podlegał ich panowaniu. Ale, ta sama wyobraźnia, która uchroniła jego duszę od gangreny złota, wydała go na łup szalonego pragnienia tytułów dla córki.
W ciągu minionych sześciu tygodni, chwilami, jakby w przystępie kaprysu, margrabia chciał otoczyć Juljana bogactwem; ubóstwo zdało mu się czemś upadlającem, hańbiącem dla niego samego, pana de la Mole, czemś niemożliwem u męża jego córki; rzucał garściami pieniądze. Nazajutrz, wyobraźnia jego szła innem korytem: zdawało mu się że Juljan rozumie niemą wymowę tej hojności, że zmieni nazwisko, przeprawi się do Ameryki, napisze do Matyldy że jest dla niej pogrzebany. Pan de la Mole już roił, że taki list istnieje, wyobrażał sobie, jak się odbije na charakterze córki...
W dniu, w którym z tych młodzieńczych rojeń wyrwał go rzeczywisty list Matyldy, margrabia, nadumawszy się długo w jakiby sposób zabić albo usunąć Juljana, marzył z kolei o tem, aby mu stworzyć świetny los. Postarałby się, aby Juljanowi pozwolono nosić miano jednego z majątków; a czemu nie miałby z czasem przelać nań parostwa? Książę de Chaulnes, jego teść, wspominał mu kilkakrotnie, od czasu jak syna jego zabito w Hiszpanji, że radby przekazać swój tytuł Norbertowi.
— Nie można odmówić Juljanowi talentów, odwagi, może nawet świetności, powiadał sobie margrabia... Ale, na dnie tego charakteru, jest dla mnie coś przerażającego. To wrażenie wywiera on na wszystkich, musi w tem być coś rzeczywistego (im bardziej ów rzeczywisty punkt był nieuchwytny, tem bardziej przerażał wyobraźnię starego magnata). Córka zaznaczyła to bardzo trafnie kiedyś, w liście który zniszczyłem:
„Juljan nie uczepił się żadnego salonu, żadnej koterji“. Nie zapewnił sobie żadnego oparcia przeciw mnie, ani najmniejszej deski ratunku jeśli ja go opuszczę... Czy to nieznajomość dzisiejszego społeczeństwa?... Parę razy mówiłem mu: Jedna jest tylko prawdziwa i skuteczna droga: salony...
Nie, to nie jest zręczny i przebiegły kauzyperda, który nie straci ani jednej minuty, ani jednej sposobności... To nie jest charakter w stylu Ludwika XI. Z drugiej strony, tyle w nim jest zasad wręcz nieszlachetnych... Gubię się w tem... Czyżby wpierał w siebie te zasady, aby służyły za tamę jego namiętności?
Jedno jest pewne: nie jest zdolny znieść wzgardy, tu go mam.
Nie posiada czci dla urodzenia, to prawda, nie szanuje nas z instynktu... To wada; ale, ostatecznie, dusza biednego seminarzysty mogłaby być wrażliwa jedynie na używanie i na pieniądze. Natomiast on nie może za żadną cenę znieść wzgardy.
Przyciśnięty do muru listem córki, pan de la Mole musiał powziąć decyzję. Oto wielkie pytanie: czy ten zuchwalec ośmielił się podnieść oczy na mą córkę dlatego iż wie że ją kocham nadewszystko i że mam sto tysięcy talarów rocznie?
Matylda zaręcza że nie. — Nie, mości Juljanie, ten punkt musimy wyjaśnić.
Czy to jest prawdziwa nieprzewidziana miłość? czy pospolita chęć dochrapania się stanowiska? Matylda jest inteligentna, uczuła odrazu, że to podejrzenie może go zgubić w moich oczach, stąd wyznanie, że to ona pierwsza się w nim rozkochała...
Dziewczyna tak dumna miałaby się zapomnieć do tego stopnia... uczynić pierwszy krok!... Ścisnąć mu ramię w ogrodzie, wieczorem, cóż za ohyda! jakgdyby nie miała stu przyzwoitych sposobów wyrażenia swej sympatji! Ta obrona Juljana jest podejrzana: świadectwo Matyldy nie jest pewne...
Tego dnia, dumania margrabiego wydały konkretniejszy owoc. Mimo to, nałóg przemógł: postanowił zyskać na czasie i napisać do córki, bo pisywali do siebie z jednego skrzydła pałacu do drugiego. Pan de la Mole bał się dyskusji i widzenia się z Matyldą. Lękał się, że zakończy wszystko nagłem ustępstewem.
Miłość i radość Matyldy nie miały granic; aby skorzystać ze zwycięstwa, odpowiedziała natychmiast:
Odpowiedź margrabiego była nieoczekiwana:
Ta stanowcza odpowiedź zaskoczyła Matyldę. Słowa: nie znam Juljana, wtrąciły ją w zadumę, która niebawem wybujała w najczarowniejsze domysły; wierzyła, że są prawdą. Dusza mego Juljana nie przywdziała przeciętnego uniformu salonów: ojciec nie wierzy w jego wyższość, właśnie z przyczyn które jej dowodzą...
Ale, jeśli się nie poddam temu atakowi stanowczości, mogę doprowadzić do przykrej sceny; skandal naraziłby mą pozycję i mógłby zmniejszyć mój urok w oczach Juljana. W ślad za tem... ubóstwo przez dziesięć lat; otóż, szalony wybór męża dla jego osobistych zalet można ratować od śmieszności jedynie blaskiem złota. Jeśli będę zmuszona żyć zdala od ojca, w jego wieku może zapomnieć o mnie... Norbert zaślubi jakąś miłą, sprytną kobietkę; księżna Burgundzka usidlała na starość Ludwika XIV...
Postanowiła być posłuszna, ale nie pokazała listu ojca Juljanowi; ten dziki charakter mógłby się rzucić na drogę jakiegoś szaleństwa.
Wieczorem, kiedy oznajmiła Juljanowi że jest porucznikiem huzarów, radość jego nie miała granic. Radość tę można wytłumaczyć ambicją całego jego życia, oraz namiętnem przywiązaniem do syna. Zmiana nazwiska oszołomiła go.
— Ostatecznie, myślał, mój romans skończony i mnie przypada cała zasługa. Potrafiłem obudzić miłość w tym potworze dumy, dodał w duchu spoglądając na Matyldę; ojciec nie może żyć bez niej, a ona bezemnie.
Boże mój, daj mi mierność.
Mirabeau.
Dusza jego tonęła w zadumie; zaledwie odwzajemniał tkliwość Matyldy. Był milczący i posępny. Nigdy nie wydał się Matyldzie tak wielki, tak godny uwielbienia. Lękała się aby jego drażliwość nie zniweczyła całej pozycji.
Wiedziała, że, co rano prawie, ksiądz Pirard zjawia się w pałacu. Czy nie mógł Juljan przez niego dowiedzieć się czegoś o zamiarach ojca? Czy sam margrabia, w chwili kaprysu, nie mógł doń napisać? Po tak wielkiem szczęściu, jak sobie wytłumaczyć surowe oblicze Juljana? Matylda nieśmiała go pytać.
Nie śmiała! ona, Matylda! Od tej chwili, w uczucie jej dla Juljana wkradło się coś nieokreślonego, nieoczekiwanego, niemal bliskiego grozy. Ta oschła dusza gorzała namiętnością: taką, do jakiej wogóle jest zdolna istota wychowana wśród owej wybujałej cywilizacji stanowiącej podziw Paryża.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, Juljan znalazł się u księdza Pirard. Wjechał na dziedziniec pocztowemi końmi, zaprzężonemi do obdartej karety.
— Taki pojazd nie przystoi ci, rzekł surowy ksiądz z niezadowoleniem. Oto dwadzieścia tysięcy franków, które przesyła ci pan de la Mole; masz je wydać w ciągu roku, unikając, o ile można, śmieszności. (Tak znaczna suma, powierzona młodemu człowiekowi, przedstawiała w oczach księdza jedynie sposobność do grzechu).
Margrabia dodaje: Pan Juljan de la Vernaye otrzymał te pieniądze od ojca, którego niema potrzeby określać bliżej. Pan de la Vernaye uzna może za właściwe przesłać jaki upominek panu Sorel, cieśli w Verrières, który go chował w dzieciństwie... Będę mógł podjąć się tego zlecenia, dodał ksiądz; nakłoniłem wreszcie pana de la Mole, aby się pojednał z tym jezuitą Frilair. Jego wpływy są stanowczo, jak dla nas, zbyt potężne. Uznanie twego wysokiego urodzenia przez tego człowieka który trzęsie całem Besançon, będzie jednym z tajnych warunków układu.
Juljan nie mógł zapanować nad swą radością, uściskał księdza, czuł że dopływa do portu.
— Pfe! rzekł ksiądz Pirard odpychając go; cóż to za światowa próżność?... Co się tyczy Sorela i jego synów, ofiaruję im, własnem imieniem, pięćset franków pensji, którą podejmę się wypłacać każdemu z nich, o ile będę z nich zadowolony.
Juljan stał się znowu chłodny i wyniosły. Podziękował, ale w sposób ogólnikowy i nie obowiązujący. — Byłożby możliwe, powiadał sobie, abym ja był naturalnym synem jakiego magnata, wygnanego w nasze góry ręką Napoleona? Z każdą chwilą, myśl ta zdawała mu się mniej nieprawdopodobna. Moja nienawiść do ojca, to też może dowód... Nie byłbym już potworem!
W niedługi czas po tym monologu, piętnasty pułk huzarów, jeden z najświetniejszych, znajdował się w pełnym rynsztunku na placu ćwiczeń w Strassburgu. Kawaler de la Vernaye dosiadał wspaniałego alzatczyka, za którego zapłacił sześć tysięcy. Został odrazu porucznikiem, przebywszy podporucznikostwo jedynie w regestrach pułku, o którym nigdy nie słyszał.
Jego spokojna postawa, surowe i niemal groźne oczy, niezmącona zimna krew, zyskały mu od pierwszego dnia uważanie. Wkrótce, jego doskonała i pełna miary grzeczność, zręczność w strzelaniu z pistoletu i władaniu bronią którą objawił bez ostentacji, powściągnęły chętkę do żarcików. Po kilku dniach, opinja pułku oświadczyła się na jego korzyść. — Wszystko ma ten młody człowiek, mówili starzy weredycy, z wyjątkiem młodości.
Ze Strassburga napisał Juljan do księdza Chélan, dawnego proboszcza w Verrières, zgrzybiałego już prawie staruszka:
„Dowiedziałeś się zapewne, ojcze, z radością o której nie wątpię, o wydarzeniach, które skłoniły mą rodzinę do zapewnienia mi losu. Oto pięćset franków: raczysz je, ojcze, rozdać, bez rozgłosu i nie wspominając mego imienia, nieszczęśliwym, biednym dziś jak ja byłem niegdyś, których z pewnością wspomagasz, jak niegdyś mnie wspomagałeś“.
Juljan był pijany ambicją, nie próżnością; ale zwracał wielką uwagę na wygląd zewnętrzny. Jego konie, uniformy, liberja jego ludzi, wszystko, w najdrobniejszych szczegółach, godne było angielskiego lorda. Ledwie zostawszy porucznikiem — od dwóch dni i dzięki protekcji — już obliczał, że, aby być naczelnym wodzem najpóźniej w trzydziestym roku, jak wszyscy wielcy generałowie, trzeba być w dwudziestym trzecim więcej niż porucznikiem. Myślał jedyne o sławie i o synu.
Pośród tych rojeń nieokiełzanej ambicji, zaskoczyło go zjawienie młodego pokojowca z pałacu la Mole, który przybył co tchu konno.
„Wszystko stracone, pisała Matylda; przybywaj najspieszniej, rzuć wszystko, zdezertuj w razie potrzeby. Skoro tylko przybędziesz, czekaj mnie w dorożce, koło furtki ogrodowej pod nr... przy ulicy... Będę tam, może zdołam cię wprowadzić do ogrodu. Wszystko stracone i obawiam się że bez ratunku; licz na mnie, znajdziesz mnie oddaną i mężną. Kocham cię.“
W kilka minut, Juljan otrzymał pozwolenie i ruszył cwałem; ale straszliwy niepokój który go pochłaniał, nie pozwolił mu podróżować w ten sposób dalej niż do Metzu. Najął karetkę pocztową i z nieprawdopodobną wręcz chyżością przybył w oznaczone miejsce. Furtka otworzyła się; w jednej chwili, Matylda, zapominając wszystkich względów, rzuciła się w jego ramiona. Szczęściem, była dopiero piąta rano; ulica była pusta.
— Wszystko stracone; ojciec, lękając się moich łez, wyjechał. Dokąd? nikt nie wie. Oto jego list, czytaj. I wsiadła do dorożki obok Juljana.
„Mógłbym wszystko przebaczyć, z wyjątkiem planowego uwiedzenia dla majątku. Oto, nieszczęsna dziewczyno, okropna prawda. Daję ci słowo honoru, że nigdy nie zezwolę na małżeństwo z panem Sorel. Zapewniam mu dziesięć tysięcy franków renty, jeśli się zgodzi wyjechać z kraju, najlepiej do Ameryki. Czytaj list, otrzymany w odpowiedzi na prośbę o informacje. Bezwstydnik sam mi poddał, abym napisał do pani de Rênal. Oświadczam ci, że nie przeczytam ani litery, którąbyś napisała do mnie za tym człowiekiem. Nabrałem wstrętu do Paryża i do was. Proszę cię, byś osłoniła największą tajemnicą to co się ma zdarzyć. Wyrzecz się szczerze tego szubrawca, a odzyskasz ojca“.
— Gdzie jest list pani de Rênal? rzekł Juljan chłodno.
„Święty nakaz religji i moralności zmusza mnie, panie margrabio, do przykrego kroku; zasada, która nie może mylić, każe mi w tej chwili zaszkodzić bliźniemu, aby oszczędzić większego zgorszenia. Boleść, jakiej doznaję, musi ustąpić wobec poczucia obowiązku. Tak, w istocie, postępowanie osoby, co do której żąda pan całej prawdy, mogło się wydać niewytłumaczone lub nawet uczciwe. Mógł ktoś uważać za właściwe ukryć lub przekształcić część prawdy; przezorność wymagała tego, zarówno jak religja. Ale, w rzeczywistości, postępowanie to, które pan życzy sobie poznać, było wysoce naganne; bardziej niż mogę wyrazić. Chłopiec ten, ubogi i chciwy, opanowawszy, przy pomocy najwytrawniejszej obłudy, słabą i nieszczęśliwą kobietę, starał się zdobyć stanowisko i piąć się w górę. Przykry obowiązek każe mi dodać, iż — niepodobna o tem wątpić — p. J... nie ma żadnych zasad. Wszystko świadczy o tem, iż sposobem, w jaki stara się zdobyć stanowisko w domu, jest uwieść kobietę zażywającą największego wpływu. Pod pozorem bezinteresowności i pięknych frazesów, dąży do jednego celu, mianowicie owładnięcia panem domu i jego majątkiem. Zostawia po sobie nieszczęście i wiekuiste zgryzoty, etc., etc.“
List ten, długi i nawpół zatarty łzami, pisany był w istocie ręką pani de Rênal; staranniej nawet niż zazwyczaj.
— Nie mogę potępiać pana de la Mole, rzekł Juljan skończywszy czytać; jest sprawiedliwy i przezorny. Któryż ojciec oddałby córkę takiemu człowiekowi! Bądź zdrowa.
Juljan wyskoczył z dorożki i pobiegł do kolaski pocztowej, która zatrzymała się na rogu. Matylda, o której jakgdyby zapomniał, zrobiła kilka kroków biegnąc za nim; ale spojrzenia kupców, którzy wychylili się ze sklepów a którzy ją znali, zmusiły ją do rychłego schronienia się w ogrodzie.
Juljan puścił się do Verrières. W ciągu tej śpiesznej drogi, nie mógł napisać do Matyldy, jak miał zamiar, ręka jego kreśliła jedynie nieczytelne znaki.
Przybył do Verrières w niedzielę rano. Udał się do miejscowego rusznikarza, który obsypał go powinszowaniami z powodu świeżej karjery. Cała okolica mówiła tylko o tem.
Juljan z trudem zdołał mu wytłumaczyć, że pragnie pary pistoletów. Na jego żądanie, rusznikarz nabił broń.
Rozległy siętrzy uderzenia dzwonu: sygnał ten, dobrze znany na wsi we Francji, oznacza początek mszy.
Juljan wszedł do nowego kościoła. Okna wysokiego budynku zasłonięte były karmazynowemi firankami. Juljan znalazł się o kilka kroków za ławką pani de Rênal, która — tak mu się zdawało — modliła się żarliwie. Widok kobiety, którą tak kochał niegdyś, wprawiła ramię Juljana w takie drżenie, iż zrazu niepodobna mu było wykonać zamiaru. — Nie mogę, mówił sam do siebie, fizycznie poprostu nie mogę.
W tej chwili, młody kleryk, który służył do mszy, zadzwonił na podniesienie. Pani de Rênal pochyliła głowę, tak że na chwilę ukryła ją prawie zupełnie w fałdach szala. Juljan nie widział jej już tak wyraźnie: wypalił z pistoletu raz, chybił; wypalił drugi raz, pani de Rênal upadła.
Nie spodziewajcie się słabości z mej strony. Zemściłem się. Zasłużyłem na śmierć, oto jestem. Módlcie się za mą duszę.
Schiller.
