Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/LXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Grób przyjaciela.
Sterne.
Raz, o niezwykłej porze, usłyszał hałas na korytarzu; orzeł morski odleciał z krzykiem, drzwi otworzyły się i czcigodny ksiądz Chélan, drżący, z laską w ręku, rzucił się w objęcia Juljana.
— Och, wielki Boże! czy podobna, moje dziecko... Wyrodku! chciałem powiedzieć.
Dobry starzec nie mógł dodać ani słowa. Juljan zląkł się aby nie upadł. Musiał go odprowadzić do krzesła. Ręka czasu zaciężyła nad tym człowiekiem, niegdyś tak pełnym energji. Wydał się Juljanowi jakby cieniem samego siebie.
Staruszek zaczerpnął oddech: — Przedwczoraj dopiero dostałem twój list ze Strassburga, z pięciomaset frankami dla biednych; doręczono mi go w górach, gdzie osiadłem u bratanka. Wczoraj dowiaduję się o katastrofie... O nieba! czy to możliwe!
Starzec nie płakał, wyglądał jak nieprzytomny. Dodał machinalnie: Będzie ci trzeba twoich pięciuset franków, odnoszę ci je.
— Trzeba mi ciebie, ojcze! wykrzyknął Juljan wzruszony. Mam zresztą pieniądze.
Ale nie zdołał już nic wydobyć ze staruszka. Od czasu do czasu ksiądz Chélan ronił kilka łez, które spływały w milczeniu po twarzy; następnie spoglądał na Juljana, jakby zdziwiony że chłopiec ujmuje jego ręce i niesie je do ust. Ta fizjognomja niegdy tak żywa, wyrażająca najszlachetniejsze uczucia, nie była już zdolna ocknąć się z apatji. Jakiś wieśniak przybył niebawem po starca. — Nie trzeba go męczyć, rzekł do Juljana, który zrozumiał że to bratanek. Zjawisko to pogrążyło go w głębokiem przygnębieniu; łzy mu obeschły. Wszystko zdało mu się beznadziejnie smutne; czuł jak serce mu lodowacieje w piersiach.
Była to najokrutniejsza chwila, jakiej doświadczył od spełnienia zbrodni. Ujrzał oto śmierć, w całej jej szpetocie. Wszystkie złudzenia wielkości duszy, szlachetności, pierzchły jak obłok przed burzą.
Ten straszny stan trwał kilka godzin. Po zatruciu moralnem, trzeba leków fizycznych, szampańskiego wina. Juljan uważałby się za tchórza, gdyby się do tego uciekał. Pod koniec okropnego dnia, który spędził przechadzając się w ciasnej wieży, wykrzyknął wreszcie: — Szaleniec ze mnie! Tylko wtedy, gdybym miał umrzeć jak inni ludzie, widok biednego starca powinienby mnie wtrącić w ten smutek; ale śmierć szybka i w kwiecie wieku zabezpiecza mnie właśnie od tej smutnej zgrzybiałości.
Minio wszelkich rozumowań, Juljan czuł się roztkliwiony, słaby, a tem samem pognębiony temi odwiedzinami.
Nie było w nim już nic surowego, wielkiego, żadnej rzymskiej cnoty; śmierć przedstawiała mu się na wielkiej wyżynie i jako rzecz mniej łatwa.
— To będzie mój termometr, myślał. Dziś wieczór jestem dziesięć stopni poniżej odwagi, która mnie wiedzie na poziom gilotyny. Dziś rano, miałem tę odwagę. Zresztą, o cóż chodzi? bylem ją odzyskał w potrzebnej chwili. Porównanie z termometrem zabawiło go i zmieniło bieg jego myśli.
Nazajutrz, po przebudzeniu, wstydził się poprzedniego dnia. Szczęście moje, spokój, są zagrożone. Gotował się już napisać do prezydenta Sądu z prośbą aby nie wpuszczano doń nikogo. A Fouqué? pomyślał. Gdyby się zdobył na to aby przybyć do Besançon, jakżeby mu było przykro!
Od dwóch miesięcy może nie wspomniał go. — W Strassburgu byłem wielkim głupcem; nie sięgałem myślą poza galony. Wspomnienie Fouquégo zajęło go i roztkliwiło. Przechadzał się wzburzony. Oto jestem teraz na dwadzieścia stopni niżej poziomu śmierci... Jeśli ta słabość ma wzrastać, lepiej mi będzie się zabić. Cóż za radość dla takich Maslonów i Valenodów, jeżeli umrę jak nikczemnik!
Przybył Fouqué; prosty ten i zacny człowiek nie posiadał się z bólu. Jedyną jego myślą — o ile wogóle był zdolny zebrać myśli — było sprzedać całe swoje mienie, aby przekupić dozorcę i ocalić Juljana. Gadał długo i szeroko o ucieczce pana de Lavalette.
— Przykrość mi robisz, rzekł Juljan; Lavalette był niewinny, a ja jestem zbrodniarz. Niechcący dałeś mi uczuć różnicę...
