Czerwony błazen/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Niespodziany zwrot.

Prokurator Gliński był dziś w wyjątkowo złym humorze. Drobiazgi już od rana wywracały uregulowany system jego życia. Służący zbudził go za późno tak, że nie zdążył na czas do biura, potem doręczono mu mocno impertynencki list od jednej z przyjaciółek, wreszcie prezes sądu miał do niego wcześnie rano interes, sam fatygował się do jego biura, ale nie zastał go — dość, że wszystko szło mu dziś jakoś nawspak.
Około godziny jedenastej wszedł do gabinetu prokuratora komisarz Borewicz. Rozmowa nawiązała się szybko na temat morderstwa bankiera Mertingeгa. Gliński miał doskonałą sposobność wylać całą swą żółć i zły humor.
— Doprawdy, panie komisarzu, że cierpliwość ludzka musi się skończyć na widok pracy Lubieńskiego. Przereklamowano go, jako niezwykle zdolnego sędziego śledczego, dostał w ręce sprawę Skarskiego i nie może z niej wyleźć. Śledztwo pierwiastkowe, przeprowadzone przez nas; wyjaśniło już tak dalece sprawę, że odrazu można było rozpisać rozprawę, a Lubieński nic z niej wyciągnąć nie może. Już trzy razy pisemnie dopominałem się załatwienia, zawsze zbył mnie ogólnikami. Dziś będę u prezesa sądu i wręcz się użalę na to rozmyślne i bezcelowe przewlekanie śledztwa.
— I mnie, panie prokuratorze, to przewlekanie przez sędziego Lubieńskiego sprawy wydaje się mocno podejrzane. Śledztwo w tej sprawie można było w ciągu dziesięciu dni skończyć i Skarskiego postawić pod sąd doraźny. A teraz co? Zamiast sądu doraźnego będzie zwykły trybunał, a pan chyba sam dobrze wie, jaka to różnica... Co ten Lubieński tak wałkuje, doprawdy nie wiem. Dwa tygodnie temu słuchał Józefa Skarskiego, brata mordercy, potem znów wezwał wszystkich świadków, słuchał, konferował, znowu słuchał i znów konferował... Doprawdy, że to wszystko zaczyna być mocno podejrzane. Dla nas, policji wykrycie mordercy Mertingera było doskonałą reklamą, która mimowoli byłaby odwróciła oczy publiczności od innych spraw na rekordowe złapanie Skarskiego. A przez Lubieńskiego sprawa wlecze się i wlecze bez końca i do rozprawy dojść nie może.
Gliński mimowoli uśmiechnął się z irytacji komisarza.
Pewnie, panie Borewicz, że w karjerze pana wykrycie mordercy Mertingera będzie momentem zwrotnym, a władze przełożone i publiczność muszą uznać pańskie w tej sprawie zasługi. — Moje jednak podejrzenie przeciwko Lubieńskiemu nie idzie aż tak daleko, jak pańskie. Uważam go poprostu za człowieka nieudolnego, doskonałego teoretyka prawa karnego, a mniej, jak średniej miary, praktyka. Powierzenie śledztwa w tej ważnej sprawie Lubieńskiemu było niesłychanym błędem. Przypuszczam, że człowiek tak sprytny jak Skarski nawet w więzieniu nie próżnował i potrafił nawiązać kontakt z ludźmi z poza muru. Wręcz obwiniam Lubieńskiego o zbytnią łatwowierność w tym kierunku, że w kilka dni po morderstwie pozwolił siostrze Skarskiego odwiedzić brata w więzieniu. Przypuszczam, że ten lekkomyślny krok Lubieńskiego smutne za sobą pociągnie konsekwencje. Skarski potrafił za pośrednictwem siostry dużo śladów zatrzeć i postawi na rozprawie sąd wobec wielu wątpliwości...
Komisarz Borewicz był silnie poirytowany nieoględnością Łubieńskiego. Myśl, że jego pracę, jego wieniec laurowy w karjerze policyjnej, może mu zedrzeć Łubieński przez swoją nieudolność, doprowadzała go do pasji.