Juljan stał nieruchomy, nic nie widział. Skoro przyszedł nieco do siebie, spostrzegł że wierni pierzchają z kościoła, ksiądz opuścił ołtarz. Juljan udał się wolnym krokiem za jakiemiś kobietami, które uciekły z krzykiem. Jedna, chcąc się wydostać wcześniej, pchnęła go gwałtownie, upadł. Nogi zaplątały mu się w krzesło wywrócone przez tłum; kiedy się podniósł, uczuł że ktoś go chwyta za kark; był to żandarm w pełnym rynsztunku. Machinalnie, Juljan sięgnął do pistoletów, ale drugi żandarm chwycił go za ręce.
Odprowadzono go do więzienia, wpuszczono do celi, założono mu kajdany na ręce i zostawiono go samego; drzwi zamknęły się na dwa spusty. Wszystko to stało się bardzo szybko. Juljan zachował zupełną obojętność.
— A zatem, wszystko skończone, rzekł głośno, przychodząc do siebie. — Tak, za dwa tygodnie gilotyna... Albo zabić się wprzód samemu.
Myśl jego nie sięgała dalej; miał uczucie, jakby mu coś ściskało głowę. Rozejrzał się, spoglądając czy go kto trzyma. Po kilku chwilach, zasnął głęboko.
Rana pani de Rênal nie była śmiertelna. Pierwsza kula przebiła kapelusz; druga dosięgła jej w chwili gdy się odwracała. Kula ugodziła ją w ramię i, rzecz zadziwiająca, odbiła się od kości, którą strzaskała, poczem ugodziła w gotycki filar, odłupując złom kamienia.
Kiedy, po długim i bolesnym opatrunku, chirurg, poważny człowiek, rzekł do pani de Rênal: „Ręczę za pani życie jak za własne“, uczuła głęboki żal.
Oddawna pragnęła śmierci. List, który, zmuszona przez spowiednika, napisała do pana de la Mole, zadał ostatni cios tej wyczerpanej ciągiem nieszczęściem istocie. Nieszczęściem tem była rozłąka z Juljanem; ona nazywała je wyrzutem. Spowiednik, młody i gorliwy kapłan, przybyły z Dijon, czytał wyraźnie w jej sercu.
— Umrzeć tak, ale nie z własnej ręki, to nie jest grzech, myślała pani de Rênal. Bóg mi przebaczy może, że się cieszę ze śmierci. Nie śmiała dodać, że umrzeć z ręki Juljana, to szczyt szczęścia.
Ledwie pozbywszy się chirurga i przyjaciół którzy zbiegli się tłumnie, przywołała Elizę. — Dozorca, rzekła rumieniąc się, to nieludzki człowiek. Z pewnością będzie się znęcał nad nim, sądząc że mi tem sprawi przyjemność... Nie mogę znieść tej myśli. Czy nie mogłabyś się udać do niego, niby sama z siebie i wręczyć mu zawiniątko wraz z kilkoma ludwikami. Powiesz mu, że religja nie pozwala się znęcać... ale, przedewszystkiem, niech nikomu nie wspomina o tych pieniądzach.
Oto okoliczność, której Juljan zawdzięczał ludzkie obchodzenie dozorcy; był to zawsze ów Noiroud, któremu, jak czytelnik padnięta, wizyta pana Appert napędziła takiego strachu.
Zjawił się sędzia. — Zabiłem z rozmysłem, rzekł Juljan; kupiłem i kazałem nabić pistolety u rusznikarza. Artykuł 1342 kodeksu karnego brzmi jasno, zasłużyłem na śmierć, oczekuję jej. Sędzia, zdumiony tym sposobem zeznań, chciał jeszcze zadawać pytania, tak aby obwiniony wsypał się w odpowiedziach.
— Czy pan nie widzi, rzekł Juljan z uśmiechem, że się przyznaję do winy, ile tylko pan zapragnie? Niech się pan nie obawia, nie minie was łup, który ścigacie. Będzie pan miał tę przyjemność, aby mnie skazać. Niech mi pan oszczędzi swej obecności.
— Pozostaje nudny obowiązek do spełnienia, pomyślał Juljan, trzeba napisać do panny de la Mole.
„Zemściłem się, pisał. Nieszczęściem, nazwisko moje pojawi się w dziennikach, nie mogę zejść ze świata incognito. Umrę za dwa miesiące. Zemsta była okrutna, jak ból rozłąki z tobą. Od tej chwili nie pozwolę sobie napisać ani wymówić twego imienia. Nie mów o mnie nigdy, nawet memu synowi; milczenie, to jedyny sposób uczczenia mnie. Dla ogółu, będę pospolitym mordercą... Pozwól mi rzec prawdę w tej uroczystej chwili: zapomnisz o mnie. Ta katastrofa, o której radzę ci nie wspominać nikomu w świecie, wyczerpie na szereg lat wszystko co było romantycznego i burzliwego w twoim charakterze. Byłaś stworzona, aby żyć w świecie średniowiecznych bohaterów; okaż ich niezłomny hart. Niechaj to, co się ma stać, spełni się w tajemnicy, nie narażając ciebie. Przybierz fałszywe nazwisko, i nie zwierzaj się nikomu. Jeśli ci koniecznie trzeba pomocy przyjaciela, przekazuję ci księdza Pirard.
„Nie rozmawiaj z nikim innym, zwłaszcza zaś z ludźmi swojej sfery: z panem de Luz, de Caylus, etc.
„W rok po mej śmierci, wyjdź za pana de Croisenois; rozkazuję ci to jako twój mąż. Nie pisz do mnie, nie odpowiem. Mimo że, jak sądzę, mniej jestem niegodziwy od Jagona, powiem jak on: From this time forth I never will speack word.
„Nie będę już więcej mówił ani pisał; ty otrzymasz moje ostatnie słowa, jak również moje ostatnie uwielbienie. — J. S.“
Wysławszy ten list, Juljan, nieco otrzeźwiony, pierwszy raz uczuł się bardzo nieszczęśliwy. Każdy poryw ambicji niweczyło mu kolejno w sercu to wielkie słowo: Umrę. Śmierć, sama w sobie, nie była w jego oczach straszną. Całe jego życie było jedynie długiem przygotowaniem do nieszczęścia; przyczem nie zapomniał o tem, które uchodzi za największe.
— Jakto! powiadał sobie, gdybym, za dwa miesiące, miał się pojedynkować z doskonałym fechmistrzem, czyż byłbym na tyle słaby aby myśleć o tem ustawicznie i to z lękiem?
Stracił niejedną godzinę, siląc się zgłębić samego siebie w tej mierze. Kiedy przejrzał jasno swoją duszę i kiedy prawda ukazała się jego oczom równie wyraźnie co jedna z kolumn więziennych, zaczął myśleć o wyrzutach!
Czemu miałbym mieć wyrzuty? Obrażano mnie okrutnie; zabiłem, zasługuję na śmierć; to wszystko. Umieram, załatwiłem rachunki z ludzkością. Nie zostawiam żadnego zobowiązania, nie jestem nic winien nikomu. W śmierci mej haniebne jest tylko narzędzie: to jedno starczy aż nadto, aby mnie okryć hańbą w oczach łyków z Verrières; ale, z intelektualnego punktu widzenia, cóż to za głupstwo! Zostaje mi jeden sposób okrycia się blaskiem w ich oczach: rozrzucać między lud złoto, idąc na stracenie. Pamięć moja, złączona z pojęciem złota, zostanie dla nich świetna.
Po chwili dumania, konkluzja ta stała się dlań oczywista; Juljan powiedział sobie: „Nie mam już nic do roboty na ziemi“; i zasnął głęboko.
Około dziesiątej wieczór, dozorca zbudził go, przyniósłszy wieczerzę.
— Co mówią w Verrières?
— Panie Juljanie, przysięga, którą złożyłem na krucyfiks wobec królewskiego trybunału obejmując posadę, zniewala mnie do milczenia.
Milczał, ale nie wychodził. Widok tej grubej obłudy ubawił Juljana. Muszę, pomyślał, kazać mu długo czekać na pięć franków, za które pragnie sprzedać swoje sumienie.
Skoro dozorca ujrzał, że Juljan kończy wieczerzę nie czyniąc żadnego zamachu na jego dyskrecję, odezwał się obleśnym głosem:
— Przyjaźń, jaką mam dla pana, panie Juljanie, każe mi mówić, mimo że to jest ponoć sprzeczne z interesem sprawiedliwości, ponieważ to panu może posłużyć do obrony... Pan Juljan jest poczciwy człowiek, ucieszy się tedy, skoro mu powiem, że pani de Rênal ma się lepiej.
— Jakto! żyje? krzyknął Juljan oszołomiony.
— Co! pan nic nie wiedział? rzekł dozorca z głupawą miną, która niebawem zmieniła się w wyraz błogiej chciwości. Słusznieby się należało, aby pan coś przesłał chirurgowi, który, wedle prawa i sprawiedliwości, nie powinien był nic mówić. Ale, aby panu sprawić przyjemność, poszedłem do niego, opowiedział mi wszystko...
— Zatem rana nie jest śmiertelna, rzekł Juljan zniecierpliwiony; ręczysz mi za to życiem?
Dozorca, olbrzym wysoki na sześć stóp, cofnął się ku drzwiom przestraszony. Juljan ujrzał, że obrał złą drogę; usiadł i rzucił panu Noiroud ludwika.
W miarę jak opowiadanie tego człowieka upewniało Juljana że rana pani de Rênal nie jest śmiertelna, uczuł iż łzy napływają mu do oczu. — Wyjdź stąd! rzekł szorstko.
Dozorca usłuchał. — Wielki Boże! żyje, wykrzyknął Juljan, skoro drzwi się zawarły; i upadł na kolana płacząc gorącemi łzami.
W tej uroczystej chwili odzyskał wiarę. Cóż znaczą komedje księży? Czyż mogą ująć co z prawdy i wzniosłości, mieszczących się w pojęciu Bóstwa?
Wówczas dopiero, Juljan zaczął żałować popełnionej zbrodni. Równocześnie — okoliczność która obroniła go od rozpaczy — w tej chwili dopiero ustał stan fizycznego podrażnienia, jakgdyby szaleństwa, w jakiem był pogrążony od wyjazdu z Paryża.
Łzy jego miały szlachetne źródło; nie wątpił ani na chwilę że go skażą.
— Więc będzie żyła! powiadał sobie... Będzie żyła, aby mi przebaczyć i kochać mnie..
Nazajutrz, kiedy go dozorca zbudził, było bardzo późno.
— Chwat z pana, panie Juljanie, rzekł. Dwa razy zaglądałem i nie chciałem pana budzić. Ma pan tu dwie butelki doskonałego wina, które panu posyła ksiądz Maslon, nasz proboszcz.
— Jakto, ten obwieś jeszcze tutaj? spytał Juljan.
— A tak, rzekł dozorca ciszej; ale niech pan nie mówi tak głośno, toby panu mogło zaszkodzić.
Juljan rozśmiał się z serca.
— W mojem położeniu, jedynie pan mógłbyś mi zaszkodzić, gdybyś przestał być dobry i ludzki... Zapłacę ci dobrze, dodał Juljan z wyniosłą miną, którą usprawiedliwiała wręczona równocześnie sztuka złota.
Noiroud opowiedział na nowo ze szczegółami wszystko czego się dowiedział o pani de Rênal, ale nie wspomniał nic o odwiedzinach Elizy. Był pokorny i uniżony do ostatnich granic. Juljanowi przemknęła przez głowę taka myśl: Ten olbrzym-pokraka zarabia tu może jakieś trzysta, czterysta franków, ile że więzienie stoi zazwyczaj pusto; mogę mu zapewnić dziesięć tysięcy, jeśli zechce uciec ze mną do Szwajcarji... Trudność w tem, aby go przekonać o mojej dobrej wierze. Myśl o długiej rozmowie, jaką musiałby przebyć z tak plugawą istotą, obudziła w Juljanie wstręt, zaczął myśleć o czem innem.
Wieczorem, było już za późno. O północy, zajechała po niego karetka pocztowa. Żandarmi towarzyszący Juljanowi zachowywali się bardzo przyzwoicie. Rano, skoro przybył do więzienia w Besançon, pomieszczono go łaskawie na górnem piętrze gotyckiej wieży. Ocenił architekturę na początek XIV wieku; podziwiał jej wdzięk i lekkość. Przez wąską przestrzeń między murami, oko Juljana ogarniało skrawek wspaniałego widoku.
Nazajutrz przebył śledztwo, poczem przez kilka dni zostawiono go. Był w duszy spokojny, cała sprawa wydawała mu się niezmiernie prosta: Chciałem zabić, powinienem być zabity.
Nie myślał o tem bliżej. Sąd, przykrość publicznego występu, obrona, wszystko to wydawało mu się niby drobny kłopot, nudny ceremonjał, o którym będzie czas myśleć, gdy przyjdzie pora. Chwila śmierci nie obchodziła go również: Pomyślę o tem po wyroku. Życie nie zdawało mu się nudne, patrzał na wszystkie rzeczy pod innym kątem, nie miał już ambicji. Rzadko myślał o pannie de la Mole. Zaprzątały go natomiast wyrzuty i nasuwały mu często obraz pani de Rênal, zwłaszcza w ciszy nocnej, którą w tej wyniosłej wieży przerywał jedynie krzyk morskiego orła.
Dziękował niebu, że jej nie zranił śmiertelnie. — Rzecz zdumiewająca! powiadał sobie; sądziłem, że listem swoim do pana de la Mole zniweczyła na zawsze moje przyszłe szczęście, i oto, w niespełna dwa tygodnie po liście, nie myślę już zupełnie o tem, co mnie zaprzątało... Dwa, trzy tysiące franków, aby żyć spokojnie gdzieś w górach, w Vergy... Byłem wówczas szczęśliwy... Nie znałem swego szczęścia!
To znów zrywał się nagle. Gdybym był zranił śmiertelnie panią de Rênal, zabiłbym się... Trzeba mi tej pewności, aby nie czuć wstrętu do samego siebie.
Zabić się! oto wielka sprawa, mówił sobie. Ci sędziowie, tacy formaliści, tacy zażarci na biednego winowajcę, ludzie którzy powiesiliby najlepszego obywatela aby zarobić order... Umknąłbym się ich władzy, ich niezdarnym obelgom, które miejscowy dzienniczek nazwie krasomówstwem...
Mam do życia, mniej więcej, kilka tygodni. Zabić się! na honor, nie, rzekł sobie po kilku dniach, Napoleon został przy życiu...
Zresztą, życie jest przyjemne, pobyt spokojny, niema natrętów, dodał śmiejąc się, i zaczął gotować spis książek, które zamierzał sprowadzić z Paryża.
Grób przyjaciela.
Sterne.
Raz, o niezwykłej porze, usłyszał hałas na korytarzu; orzeł morski odleciał z krzykiem, drzwi otworzyły się i czcigodny ksiądz Chélan, drżący, z laską w ręku, rzucił się w objęcia Juljana.
— Och, wielki Boże! czy podobna, moje dziecko... Wyrodku! chciałem powiedzieć.
Dobry starzec nie mógł dodać ani słowa. Juljan zląkł się aby nie upadł. Musiał go odprowadzić do krzesła. Ręka czasu zaciężyła nad tym człowiekiem, niegdyś tak pełnym energji. Wydał się Juljanowi jakby cieniem samego siebie.
Staruszek zaczerpnął oddech: — Przedwczoraj dopiero dostałem twój list ze Strassburga, z pięciomaset frankami dla biednych; doręczono mi go w górach, gdzie osiadłem u bratanka. Wczoraj dowiaduję się o katastrofie... O nieba! czy to możliwe!
Starzec nie płakał, wyglądał jak nieprzytomny. Dodał machinalnie: Będzie ci trzeba twoich pięciuset franków, odnoszę ci je.
— Trzeba mi ciebie, ojcze! wykrzyknął Juljan wzruszony. Mam zresztą pieniądze.
Ale nie zdołał już nic wydobyć ze staruszka. Od czasu do czasu ksiądz Chélan ronił kilka łez, które spływały w milczeniu po twarzy; następnie spoglądał na Juljana, jakby zdziwiony że chłopiec ujmuje jego ręce i niesie je do ust. Ta fizjognomja niegdy tak żywa, wyrażająca najszlachetniejsze uczucia, nie była już zdolna ocknąć się z apatji. Jakiś wieśniak przybył niebawem po starca. — Nie trzeba go męczyć, rzekł do Juljana, który zrozumiał że to bratanek. Zjawisko to pogrążyło go w głębokiem przygnębieniu; łzy mu obeschły. Wszystko zdało mu się beznadziejnie smutne; czuł jak serce mu lodowacieje w piersiach.
Była to najokrutniejsza chwila, jakiej doświadczył od spełnienia zbrodni. Ujrzał oto śmierć, w całej jej szpetocie. Wszystkie złudzenia wielkości duszy, szlachetności, pierzchły jak obłok przed burzą.
Ten straszny stan trwał kilka godzin. Po zatruciu moralnem, trzeba leków fizycznych, szampańskiego wina. Juljan uważałby się za tchórza, gdyby się do tego uciekał. Pod koniec okropnego dnia, który spędził przechadzając się w ciasnej wieży, wykrzyknął wreszcie: — Szaleniec ze mnie! Tylko wtedy, gdybym miał umrzeć jak inni ludzie, widok biednego starca powinienby mnie wtrącić w ten smutek; ale śmierć szybka i w kwiecie wieku zabezpiecza mnie właśnie od tej smutnej zgrzybiałości.
Minio wszelkich rozumowań, Juljan czuł się roztkliwiony, słaby, a tem samem pognębiony temi odwiedzinami.
Nie było w nim już nic surowego, wielkiego, żadnej rzymskiej cnoty; śmierć przedstawiała mu się na wielkiej wyżynie i jako rzecz mniej łatwa.
