Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Urywki słów, przypadkowe spotkania, przeobrażają się, w oczach człowieka z wyobraźnią, w najoczywistsze dowody, zwłaszcza jeśli rozpala go namiętność.
Schiller.
Nazajutrz, Juljan znowuż zeszedł Norberta i siostrę, gdy rozmawiali o nim. Za jego zjawieniem, zapanowała, jak wczoraj, śmiertelna cisza. Podejrzenia jego nie miały już granic.
— Czyżby ci mili panicze postanowili sobie zadrwić ze mnie? Trzeba przyznać, że to o wiele prawdopodobniejsze, bardziej naturalne, niż rzekoma miłość panny de la Mole do biednego sekretarzyny. Zresztą, czyż ci ludzie miewają namiętności? Siła ich leży w udawaniu. Zazdroszczą mi odrobiny wymowy. Zazdrość, to też ich słabostka. Wszystko tłumaczy się kluczem. Panna de la Mole chce we mnie wmówić że jest mną zajęta, poprostu aby się zabawić z narzeczonym moim kosztem.
Okrutne to podejrzenie sprawiło przewrót w duszy Juljana. Myśl ta zniweczyła bez trudu zarodek miłości, który kiełkował w jego sercu. Miłość tę wyhodowała jedynie rzadka piękność Matyldy, lub raczej jej królewskie wzięcie, oraz cudowne tualety. W tem był Juljan jeszcze parwenjuszem. Ładna kobieta z wielkiego świata jest podobno czemś najbardziej uderzającem dla zdolnego plebejusza w chwili gdy wchodzi w wyższe sfery. Nie charakter Matyldy był przedmiotem zadumy Juljana w ubiegłych dniach. Był dość inteligentny, aby sobie zdać sprawę, że nie zna zgoła tego charakteru: wszystkie jego objawy mogły być jedynie pozorem.
I tak, Matylda za nic w świecie nie opuściłaby mszy w niedzielę; prawie codzień towarzyszyła matce do kościoła. Jeśli w salonie La Mole ktoś niebaczny zapomniał gdzie się znajduje i pozwolił sobie na cień żartu godzącego w prawdziwe lub urojone interesy tronu i ołtarza, Matylda lodowaciała natychmiast. Spojrzenie jej, zazwyczaj tak żywe, stroiło się w niewzruszoną dumę starego rodzinnego portretu.
Równocześnie, Juljan przekonał się, że panna posiada zawsze w swoim pokoju parę najwolnomyślniejszych tomów Woltera. On sam ściągał nieraz jakiś tom z tego wspaniale oprawnego wydania. Rozsuwając nieco pozostałe tomy, ukrywał brak tego który zabierał; ale niebawem spostrzegł, że i ktoś drugi czytuje Woltera. Uciekł się do sztuczki praktykowanej w seminarjum; umieścił parę ździebeł włosia na tomach, które, jak sądził, mogłyby zająć pannę de la Mole. Znikały na całe tygodnie.
Pan de la Mole, zirytowany na księgarza, który mu nasyłał obficie fałszywe pamiętniki, polecił Juljanowi aby kupował wszystkie śmielsze nowości. Ale iżby trucizna nie rozlała się po domu, sekretarz miał rozkaz chować te książki w szafce margrabiego. Niebawem, zyskiwał pewność, że te nowe książki, o ile były bodaj trochę wrogie interesom tronu i ołtarza, rychło znikały. Z pewnością nie Norbert je czytywał.
Juljan, przeceniając doniosłość tych faktów, przypisywał pannie de la Mole głębie Machiawela. Ta rzekoma zbrodniczość stanowiła urok w jego oczach, prawie jedyny duchowy urok, jaki posiadała. Znudzenie hipokryzją i morałami wtrąciło go w tę ostateczność.