— Panie prokuratorze, — groził Borewicz — jeśli Lubieński rzeczywiście położy mi tę sprawę, to zobaczy pan, jak ja go położę na rozprawie. W swoich zeznaniach wszystkie jego nieudolności wyciągnę, tak będę zeznawał, że wszystkie gazety będą o nim pisać jak o idjocie. To doprawdy niesumienność pozwolić mordercy, i to jeszcze takiemu, w kilka dni po zbrodni na rozmowy z siostrą. Siostrzyczka Skarskiego z pewnością niebrzydka, — to panu Lubieńskiemu może trudno było odmawiać gorącej prośbie pięknej panny...
— Ładna historja, zacietrzewiał się dalej Borewicz — szkoda mojej pracy i wysiłków, jeśli tacy sędziowie jak pan Lubieński mają je zniszczyć.
Prokuratora bawiła ta pasja komisarza. Śmieszny wydawał mu się człowiek, który już sięgał po wielką palmę, i nagle postawiono go przed możliwością wysunięcia się jej z rąk jego. Gliński umyślnie podsycał wątpliwości Borewicza i rozmyślnie stawiał mu przed oczy nawet aż tak daleko idące ewentualności, że Skarski zupełnie wymknie się z tej sprawy. Borewicz irytował się jak byk, drażniony przez picadora czerwoną chustką, i nie wyczuwał zupełnie gry Glińskiego.
Potop słów rozjuszonego Borewicza przerwało stukanie do drzwi gabinetu prokuratora.
W progu stanął sędzia Lubieński z plikiem aktów pod pachą. Gliński i Borewicz powitali go zimno i niechętnie. Gliński nawet nie taił się ze swem niezadowoleniem.
— Dobrze, panie sędzio, że właśnie w tej chwili pan się u mnie zjawa. Omawiamy z komisarzem sprawę Skarskiego i doprawdy nie możemy usprawiedliwić pańskiego traktowania sprawy. Miesiąc trwa śledztwo, i dotychczas nie widzimy żadnych pozytywnych wyników. Przypuszczamy i to słusznie, że w tej sprawie zjechał pan na jakieś manowce.
— Właśnie wylazłem z manowców — spokojnie powiedział Łubieński.
— Jakto wylazł pan z manowców? — Pan, panie sędzio, doskonale chyba wie, że sprawę morderstwa Mertingera otrzymał pan tak doskonale postawioną i wyjaśnioną, że gdyby pan tylko w tej sprawie szedł utartym szerokim gościńcem, to byłby pan...
— Wlazł na płot — twardo powiedział Lubieński. Jego duże siwe oczy nabrały jakichś zimnych refleksów, ze spokojem wpatrzył się w twarz Glińskiego i w twarz komisarza policji, odbierając im dawny rozpęd i tupet.
— Co pan uważa za płot, panie sędzio? — spytał uszczypliwie Gliński.

Cały sposób prowadzenia śledztwa pierwiastkowego, a szczególnie policyjnego. Panowie nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak lekkomyślnie i



Rzuciłem się na niego...

naiwnie potraktowali tak ważną sprawę. Lekkomyślne traktowanie śledztwa mogło nieobliczalne sprowadzić następstwa, gdyby sędzia śledczy narówni z panami lekkomyślnie rzecz dalej prowadził. Tak...

— Czy tylko niezbyt lekkomyślnie rzuca pan, panie sędzio, słowem „lekkomyślność“? — spytał zjadliwie Gliński.
— Znając mnie, nie powinien pan prokurator ani przez chwilę takiego sądu o mojej osobie wydawać, złożyłem dość częste dowody, że moje spostrzeżenia były trafniejsze nawet od... pańskich. Czy nie tak, panie prokuratorze?... Ale odłóżmy te niewątpliwe kwestje nabok dla sprawy ważniejszej.
—Więc odkrył pan Amerykę? — spytał brutalnie i kpiąco komisarz policji.
— Nie, Ameryki nie odkryłem, odkryłem natomiast mordercę Mertingera, którego panu nie udało się odkryć — spokojnie odpowiedział Lubieński.