— To będzie mój termometr, myślał. Dziś wieczór jestem dziesięć stopni poniżej odwagi, która mnie wiedzie na poziom gilotyny. Dziś rano, miałem tę odwagę. Zresztą, o cóż chodzi? bylem ją odzyskał w potrzebnej chwili. Porównanie z termometrem zabawiło go i zmieniło bieg jego myśli.
Nazajutrz, po przebudzeniu, wstydził się poprzedniego dnia. Szczęście moje, spokój, są zagrożone. Gotował się już napisać do prezydenta Sądu z prośbą aby nie wpuszczano doń nikogo. A Fouqué? pomyślał. Gdyby się zdobył na to aby przybyć do Besançon, jakżeby mu było przykro!
Od dwóch miesięcy może nie wspomniał go. — W Strassburgu byłem wielkim głupcem; nie sięgałem myślą poza galony. Wspomnienie Fouquégo zajęło go i roztkliwiło. Przechadzał się wzburzony. Oto jestem teraz na dwadzieścia stopni niżej poziomu śmierci... Jeśli ta słabość ma wzrastać, lepiej mi będzie się zabić. Cóż za radość dla takich Maslonów i Valenodów, jeżeli umrę jak nikczemnik!
Przybył Fouqué; prosty ten i zacny człowiek nie posiadał się z bólu. Jedyną jego myślą — o ile wogóle był zdolny zebrać myśli — było sprzedać całe swoje mienie, aby przekupić dozorcę i ocalić Juljana. Gadał długo i szeroko o ucieczce pana de Lavalette.
— Przykrość mi robisz, rzekł Juljan; Lavalette był niewinny, a ja jestem zbrodniarz. Niechcący dałeś mi uczuć różnicę...
Ale czy to prawda? Jakto! sprzedałbyś wszystko? rzekł Juljan, znów podejrzliwy i nieufny.
Fouqué, uszczęśliwiony że przyjaciel wchodzi w jego myśl, wyszczególnił mu obszernie, niemal co do franka, ile może dostać za wszystko co posiada.
Cóż za szczytna ofiara ze strony wieśniaka! myślał Juljan. Ileż oszczędności, ileż brudnego niemal sknerstwa, które przyprawiało mnie o rumieniec gdy na nie patrzałem, poświęca oto dla mnie! Żaden z tych pięknych młodzieńców, których widywałem w pałacu la Mole i którzy czytują Renégo, nie miałby tych śmiesznostek; ale, z wyjątkiem bardzo młodych i nie znających jeszcze wartości pieniędzy, któryż z paryskich lalusiów byłby zdolny do takiego poświęcenia?
Wszystkie prowincjonalizmy, wszystkie pospolitości Fouquégo znikły; Juljan rzucił się w jego ramiona. Nigdy prowincja, porównana z Paryżem, nie święciła piękniejszego tryumfu. Fouqué, uszczęśliwiony zapałem, którego odbłysk ujrzał w oczach przyjacielu, mniemał że Juljan godzi się na ucieczkę.
Ten widok wzniosłości wrócił Juljanowi całą siłę, której pozbawiło go zjawisko księdza Chélan. Był jeszcze bardzo młody; ale, wedle mnie, była to szlachetna latorośl. Zamiast iść od tkliwości do wyrachowania, jak większość ludzi, on, przeciwnie, z wiekiem byłby nabrał dobroci, zdolności do wzruszeń, wyleczyłby się z obłędnej nieufności... Ale na co te czcze przepowiednie?
Przesłuchania stawały się coraz częstsze, nawspak wysiłkom Juljana, którego wszystkie odpowiedzi dążyły do skrócenia sprawy. — Zabiłem lub przynajmniej chciałem zadać śmierć z rozmysłem, odpowiadał codzień. Ale sędzia był przedewszystkiem formalistą. Zeznania Juljana nie skracały bynajmniej śledztwa; sędzia czuł się podrażniony w ambicji. Juljan nie wiedział, że go chciano przenieść do okropnej kaźni i że tylko dzięki staraniom Fouquégo zostawiono mu piękny pokój w baszcie.
W liczbie znacznych osobistości, które Fouqué zaopatrywał w drzewo, znajdował się ksiądz de Frilair. Zacny kupiec dotarł do wszechpotężnego wielkiego wikarjusza. Ku niewymownemu zachwytowi Fouquégo, ksiądz de Frilair oświadczył, iż, wzruszony przymiotami Juljana oraz usługami jakie niegdyś oddał seminarjum, chce wstawić się za nim do sędziów. Fouqué dojrzał w tem błysk nadziei; wychodząc i kłaniając się do ziemi, prosił wielkiego wikarjusza aby przyjął dziesięć ludwików i obrócił je na msze św. na intencję oskarżonego.
Fouqué mylił się grubo. Ksiądz de Frilair nie był Valenodem. Odmówił, i starał się nawet wytłumaczyć dobremu wieśniakowi, że słuszniejby uczynił, zachowując te pieniądze na lepszy użytek. Widząc że niepodobna wyrazić się jasno bez nieostrożności, poradził mu, aby obrócił tę kwotę na jałmużnę dla biednych więźniów, cierpiących najokrutniejsze braki.
— Ten Juljan, to szczególny człowiek, myślał ksiądz de Frilair; nie rozumiem jego postępku, powinienem zaś rozumieć wszystko... Może się uda zrobić zeń męczennika... W każdym razie dotrę do jądra sprawy; może zdołam napędzić strachu pani de Rênal, która nie ma dla nas szacunku, mnie zaś, w gruncie, nie cierpi... Może też zyskam w tem wszystkiem podstawę do publicznego pojednania się z panem de la Mole, który ma słabość do tego chłopca.
Kompromis podpisano przed paru tygodniami; ksiądz Pirard wyjechał z Besançon, natrąciwszy o tajemniczem urodzeniu Juljana, w tymsamym dniu w którym nieszczęśliwy chłopiec targnął się w Verrières na życie pani de Rênal.
Juljan widział już tylko jedną przykrość pomiędzy sobą a śmiercią, mianowicie odwiedziny ojca. Zwierzył Fouquému zamiar swój napisania do prezydenta Sądu z prośbą aby mu oszczędzono wszelkich wizyt. Ten wstręt do widoku ojca, i to w takiej chwili, uraził głęboko uczciwe, mieszczańskie serce handlarza drzewa.
Zrozumiał nagle, czemu tylu ludzi tak serdecznie nienawidzi jego przyjaciela. Przez szacunek dla nieszczęścia, skrył swoje uczucie.
— W każdym razie, odparł zimno, zakaz taki nie stosowałby się do twego ojca.
To tajemnicze postępowanie, ta wytworna postać, kto to może być?
Schiller.
Nazajutrz, drzwi otworzyły się bardzo wcześnie. Juljan zbudził się nagle.
— Och, Boże! pomyślał, to ojciec. Cóż za przykra scena!
W tej samej chwili, kobieta w stroju wieśniaczki rzuciła się w jego ramiona. Zaledwie mógł ją poznać. Była to panna de la Mole.
— Niedobry! dopiero z twego listu dowiedziałam się gdzie jesteś. W Verrières dowiedziałam się o tem co ty nazywasz swoją zbrodnią, a co jest tylko szlachetną zemstą, godną hardego serca bijącego w tej piersi...
Mimo jego uprzedzeń do panny de la Mole — uprzedzeń, których zresztą nie uświadamiał sobie zbyt jasno — wydała się Juljanowi bardzo ładna. To co robi, co mówi, czyż nie jest świadectwem szlachetnych uczuć, wznoszących ją wysoko ponad wszelką małość i pospolitość? Znów miał uczucie że kocha królowę; jakoż, po chwili, przemówił do niej z rzadką górnością myśli:
— Przyszłość rysowała się mym oczom bardzo jasno. Po mej śmierci, chciałem abyś wyszła za pana de Croisenois, jako wdowa. Szlachetna ale nieco romantyczna dusza uroczej wdowy, wróciwszy na drogę pospolitego rozsądku pod wpływem niezwykłego, tragicznego i wielkiego dla niej wydarzenia, raczyłaby ocenić rzetelną wartość młodego margrabiego. Zgodziłaby się wreszcie być szczęśliwą szczęściem zwykłych ludzi: poważanie, bogactwo, zaszczyty... Ale, droga Matyldo, przyjazd twój do Besançon, o ile wyjdzie na jaw, będzie śmiertelnym ciosem dla pana de la Mole, a tegobym sobie nie przebaczył. Sprawiłem mu tyle zgryzoty! Akademik powie, że wygrzał żmiję na łonie.
— Wyznaję, żem się nie spodziewała tyle chłodnego rozsądku, tyle troski o przyszłość, rzekła panna de la Mole, nieco urażona. Pokojówka moja, prawie tak rozsądna jak ty, wzięła paszport na swoje nazwisko. Przyjechałam tu pocztą jako pani Michelet.
— I pani Michelet dostała się tu tak łatwo?
— Och! zawsze jesteś człowiekiem niepospolitym, tym który mnie zainteresował! Najpierw ofiarowałam sto franków sekretarzowi sędziego, który utrzymywał, że niepodobna wpuścić mnie do wieży. Ale, wziąwszy pieniądze, ten uczciwy człowiek kazał mi wyczekiwać, zaczął robić trudności, myślałam że mnie chce okraść...
Urwała.
— No i...? spytał Juljan.
— Nie gniewaj się, Julisiu, rzekła ściskając go, musiałam zdradzić swoje nazwisko temu panu, który mnie brał za jakąś gryzetkę z Paryża, zakochaną w pięknym Juljanie... (To jego wyrażenia). Przysięgłam mu, że jestem twoją żoną, i będę miała pozwolenie widywania cię codzień.
— Stało się, pomyślał Juljan, nie mogłem zapobiec temu szaleństwu. Ostatecznie, pan de la Mole jest tak wielkim panem, że opinja potrafi znaleźć usprawiedliwienie dla młodego pułkownika, który zaślubi tę uroczą wdowę. Moja śmierć pokryje wszystko.
I poddał się z rozkoszą miłości Matyldy; było w tem szaleństwo, wielkość duszy, najdziwniejsze wrażenia. Oświadczyła zupełnie poważnie gotowość zabicia się wraz z nim.
Po pierwszych wylewach, kiedy Matylda nasyciła się szczęściem oglądania Juljana, żywa ciekawość owładnęła nagle jej duszę. Przyglądała się kochankowi; przerastał o wiele to co sobie wyobrażała. Miała wrażenie, że zmartwychwstał Bonifacy de la Mole, ale heroiczniejszy.
Matylda obeszła najlepszych miejscowych adwokatów; obraziła ich ofiarując im złoto zbyt otwarcie, ale w końcu przyjęli.
Spostrzegła rychło, iż, w zakresie wątpliwych a doniosłych spraw, wszystko w Besançon zależy od księdza de Frilair.
Kiedy, pod skromnem nazwiskiem pani Michelet, siliła się dotrzeć do wszechpotężnego członka kongregacji, napotkała zrazu niesłychane trudności. Ale tymczasem rozeszła się po mieście wieść o piękności młodej modystki, oszalałej z miłości i przybyłej z Paryża aby pocieszyć Juljana Sorel.
Matylda uganiała sama pieszo po Besançon, miała nadzieję, że jej nie poznają. W każdym razie uważała, że z korzyścią dla sprawy będzie poruszyć wyobraźnię ludu. Szaleństwo jej szło tak daleko, że roiła o wznieceniu rozruchów w razie gdyby Juljan szedł na śmierć. Panna de la Mole sądziła, że ubrana jest skromnie, jak przystało ciężko stroskanej kobiecie; tymczasem wygląd jej ściągał wszystkie spojrzenia.
Była już w Besançon przedmiotem powszechnego zajęcia, kiedy, po tygodniowych zabiegach, uzyskała posłuchanie u księdza de Frilair.
Pojęcie potężnego członka kongregacji, oraz głębokiej, chytrej zbrodniczości były tak zespolone w umyśle Matyldy, iż, mimo swej odwagi, drżała dzwoniąc do konsystorza. Zaledwie mogła iść, kiedy jej przyszło wstąpić na schody wiodące do pokojów wielkiego wikarjusza. Pustka biskupiego pałacu przejmowała ją chłodem. Siądę na fotelu, ten fotel chwyci mnie za ramiona, i zniknę. U kogo moja pokojowa będzie mogła upomnieć się o mnie? Naczelnik policji nie odważy się ruszyć palcem... Jestem sama, sama w tem wielkiem mieście!
Objąwszy okiem apartament, panna de la Mole uspokoiła się. Przedewszystkiem, otworzył jej lokaj w wytwornej liberji. Salon, do którego ją wprowadzono, odznaczał się wykwintnym zbytkiem, jaki spotyka się w Paryżu jedynie w najwyższych domach. Ksiądz de Frilair zbliżył się z ojcowskim wyrazem twarzy: majaki straszliwych zbrodni pierzchły. Nie znalazła nawet na tej pięknej twarzy owej energicznej, nieco surowej cnoty, tak odstraszającej dla Paryżan. Lekki uśmiech, który ożywiał rysy wszechpotężnego księdza zwiastował dobrze wychowanego człowieka, światłego prałata, mądrego pasterza. Owionęła Matyldę atmosfera Paryża.
Kilka chwil wystarczyło księdzu de Frilair, aby wydobyć z Matyldy wyznanie, że jest córką jego potężnego przeciwnika, margrabiego de la Mole.
— W istocie, nie jestem panią Michelet, rzekła odzyskując zwykłą wyniosłość; wyznaję to bez trudu, przychodzę bowiem zasięgnąć pańskiej rady co do możliwości ucieczki pana de la Vernaye. Po pierwsze, winien jest jedynie nierozwagi; kobieta do której strzelił, ma się dobrze. Po drugie, gdy chodzi o przekupienie podrzędnych figur, mogę natychmiast złożyć pięćdziesiąt tysięcy franków, przyrzec zaś drugie tyle. Wreszcie, wdzięczność moja i mojej rodziny nie cofnie się przed niczem dla osoby, która ocali pana de la Vernaye.
Ksiądz de Frilair wydawał się zdziwiony tem nazwiskiem. Matylda pokazała kilka listów ministra wojny, adresowanych do pana Juljana Sorel de la Vernaye.
— Widzi pan, że ojciec zajął się jego losem. Zaślubiłam Juljana w sekrecie; otóż ojciec pragnął, aby uzyskał wyższy stopień wojskowy, nim się ogłosi to małżeństwo, nieco osobliwe dla panny de la Mole.
Matylda zauważyła, iż, w miarę jak ksiądz de Frilair dochodził do tych ważnych odkryć, wyraz dobroci i łagodnej słodyczy znikał z jego oblicza, na którem malował się w tej chwili spryt połączony z głębokim fałszem.
Ksiądz miał wątpliwości, odczytywał zwolna urzędowe dokumenty.
Jaką korzyść mogę wyciągnąć z tych dziwnych zwierzeń, myślał. Oto znalazłem się nagle w bliskich stosunkach z przyjaciółką słynnej marszałkowej de Fervaques, wszechmocnej siostrzenicy J. E. biskupa ***, który samowładnie rozdaje infuły we Francji. To, com uważał za odległą przyszłość, staje się rzeczywistością. To może mnie doprowadzić do celu.
W pierwszej chwili, Matylda zlękła się nagłej zmiany potężnego człowieka, z którym znalazła się sama w odludnym pałacu. — Ale nie! rzekła sobie rychło, czyż nie byłoby o wiele gorzej, gdybym się rozbiła o zimny egoizm księdza sytego władzy i użycia!
Olśniony otwierającą się przed nim nagłą i nieprzewidzianą drogą do infuły, uderzony inteligencją Matyldy, ksiądz de Frilair przestał na chwilę panować nad sobą. Panna de la Mole ujrzała go prawie u swych stóp; nadzieja i ambicja wstrząsały go nerwowym dreszczem.
Rozumiem, pomyślała; nic tu nie będzie niemożliwe dla przyjaciółki pani de Fervaques. Mimo dotkliwego jeszcze ukłucia zazdrości, zdobyła się na to, aby wyjaśnić, że Juljan jest bliskim przyjacielem marszałkowej i że spotykał u niej codzień J. E. biskupa ***.
— Gdyby się ciągnęło bodaj kilka razy z rzędu listę trzydziestu sześciu przysięgłych z pośród wybitnych mieszkańców departamentu, rzekł wielki wikarjusz z okiem płonącem ambicją, kładąc nacisk na każde słowo, uważałbym za bardzo nieszczęśliwy traf, gdybym w każdej liście nie liczył jakiego dziesiątka przyjaciół, i to z najinteligentniejszych. Prawie zawsze będę miał większość, więcej niż większość, gdy chodzi o skazanie, widzi tedy pani z jaką łatwością przyszłoby mi uniewinnić...
Ksiądz urwał nagle, jakby zdumiony dźwiękiem własnego głosu; odsłaniał rzeczy, których nie mówi się profanom.
Ale z kolei Matylda osłupiała, kiedy ksiądz wtajemniczył ją w to, co głównie zdumiewało i zaprzątało całe Besançon w przygodzie Juljana, a mianowicie że wzbudził on niegdyś żywą namiętność w pani de Rênal i namiętność tę długi czas podzielał. Ksiądz de Frilair spostrzegł z łatwością, jak mocno opowiadanie jego poruszyło Matyldę.
— Oto mój odwet! pomyślał. Mam wreszcie sposób powodowania tą energiczną osóbką: drżałem, że mi się to nie uda. Dystynkcja i wyniosłość Matyldy zdwajały w jego oczach urok tej rzadkiej piękności, która skłaniała się przed nim niemal błagalnie. Odzyskał całą zimną krew i nie zawahał się wbić sztylet w jej serce.