Wyobraźnia jego bardziej wchodziła tu w grę niż serce. Dopiero napasłszy się w myślach kibicią panny de la Mole, wykwintem stroju, białością rąk, pięknością ramion, swobodą każdego ruchu, Juljan czuł się zakochany. Wówczas, dla dopełnienia uroku, wyobrażał ją sobie jako Katarzynę Medycejską, głęboką i zbrodniczą. Był to ideał Maslonów, Frilairów, Castanedów, uwielbianych przezeń w młodości. Słowem, był to dlań ideał Paryża.
Czy może być coś pocieszniejszego niż wiara w głębię lub zbrodniczość charakterów w Paryżu?
— Niepodobna, aby to trio drwiło sobie ze mnie! myślał Juljan. Kto zna jego charakter, wyobraża sobie chłodny i posępny wyraz, jakim odpowiedział na spojrzenia Matyldy. Z ironją odepchnął wynurzenia przyjaźni, o której zdumiona panna odważyła się natrącić.
Podrażnione tym zwrotem, serce młodej panny, z natury chłodne, znudzone, wrażliwe na grę inteligencji, pogrążyło się w namiętność, do której było stworzone. Ale w charakterze Matyldy było też wiele dumy; toteż uczuciu, które czyniło całe jej szczęście zależnem od drugiej osoby, towarzyszył smutek.
Przez czas pobytu w Paryżu, Juljan skorzystał już tyle, aby rozróżnić że to nie jest oschły smutek nudy. Zamiast łaknąć, jak niegdyś, wieczorów, widowisk i rozrywek, Matylda unikała ich.
Muzyka francuska śmiertelnie nudziła Matyldę; mimo to, Juljan, który uważał sobie za obowiązek wystawać z końcem widowiska w przedsionku, zauważył, że Matylda bywa w Operze bardzo często. Zdawało mu się, że straciła nieco z owej doskonałej miary, jaśniejącej wprzódy we wszystkich jej postępkach. Sposób, w jaki rozmawiała z młodymi ludźmi, bywał niekiedy tak ironiczny, że aż obelżywy. Zdawało się Juljanowi, iż szczególnie wzięła na ząb margrabiego de Croisenois.
— Musi ten człowiek szalenie kochać pieniądze, skoro nie rzuci tej panny, z całym jej majątkiem! myślał Juljan. On sam, obrażony za ród męski, odnosił się do Matyldy ze zdwojonym chłodem; często wprost niegrzecznie.
Mimo iż postanowił nie dać się wziąć na lep sympatji Matyldy, bywała ona tak wyraźna, on zaś sam, w miarę jak mu z oczu zaczęła spadać łuska, był tak pod urokiem panny, że niekiedy nie wiedział co z sobą począć.
— Zręczność i wytrwałość tych fircyków odniosłyby wkońcu tryumf nad mem niedoświadczeniem, myślał; trzeba jechać i położyć temu koniec. Margrabia powierzył mu zarząd majątków i domów, których posiadał sporo w Languedoc. Podróż była nieodzowna: pan de la Mole zgodził się na nią z trudem. Wyjąwszy sferę wysokich ambicyj margrabiego, Juljan stał się dlań jego drugiem ja.
— Ostatecznie, nie dałem się im złapać, powiedział sobie Juljan, gotując się do wyjazdu. Czy żarciki, jakiemi panna de la Mole smaga tych panków są szczere lub czy mają jedynie uśpić mą nieufność, ostatecznie, ubawiły mnie.
Jeśli nie chodziło tu o to aby sobie zadrwić z chłopskiego syna, charakter tej panny jest niezrozumiały conajmniej w równej mierze dla pana de Croisenois co dla mnie. Wczoraj, naprzykład, robiła wrażenie zupełnie szczerej: i ja, biedny i nędzny, miałem tę rozkosz, że pognębiłem swym faworem młodzieńca bogatego i znamienitego rodu. Oto mój najpiękniejszy tryumf: będę go rozpamiętywał w kolasce pocztowej, gnając do Languedoc.