— Chętnie posłuchamy szczegółów tego odkrycia — przerwał Gliński, bojąc się, by dyskusja między sędzią a komisarzem nie przybrała zbyt ostrych form.
Lubieński otworzył gruby tom aktów, powoli zaczął go kartkować, wyjął raport policji, protokóły przesłuchania świadków na miejscu zbrodni i w komisarjacie i, patrząc spokojnie w oczy komisarza policji, mówił:
— Zaraz po przestudjowaniu raportów policyjnych i doniesieniu prokuratorji wiele miejsc wy dawało mi się w tym materjale niejasnych, a niektóre fakty nawet nieprawdopodobne. Zabierając się do rozwikłania bardzo skomplikowanych nitek zbrodni, postanowiłem zgóry, że odsunę cały materjał, zebrany przez policję i prokuraturę, by nie dać się mimowoli nim sugerować. Po upływie dwu dni pracy wyszukałem wszystkie dziury w materjale śledczym, nagromadzonym przez panów. Jeśli życzą sobie panowie przykładów, to zaraz je przytoczę: Nieprawdopodobne np. wydało mi się, by zbrodnię można było wykonać w ciągu dwu do trzech minut, z zeznań bowiem służącego ustaliłem dokładnie, o jakiej godzinie wprowadził on Skarskiego za dekoracje i kiedy inspicjent zelektryzował cały personel wiadomością o zbrodni. Otóż służący przypomniał sobie dokładnie, że wprowadził Skarskiego tuż przed czwartym numerem pierwszej części programu, a wiadomość o zbrodni rozeszła się przy końcu antraktu. W tym czasie trup już był zastygły, na powierzchni zaś krwi, która z rany i ust się wytoczyła, były już oznaki krzepnięcia. Wedle orzeczenia lekarzy dla tych objawów więcej potrzeba było czasu, aniżeli mógł go mieć Skarski. Prowadząc więc dochodzenie, trzymałem się tej wytycznej, że zbrodnia została popełniona przynajmniej na godzinę przed przybyciem Skarskiego za kulisy, możliwe nawet, że przed rozpoczęciem programu w „Złotym Ptaku“.
— To był pierwszy punkt, który mnie w drodze logiki myślenia naprowadził na następujące dalsze.
— Z raportów, spisanych przez pana komisarza Borewicza, wynikało jasno, że ofiara musiała stoczyć z mordercą gwałtowną walkę, zanim śmiertelny cios ją ugodził. Ślady walki były: zadrapania na twarzy zamordowanego, silne sińce w kształcie obręczy na jego rękach, przewrócone krzesło na ziemi, na którem badania daktyloskopijne wykazały wyraźne ślady palców.
— -Scenę mordu odtwarzałem sobie w myślach w następujący sposób: między zamordowanym a mordercą doszło do sprzeczki, gwałtownej wymiany zdań, która zakończyła się szamotaniem, upadkiem obu na ziemię, a potem śmiertelnym ciosem. Mertinger był człowiekiem dość wysokiego wzrostu, silnie zbudowanym, więc wykluczałem zgóry, by mógł się dać zarznąć jak baran. Wyobrażałem sobie, że Mertinger, widząc niechybną śmierć, stoczył z mordercą rozpaczliwą walkę, a wynikiem tej walki muszą być widoczne ślady ciosów i uderzeń również na ciele mordercy. Idąc po tej linji myślenia, poddałem bezzwłocznie Skarskiego oględzinom lekarskim, i mimo że oględziny te przeprowadzone były niesłychanie dokładnie, nawet przy użyciu bardzo silnego szkła powiększającego nie dały żadnych wyników. Na skórze Skarskiego nie znaleziono ani śladu zasiniaczenia, ani zadrapania.