— Nie dziwiłbym się, ostatecznie, rzekł lekko, gdybyśmy się dowiedzieli, że to przez zazdrość pan Sorel strzelił do kobiety, którą niegdyś tak kochał. Jestto osoba bynajmniej nie pozbawiona powabów cielesnych, od niedawna zaś przyjmowała bardzo często niejakiego księdza Marquinot z Dijon, jansenistę bardzo podejrzanych obyczajów, jak oni wszyscy.
Podchwyciwszy słabą stronę pięknej panny, ksiądz de Frilair krwawił z rozkoszą jej serce.
— Czemu, mówił zwracając palące oczy na Matyldę, pan Sorel wybrał kościół, jeżeli nie dlatego, iż, właśnie w tej chwili, rywal jego odprawiał mszę? Wszyscy przyznają wiele inteligencji a jeszcze więcej przezorności szczęśliwemu człowiekowi, którym się pani interesuje. Cóż prostszego, niż ukryć się w ogrodzie pana de Rênal, który znał tak dobrze? tam, mając niemal pewność że go nikt nie zobaczy, nie schwyci ani nie będzie podejrzewał, mógł zadać śmierć kobiecie, o którą był zazdrosny.
Rozumowanie to, tak słuszne na pozór, do reszty wyprowadziło Matyldę z równowagi. Ta dusza harda, ale nasycona oschłym rozsądkiem wielkiego świata, nie łatwo zdolna była zrozumieć rozkosz drwienia sobie z wszelkiego rozsądku, tak żywą dla dusz z płomienia. W sferach w których obracała się Matylda, namiętność wyjątkowo chyba zdoła się wyzuć z rozsądku; z okna skacze się zwykle z piątego piętra.
Wreszcie ksiądz de Frilair uczuł się panem sytuacji. Dał do zrozumienia Matyldzie (bezwątpienia kłamał), że urzędnik mający oskarżać Juljana jest na jego rozkazy.
Skoro los wyznaczy trzydziestu sześciu przysięgłych na bieżącą kadencję, ksiądz de Frilair obrobi wprost i osobiście najmniej trzydziestu.
Gdyby Matylda nie była tak ładna, wielki wikarjusz nie mówiłby z nią tak jasno wcześniej niż za jaką piątą lub szóstą konferencją.
Castres 1676. Tuż obok mego domu brat zabił siostrę; szlachcic ów już raz dopuścił się morderstwa. Ojciec jego dał potajemnie sędziom pięćset talarów i ocalił mu życie.
Locke, Podróż po Francji.
Wyszedłszy z konsystorza, Matylda nie zawahała się wysłać umyślnego do pani de Fervaques; obawa narażenia się nie wstrzymała jej ani ma sekundę. Zaklinała rywalkę, aby się wystarała o list do księdza de Frilair, całkowicie pisany ręką biskupa ***. Posunęła się nawet do tego, że błagała ją o przybycie do Besançon. Ze strony tej zazdrosnej i hardej duszy był to rys heroiczny!
W myśl rady Fouquégo, była natyle ostrożna, że nie wspomniała Juljanowi o swych staraniach. Obecność jej nękała go już dość i bez tego. W obliczu śmierci, Juljan stał się skrupulatniejszy niż był w życiu: miał wyrzuty nietylko wobec pana de la Mole, ale i wobec Matyldy.
Dziwna rzecz! powiadał sobie; kiedy jesteśmy razem, miewam chwile roztargnienia, nawet nudy. Ona się gubi dla mnie, a ja ją tak nagradzam! Byłżebym niegodziwcem?
Zagadnienie to niewieleby go zaprzątało dawniej, gdy poruszała nim ambicja; wówczas niepowodzenie było jedynym wstydem w jego oczach.
Czuł się zakłopotany i nieswój wobec Matyldy, tembardziej, że ona sama objawiała mu w tej chwili szaleńczą miłość. Mówiła jedynie o ofiarach które chce podjąć aby go ocalić.
Podniecona uczuciem z którego była dumna i które przeważyło jej pychę, pragnęła każdą chwilę wypełnić jakim niezwykłym postępkiem. Najdziksze, najniebezpieczniejsze dla niej projekty wypełniały jej długie rozmowy z Juljanem. Dozorcy, hojnie opłacani, pozwalali jej rządzić się w więzieniu. Pomysły Matyldy nie ograniczały się do poświęcenia reputacji; nic jej nie ważyło objawić swój stan przed całym światem. Rzucić się na kolana przed powóz króla pędzący galopem aby błagać o łaskę dla kochanka, ściągnąć na siebie uwagę monarchy narażając się na stratowanie, oto jedna z chimer, jakie roiła ta rozbujana wyobraźnia. Dzięki pośrednictwu przyjaciół, była pewna, że zdoła się dostać do najbardziej zamkniętej części ogrodów królewskich w Saint-Cloud.
Juljan nie czuł się godny takiego poświęcenia; prawdę mówiąc, znużony był heroizmem. Prosta, naiwna, prawie nieśmiała tkliwość byłaby mu trafiła do serca; gdy, przeciwnie, wyniosłej duszy Matyldy trzeba było zawsze publiczności, drugich.
Wśród wszystkich udręczeń, wszystkich obaw o życie kochanka, którego nie chciała przeżyć, czuła tajemną potrzebę zdumiewania gawiedzi nadmiarem swej miłości i wzniosłością postanowień.
Juljan wyrzucał sobie, że cały ten heroizm go nie wzrusza. Cóż dopiero, gdyby znał wszystkie szaleństwa któremi Matylda nękała oddaną, ale z gruntu rozsądną i ograniczoną duszę poczciwego Fouqué.
Nie wiedział dobrze, co możnaby zarzucić poświęceniu Matyldy: i on także poświęciłby majątek i naraził życie aby ocalić Juljana. Zdumiewała go obfitość złota, które rozrzuca Matylda. W pierwszych dniach, sumy te olśniły Fouquégo, który miał dla pieniędzy typową cześć mieszkańca prowincji. Wreszcie, doszedł, że projekty panny de la Mole zmieniają się często i, z wielką ulgą, znalazł wyraz na określenie charakteru, który był dlań tak nużący: była kapryśna. Od tego epitetu, do miana narwanej, największej klątwy jaką zna prowincja, jest tylko krok.
— Rzecz dziwna, myślał jednego dnia Juljan po odejściu Matyldy, że ta namiętność której jestem przedmiotem, wzrusza mnie tak mało! a wszakże ubóstwiałem Matyldę przed dwoma miesiącami! Czytałem wprawdzie, że, wobec zbliżającej się śmierci, człowiek obojętnieje na wszystko; ale okropne jest czuć się niewdzięcznym i nie móc się zmienić. Czyżbym był egoistą? Czynił sobie w tej mierze najdotkliwsze wyrzuty.
Ambicja umarła w jego sercu, inna namiętność wynurzyła się z popiołów; nazywał ją wyrzutem z powodu morderstwa pani de Rênal.
W istocie zaś, kochał się w niej do szaleństwa. Czuł się nad wyraz szczęśliwy, kiedy, zostawszy sam, z tą pewnością że mu nikt nie przeszkodzi, mógł się cały oddać wspomnieniu szczęśliwych dni w Verrières i w Vergy. Najdrobniejsze wydarzenia tych minionych zbyt rychło czasów miały dlań urok i świeżość. Nigdy nie myślał o swych tryumfach paryskich; nudziły go.
Zazdrość Matyldy odgadła po części ten stan, który wzmagał się z dnia na dzień. Czuła, że trzeba jej walczyć z miłością samotności. Niekiedy, wymawiała ze zgrozą nazwisko pani de Rênal. Widziała, że za każdym razem Juljan zadrżał. Odtąd, namiętność jej nie miała już granic ani miary.
Jeżeli umrze, i ja umrę, powiadała sobie zupełnie szczerze. Co powiedziałyby paryskie salony, widząc że panna mego stanowiska ubóstwia do tego stopnia kochanka przeznaczonego śmierci? Aby spotkać takie uczucia, trzeba sięgnąć do epoki bohaterów; taką namiętnością drgały serca za Karola IX i Henryka III.
Wśród najżywszych uniesień, przyciskając do serca głowę Juljana, powtarzał ze zgrozą: Jakto! ta urocza głowa miałaby iść pod nóż kata! Dobrze więc! dodawała, rozpłomieniona heroizmem nie wolnym od rozkoszy, wargi moje, które tulą się do tych pięknych włosów, zastygną w dobę później.
Wspomnienia tych chwil heroizmu oraz straszliwej rozkoszy przykuwały ją przemożnemi więzami. Myśl o samobójstwie, tak zaborcza sama przez się, dotąd tak odległa od tej hardej duszy, wniknęła w nią i niebawem zapanowała w niej z bezgraniczną mocą. — Nie, krew moich przodków nie ostygła we mnie, powiadała Matylda z dumą.
— Mam cię prosić o jedną łaskę, rzekł jednego dnia Juljan; oddaj swoje dziecko na mamki w Verrières, pani de Rênal będzie go doglądała.
— To bolesne co mi mówisz... I Matylda zbladła.
— To prawda, przepraszam cię stokrotnie, wykrzyknął Juljan, jakby budząc się z zadumy i ściskając ją.
Osuszywszy jej łzy, wrócił do swej myśli, ale już zręczniej. Uderzył w ton melancholijno-filozoficzny. Mówił o tej przyszłości, która miała się dlań niebawem zamknąć... — To fakt, droga Matyldo, że wielkie uczucia są przypadkiem w życiu ale ten przypadek zdarza się jedynie u wyższych dusz... Śmierć mego syna byłaby, w gruncie, szczęściem dla twej rodziny; otóż, nędzne dusze zrozumieją to w lot. To dziecko nieszczęścia i hańby pójdzie w poniewierkę. Mam nadzieję, że, w epoce której nie chcę określać, ale którą mam odwagę przewidywać, posłuchasz mej ostatniej woli: zaślubisz margrabiego de Croisenois.
— Jakto, shańbiona?
— Hańba nie chwyta się nazwiska takiego jak twoje. Będziesz wdową, wdową po szaleńcu, ot i wszystko. Pójdę dalej: zbrodnia moja — jako że pobudką jej nie był pieniądz — nie będzie hańbiąca. Może, do tej pory, prawodawca-filozof zwalczy przesądy epoki i uzyska zniesienie kary śmierci. Wówczas, jakiś życzliwy głos wspomni jako przykład: Ot, pierwszy małżonek panny de la Mole był szaleńcem, ale nie był niegodziwym człowiekiem, zbrodniarzem. Niedorzecznością było strącać tę głowę... Wówczas, pamięć moja nie będzie bezecna, przynajmniej po jakimś czasie... Twoje stanowisko w świecie, twój majątek i, pozwól sobie powiedzieć, twoja genjalna inteligencja, stworzą panu de Croisenois, skoro zostanie twym mężem, rolę, do której sam nie byłby zdolny. Ma jedynie urodzenie i odwagę a dwa te przymioty, które tworzyły pełnego człowieka w r. 1729, dziś, o wiek później, stały się anachronizmem i rodzą jedynie pretensje. Trzeba czegoś więcej, aby dziś stanąć na czele francuskiej młodzieży.
Twój silny i przedsiębiorczy charakter stanie się podporą stronnictwa, w które pchniesz swego męża. Będziesz godną następczynią pań de Chevreuse i de Longueville z czasu Frondy... Ale wówczas, droga Matyldo, boski ogień, który cię ożywia w tej chwili, wychłódnie nieco.
Pozwól to sobie powiedzieć: za piętnaście lat, miłość twoja dla mnie będzie ci się przedstawiała jako szaleństwo godne rozgrzeszenia, ale zawsze jako szaleństwo...
Urwał nagle i zadumał się. Znów znalazł się wobec tej myśli tak dotkliwej dla Matyldy: Za piętnaście lat, pani de Rênal będzie ubóstwiała mego syna, a ty zapomnisz o nim...
Dlatego dziś jestem mądry, że niegdyś byłem szalony. O, filozofie, który widzisz jedynie bieżącą chwilę, jakże twój wzrok jest krótki! Oko twoje niezdolne jest śledzić podziemnej pracy namiętności.
Goethe.
Rozmowę tę przerwało śledztwo, poczem nastąpiła konferencja z adwokatem, który podjął się obrony. Były to jedyne przykre chwile owego leniwego życia wypełnionego tkliwem marzeniem.
— Zachodzi fakt morderstwa, i to morderstwa z rozmysłem, oświadczył Juljan zarówno sędziemu jak adwokatowi. Przykro mi bardzo, panowie, dodał z uśmiechem, ale to sprowadza waszą działalność do nader szczupłych rozmiarów.
— Ostatecznie, powiadał sobie Juljan skoro zdołał się oswobodzić od tych figur, muszę być odważny, odważniejszy niewątpliwie od tych dwóch ludzi. Oni patrzą na ten fatalny pojedynek jako na szczyt nieszczęścia, jako na bezmiar grozy, gdy ja pomyślę o nim poważnie jedynie w sam dzień.
To dlatego, że ja poznałem większe nieszczęście, myślał Juljan, dalej. O ileż więcej cierpiałem w czasie pierwszej podróży do Strassburga, gdy mniemałem że Matylda rzuciła mnie na zawsze... I powiedzieć, że pragnąłem tak namiętnie tej bliskości, którą dziś przyjmuję tak chłodno... W istocie, czuję się szczęśliwszy sam, niż kiedy ta śliczna panna dzieli mą samotność...
Adwokat, pedant i formalista, uważał go za szaleńca, i myślał, wraz z ogółem, że to zazdrość wcisnęła mu pistolet w rękę. Jednego dnia, spróbował Juljanowi dać do zrozumienia, że domysł taki, bez względu na jego prawdziwość, byłby znakomitym środkiem obrony. Ale apatja oskarżonego ustąpiła, w mgnieniu oka, stanowczości.
— Jeśli pan dbasz o swoje życie, wykrzyknął Juljan wpół-przytomny, nie waż się powtarzać tak ohydnego kłamstwa.
Ostrożny adwokat zląkł się na chwilę aby go Juljan nie zamordował. Przygotował obronę, ponieważ zbliżał się rozstrzygający dzień. W Besançon i w całym departamencie mówiono tylko o tej głośnej sprawie. Juljan nie wiedział o tem, prosił aby mu nigdy nie wspominano o tego rodzaju rzeczach.
Tego dnia, Fouqué i Matylda chcieli mu udzielić niektórych pogłosek, zdolnych, ich zdaniem, obudzić nadzieję; Juljan przerwał im przy pierwszem słowie.
— Zostawcie mi moje idealne życie. Wasze ploteczki, zdarzenia, szczegóły, mniej lub więcej dla mnie drażniące, wyrwały mnie z nieba. Każdy umiera jak może; ja chcę myśleć o śmierci na swój sposób. Co mi inni? Moje stosunki z innymi będą gwałtownie przecięte. Przez litość, nie mówcie mi już o tych ludziach; dość już widywać sędziego i adwokata.
W istocie, powiadał sam do siebie, zdaje się, że moim losem jest umrzeć marząc. Istota nieznana jak ja, pewna że zapomną o niej przed upływem dwóch tygodni, byłaby zaiste, bardzo niemądra, gdyby się siliła grać komedję...
Rzecz wszelako osobliwa, że sztukę używania życia poznałem dopiero od czasu jak widzę jego kres tak blisko.
Spędził te ostatnie dni przechadzając się po wąskiej terasie na wieży, paląc doskonałe cygara, które Matylda sprowadziła przez kurjera z Holandji, i nie domyślając się że teleskopy całego miasta oczekują codzień jego zjawienia się. Myśl jego była w Vergy. Nigdy nie odzywał się do Fouquégo o pani de Rênal, ale parę razy przyjaciel wspomniał że rychło przychodzi do zdrowia, a słowa te znalazły żywy oddźwięk w sercu Juljana.
Gdy dusza więźnia przebywała prawie ciągle w krainie marzeń, Matylda, zajęta rzeczywistością, jak przystało arystokratce, zdołała tak daleko posunąć korespondencję między panią de Fervaques a księdzem de Frilair, że padło nawet wielkie słowo infuła.
Czcigodny prałat, zawiadujący listą beneficjów, dodał w formie przypisku do listu siostrzenicy: Ten biedny Sorel jest tylko narwany, mam nadzieję, że go uwolnicie.
Na widok tego dopisku, ksiądz de Frilair oszalał. Nie wątpił, że ocali Juljana.
— Gdyby nie to jakobińskie prawo, które nakazuje zestawienie olbrzymiej listy przysięgłych, i którego istotnym celem jest odjąć wszelki wpływ ludziom dobrze urodzonym, ręczyłbym za werdykt. Zdołałem wszak uwolnić proboszcza z N ***...
Tak mówił do Matyldy w wilję losowania trzech tuzinów przysięgłych na bieżącą sesję.
Nazajutrz, ksiądz de Frilair ucieszył się, znajdując, między nazwiskami które wyszły z urny, pięciu członków kongregacji w Besançon, zaś z poza obrębu miasta, nazwiska pp. Valenod, de Moirod, de Cholin. Ręczę przedewszystkiem za tych ośmiu, rzekł do Matyldy. Pięciu pierwszych, to narzędzia. Valenod jest moim agentem, Moirod zawdzięcza mi wszystko, de Cholin to głupiec, który wszystkiego się lęka.
Dziennik obwieścił całemu departamentowi nazwiska sędziów; pani de Rênal, ku niesłychanemu przerażeniu męża, postanowiła udać się do Besançon. Pan de Rênal zdołał jedynie wymóc na niej, że nie opuści łóżka, aby nie być narażoną na przykry obowiązek świadczenia.
— Nie rozumiesz mego położenia, mówił ex-burmistrz; jestem obecnie liberałem i odstępcą, jak oni nazywają: nie ulega wątpliwości, że ten chłystek Valenod oraz ksiądz de Frilair wymogą na przewodniczącym i na sędziach wszystko co może mi dokuczyć.