Ale czy to prawda? Jakto! sprzedałbyś wszystko? rzekł Juljan, znów podejrzliwy i nieufny.
Fouqué, uszczęśliwiony że przyjaciel wchodzi w jego myśl, wyszczególnił mu obszernie, niemal co do franka, ile może dostać za wszystko co posiada.
Cóż za szczytna ofiara ze strony wieśniaka! myślał Juljan. Ileż oszczędności, ileż brudnego niemal sknerstwa, które przyprawiało mnie o rumieniec gdy na nie patrzałem, poświęca oto dla mnie! Żaden z tych pięknych młodzieńców, których widywałem w pałacu la Mole i którzy czytują Renégo, nie miałby tych śmiesznostek; ale, z wyjątkiem bardzo młodych i nie znających jeszcze wartości pieniędzy, któryż z paryskich lalusiów byłby zdolny do takiego poświęcenia?
Wszystkie prowincjonalizmy, wszystkie pospolitości Fouquégo znikły; Juljan rzucił się w jego ramiona. Nigdy prowincja, porównana z Paryżem, nie święciła piękniejszego tryumfu. Fouqué, uszczęśliwiony zapałem, którego odbłysk ujrzał w oczach przyjacielu, mniemał że Juljan godzi się na ucieczkę.
Ten widok wzniosłości wrócił Juljanowi całą siłę, której pozbawiło go zjawisko księdza Chélan. Był jeszcze bardzo młody; ale, wedle mnie, była to szlachetna latorośl. Zamiast iść od tkliwości do wyrachowania, jak większość ludzi, on, przeciwnie, z wiekiem byłby nabrał dobroci, zdolności do wzruszeń, wyleczyłby się z obłędnej nieufności... Ale na co te czcze przepowiednie?
Przesłuchania stawały się coraz częstsze, nawspak wysiłkom Juljana, którego wszystkie odpowiedzi dążyły do skrócenia sprawy. — Zabiłem lub przynajmniej chciałem zadać śmierć z rozmysłem, odpowiadał codzień. Ale sędzia był przedewszystkiem formalistą. Zeznania Juljana nie skracały bynajmniej śledztwa; sędzia czuł się podrażniony w ambicji. Juljan nie wiedział, że go chciano przenieść do okropnej kaźni i że tylko dzięki staraniom Fouquégo zostawiono mu piękny pokój w baszcie.
W liczbie znacznych osobistości, które Fouqué zaopatrywał w drzewo, znajdował się ksiądz de Frilair. Zacny kupiec dotarł do wszechpotężnego wielkiego wikarjusza. Ku niewymownemu zachwytowi Fouquégo, ksiądz de Frilair oświadczył, iż, wzruszony przymiotami Juljana oraz usługami jakie niegdyś oddał seminarjum, chce wstawić się za nim do sędziów. Fouqué dojrzał w tem błysk nadziei; wychodząc i kłaniając się do ziemi, prosił wielkiego wikarjusza aby przyjął dziesięć ludwików i obrócił je na msze św. na intencję oskarżonego.
Fouqué mylił się grubo. Ksiądz de Frilair nie był Valenodem. Odmówił, i starał się nawet wytłumaczyć dobremu wieśniakowi, że słuszniejby uczynił, zachowując te pieniądze na lepszy użytek. Widząc że niepodobna wyrazić się jasno bez nieostrożności, poradził mu, aby obrócił tę kwotę na jałmużnę dla biednych więźniów, cierpiących najokrutniejsze braki.
— Ten Juljan, to szczególny człowiek, myślał ksiądz de Frilair; nie rozumiem jego postępku, powinienem zaś rozumieć wszystko... Może się uda zrobić zeń męczennika... W każdym razie dotrę do jądra sprawy; może zdołam napędzić strachu pani de Rênal, która nie ma dla nas szacunku, mnie zaś, w gruncie, nie cierpi... Może też zyskam w tem wszystkiem podstawę do publicznego pojednania się z panem de la Mole, który ma słabość do tego chłopca.
Kompromis podpisano przed paru tygodniami; ksiądz Pirard wyjechał z Besançon, natrąciwszy o tajemniczem urodzeniu Juljana, w tymsamym dniu w którym nieszczęśliwy chłopiec targnął się w Verrières na życie pani de Rênal.
Juljan widział już tylko jedną przykrość pomiędzy sobą a śmiercią, mianowicie odwiedziny ojca. Zwierzył Fouquému zamiar swój napisania do prezydenta Sądu z prośbą aby mu oszczędzono wszelkich wizyt. Ten wstręt do widoku ojca, i to w takiej chwili, uraził głęboko uczciwe, mieszczańskie serce handlarza drzewa.
Zrozumiał nagle, czemu tylu ludzi tak serdecznie nienawidzi jego przyjaciela. Przez szacunek dla nieszczęścia, skrył swoje uczucie.
— W każdym razie, odparł zimno, zakaz taki nie stosowałby się do twego ojca.