Juljan trzymał wyjazd w sekrecie, ale Matylda wiedziała lepiej od niego, że ma opuścić Paryż nazajutrz, i na długo. Oznajmiła że ją straszliwie boli głowa i że w dusznym salonie czuje się jeszcze gorzej. Przechadzała się długo po ogrodzie i tak nękała kąśliwymi żarcikami Norberta, pp. de Croisenois, Caylus, de Luz i paru innych, że przepędziła ich wkońcu. Juljanowi przyglądała się w szczególny sposób.
— To spojrzenie mogłoby być komedją, myślał Juljan; ale ten przyspieszony oddech, całe to pomięszanie! Ba! czyż mnie sądzić o tem? Mam do czynienia z najświetniejszą i najsprytniejszą Paryżanką. Ten przyspieszony oddech, który omal mnie nie wzruszył, jest może wystudjowany u Leontyny Fay, którą Matylda tak ubóstwia.
Zostali sami; rozmowa gasła. — Nie! Juljan nic nie czuje dla mnie, mówiła sobie Matylda, szczerze zgnębiona.
Kiedy się z nią żegnał, ścisnęła mu ramię z siłą:
— Dostanie pan dziś odemnie list, rzekła głosem tak zmienionym, że dźwięk jego ledwie był do poznania.
Okoliczność ta wzruszyła głęboko Juljana.
— Ojciec, ciągnęła, ceni go wysoko za usługi jakie mu pan oddaje. Musi pan odwlec jutrzejszy wyjazd; niech pan znajdzie pozór. I oddaliła się pędem.
Juljan patrzył z zachwytem na jej uroczą kibić, nóżkę rzadkiej piękności, chód pełen wdzięku; ale czy odgadłby kto, co wypełniło jego myśl, skoro Matylda znikła? Uczuł się obrażony rozkazującym tonem, z jakim rzekła to musi. Ludwik XV także, w godzinie śmierci, odczuł bardzo niemile owo musi, niezręcznie użyte przez nadwornego lekarza, a wszak Ludwik XV nie był parwenjuszem.
Za godzinę, lokaj oddał Juljanowi list; było to poprostu wyznanie miłosne.
— Styl wcale naturalny, zauważył w duchu Juljan, siląc się, zapomocą spostrzeżeń literackich, powściągnąć radość, która kurczyła jego policzki i mimowoli zmuszała go do uśmiechu.
— Nareszcie, ja, wykrzyknął nie mogąc opanować naporu uczuć, ja, biedny chłopak, otrzymuję oświadczyny od wielkiej damy! Co do mnie, spisałem się nieźle, dodał. Umiałem zachować godność: nie powiedziałem że ją kocham.
Zaczął badać kształt liter; panna de la Mole miała drobne pismo angielskie. Potrzebował fizycznego zajęcia, aby stłumić radość dochodzącą do szału.
„Wyjazd pański zmusza mnie do wyznania... Byłoby nad moje siły nie widywać pana...“
Jedna myśl olśniła Juljana nagłem odkryciem, przerwała rozczytywanie się w liście i zdwoiła jego uciechę. Pobiłem margrabiego de Croisenois, wykrzyknął, ja który umiem rozmawiać tylko poważnie! A on jest taki przystojny, ma wąsiki, śliczny uniform, umie zawsze znaleźć na poczekaniu zręczne słówko.
Juljan miał chwilę upojenia, błąkał się po ogrodzie, oszalały ze szczęścia. Następnie, udał się do kancelarji i kazał się oznajmić margrabiemu, który na szczęście był w domu. Dowiódł mu z łatwością, pokazując jakieś papiery z Normandji, że obrót tamtejszych procesów wymaga odłożenia podróży.
— Rad jestem, że nie jedziesz, rzekł margrabia skoro ukończyli rozmowę o interesach, lubię cię mieć przy sobie.