Pani de Rênal poddała się bez trudności. — Gdybym się zjawiła w sali sądowej, powiadała sobie, wyglądałoby to na domaganie się pomsty.
Mimo obietnic danych spowiednikowi oraz panu de Rênal, ledwie przybywszy do Besançon napisała własnoręcznie do każdego z przysięgłych:
„Nie pojawię się w dzień sądu, ponieważ obecność moja mogłaby oddziałać niekorzystnie na sprawę pana Sorel. Pragnę tylko jednej rzeczy, i to z całego serca, mianowicie jego ocalenia. Niech pan będzie przekonany: straszna myśl, iż, z mego powodu, posłano niewinnego na stracenie, zatrułaby resztę mego życia i skróciłaby je z pewnością. W jaki sposób moglibyście go skazać na śmierć, skoro ja żyję? Nie, to pewna, społeczeństwo nie ma prawa wydzierać życia, zwłaszcza takiemu człowiekowi jak Juljan Sorel. Całe Verrières patrzyło na napady jego niepoczytalności. Biedny młodzieniec ma potężnych nieprzyjaciół; ale, nawet wśród jego wrogów (a iluż ich jest!), któż mógłby podawać w wątpliwość jego talenty i głęboką wiedzę? Ten, którego panowie macie sądzić, nie jest zwykłą jednostką. Przez półtora roku blisko, znaliśmy go nabożnym, roztropnym, gorliwym; ale, parę razy na rok, podlegał napadom melancholji, graniczącym z obłędem. Całe Verrières, Vergy, cała moja rodzina, sam pan podprefekt oddadzą sprawiedliwość jego budującej pobożności; umie na pamięć całe Pismo święte! Czyż bezbożnik przykładałby się lata całe, aby się wyuczyć świętej książki? Moi synowie będą mieli zaszczyt doręczyć panu ten list: to dzieci! Niech pan ich raczy spytać, opowiedzą panu o tym młodym człowieku wszystkie szczegóły, które pana przekonają, jakiem barbarzyństwem byłoby skazać go. Zamiast mnie pomścić, zadalibyście mi śmierć.
„Cóż mogą jego wrogowie przeciwstawić tym faktom? Rana moja — wynik jednego z napadów szaleństwa, jakie nawet dzieci mogły zauważyć u swego nauczyciela — jest tak lekka, że, niespełna po dwóch miesiącach, pozwoliła mi przybyć pocztą do Besançon. Jeśli się dowiem, że pan się waha, bodaj w najlepszej wierze, ochronić od barbarzyństwa praw tak niewinną istotę, wstanę z łóżka w którem zatrzymują mnie jedynie rozkazy męża i pójdę rzucić się do pańskich stóp.
„Racz pan oświadczyć, że nie stwierdzono zamysłu, a nie będziesz musiał sobie wyrzucać krwi niewinnego, etc.“
Wreszcie nadszedł ów dzień, którego się tak lękały pani de Rênal i Matylda.
Niezwykła fizjognomja miasta zdwajała ich trwogę, nie pozostała nawet bez wpływu na mężną duszę Fouquégo. Cała prowincja zbiegła się do Besançon, aby być świadkiem tej romantycznej sprawy.
Od kilku dni nie było miejsca w żadnej gospodzie. Prezydent sądu zasypany był prośbami o bilety; wszystkie panie z miasta chciały być na rozprawie; sprzedawano po ulicach portrety Juljana, etc.
Matylda zachowała na tę stanowczą chwilę list pisany całkowicie własną ręką J. E. biskupa ***. Prałat ów, władnący kościołem Francji i rozdający dowoli infuły, raczył prosić o ułaskawienie Juljana. W wilję rozprawy, Matylda zaniosła ten list wszechpotężnemu wikarjuszowi.
Pod koniec posłuchania, kiedy miała odejść zalana łzami, ksiądz de Frilair wyszedł wreszcie ze swej dyplomatycznej wstrzemięźliwości. — Ręczę za werdykt, rzekł, sam niemal wzruszony. Między dwunastu osobami, mającemi orzec czy zachodzi fakt zbrodni a zwłaszcza rozmysłu, liczę sześciu oddanych przyjaciół. Dałem im do zrozumienia, że od nich zależy moja infuła. Baron Valenod, którego zrobiłem merem, rozrządza całkowicie dwoma swymi podwładnymi, pp. de Moirod i de Cholin. Wprawdzie, los zesłał nam na kark dwóch przysięgłych bardzo nieprawomyślnych; ale, mimo że ultra-liberalni, posłuszni są, w ważnych okolicznościach, mym rozkazom. Prosiłem ich, aby głosowali za panem Valenod. Dowiedziałem się w sekrecie, że szósty przysięgły, przemysłowiec, kolosalnie bogaty i hałaśliwy liberał, wzdycha w sekrecie do pewnej dostawy w ministerjum wojny i z pewnością nie chciałby mi się narazić. Kazałem mu powiedzieć, że pan Valenod zna moje intencje.
— A jakiż jest ten pan Valenod, spytała Matylda, zaniepokojona.
— Gdyby go pani znała, nie wątpiłabyś o powodzeniu. Śmiały krzykacz, bezczelny, pospolity, stworzony na trybuna głupców. Rok 1814 wtrącił go w nędzę, ja zaś zrobię zeń prefekta. Raczej użyłby pięści na przysięgłych, niżby pozwolił głosować przeciw sobie.
Matylda uspokoiła się nieco.
Wieczorem, czekała ją druga rozmowa. Aby nie przedłużać przykrej sceny, której rezultat nie może być wątpliwy, Juljan postanowił nie zabierać głosu.
— Adwokat mój będzie mówił, rzekł do Matyldy. I tak aż nazbyt długo będę służył za widowisko moim wrogom. Tych łyków podrażniło szybkie wyniesienie, które tobie zawdzięczam; wierzaj mi, niema wśród nich ani jednego, któryby nie pragnął mego skazania, co im nie przeszkodzi beczeć jak cielęta, kiedy mnie będą prowadzili na stracenie.
— Pragną twego upokorzenia, to prawda, odparła Matylda, nie sądzę jednak, aby byli okrutni. Obecność moja w Besançon, widok mej boleści, poruszyły wszystkie kobiety; twoja piękność dokona reszty. Jeśli powiesz choć słowo na rozprawie, całe audytorjum będzie za tobą, etc., etc.
Nazajutrz o dziewiątej, kiedy Juljan opuścił więzienie aby się udać do Pałacu Sprawiedliwości, z trudem przyszło żandarmom usunąć ciżbę w dziedzińcu. Juljan spał dobrze, był bardzo spokojny i nie doświadczał innych uczuć prócz filozoficznej litości dla tłumu zawistnych, który, bez okrucieństwa, miał oklaskiwać wyrok śmierci. Ku wielkiemu swemu zdziwieniu, zniewolony zatrzymać się w tłumie więcej niż kwadrans, spostrzegł że obecność jego budzi tkliwe współczucie. Nie usłyszał ani jednego wrogiego słowa. — Te łyki są lepsze niż myślałem, powiedział sobie.
Kiedy wchodził do sali sądowej, uderzyła go jej wytworna architektura. Był to czysty gotyk, mnóstwo kolumienek prześlicznie ciosanych w kamieniu. Miał wrażenie, że jest w Anglji.
Niebawem, całą jego uwagę pochłonęło kilkanaście ładnych kobiet, które, naprzeciw ławy oskarżonego, wypełniały trzy balkony nad trybunałem i przysięgłymi. Obróciwszy się do publiczności, ujrzał iż cała trybuna biegnąca nad amfiteatrem pełna jest kobiet; przeważnie były młode i ładne; oczy miały błyszczące i rozciekawione. Pozatem był straszny tłok; bito się przy drzwiach, straż nie mogła utrzymać spokoju.
Kiedy wszystkie oczy szukające Juljana ujrzały że zajmuje podwyższenie przeznaczone dla oskarżonego, przyjęto go szmerem zdziwienia i współczucia.
Możnaby rzec tego dnia że nie ma dwudziestu lat; ubrany był skromnie, ale z nieskazitelną wytwornością, włosy i czoło były czarujące; Matylda sama dopilnowała tualety. Był bardzo blady. Ledwie usiadł, usłyszał ze wszystkich stron: Boże! jakiż młody!... Ależ to dziecko. O wiele przystojniejszy niż na portrecie.
— Panie oskarżony, rzekł żandarm siedzący po prawej, widzi pan tych sześć dam, o tam, na balkonie? (To mówiąc, wskazywał lóżkę nad ławą przysięgłych). To pani prefektowa, ciągnął, obok niej margrabina de M***, ta panu bardzo sprzyja, słyszałem jak rozmawiała z sędzią śledczym. Obok, to pani Derville.
— Pani Derville! wykrzyknął Juljan i rumieniec oblał jego czoło. Natychmiast po rozprawie, pomyślał, napisze do pani de Rênal. Nie wiedział, że pani de Rênal jest w Besançon.
Przesłuchanie świadków trwało krótko. Zaraz po pierwszych słowach prokuratora, dwie panie w loży nawprost Juljana zalały się łzami. — Pani Derville nie roztkliwia się tak, pomyślał Juljan. Zauważył wszelako, że jest bardzo czerwona.
Prokurator rozwiódł się z patosem a w lichej francuzczyźnie nad barbarzyństwem popełnionej zbrodni; Juljan zauważył, że sąsiadki pani Derville zdradzają oznaki niezadowolenia. Kilku przysięgłych, widocznie znajomych tych pań, rozmawiało z niemi, starając się je uspokoić. — To chyba dobra wróżba, pomyślał Juljan.
Do tej chwili, czuł bezgraniczną wzgardę dla wszystkich obecnych. Płaska elokwencja prokuratora spotęgowała to uczucie niesmaku. Stopniowo jednak oschłość Juljana ustąpiła wobec objawów sympatji, której był wyraźnie przedmiotem.
Rad był ze stanowczej miny swego adwokata. — Bez frazesów, szepnął mu w chwili gdy miał przemawiać.
— Cała ta emfaza z kiepska po Bossuecie, jaką wytoczono przeciw panu, tylko nam pomogła. W istocie, jeszcze nie mówił pięciu minut, a już wszystkie kobiety miały chustki przy oczach. Adwokat, zagrzany, rzucał pod adresem przysięgłych słowa bardzo silne. Juljan zadrżał, czuł się bliski płaczu. — Wielki Boże! co powiedzą moi wrogowie?
Miał się poddać wzruszeniu które go ogarniało, kiedy, szczęściem dlań, podchwycił tryumfalne spojrzenie barona de Valenod.
Jak się błaznowi oczy świecą, pomyślał; cóż za tryumf dla tej niskiej duszy! Gdyby moja zbrodnia sprawiła tylko to jedno, wystarczyłoby to abym ją przeklinał. Bóg wie, co on nagada o mnie pani de Rênal!
Ta myśl zagłuszyła wszystkie inne. Niebawem, wyrwały Juljana z zadumy oznaki sympatji ze strony publiczności. Adwokat skończył. Juljan przypomniał sobie, że wypada mu uścisnąć rękę. Czas zbiegł szybko.
Przyniesiono chłodniki adwokatowi i oskarżonemu. Wówczas dopiero uderzyła Juljana jedna okoliczność: żadna z kobiet nie opuściła sali, aby iść na obiad.
— Na honor, umieram z głodu, rzekł adwokat; a pan?
— Ja także, odparł Juljan.
— Patrz pan, prefektowi także przyniesiono obiad, rzekł adwokat wskazując lóżkę. Bądź pan dobrej myśli, wszystko idzie dobrze.
Posiedzenie rozpoczęło się na nowo.
Gdy przewodniczący wygłaszał referat, zaczęła bić północ. Mówca zmuszony był przerwać; wśród powszechnej ciszy i lęku, dźwięk zegara napełniał salę.
— Oto zaczyna się mój ostatni dzień, pomyślał Juljan. Niebawem, rozpłomieniła go świadomość obowiązku. Dotąd, panował nad swem wzruszeniem i trwał w zamiarze milczenia; ale, kiedy przewodniczący spytał go czy ma co do powiedzenia, wstał. Widział przed sobą oczy pani Derville, które, w blasku świateł, zdawały mu się bardzo błyszczące. Czyżby płakała? pomyślał.
„Panowie przysięgli!
„Lęk przed wzgardą każe mi zabrać głos: mniemałem, iż zdołam jej urągać w chwili śmierci. Panowie, nie mam zaszczytu należeć do waszej sfery; widzicie we mnie chłopa, który się zbuntował przeciw nikczemności swego losu.
„Nie proszę was o łaskę, ciągnął Juljan silniejszym głosem. Nie robię sobie złudzeń, czeka mnie śmierć: będzie zasłużona. Ośmieliłem się targnąć na życie kobiety ze wszech miar godnej czci i szacunku. Pani de Rênal była dla mnie jak matka. Zbrodnia moja jest straszna, a popełniłem ją z rozmysłem. Zasłużyłem tedy na śmierć, panowie przysięgli. Ale, gdybym nawet mniej był winny, widzę tu ludzi, którzy, nie dając się uwieść współczuciu przez wzgląd na mą młodość, zechcą, w mej osobie, ukarać i zniechęcić na zawsze tę klasę młodzieży, która, zrodzona w niskim stanie i poniekąd zdławiona ubóstwem, miała szczęście zdobyć wykształcenie, oraz miała to zuchwalstwo, aby się wcisnąć w sferę, którą pycha bogaczy nazywa światem.
„Oto moja zbrodnia, panowie, i spotka się ona z karą tem surowszą, iż, w rzeczywistości, nie będą mnie sądzili moi równi. Nie widzę na ławie przysięgłych ani jednego zbogaconego wieśniaka, widzę jedynie oburzone mieszczaństwo...“
W tym tonie mówił Juljan dwadzieścia minut; wypowiedział wszystko co miał na sercu; prokurator, który zabiegał o względy arystokracji, podskakiwał na krześle; ale, mimo abstrakcyjnego nieco tonu, jaki Juljan wniósł w swoje przemówienie, wszystkie kobiety płakały. Nawet pani Derville trzymała chusteczkę przy oczach. Kończąc, Juljan podkreślił jeszcze raz rozmysł, następnie żal, szacunek, synowskie i bezgraniczne uwielbienie, jakie, w szczęśliwej epoce, czuł dla pani de Rênal... Pani Derville wydała krzyk i zemdlała.
Pierwsza biła, gdy przysięgli udali się do sali obrad. Ani jedna kobieta nie opuściła miejsca, wielu mężczyzn miało łzy w oczach. Zrazu, rozmawiano z ożywieniem; stopniowo jednak, w miarę jak się narada przysięgłych przewlekała, czuć było powszednie znużenie. Była to uroczysta chwila, światła zaczęły przygasać. Juljan, bardzo zmęczony, słyszał dokoła siebie roztrząsania, czy ta zwłoka dobrze czy źle wróży. Ujrzał z przyjemnością, że wszystkie sympatje są za nim; przysięgli nie wracali, mimo to żadna z kobiet nie opuściła sali.
Z uderzeniem drugiej, dał się słyszeć wielki ruch. Drzwi się otwarły. Baron de Valenod sunął poważnym i teatralnym krokiem na przedzie, za nim przysięgli. Zakaszlał, poczem oświadczył, iż, w duszy i sumieniu, przysięgli orzekli jednogłośnie, że Juljan Sorel winien jest morderstwa, i to morderstwa z rozmysłu: orzeczenie to pociągało za sobą karę śmierci, którą też ogłoszono w chwilę później. Juljan spojrzał na zegarek, i przypomniał sobie pana de Lavalotte; był kwadrans na trzecią. To dziś piątek, pomyślał.
Tak, ale to jest dzień szczęśliwy dla Valenoda, który mnie skazał na śmierć... Zbyt pilnie jestem strzeżony, aby Matylda mogła mnie ocalić, jak pani de Lavalette... Tak więc, za trzy dni, o tej godzinie, będę wiedział czego się trzymać co do wielkiego Być może[8].
Naraz usłyszał krzyk, który go przywołał do spraw tego świata. Kobiety dokoła niego szlochały; ujrzał że wszystkie twarze zwracają się ku lóżce umieszczonej w kapitelu gotyckiego pilastru. Dowiedział się później, że znajdowała się tam Matylda. Ponieważ krzyk się nie powtórzył, wszyscy zaczęli na nowo przyglądać się Juljanowi, któremu żandarmi torowali drogę w tłumie.
— Starajmy się nie dać przyczyny do śmiechu temu obwiesiowi Valenod, pomyślał Juljan. Z jaką obleśną i stroskaną miną wygłosił oświadczenie, które pociąga za sobą karę śmierci! gdy ten poczciwy prezydent, mimo że jest sędzią od tylu lat, miał łzy w oczach skazując mnie. Cóż za radość dla Valenoda pomścić się za dawne współzawodnictwo o panią de Rênal!... Nie ujrzę jej tedy! Stało się... Ostatnie pożegnanie niemożliwe jest między nami, czuję to... Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł jej wyrazić cały żal za swą zbrodnię!...
Tylko te słowa: Uważam, że mnie skazano słusznie.
Odprowadziwszy Juljana do więzienia, zawiedziono go do celi przeznaczonej dla skazanych na śmierć. On, który zazwyczaj uważał najdrobniejsze okoliczności, nie spostrzegł, że go nie prowadzą z powrotem na wieżę. Myślał o tem, coby powiedziała pani de Rênal, gdyby, przed ostateczną chwilą, miał ją ujrzeć. Przypuszczał żeby mu przerwała, chciał tedy od pierwszego słowa odmalować jej cały swój żal. Po takim postępku, jak ją przekonać, że ją jedynie kocham? bo ostatecznie chciałem ją zabić przez ambicję lub przez miłość do Matyldy.
