Czerwony błazen/Zakończenie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Zakończenie.

Mieszkanie Skarskich było rzęsiście oświetlone. Przy stole, nakrytym śnieżnie białym obrusem, siedziała przy kolacji cała rodzina Skarskich i pani Halina Mertinger w żałobnej sukni. Wyraz jej twarzy dziwnie jednak nie odpowiadał czarnej toalecie. Piękne oczy pani Hali wyrażały radość i zadowolenie. Co chwila na małych jej ustach igrał uśmiech, taki serdeczny, niewymuszony uśmiech człowieka szczęśliwego.
— Nie macie pojęcia, —mówiła pani Hala — jak bardzo cieszę się z tego, że za dwa dni opuszczę Warszawę. Tak mi dokuczyła ta plotkarska, małoduszna Warszawa, że całą piersią odetchnę, gdy zobaczę, że mury jej giną mi już z oczu. Tyle, tyle przykrych przejść, tyle niecnych podejrzeń, małomiasteczkowych plotek, tyle fałszywych przyjaciół zostawię tu, w tej Warszawie. Wydaje mi się, że odzyskuję wolność, że po raz pierwszy w życiu będę naprawdę szczęśliwa...
Wik nie egzaltował się zbytnio projektami pani Hali.
— Wiesz, Hala, ja bardzo chętnie zostałbym jeszcze miesiąc albo dwa w Warszawie. Lubię teraz chodzić ulicami Warszawy, lubię pokazywać się w rozmaitych lokalach, spotykać dawnych znajomych i patrzeć im prosto w twarz. Czytam w ich oczach wyrzut i żal, że to nie ja zamordowałem Mertingera, że odjąłem cały pieprz historji i morderstwu w „Złotym Ptaku“. Wyczuwam wyraźną nienawiść u wszystkich tych, którzy zawsze mają wiadomości poufne i pewne „z pierwszej ręki“. Jak strasznie przerażeni są ci agenci pierwszorzędnego biura informacyjnego moim widokiem, boją się, że lada dzień gotów jestem wejść znowu na parkiety salonów i skontrolować, ile sensacyjno-kryminalnych powieści oni skomponowali, a nas, oczywiście, ubrali w role bohaterów. Widzę przerażenie tych łyków na myśl:’ co teraz będzie? Ale trudno, obiecałem tobie i Wandzie, że pojadę z wami do Paryża, więc jadę...
— Żałuj Wik, — mówił spokojnie Józef, obrabiając na talerzu nogę indyka — że nie umiesz pisać. Gdybyś rzucił na papier to, co o Hali i o tobie opowiadano w salonach, i wydał to jako sensacyjną powieść w Paryżu, z pewnością pobiłbyś o cały dystans i Edgarda Poe i Conan Doyla z jego sensacyjnemi kawałkami. Nie wiem, czego jeszcze dobijesz się w życiu, — ale bez kwestji tu, w Warszawie, czekała cię sława, i tylko ta „konkurencja“ Gładysza wlazła ci w drogę. Ręczę ci, że gdybyś był został skazany na śmierć, byłbyś otrzymał kilkanaście tysięcy listów miłosnych od cór syreniego grodu, a codziennie otrzymywałbyś kilkanaście pięknych bukietów wprost na cytadelę, a po śmierci z pewnością wszystkie warszawskie histeryczki byłyby ci wzniosły pomnik. Sam sobie winieneś, żeś ominął sławę... Teraz ludzie z towarzystwa nie darują ci tego śmiertelnego grzechu, że nie ty zamordowałeś Mertingera...
— Nie kpij irytował się Wik.
— Nie kpię, mówię taką rzetelną prawdę, jak bym fotografował ludzkie myśli. Jak długo uważano cię za mordercę, tak długo byłeś niewidzialnym półbogiem rautów i bali, a teraz z pewnością uważają cię za idjotę...
— Daj pan spokój, panie Józefie, — prosiła pani Hala — lepiej niech nam pan opowie, co pan zrobi, gdy my wyjedziemy.
— Co zrobię? odprowadzę was na dworzec, a gdy pociąg odejdzie, odetchnę z ulgą, że nareszcie jestem sam.
— Jest pan nieznośny. Proszę przestać kpić.
— Doprawdy, że nie kpię. — Ale zaciekawi was z pewnością jedna niezwykła wiadomość, która cała Warszawę dziś poruszyła.
— No co?
— Otóż wyobraźcie sobie, że dyrekcja „Złotego Ptaka“ rozpuściła po Warszawie pogłoskę, że za trzy dni będą wznowione występy „czerwonego błazna“. Podobno już jutro mają być rozlepione czerwone afisze z zawiadomieniem, że czerwony błazen zmartwychwstał i z nowym repertuarem piosenek pojawi się w środę na estradzie.
— Musisz być, Józiu, w nieporządku z głową... — z przekonaniem mówił Wik.
— W zupełnym porządku. Opowiadają nawet, że dyrekcja kabaretu będzie płacić czerwonemu błaznowi nieprawdopodobnie wielkie honorarjum, bo dwa tysiące złotych za jeden występ.
— Józuś, co ty bredzisz? — pytała z niepokojem Wanda.
— Nic nie bredzę, mówię poważnie.
— Jakto, więc ty znowu?...
— Tak, znowu. Po waszym wyjeździe, gdy zostanę sam w Warszawie, z podwójną satysfakcją będę chłostał ludzką głupotę, która mi za to jeszcze szczodrzej zapłaci. Dawniej czyniłem to z musu, z konieczności, za trzy dni czynić to będę z upodobania, z zamiłowania. Szkoda tylko, że nie będziecie na premjerze, program będzie cudowny, a publiczności taka masa napłynie do kabaretu, że boję się, iż rozsadzą ściany sali.
— A kogo weźmiesz na pierwszy strzał?
Oczywiście, że mądrą, pięknie wyczesaną głowę wielkiego człowieka i twojego rywala, pana prokuratora Glińskiego.
— Więc ty nas pomścisz... — rzekł Wik.
Józef na pytanie nie odpowiedział, jednym haustem wypił kieliszek żytniówki i zawzięcie nakładał na swój talerz dalszą porcję indyka.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.