Juljan wyszedł; te słowa zmięszały go.
A ja mam zamiar uwieść jego córkę! uniemożliwić małżeństwo z panem de Croisenois, w którem ojciec mieści chlubę swego życia: jeśli sam nie otrzyma mitry, ujrzy ją przynajmniej na głowie córki!
Przeszło mu przez głowę, aby jechać do Languedoc mimo listu, mimo rozmowy z margrabią. Ale ten błysk szlachetności zgasł szybko.
— Dobry sobie jestem, pomyślał, ja, plebejusz, aby się litować nad taką rodziną! Ja, którego książę de Chaulnes nazywa domownikiem! W jaki sposób margrabia pomnaża swój olbrzymi majątek? Grając na zniżkę, skoro się dowie w Zamku, że nazajutrz ma nastąpić urojony zamach Stanu. A ja, rzucony przez garbaty los na ostatni szczebel, ja, któremu ten los dał szlachetne serce a odmówił bodaj tysiąca franków renty, to znaczy chleba, ściśle biorąc, chleba; ja miałbym sobie odmówić przyjemności która się nastręcza? Toć to orzeźwiające źródło, które gasi moje pragnienie w pustyni mierności przebywanej tak mozolnie! Na honor, nie głupim; niech każdy dba o siebie w pustyni egoizmu zwanej życiem.
Przypomniał sobie wzgardliwe spojrzenia pani de la Mole, a zwłaszcza jej dostojnych przyjaciółek. Przyjemność zwycięstwa nad panem de Croisenois spłoszyła do reszty ten przebłysk cnoty.
— Jakżebym chciał aby się obraził! wykrzyknął; jakże pewną ręką wpakowałbym mu teraz szpadę gdzieś pod żebro. (Zaznaczył gestem cios). Przedtem byłem chłystkiem, wyzyskującym nikczemnie odrobinę odwagi. Po tym liście, jestem mu równy.
— Tak, powiadał sobie z nieopisaną rozkoszą, sącząc zwolna słowa; zważono na szali zalety pana margrabiego i moje, i biedny cieśla przeważył.
Brawo! wykrzyknął, oto jak trzeba mi podpisać mą odpowiedź. Nie wyobrażaj sobie, panno de la Mole, że ja zapominam o moim stanie. Dam ci ja dobrze uczuć i zrozumieć, że to z synem drwala zdradzasz potomka sławnego Wita de Croisenois, który towarzyszył św. Ludwikowi na wyprawę krzyżową.
Juljan nie mógł powściągnąć radości. Musiał zejść do ogrodu. Pokój, w którym zamknął się na klucz, wydał mu się ciasny, duszny.
Ja biedny góralczyk, powtarzał sobie bezustanku, ja, skazany wiecznie na ten smutny czarny strój! Ha! dwadzieścia lat wprzódy, nosiłbym mundur jak oni. Wówczas, człowiek taki jak ja ginął, lub był w trzydziestym szóstym roku generałem.
List, który trzymał w ręce, dawał mu wzrost i postawę bohatera.
— Teraz, prawda, w tem czarnem ubraniu, można mieć w czterdziestym roku stotysięcy franków dochodu i błękitną wstęgę jak biskup z Beauvais. Doskonale! mówił, śmiejąc się śmiechem Mefistofelesa, mam więcej sprytu od nich; umiem wybierać mundur swej epoki.
Uczuł przypływ ambicji i przywiązania do duchownego stroju. — Ileż kardynałów niżej urodzonych odemnie panowało! mój ziomek Granvelle naprzykład.
Stopniowo, podniecenie Juljana uspokoiło się; rozsądek przeważył. Powiedział sobie, jak jego mistrz Tartufe, którego rolę umiał na pamięć:
Mogę w tem widzieć podstęp niewinny z twej strony...
............