Kładąc się, uczuł, że prześcieradło jest z grubego płótna. Z oczu spadło mu bielmo. — Aha, jestem w kaźni, pomyślał, skazany na śmierć. Słusznie...
Hrabia Altamira opowiadał mi, iż, w wilję śmierci, Danton powiadał swym grubym głosem: To szczególne słowo gilotynować nie odmienia się we wszystkich czasach; można rzec: będę zgilotynowany, będziesz zgilotynowany, ale nie mówi się: byłem zgilotynowany.
Czemu nie, podjął Juljan, jeśli jest przyszłe życie... Na honor, jeżeli tam znajdę Boga chrześcijan, przepadłem: jestto despota przejęty myślą o zemście; jego Biblja prawi jeno o straszliwych karach. Nigdy go nie kochałem, nie chciałem nawet wierzyć, aby go ktoś kochał szczerze. Jest bez litości (przypomniał sobie ustępy z Biblji). Ukarze mnie w okropny sposób.
Ale jeżeli znajdę Boga Fénelona! Powie mi może: Będzie ci wiele przebaczone, bo wiele kochałeś...
Czy wiele kochałem? Ach, kochałem panią de Rênal, ale postępowanie moje było okropne. Jak zwykle, proste i skromne serce porzucono dla świetnej błyskotki.
Ale też co za widoki!... Pułkownikiem huzarów, gdybyśmy mieli wojnę; sekretarzem poselstwa w razie pokoju; następnie ambasadorem... bo rychło połapałbym się w tych sprawach... a gdybym nawet był głupcem, alboż zięć margrabiego de la Mole potrzebowałby się obawiać rywalizacji? Wszystkie głupstwa przebaczonoby mi, lub raczej policzono za zasługę. Błyszcząc talentami i wiodąc wspaniałą egzystencję w Wiedniu lub Londynie...
— Niezupełnie, drogi panie, gilotynka za trzy dni.
Juljan uśmiał się serdecznie z tego wyskoku humoru. To prawda, człowiek ma w sobie dwie istoty, pomyślał. Kiż djabłu wpadło do głowy uczynić tę złośliwą refleksję?
Więc dobrze, tak, mój przyjacielu, gilotynka za trzy dni, odpowiadał natrętowi. De Cholin najmie okno do połowy z księdzem Maslon. Kiedy przyjdzie do zapłaty za najem, która z tych godnych osobistości orżnie drugą?
Nagle przypomniał mu się ustęp z Wacława, tragedji Rotrou.
WŁADYSŁAW.
...dusza ma gotowa.
KRÓL, ojciec Władysława.
I rusztowanie także: potoczy się głowa.
Ładna odpowiedź! pomyślał, i zasnął. Rano obudził go czyjś mocny uścisk.
— Jakto, już! pomyślał Juljan otwierając błędne oczy. Myślał, że już jest w rękach kata.
Była to Matylda. Szczęściem, nie zrozumiała mnie. Ta refleksja wróciła Juljanowi całą zimną krew. Matylda wydała mu się zmieniona niby po chorobie; była wręcz nie do poznania.
— Nikczemny Frilair zdradził mnie, wołała łamiąc ręce; wściekłość dławiła jej mowę.
— Czy piękny byłem wczoraj, kiedym przemawiał? odparł Juljan. Improwizowałem, i to pierwszy raz w życiu! Co prawda, zachodzi grube niebezpieczeństwo, że i ostatni.
W tej chwili, Juljan grał na uczuciach Matyldy z zimną krwią biegłego pianisty grającego na fortepianie... Brak mi urodzenia, to prawda, dodał, ale wielka dusza Matyldy podniosła jej kochanka aż do siebie. Czy myślisz, że Bonifacy de la Mole lepiej się znalazł wobec sędziów?
Tego dnia, biedna Matylda była serdeczna bez przesady, jak biedna szwaczka z poddasza; ale nie mogła wydobyć zeń prostego słowa. Oddawał jej bezwiednie udręczenia, jakie ona mu nieraz zadała.
Nikt nie zna źródeł Nilu, mówił do siebie w duchu Juljan; nie było dane oku człowieka widzieć króla rzek w postaci strumyka. Tak samo, żadne oko nie ujrzy Juljana słabym, choćby dlatego że nim nie jest. Ale serce moje łatwo podlega wzruszeniu: najprostsze słowo, jeśli jest powiedziane z akcentem szczerości, może zmiękczyć mój głos lub nawet wycisnąć mi łzy. Ileż razy wada ta ściągnęła na mnie wzgardę oschłych serc! Zdawało się im że proszę o łaskę: tego nie można ścierpieć.
Powiadają, że wspomnienie żony wzruszyło Dantona u stóp rusztowania; ale Danton dał siłę narodowi trzpiotów i nie pozwolił wrogowi dotrzeć do Paryża... Ja sam tylko wiem, cobym zdołał uczynić... Dla innych przedstawiam conajwyżej BYĆ MOŻE.
Gdyby pani de Rênal była tu w miejsce Matyldy, czy mógłbym ręczyć za siebie? Bezmiar mej rozpaczy i żalu uchodziłby w oczach Valenodów i wszystkich okolicznych patrycjuszów za niegodny lęk przed śmiercią; tak dumni są ci słabi ludzie, których majątek ich stawia powyżej pokus! Oto — powiedzieliby tacy Moirod i Cholin, którzy skazali mnie na śmierć — co znaczy urodzić się synem cieśli! Można zdobyć naukę, zręczność, ale odwaga!... odwagi nie da się nauczyć. Nawet przy tej biednej Matyldzie, która płacze teraz, lub raczej nie może już płakać, — rzekł patrząc na jej czerwone oczy... I uścisnął ją; widok prawdziwej boleści przerwał nitkę rozumowań... Płakała całą noc, pomyślał: kiedyś, jakże się będzie wstydzić tego wspomnienia! Uwierzy święcie, że, młoda i niedoświadczona, dała się odurzyć nikczemnym sofizmatom plebejusza... Croisenois jest dość słaby aby ją zaślubić i, na honor, dobrze uczyni. Matylda zrobi zeń wybitnego człowieka
Mocą, jaką duch krzepki i w objęciu śmiały,
Duszy zwykłych śmiertelnych narzuca ospałej.
Haha! to zabawne: od czasu jak mam umrzeć, wszystkie wiersze, jakie umiałem w życiu, przychodzą mi na pamięć. To musi być znak upadku sił.
Matylda powtarzała zgasłym głosem: Jest tam, w sąsiednim pokoju. Wreszcie, zwrócił uwagę na jej słowa. Głos zesłabł, pomyślał; ale cały jej despotyczny charakter brzmi jeszcze w akcencie. Ścisza głos aby nie wybuchnąć gniewem.
— Kto taki? spytał łagodnie.
— Adwokat; przyniósł ci apelację do podpisu.
— Nie będę apelował.
— Jakto! nie będziesz apelował, rzekła wstając z oczami błyszczącemi od gniewu, i czemuż to, jeśli łaska?
— Temu, że w tej chwili, czuję się zdolny umrzeć, nie narażając się zbytnio na śmieszność. A któż mi ręczy, czy, za dwa miesiące, po długim pobycie w tej wilgotnej kaźni, będę tak samo nastrojony? Przeczuwam odwiedziny księży, ojca... Nie może być nic nieznośniejszego. Trzeba umierać.
Ten nieprzewidziany opór podrażnił do żywego wyniosłą Matyldę. Nie mogła się dostać do księdza de Frilair przed godziną w której otwiera się więzienie w Besançon; wściekłość jej spadła na Juljana. Ubóstwiała go; ale, przez dobry kwadrans, w złorzeczeniach jej na charakter Juljana, w żalach że go pokochała, ujawniła się cała ta barda dusza, która niegdyś, w bibljotece pałacowej, obsypywała go zniewagami.
— Dla chwały twego rodu, niebo powinno było cię stworzyć mężczyzną, rzekł.
Co do mnie jednak, myślał, byłbym głupi, gdybym się zgodził żyć jeszcze dwa miesiące w tej wstrętnej norze, wydany na pastwę bezeceństw i upokorzeń patrycjuszowskiej zgrai[9], mając za jedyną pociechę złorzeczenia tej warjatki... Pojutrze rano tedy, pojedynkuję się z człowiekiem znanym z zimnej krwi i znakomitej zręczności... Bardzo znakomitej, dodał głos Mefistofelesa; nie chybia nigdy.
Więc dobrze, niech będzie, doskonale (Matylda dalej roztaczała swą wymowę). Dalibóg nie, nie będę apelował.
Powziąwszy to postanowienie, utonął w zadumie... Listonosz przyniesie dziennik o szóstej, jak zazwyczaj; o ósmej, kiedy pan de Rênal go przeczyta, Eliza, stąpając na palcach, złoży go na jej łóżku. Później, ona się obudzi; naraz, czytając, wstrząśnie się; ładna jej ręka zadrży; doczyta do tych słów: Pięć minut po dziesiątej, przestał istnieć.
Będzie płakała gorącemi łzami, znam ją; nic to, że chciałem ją zamordować; wszystkiego zapomni: osoba, której chciałem wydrzeć życie, będzie jedyną która zapłacze szczerze nad mą śmiercią.
Och! cóż za przeciwieństwo! myślał; i, przez dobry kwadrans który trwała jeszcze scena z Matyldą, dumał jedynie o pani de Rênal. Mimowoli, nawet odpowiadając na pytania Matyldy, nie mógł oderwać duszy od wspomnienia sypialni w Verrières. Widział bezansońską gazetę na kołdrze z pomarańczowej tafty. Widział tę białą rękę, ściskającą papier konwulsyjnym ruchem, widział panią de Rênal płaczącą... Śledził bieg każdej łzy na tej ślicznej twarzy.
Panna de la Mole, nie mogąc nic wydobyć z Juljana, wezwała adwokata. Był to, na szczęście, dawny kapitan armji włoskiej z 1796, gdzie był towarzyszem broni Manuela.
Dla formy, zwalczał postanowienie skazańca. Juljan, pragnąc mu okazać szacunek, wyszczególnił swoje racje.
— Na honor, można rozumować i tak, rzekł wkońcu pan Felix Vanneau: było to nazwisko adwokata. Ale masz pan trzy pełne dni czasu do apelacji, i moim obowiązkiem jest zjawiać się tutaj codzień. Gdyby wulkan otwarł się pod więzieniem w ciągu dwóch miesięcy, byłbyś pan ocalony. Może pan umrzeć z jakiej choroby, rzekł spoglądając na Juljana.
Juljan uścisnął mu rękę. — Dziękuję panu, jest pan dzielny człowiek. Pomyślę.
Kiedy Matylda wyszła wreszcie z adwokatem, czuł o wiele więcej sympatji do niego niż do niej.
W godzinę później gdy spał głęboko, obudziły go łzy spływające mu po ręce. Ach, znowu Matylda, pomyślał nawpół przebudzony. Przychodzi, wierna swym poglądom, zwalczać tkliwością moje postanowienie. Znudzony perspektywą patetycznej sceny, nie odwrócił oczu.
Usłyszał niezwykłe westchnienia, otworzył oczy: była to pani de Rênal.
— Ach, widzę cię jeszcze przed śmiercią, czy to złuda? wykrzyknął rzucając się jej do nóg. Ale daruj mi pani, w twoich oczach jestem tylko mordercą, rzekł natychmiast opamiętując się.
— Panie Juljanie, przychodzę błagać byś apelował; wiem, że pan nie chce... Szlochania dławiły ją; nie mogła mówić.
— Racz mi pani przebaczyć.
— Jeśli chcesz, abym ci przebaczyła, rzekła wstając i rzucając mu się w objęcia, wnieś natychmiast odwołanie od wyroku.
Juljan okrywał ją pocałunkami.
— Będziesz mnie odwiedzała codzień przez te dwa miesiące?
— Przysięgam ci. Codzień, chyba że mąż mi zabroni.
— Podpisuję! wykrzyknął Juljan. Jakto! przebaczasz mi! czy podobna!
Tulił ją w ramionach, szalał. Wydała cichy krzyk. — To nic, rzekła, uraziłeś mnie.
— W ramię, wykrzyknął Juljan zalewając się łzami. Odsunął się nieco i okrywał jej rękę palącemi całunkami. Ktoby mi to powiedział, ostatni raz kiedy cię widziałem w twojej sypialni w Verrières?
— Ktoby mi był powiedział wówczas, że napiszę do pana de la Mole ten bezecny list?
— Wiedz, żem cię kochał zawsze, kochałem tylko ciebie.
— Czy podobna! krzyknęła pani de Rênal w upojeniu. Wsparła się na Juljanie, który klęczał u jej kolan; długo płakali w milczeniu.
W żadnej epoce życia Juljan nie zaznał podobnej chwili.
Po długiej pauzie, kiedy mogli mówić, pani de Rênal rzekła:
— A ta młoda pani Michelet, lub raczej panna de la Mole?... bo zaczynam wierzyć w tę dziwną powieść!
— Jest prawdą jedynie z pozoru, odparł Juljan. To moja żona, ale nie kochanka.
Przerywając sobie po sto razy wzajem, zdołali sobie wreszcie opowiedzieć z trudem to czego nie wiedzieli. List do pana de la Mole napisał młody przewodnik duchowny pani de Rênal, poczem ona przepisała. — Do jakiejż ohydy popchnęła mnie religja! mówiła; a i tak złagodziłam najokropniejsze ustępy.
Szczęście Juljana dowodziło pani de Rênal jak zupełnie jej przebaczył. Nigdy nie był tak oszalały miłością.
— Uważam się wszelako za pobożną, mówiła dalej pani de Rênal. Wierzę szczerze w Boga; wierzę także, a nawet mam najgłębsze przekonanie że zbrodnia którą popełniam jest okropna, a z chwilą kiedy cię widzę, nawet po tych dwóch strzałach...
Tutaj, mimo jej wzdragań, Juljan okrył ją pocałunkami.
— Zostaw mnie, ciągnęła, chcę ci wszystko powiedzieć, inaczej boję się że zapomnę...
Z chwilą gdy cię widzę, wszystkie obowiązki znikają, jestem już tylko miłością dla ciebie, lub raczej słowo miłość jest za słabe. Czuję dla ciebie to, co powinnabym czuć jedynie dla Boga: połączenie czci, miłości, posłuszeństwa... W istocie, ja nie wiem co ty budzisz we mnie... Gdybyś mi kazał pchnąć dozorcę nożem, spełniłabym tę zbrodnię, nimbym się zdołała zastanowić. Wytłumacz mi to dokładnie nim się z tobą rozstanę, chcę czytać jasno w swojem sercu, bo za dwa miesiące rozstaniemy się... Słuchaj, czy się rozstaniemy? rzekła z uśmiechem.
— Cofam słowo, rzekł Juljan wstając; nie będę apelował od wyroku, jeśli trucizną, nożem, pistoletem, węglami lub jakimbądź innym sposobem będziesz się starała położyć koniec swemu życiu.
Fizjognomja pani de Rênal zmieniła się nagle; tkliwość ustąpiła miejsca głębokiej zadumie.
— A gdybyśmy umarli natychmiast? rzekła wreszcie.
— Kto wie, co nas czeka w drugiem życiu? odparł Juljan, może męki, może nic. Czyż nie możemy spędzić razem rozkosznych dwóch miesięcy? Dwa miesiące, to dużo dni. Nigdy nie zaznałem takiego szczęścia!
— Nigdy nie zaznałeś takiego szczęścia!
— Nigdy, powtórzył Juljan w upojeniu; mówię do ciebie tak, jakbym mówił do samego siebie. Niech mnie Bóg strzeże od przesady.
— Takie słowa, to dla mnie rozkaz, rzekła nieśmiało z melancholijnym uśmiechem.
— A zatem, przysięgasz, na swą miłość dla mnie, nie targnąć się na swoje życie bezpośrednio ani pośrednio... Pomyśl, dodał, trzeba byś żyła dla mego syna, którego Matylda porzuci na łaskę lokajów, z chwilą gdy zostanie margrabiną de Croisenois.
— Przysięgam, rzekła chłodno, ale chcę mieć twoją apelację napisaną i podpisaną własną ręką. Pójdę sama do prezydenta Sądu.
— Uważaj, narażasz się.
— Po mej bytności u ciebie w więzieniu, jestem na zawsze, dla całego Besançon i okolicy, pastwą języków, rzekła z głębokim smutkiem. Przekroczyłam granice, honor mój stracony; prawda, że to dla ciebie...
W głosie jej było tyle smutku, że Juljan uścisnął ją z nieznanem dotąd wzruszeniem. Nie było to już pijaństwo miłości; była to bezmierna wdzięczność. Pierwszy raz ogarnął rozmiar jej poświęcenia.
Jakaś miłosierna dusza powiadomiła bezwątpienia pana de Rênal o długich godzinach, jakie żona jego spędza w celi Juljana; po trzech dniach przysłał po nią powóz ze stanowczym rozkazem powrotu.
Ta okrutna rozłąka źle rozpoczęła dzień dla Juljana. Powiadomiono go w parę godzin później, że jakiś klecha-intrygant, który wszelako nie zdołał się wybić wśród jezuitów w Besançon, usadowił się od rana pod bramą więzienia, na ulicy. Padał silny deszcz; człowiek ten chciał odgrywać rolę męczennika. Juljan był podrażniony, głupstwo to wzburzyło go mocno.
Rano już odmówił przyjęcia tego księdza, ale klecha wbił sobie w głowę że wyspowiada Juljana i zdobędzie sobie reputację między damulkami w Besançon, zapomocą zwierzeń które rzekomo wydobędzie ze skazańca.