— Wreszcie weźmy fakt, który w swojej konsekwencji zmusza mnie do twierdzenia, że śledztwo było lekkomyślnie prowadzone. Oto badania śladów palców na poręczy krzesła i na kindżale wykazały, że oba te ślady pochodzą z dwu zupełnie innych rąk. Bardzo łatwo udało mi się ustalić, że ślady palców na krześle są odciskiem ręki Mertingera, czyli, że Mertinger bronił się krzesłem i niem uderzał w mordercę. Policja nie badała dość skrupulatnie krzesła, a gdyby to była uczyniła, bezzwłocznie musiałaby zauważyć, że koniec jednej nogi krzesła miał na sobie bardzo delikatne ślady krwi. Ten ślad pochodził z uderzenia mordercy. Więcej natomiast uwagi poświęciła policja śladom palców na rękojeści kindżału. Ślady te były zupełnie niezgodne ze śladami ręki Skarskiego. Chcąc jednak ułatwić sobie pracę, policja poprostu obeszła tę przeszkodę takiem rozumowaniem: ponieważ istnieje niezgodność między śladami a ręką Skarskiego, więc Skarski prawdopodobnie nie mógł dostatecznie objąć grubej rękojeści i w chwili pchnięcia obrócił ręką po rękojeści. Takie twierdzenie jest wręcz śmieszne. Ślady, odtworzone przez daktyloskopów policyjnych, nie były zamazane, przeciwnie bardzo wyraźne, i one wskazywały na to, że morderca musiał mieć rękę pokaźnych rozmiarów z niezwykle silnie rozwiniętemi mięśniami. — Darują panowie, ale uśmiechnąłem się, widząc Skarskiego przed sobą, na myśl, że ten człowiek nerwowy, neurastenik, mógł być zdolny do tak silnego uderzenia, by kindżał przeszył całe ciało ofiary i utkwił aż na głębokość 7 centymetrów w twardej desce podłogi. Tak uderzyć mógł człowiek tylko niezwykle silny, wprost atleta.
— To wszystko było przyczyną, że na Skarskiego patrzyłem zawsze jako na świadka zbrodni, a nie jak na mordercę. Sądzę, że moje rozumowanie miało trochę słuszności w sobie, — to chyba panowie musicie mi przyznać.
— A teraz przystępuję do drugiej części śledztwa, która mnie doprowadziła aż do ujęcia sprawcy.
Lubieński zapalił papierosa, głęboko zaciągnął się dymem i z wyrazem ironji wpatrywał się w twarz prokuratora i komisarza policji. Gliński i Borewicz milczeli, teraz rozumieli, że śledztwo, przez nich prowadzone, miało istotnie dużo nieścisłości i że Lubieński góruje nad nimi ścisłym systemem myślenia i jakąś nadzwyczajną logiką w ocenie faktów i wypadków.
— A teraz kolej na drugą część śledztwa — spokojnie mówił Lubieński.
— Burząc nieudolny gmach, zacząłem stawiać nowy. Kamieniem węgielnym dla nowego śledztwa było przypadkowe odkrycie czerwonego błazna. Z pewnością dotychczas nie jest panom wiadome, kto ukrywał się pod czerwoną maską. Otóż czerwonym błaznem nie był nikt inny, tylko Józef Skarski, brat Wiktora. Mając czerwonego błazna, uzupełniłem sobie całość dowodu ze świadków. Zacząłem wolno i ostrożnie naciskać każdy klawisz tej skomplikowanej klawiatury i zaraz u wstępu usłyszałem fałsz i zgrzyt.
— W zeznaniach swoich oświadczył mi dyrektor „Złotego Ptaka“, p. Metzner, że w dniu morderstwa jeszcze przed rozpoczęciem przedstawienia wypłacił honorarjum czerwonemu błaznowi. Czerwony błazen natomiast z całą stanowczością twierdził, że w dniu morderstwa żadnego honorarjum nie otrzymał, że przyszedł do teatru dopiero na kilka minut przed rozpoczęciem drugiej części programu. Wobec tej niezgodności w zeznaniach musiałem Metznera skonfrontować z czerwonym błaznem. W czasie konfrontacji wyszło na jaw, że Metzner osobiście nie płacił czerwonemu błaznowi jego należności, ale wyręczał się inspicjentem, posyłając przez niego pieniądze w zamkniętej kopercie. W dniu morderstwa, jeszcze przed rozpoczęciem przedstawienia, — Metzner wyraźnie spytał inspicjenta, czy wręczył czerwonemu błaznowi kopertę z pieniędzmi, a ponieważ inspicjent upewnił go, że pieniądze wręczył, więc Metzner przypuszczał, że czerwony błazen już jest w garderobie, i tak też w policji zeznał. Wynik tej konfrontacji zmusił mnie do szczegółowego przesłuchania inspicjenta. Przyciśnięty do muru inspicjent Gładysz, znany w teatrze pod pseudonimem „Otello“, zeznał ze skruchą i pokorą w sercu, że korzystając po wykryciu morderstwa z zamieszania, zgiełku i ulotnienia się czerwonego błazna, poprostu przywłaszczył sobie jego honorarjum.