Nie uwierzę tym słowom, tak pełnym słodyczy,
Póki łask twoich, pani, dowód wyraźniejszy
Powątpiewania mego w twą szczerość nie zmniejszy...
Tartufe, akt IV, scena 5.
Tartufe także zginął przez kobietę, a był to chwat nielada... Mogłaby komu pokazać mą odpowiedź... ale znajdziemy lekarstwo, dodał cedząc zwolna słowa z akcentem tłumionego okrucieństwa; zaczniemy ją od najpłomienniejszych zdań z listu boskiej Matyldy.
Tak, ale czterech lokajów pana de Croisenois rzuci się na mnie i wydrze mi oryginał.
Nie; jestem dobrze uzbrojony i mam zwyczaj, jak wiadomo, palić bez ceremonji do lokajów.
Ale cóż, trafi się jeden odważniejszy i rzuci się na mnie. Przyrzeczono mu sto napoleonów. Zabijam go albo ranię, doskonale, tego właśnie chcieli. Wtrącą mnie do więzienia; stawią przed sądem karnym i wyślą, wedle wszelkich form, abym dotrzymywał w Poissy towarzystwa pp. Fontan i Magalon. Tam będę sypiał na barłogu z czterystu nędzarzami... I ja miałbym się litować nad tymi ludźmi, wykrzyknął zrywając się gwałtownie. Czy oni znają litość nad biedakiem, skoro go dostaną w ręce!
Wykrzyknik ten był ostatniem tchnieniem wdzięczności dla pana de la Mole, która mimowoli dręczyła go trochę.
Zwolna, zwolna, panowie szlachta, rozumiem tę machiawelską sztuczkę; ksiądz Maslon ani ksiądz Castanède, władca seminarjum, nie mógłby wymyślić nic lepszego. Odbierzecie mi list prowokatorski i zrobicie ze mnie drugie wydanie pułkownika Caron w Kolmarze. Chwileczkę, panowie; prześlę ów ważny list, w opieczętowanej paczce, księdzu Pirard. To uczciwy człowiek, jansenista, niedostępny pokusom pieniężnym. Tak, ale ono twiera listy... nie, poślę Fouquému.
Trzeba wyznać, że spojrzenie Juljana w tej chwili było okrutne, fizjognomja wstrętna; oddychała szczerą zbrodnią. Był to nędzarz uzbrojony przeciw całemu społeczeństwu.
Do broni! wykrzyknął Juljan. I jednym susem przebył stopnie pałacowego ganku. Wszedł do budki publicznego pisarza; przestraszył go. Przepisz pan, rzekł podając mu list panny de la Mole.
Podczas gdy pisarz pełnił swą czynność, on sam napisał do Fouquégo; prosił o przechowanie cennego depozytu. — Ale, wpadło mu nagle do głowy, czarny gabinet na poczcie otworzy mój list i da wam to czego szukacie... nie, panowie.
Kupił w protestanckiej księgarni ogromną biblję, ukrył zręcznie list Matyldy w okładce, zapakował i wysłał dyliżansem pod adresem jednego z robotników Fouquégo, którego nazwiska nikt nie znał w Paryżu.
Dokonawszy tego, wrócił rad i wesół. Teraz, do pracy! wykrzyknął, zamykając się na klucz i zmieniając surdut.
„Jakto, pani, pisał do Matyldy, więc to panna de la Mole przesłała, przez lokaja, ten list, nazbyt ponętny dla biednego drwala!... Zapewne chciała pani zadrwić z jego naiwności...“ Poczem cytował najjaskrawsze zdania z otrzymanego listu.
Jego własny list przyniósłby zaszczyt dyplomatycznej zręczności kawalera de Beauvoisis. Była dopiero dziesiąta; Juljan, pijany szczęściem i poczuciem swej potęgi, tak nowem dla biedaka, udał się do opery. Słuchał śpiewu przyjaciela swego Geronimo. Nigdy muzyka nie działała nań w ten sposób. Był bogiem.