Oświadczał głośno, że spędzi dzień i noc u bram więzienia. „Bóg mnie posyła, abym wzruszył serce tego nowego Apostaty...“ I pospólstwo, zawsze chciwe widowiska, zaczynało się gromadzić.
— Tak, bracia, mówił, spędzę tu dzień, noc, i następne dni, i wszystkie noce. — Duch święty przemówił do mnie, mam posłannictwo z góry: mnie przeznaczone jest zbawić duszę młodego Sorel. Połączcie się z moją modlitwą, etc.
Juljan miał wstręt do skandalu i do wszystkiego co mogło nań ściągnąć uwagę. Zamierzał uchwycić sposobną chwilę, aby się wynieść ze świata incognito, ale miał nadzieję ujrzeć jeszcze panią de Rênal, którą kochał bez pamięci.
Brama więzienia wychodziła na jedną z uczęszczanych ulic. Myśl o tym zabłoconym klesze, powodującym zbiegowisko i skandal, dręczyła go. — Do tego, bez wątpienia, raz po raz powtarza moje nazwisko! Chwila ta była przykrzejsza niż śmierć...
Wołał parę razy odźwiernego, który był mu oddany, i wysyłał go dla sprawdzenia czy ksiądz stoi jeszcze.
— Proszę pana, klęczy w błocie, powiadał za każdym razem odźwierny, modli się głośno i odmawia litanję za pańską duszę... Błazen! pomyślał Juljan. Równocześnie usłyszał głuche buczenie: to lud odpowiadał na inwokacje litanji. Do ostateczności doprowadziło go, iż ujrzał że sam odźwierny porusza wargami, powtarzając łacińskie słowa. — Zaczynają gadać, dodał odźwierny, że pan musi mieć bardzo zatwardziałe serce, aby odrzucać duchowną pomoc tego świętego człowieka.
— O moja ojczyzno! jakaś ty jeszcze barbarzyńska! wykrzyknął Juljan pijany z gniewu. I dalej mówił z sobą głośno, nie troszcząc się o odźwiernego.
— Ten klecha pragnie mieć artykuł w dzienniku i będzie go miał napewno. A, przeklęta prowincja! w Paryżu, nie byłbym narażony na te utrapienia. Tam, szarlatanerja posunęła się wyżej.
— Wpuścić tego świętego kapłana, rzekł wreszcie. Pot spływał mu z czoła. Odźwierny uczynił znak krzyża i wyszedł z widocznom zadowoleniem.
Świątobliwy ksiądz był bardzo szpetny, a jeszcze bardziej niechlujny. Zimny deszcz, który padał, zwiększał mrok i wilgoć więzienia. Ksiądz chciał uściskać Juljana i zaczął się głośno rozczulać. Obłuda najniższego gatunku przebijała zbyt wyraźnie; w życiu swojem Juljan nie był tak wściekły.
W kwadrans po wejściu księdza, Juljan uczuł się zupełnym tchórzem. Pierwszy raz śmierć wydała mu się straszna. Myślał o stanie zgnilizny, w jakim znajdzie się ciało w dwa dni po straceniu, etc., etc.
Miał się już zdradzić jakimś odruchem słabości lub też rzucić się na księdza i udusić go swym łańcuchem, kiedy przyszło mu do głowy poprosić świętego człowieka o odmówienie zań porządnej mszy za czterdzieści franków, tegoż samego dnia.
Było blisko południe, ksiądz pomknął.
Po jego wyjściu, Juljan długo płakał, i płakał że umiera. Czuł, że gdyby pani de Rênal była w Besançon, wyznałby jej swą słabość...
W chwili gdy najbardziej żałował nieobecności tej ubóstwianej kobiety, usłyszał krok Matyldy.
— Najgorsza z niedoli więzienia, pomyślał, to że nie można się zamknąć. Wszystko, co mówiła Matylda, drażniło go tylko.
Opowiedziała mu, iż, w dzień sądu, Valenod, mając w kieszeni nominację na prefekta, ośmielił się zadrwić z księdza de Frilair i zrobił sobie tę przyjemność aby skazać na śmierć Juljana.
„Cóż za pomysł miał Juljan, mówił mi ksiądz de Frilair, aby jątrzyć i zaczepiać drobną próżność tej mieszczańskiej arystokracji! Poco mówić o kaście? Wskazał im, co powinni uczynić we własnym interesie; te dudki nie myślały o tem i gotowe były rozbeczeć się. Ten interes kasty przesłonił w ich oczach zupełnie grozę skazania. Trzeba przyznać, że pan Sorel jest wielkim nowicjuszem w dyplomacji. Jeśli nie zdołamy go ocalić w drodze łaski, śmierć jego będzie poprostu samobójstwem...“
Matylda nie powiedziała Juljanowi tego, czego sama nie domyślała się jeszcze; mianowicie że ksiądz de Frilair, mając Juljana za straconego, uważał za pożyteczne dla swej ambicji starać się o jego następstwo...
— Idź wysłuchać za mnie mszy, zawołał Juljan prawie nieprzytomny z bezsilnego gniewu i podrażnienia, i zostaw mnie chwilę w spokoju. Matylda, już zazdrosna o odwiedziny pani de Rênal i wiedząc o jej wyjeździe, zrozumiała przyczynę rozdrażnienia Juljana; rozpłakała się.
Boleść jej była prawdziwa; Juljan widział to i drażniło go to tem więcej. Czuł nieprzepartą potrzebę samotności: jak ją uzyskać?
Wkońcu, Matylda, wyczerpawszy wszelkie perswazje, zostawiła go samego, ale prawie w tej samej chwili zjawił się Fouqué.
— Potrzebuję być sam, rzekł do wiernego przyjaciela... Widząc zaś jego wahanie, dodał: — Obmyślam memorjał do prośby o ułaskawienie... zresztą... zrób mi tę przyjemność, nie mów mi nigdy o śmierci. Jeśli będę potrzebował w ten dzień jakich szczególniejszych usług, pozwól abym sam się o nie zwrócił.
Skoro Juljan wywalczył sobie wreszcie samotność, uczuł większe jeszcze przygnębienie i lęk niż wprzódy. Niewiele sił, jakie pozostały jeszcze tej wycieńczonej duszy, wyczerpał na ukrywanie swego stanu przed panną de la Mole i Fouquém.
Nad wieczorem, pocieszyła go jedna myśl.
Gdyby tego rana, w chwili gdy śmierć wydawała mi się tak szpetna, oznajmiono mi o egzekucji, oko publiczności stałoby się bodźcem ambicji. Może krok mój miałby coś sztywnego, jak krok nieśmiałego eleganta gdy wchodzi do salonu. Paru ludzi bystrych — o ile tacy zdarzają się na prowincji — mogłoby się domyślić mej słabości... ale niktby jej nie widział.
Czuł, że mu spadło brzemię z piersi. Jestem w tej chwili tchórzem, powtarzał sobie nucąc, ale nikt się o tem nie dowie.
Jeszcze przykrzejsze zajście oczekiwało go nazajutrz. Oddawna ojciec zapowiadał swoje odwiedziny; tego dnia, przed zbudzeniem się Juljana, stary cieśla zjawił się w kaźni.
Juljan doznał uczucia niemocy, spodziewał się najdotkliwszych wyrzutów. Dla dopełnienia przykrości, tego rana doznawał ostrego żalu że nie kocha ojca.
Przypadek pomieścił nas obok siebie na ziemi, powiadał sobie gdy odźwierny sprzątał z grubsza celę, i wyrządziliśmy sobie mniejwięcej wszystko możliwe zło. Przybywa w chwili śmierci, zadać mi ostatni cios.
Z chwilą gdy się znaleźli bez świadków, starzec rozpoczął surowe wyrzuty.
Juljan nie mógł wstrzymać łez. Cóż za niegodna słabość! mówił sobie, wściekły. Będzie rozgłaszał przesadnie mój brak odwagi; cóż za tryumf dla Valenodów i dla wszystkich płazów rządzących w Verrières! Są we Francji potęgą, jednoczą wszystkie przewagi. Dotąd, mogłem sobie bodaj powiedzieć: oni mają pieniądze, to prawda, wszystkie zaszczyty spływają na nich, ale ja mam szlachectwo duszy.
I oto świadek któremu wszyscy uwierzą, będzie świadczył w całem Verrières, ba, z przesadą, że byłem słaby w obliczu śmierci! Okażę się tchórzem w tej próbie, którą wszyscy zdolni są ocenić!
Juljan był bliski rozpaczy. Nie wiedział jak się pozbyć ojca. Udawać zaś tak, aby oszukać przenikliwego starca, było w tej chwili nad jego siły.
Umysł jego przebiegał wszystkie możliwości. — Mam trochę oszczędzonego grosza! wykrzyknął nagle.
To genjalne odezwanie się zmieniło fizjognomję starca i położenie Juljana.
— Jak mam tem rozporządzić? ciągnął Juljan spokojniej. Wrażenie, jakie wywarł, odjęło mu wszelkie poczucie niższości.
Stary cieśla płonął żądzą nie wypuszczenia z rąk tych pieniędzy; Juljan przebąkiwał coś o przekazaniu ich części braciom. Mówił długo i z ogniem. Juljan bawił się w duchu.
— Zatem, Bóg pokierował w ten sposób mą ostatnią wolą: dam po tysiąc franków każdemu z braci, a resztę tobie, ojcze.
— Doskonale, rzekł starzec, ta reszta słusznie mi się należy: ale, skoro Bóg okazał tę łaskę i wzruszył twoje serce, tedy, jeśli chcesz umrzeć jak dobry chrześcijanin, powinieneś spłacić długi. Zalegają jeszcze koszta twego żywienia i wychowania, na które łożyłem; o tem nie myślisz...
— Oto miłość ojcowska! powtarzał sobie Juljan z goryczą, zostawszy sam. Niebawem zjawił się dozorca.
— Mój dobry panie, po odwiedzinach rodziców, przynoszę zawsze moim klientom flaszkę szampańskiego. Trochę to drogie, sześć franków butelka, ale skrzepia człowiekowi serce.
— Przynieście trzy szklanki, rzekł Juljan z dziecinnem zadowoleniem, i wpuśćcie dwóch więźniów z gromadki która przechadza się po korytarzu.
Dozorca sprowadził dwóch recydywistów gotujących się wrócić na galery. Byli to zbrodniarze bardzo weseli, i w istocie niepospolici sprytem, odwagą i zimną krwią.
— Jeśli mi pan da dwadzieścia franków, rzekł jeden, opowiem panu szczegółowo swoje życie. Caca!
— Będziesz zmyślał? rzekł Juljan.
— O, ni, odparł; mój kompan, który zazdrości mi tych dwudziestu franków, wydałby mnie, gdybym coś przyłgał.
Historja zbrodniarza była straszna. Przebijało w niej mężne serce, w którem istniała już tylko jedna namiętność, pieniądz.
Po ich odejściu, Juljan był nie tym samym człowiekiem. Wszelki gniew na samego siebie ścichł. Okrutny ból, zatruty lękiem, który go nękał od rozstania z panią de Rênal, obrócił się w melancholję.
W miarę, jakbym się nauczył jasno czytać w pozorach, powiadał sobie, ujrzałbym, że salony paryskie zaludnione są uczciwymi ludźmi jak mój ojciec, lub zręcznymi łajdakami jak ci galernicy. Mają słuszność; nigdy mieszkańcy salonów nie budzą się rano z tą przeszywającą myślą: Skąd wezmę dziś na obiad? I wysławiają swą uczciwość! i, powołani na sędziów przysięgłych, skazują dumnie człowieka, który ukradł srebrną łyżkę dlatego że omdlewał z głodu.
Ale, jeśli wchodzi w grę Dwór, jeśli chodzi o to aby zdobyć lub postradać tekę, uczciwi salonowcy popełniają zbrodnie zupełnie podobne do owych, jakie konieczność zdobycia obiadu podsunęła tym dwom galernikom.
Niema żadnego prawa naturalnego: to słowo jest jedynie starożytnem bzdurstwem godnem prokuratora, który prowadził na mnie obławę, a którego pradziad wzbogacił się konfiskatą za Ludwika XIV. Istnieje prawo jedynie o tyle, o ile istnieje ustawa zabraniająca czynić taką a taką rzecz, pod grozą kary. Przed prawem, naturalną jest jedynie siła lwa, lub potrzeba istoty której chce się jeść, której jest zimno, jednem słowem potrzeba... Nie, ludzie szanowni, to jedynie hultaje, którzy mieli to szczęście, że ich nie schwycono na gorącym uczynku. Oskarżyciel, którego społeczeństwo wypuszcza na mnie, czerpie zyski z bezeceństwa. Ja popełniłem morderstwo i skazano mnie słusznie; ale, z wyjątkiem tego jednego postępku, Valenod, który mnie skazał, jest sto razy szkodliwszy.
Tak! dodał Juljan smutnie ale bez gniewu, mimo swej chciwości, ojciec mój wart jest więcej niż oni wszyscy. Nigdy mnie nie kochał. Dopełniłem miary, bezczeszcząc go haniebną śmiercią. Ta obawa braku pieniędzy, to przesadne pojęcie o niegodziwości ludzkiej które zowie się sknerstwem, ukazuje mu potężny środek pociechy i bezpieczeństwa w sumie kilkuset ludwików które mogę mu zostawić. Którejś niedzieli, po obiedzie, pokaże owo złoto zawistnym sąsiadom. Za tę cenę, powie im jego spojrzenie, któryż z was nie ujrzałby z radością syna na rusztowaniu?
Filozofja ta mogła być prawdziwa, ale była zarazem taka, że mogła zbudzić pragnienie śmierci. W ten sposób, upłynęło pięć długich dni. Juljan był łagodny i grzeczny dla Matyldy, którą pożerała zazdrość. Jednego wieczora, Juljan myślał serjo o tem, aby sobie zadać śmierć. Cierpienie, w które wtrącił go wyjazd pani de Rênal, wyczerpało jego duszę. Nic nie miało już dlań powabu, ani w życiu ani w wyobraźni. Brak ruchu zaczynał podkopywać jego zdrowie, rodził w nim egzaltację i słabość niemieckiego studenta. Tracił tę męską hardość, która energiczną klątwą odpycha niewczesne myśli oblegające duszę nieszczęśliwych.
— Kochałem prawdę... Gdzie ona?... Wszędzie obłuda lub bodaj szarlatanerja u najcnotliwszych, nawet u największych: tu skrzywił się z niesmakiem... Nie, człowiek nie może zawierzyć się człowiekowi.
Pani de ***, kwestując dla biednych sierot, mówiła mi, że pewien książę dał jej dziesięć ludwików: kłamstwo. Ale co mówię? Napoleon na wyspie św. Heleny! Ta proklamacja na rzecz króla rzymskiego, czysta szarlatanerja.
Wielki Boże! jeśli taki człowiek, i to w chwili gdy nieszczęście powinnoby go surowo przywołać do obowiązku, zniża się do szarlatanerji, czegóż można się spodziewać od reszty?...
Gdzie prawda? W religji... Tak, dodał z uśmiechem bezmiernej wzgardy, w ustach takiego Maslon, Frilair, Castanède... Może w prawdziwym chrystjaniźmie, gdzie księża nie byli płatni, jak nie byli płatni apostołowie?... Ale św. Paweł był płatny przyjemnością rozkazywania, mówienia, rozgłosu...
Ha! gdyby istniała prawdziwa religja... Ja głupiec! widzę gotycką katedrę, czcigodne witraże, moje słabe serce uzmysławia sobie kapłana z tych witraży... Dusza moja zrozumiałaby go; dusza moja potrzebuje go... Znajduję jedynie niechlujnego pajaca, coś w rodzaju kawalera de Beauvoisis bez jego wykwintu...
Ale prawdziwego kapłana, jakiegoś Massilona, Fénelona... Massilon wyświęcił księdza Dubois. Pamiętniki Saint-Simona zepsuły mi Fénelona; — ale wreszcie prawdziwego kapłana... Wówczas, tkliwe dusze miałyby punkt zborny... Nie bylibyśmy samotni... Ten dobry kapłan mówiłby nam o Bogu. Ale o jakim Bogu? Nie owym z Biblji, małostkowym, okrutnym, dyszącym zemstą despocie... ale o Bogu Woltera, sprawiedliwym, dobrym, nieskończonym...
Kłębiły mu się w głowie ustępy z Biblji, którą umiał na pamięć... Ale w jaki sposób, z chwilą gdy ludzie zbiorą się we trzech, uwierzyć w to wielkie imię Bóg, po straszliwych nadużyciach, jakich dopuszczają się z niem księża?
Żyć samotnie!... Co za męczarnia!...
Staję się szalony i niesprawiedliwy, zawołał Juljan, uderzając się w czoło. Jestem samotny tu w więzieniu; ale nie żyłem samotnie na ziemi; miałem silne poczucie obowiązku. Obowiązek, jaki sobie zakreśliłem, źle czy dobrze pojęty... był niby pień drzewa o które opierałem się podczas burzy; chwiałem się, wahałem. Ostatecznie, byłem tylko człowiekiem... ale nie dałem się porwać.
To wilgotne powietrze kaźni zbudziło we mnie myśl o osamotnieniu.
I pocóż jeszcze być hipokrytą, złorzecząc hipokryzji? To nie śmierć, ani więzienie, ani wilgoć, — to brak pani de Rênal mnie gnębi. Gdybym, w Verrières, musiał żyć całe tygodnie w piwnicy aby ją widywać, czyżbym się skarżył?
Duch epoki działa na mnie, rzekł głośno z gorzkim uśmiechem. Mówiąc sam ze sobą, o dwa kroki od śmierci, jeszcze jestem hipokrytą... O wieku dziewiętnasty!
...Myśliwiec strzela z fuzji w losie, zdobycz spada, on rzuca się aby ją pochwycić. But jego depce mrowisko wysokie na dwie stopy, niszczy mieszkanie mrówek, rozrzuca mrówki, ich jaja... Najwięksi filozofowie wśród mrówek nie zdołają nigdy zrozumieć tego czarnego, olbrzymiego, przerażającego ciała: buta myśliwca, który nagle wpadł do ich mieszkania z nieopisaną chyżością, poprzedzony straszliwym hałasem, oraz migotaniem czerwonego ognia.
...Tak samo śmierć, życie, wieczność, rzeczy bardzo proste dla kogoś ktoby miał organy dość pojemne aby je ogarnąć...
Leciuchna łętka rodzi się w upalny dzień o dziewiątej rano aby umrzeć o piątej wieczór; w jaki sposób zrozumiałaby słowo noc?
Dajcie jej jeszcze pięć godzin, a ujrzy i zrozumie co to jest noc.
Tak i ja, umrę w dwudziestym trzecim roku. Dajcie mi pięć lat jeszcze, aby żyć z panią de Rênal...
Zaczął się śmiać śmiechem Mefistofelesa. Co za szaleństwo roztrząsać te wielkie zagadnienia!
1. Jestem hipokrytą, jakgdyby ktoś mógł mnie słyszeć.
2. Zapominam żyć i kochać, wówczas gdy mi zostaje tak niewiele dni... Niestety! pani de Rênal niema; może mąż nie pozwoli jej już wrócić do Besançon, i szargać w dalszym ciągu swej czci.
Oto przyczyna osamotnienia, nie zaś brak sprawiedliwego, dobrego, wszechmocnego boga, wolnego od złości, nie łaknącego pomsty...
Ha! gdyby istniał... och! padłbym do jego stóp: Zasłużyłem na śmierć, powiedziałbym; ale, o wielki, dobry, łaskawy Boże, oddaj mi tę, którą kocham!
Była późna noc. Po paru godzinach spokojnego snu, zbudził go Fouqué.
Juljan czuł się silny i zdecydowany, jak człowiek, który widzi jasno w swej duszy.
— Nie mogę wypłatać zacnemu księdzu Chas-Bernard tego figla aby go wzywać, rzekł do Fouquégo; biedaczysko nie mógłby trzy dni jeść obiadu. Ale staraj się znaleźć jakiego jansenistę, przyjaciela księdza Pirard, i nie należącego do kliki.
Fouqué czekał z niecierpliwością tego wynurzenia. Juljan dopełnił przyzwoicie wszystkich obowiązków, jakie na prowincji człowiek jest winien opinji. Dzięki księdzu de Frilair, mimo złego wyboru spowiednika, Juljan był, w swej kaźni, protegowanym kongregacji; gdyby miał więcej sprytu, mógłby się wymknąć. Ale zatrute powietrze więzienia wywierało swój skutek; inteligencja słabła. Tem radośniej odczuł powrót pani de Rênal.
— Mój pierwszy obowiązek, to ty, rzekła ściskając go; uciekłam z Verrières...
Juljan nie miał wobec niej małostek ambicji; opowiedział wszystkie swoje słabości. Była dlań dobra i słodka.
Wieczorem, ledwie opuściwszy więzienie, sprowadziła do ciotki owego księdza, który rzucił się na Juljana niby na żer; ponieważ marzeniem klechy było wcisnąć się w łaski młodych pań z wyższego towarzystwa, pani de Rênal skłoniła go z łatwością aby się udał odprawić nowennę w Bray-le-Haut.
Żadne słowo nie zdoła wyrazić upojeń, szału miłości Juljana.
Przy pomocy złota, posługując się na wszystkie strony nazwiskiem ciotki, osoby bogatej i znanej z dewocji, pani de Rênal uzyskała wstęp do więzienia dwa razy dziennie.
Kiedy Matylda dowiedziała się o tem, zazdrość jej doszła do obłędu. Ksiądz de Frilair powiedział jej wręcz, że wpływy jego nie sięgają tak daleko, aby, depcąc pozory, mógł się jej wystarać o prawo odwiedzania kochanka więcej niż raz dziennie. Matylda kazała śledzić panią de Rênal, chciała znać każdy jej krok. Ksiądz de Frilair rozwijał wszystkie zasoby zręczności, aby dowieść pannie de la Mole że Juljan jest jej niegodny.
Wśród tych udręczeń, kochała go tem bardziej i codzień prawie robiła mu straszliwe sceny.
Juljan dokładał wysiłków, aby do końca zachować się poprawnie wobec biednej dziewczyny, którą tak bardzo naraził; ale co chwila ponosiła go szalona miłość do pani de Rênal. Kiedy, zapomocą nieszczerych perswazyj, nie mógł przekonać Matyldy o niewinności odwiedzin rywalki, powiadał sobie: Ostatecznie, koniec dramatu jest już bardzo bliski; niech mi to posłuży za wymówkę, jeśli nie umiem lepiej udawać.
Panna de la Mole dowiedziała się o śmierci margrabiego de Croisenois. Pan de Thaler, ów bogacz, pozwolił sobie na niewłaściwe uwagi z powodu zniknięcia Matyldy; Croisenois poprosił go aby je odwołał: Thaler pokazał mu anonimowe listy, zawierające tak kunsztownie zestawione szczegóły, że niepodobna było biednemu margrabiemu nie dojrzeć prawdy.
Pan de Thaler pozwolił sobie na grube żarciki. Pijany bólem i wściekłością, Croisenois zażądał tak ciężkiego zadośćuczynienia, że miljoner wolał pojedynek. Głupota odniosła tryumf; jeden z ludzi najgodniejszych miłości znalazł śmierć w niespełna dobę.
Śmierć ta wywarła dziwny i chorobliwy wpływ na zwątlony duszę Juljana.
— Biedny Croisenois, rzekł; był to, w istocie, rozsądny i zacny człowiek; mógł mnie znienawidzić, wówczas kiedy, w salonie matki, dopuszczałaś się dla mnie takich nietaktów; mógł szukać ze mną zwady; nienawiść, która następuje po wzgardzie, bywa zazwyczaj wściekła.
Śmierć pana de Croisenois zmieniła wszystkie poglądy Juljana na przyszłość Matyldy; przez kilka dni dowodził jej, że powinna przyjąć pana de Luz. Jestto człowiek nieśmiały, nie nadto jezuita, z pewnością się wybije. Ambitniejszy od pana de Croisenois, nie posiadając mitry w rodzie, nie będzie się wzdragał przed małżeństwem z wdową po Juljanie Sorel.
— I to wdową, która gardzi wielką miłością, odparła zimno Matylda; dożyła bowiem tego, iż po pół roku, kochanek jej przełożył nad nią inną kobietę, sprawczynię wszystkich ich nieszczęść.
— Jesteś niesprawiedliwa; odwiedziny pani de Rênal, to świetna broń dla paryskiego adwokata, który będzie prowadził apelację; odmaluje obraz mordercy, otoczonej staraniami swej ofiary. To może wywrzeć wrażenie; kiedyś może ujrzysz mnie bohaterem jakiego melodramatu, etc., etc.
Wściekła i bezsilna zazdrość, poczucie nieszczęścia bez nadziei (przypuściwszy nawet ułaskawienie Juljana, jak odzyskać jego serce?), wstyd i ból że bardziej niż kiedykolwiek kocha niewiernego, wtrąciły pannę de la Mole w ponure milczenie, z którego nie mogły jej wyrwać ani nadskakiwania księdza de Frilair, ani szorstka prostota Fouquégo.
Co się tyczy Juljana, z wyjątkiem chwil które mu zagarniała Matylda, żył miłością, prawie nie myśląc o przyszłości. Dzięki osobliwemu działaniu tego uczucia, wówczas gdy jest bardzo silne i szczere, pani de Rênal podzielała niemal jego beztroskę i pogodę.
— Niegdyś, mówił Juljan, kiedy mogłem być tak szczęśliwy w czasie naszych przechadzek po lasach Vergy, wyobraźnia wiodła mą duszę w urojone krainy. Miast przyciskać do serca to cudne ramię, które było tak blisko moich warg, rwałem się w przyszłość; duchem byłem w odmęcie walk które mi trzeba było stoczyć aby zbudować olbrzymią fortunę... Umarłbym, nie zaznawszy szczęścia, gdybyś mnie nie odwiedziła w tem więzieniu.
Dwa wypadki zmąciły to spokojne życie. Spowiednik Juljana, mimo iż jansenista, nie zdołał się uchronić od wpływu jezuitów i bezwiednie stał się ich narzędziem.
Oświadczył mu jednego dnia, iż, o ile nie chce popaść w okropny grzech samobójstwa, winien użyć wszelkich środków aby zyskać ułaskawienie. Zważywszy tedy, że duchowieństwo posiada wielkie wpływy w Paryżu, nastręcza się taki sposób: trzeba się nawrócić z wielką ostentacją.
— Z ostentacją! powtórzył Juljan. Ha! i ty zatem, ojcze, odgrywasz komedję godną misjonarza...
— Wiek twój, odparł poważnie jansenista, wdzięczna powierzchowność jaką otrzymałeś od Opatrzności, niezrozumiała dotąd pobudka zbrodni, heroiczne wysiłki panny de la Mole dla twego ocalenia, wszystko wreszcie, nawet ta zdumiewająca przyjaźń jaką okazuje ci twoja ofiara, wszystko uczyniło z ciebie bożyszcze kobiet w Besançon. Wszystkiego zapomniały dla ciebie, nawet polityki...
Twoje nawrócenie znalazłoby echo w sercach i sprawiłoby głębokie wrażenie. Możesz oddać nieoszacowane usługi religji: i ja miałbym się wahać, dla tej błahej racji, że jezuici obraliby tę samą drogę! Tak więc, nawet w tym odosobnionym wypadku, który umyka się ich zachłanności, mieliby wyrządzić szkodę! Nie, to być nie powinno... Łzy, wyciśnięte twojem nawróceniem, przekreślą zgubny wpływ dziesięciu wydań Woltera.
— A co mi zostanie, odparł zimno Juljan, jeśli będę musiał gardzić samym sobą? Byłem ambitny, nie wyrzucam sobie tego; postępowałem zgodnie z duchem epoki. Obecnie, żyję z dnia na dzień; ale czułbym się bardzo nieszczęśliwy, gdybym się zniżył do podłości...
Drugie wydarzenie, o wiele dotkliwsze dla Juljana, spowodowała pani de Rênal. Jakaś chytra przyjaciółka zdołała przekonać tę naiwną i nieśmiałą duszę, że powinna jechać do Saint-Cloud, rzucić się do kolan króla.
Zdobyła się na ofiarę rozstania z Juljanem; po takim wysiłku, przykrość uczynienia z siebie publicznego widowiska, która w innych okolicznościach wydałaby się jej gorsza niż śmierć, była niczem w jej oczach.
— Pójdę do króla, powiem głośno że jesteś moim kochankiem; życie człowieka takiego jak Juljan powinno przeważyć wszystkie względy. Powiem, że przez zazdrość targnąłeś się na moje życie. Są liczne przykłady, że, w takich wypadkach, nieszczęśliwi młodzi ludzie uzyskiwali łaskę przysięgłych lub króla...
— Nie chcę cię widzieć, zabronię cię wpuszczać do więzienia, wykrzyknął Juljan, i możesz być pewna że nazajutrz zabiję się z rozpaczy, jeśli nie przysięgniesz poniechać wszelkiego kroku któryby nas wydał na łup gawiedzi. To nie twój pomysł, ta jazda do Paryża. Powiedz, co za intrygantka podsunęła ci go?...
Używajmy szczęścia przez tę resztkę krótkiego życia. Skryjmy nasze istnienie; zbrodnia moja jest aż nazbyt oczywista. Panna de la Mole ma w Paryżu olbrzymie stosunki; bądź pewna, że zrobi co tylko w ludzkiej mocy. Tu, na prowincji, mam przeciw sobie wszystko co zamożne i wpływowe. Krok twój podrażniłby jeszcze tych bogatych, a zwłaszcza statecznych ludzi, dla których życie jest tak łatwe... Nie narażajmy się na śmiech Maslonów, Valenodów i tysiąca lepszych może nieco.
Duszne powietrze kaźni stało się Juljanowi nie do zniesienia. Szczęściem, w dniu w którym oznajmiono mu że trzeba umierać, słońce złociło pięknie przyrodę, Juljan zaś miał przypływ odwagi. Przechadzka po świeżem powietrzu była dlań rozkoszą, jak przechadzka po lądzie dla żeglarza który był długo na morzu. — Wszystko idzie dobrze, myślał, odwaga mnie nie zawiodła.
Nigdy ta głowa nie była równie poetyczna, jak w chwili gdy miała spaść. Słodkie chwile, których kosztował niegdyś w lasach Vergy, cisnęły się tłumnie i z niezwykłą siłą w jego myślach.
Wszystko odbyło się poprostu, przyzwoicie, bez najmniejszej przesady z jego strony.
Dwa dni wprzód, rzekł do Fouquégo: Co się tyczy wzruszenia, za to nie mogę ręczyć; ta szpetna, wilgotna cela nabawiła mnie jakiejś gorączki, w której nie poznaję sam siebie; ale to pewna, że nikt nie ujrzy bym pobladł ze strachu.
Zarządził zawczasu, aby, rankiem ostatniego dnia, Fouqué wywiózł Matyldę i panią de Rênal. Wsadź je do jednej karety, mówił. Każ, niech pocztyljon puści się z miejsca galopem. Padną sobie w ramiona, albo też zmierzą się wzrokiem nienawiści. Tak czy tak, biedne kobiety znajdą chwilową ulgę w swej boleści.
Juljan wymógł na pani de Rênal przysięgę, że będzie żyła aby się zająć synem Matyldy.
— Kto wie? może doznajemy wrażeń po śmierci? mówił raz do Fouquégo. Lubiłbym spoczywać — tak, spoczywać, to właściwe słowo — w małej grocie, tam, na górze nad Verrières. Niejeden raz — opowiadałem ci to — schowawszy się na noc do tej groty, obejmując okiem najbogatsze okolice Francji, czułem w sercu płomień ambicji: wówczas żyłem tą namiętnością... Słowem, kocham tę grotę... to fakt, że położenie jej zdolne jest obudzić zazdrość w duszy filozofa... Słuchaj, ta poczciwa Kongregacja wybija monetę ze wszystkiego: jeśli się dobrze zakręcisz, sprzedadzą ci moje zwłoki...
Fouqué przeprowadził pomyślnie ten smutny handel. Spędził noc samotnie w swoim pokoju, czuwając przy zwłokach przyjaciela; naraz, ku jego zdumieniu, zjawiła się Matylda. Przed kilku godzinami zostawił ją o dziesięć mil od Besançon. Oczy miała błędne.
— Chcę go zobaczyć, rzekła.
Fouqué nie miał siły aby przemówić lub wstać. Wskazał palcem wielki niebieski płaszcz na podłodze; w nim było zawinięte to, co zostało z Juljana.
Padła na kolana. Wspomnienie Bonifacego de la Mole i Małgorzaty Nawarskiej wlało w nią snadź nadludzkie męstwo. Drżącemi rękami rozchyliła płaszcz. Fouqué odwrócił oczy.
Usłyszał, że Matylda chodzi żywo po pokoju. Zapaliła kilka świec. Skoro Fouqué zdobył się na to aby na nią spojrzeć, ujrzał że umieściła przed sobą, na marmurowym stoliku, głowę Juljana i całowała ją w czoło.
Matylda odprowadziła kochanka do grobu, który sobie wybrał. Sznur księży poprzedzał trumnę, ona zaś, bez niczyjej wiedzy, w powozie okrytym kirem, wiozła na kolanach głowę człowieka, którego kochała.
Skoro przybyli na szczyt jednej z wyniosłych gór łańcucha Jura, w nocy, w grocie wspaniale iluminowanej niezliczoną mnogością świec, dwudziestu księży odprawiło mszę żałobną. Mieszkańcy wiosek górskich, przez które przechodził kondukt, udali się za nim, zwabieni niezwykłością obrzędu.
Matylda ukazała się w długiej czarnej szacie i, po skończeniu ceremonji, kazała rozrzucić między lud kilka tysięcy pięciofrankówek.
Zostawszy sama z Fouquém, pragnęła własnemi rękami pogrzebać głowę kochanka. Fouqué omal nie oszalał z boleści.
Staraniem Matyldy, dziką tę grotę ozdobiono rzeźbami, wykutemi wielkim sumptem we Włoszech.
Pani de Rênal dotrzymała obietnicy. Nie próbowała targnąć się na swoje życie, ale, w trzy dni po śmierci Juljana, umarła uściskawszy dzieci.
- ↑ Słynny prestidigitator.
- ↑ furfant — (przestarz.) człowiek nieodpowiedzialny, skłonny do krętactwa. Zob. hasło furfant w „Słowniku polszczyzny XVI wieku” IBL PAN
- ↑ robdeszan — dawne określenie szlafroka. Zob. hasło robdeszan w „Słowniku języka polskiego” W. Doroszewskiego.
- ↑ Antoine de Rivarol (1753—1801) — francuski pisarz i dziennikarz. Zob. hasło w Wikipedii.
- ↑ Rousseau, Wyznania. Cz. II.
- ↑ Stronica ta, pisana 25 lipca 1830, drukowana była 4 sierpnia. (Przyp. wydawcy).
- ↑ Noc św. Bartłomieja.
- ↑ Le grand Peut-être, wyrażenie, którego, wedle legendy, miał użyć, umierając, Rabelais.
- ↑ To są myśli jakobina (Przyp. autora).