— Dalszy, niezwykle ważny moment, który ułatwił mi odszukanie mordercy, to był kindżał, którym przebito Mertingera. Dyrektor teatru mianowicie zeznał, że kindżał ten należał do inwentarza teatru. Czerwony błazen twierdził stanowczo, że kindżału nigdy na oczy nie widział, że nie był mu potrzebny do żadnych występów, i wykluczył, by kiedykolwiek ten kindżał znajdował się w jego garderobie. Natomiast inspicjent teatru upierał się przy tem, że kindżał ten od kilku miesięcy znajdował się w garderobie Nr. 3, że stał zawsze oparty o róg ściany obok drzwi. Ponownie więc natknąłem się na niezgodność w zeznaniach.
— Chcąc ustalić, czyje zeznanie jest prawdziwe, czy czerwonego błazna, czy inspicjenta, przesłuchałem dziewczęta, które sprzątały w garderobie. Po okazaniu im kindżału obie zgodnie oświadczyły, iż w czasie sprzątania nigdy takiego kindżału nie widziały. Prowadząc w tym kierunku śledztwo dalej, stwierdziłem, że klucz od rekwizytorni posiadał tylko inspicjent i on wydawał za pokwitowaniem każdemu z artystów potrzebny mu przedmiot. Kwity te udowodniły, że kindżał od miesięcy nie był używany. Wprawdzie, przed pół rokiem jeszcze jakaś tancerka do swoich wschodnich tańców wypożyczyła właśnie ten kindżał, którym dokonano morderstwa, równocześnie jednak poświadczenie, które mam w aktach, wykazuje, że już po upływie dwu tygodni tancerka ta zwróciła wypożyczony przedmiot inspicjentowi.
— Ponieważ pan inspicjent w czasie śledztwa dwukrotnie rozminął się z prawdą, wziąłem go więc pod baczniejszą obserwację. Po upływie dwu dni ajenci policyjni donieśli mi, że inspicjent jest notorycznym pijakiem, że stale uczęszcza do szynkowni Jordana na Starem Mieście, gdzie znany jest pod pseudonimem „Otello“. Śledząc Gładysza w nocy razem z dwoma ajentami policji, udałem się do szynkowni, której wszystkie wyjścia kazałem policji zamknąć. Gładysz późną nocą wtoczył się z kilku innymi osobnikami do tej mordowni, około zaś drugiej w nocy, już zupełnie pijany, pokłócił się ze swoim towarzyszem, człowiekiem również z pod ciemnej gwiazdy, wszczął z nim bójkę. Widziałem, jak zebrani w tej spelunce apasze cofali się z przerażeniem przed Gładyszem. Słynął on w tej szynkowni jako awanturnik, obdarzony niepospolitą siłą. Kazałem awanturnika niezwłocznie aresztować, a z nim równocześnie wszystkich kelnerów, dziewczęta i właściciela knajpy. Połów był obfity i nieoczekiwane rezultaty przyniósł dla śledztwa. W czasie rewizji w szynkowni znaleźliśmy w bufecie złoty zegarek z dewizką, z monogramem K. M. i kilka zagranicznych papierów wartościowych. Właściciel szynkowni wyjaśnił, że zegarek i papiery zastawił u niego Gładysz za kwotę 500 złotych i miał je w ciągu tygodnia wykupić. Zaraz rano wysłałem ajenta policji z zegarkiem do pani Mertingerowej, a z papierami wartościowemi — do prokurenta banku „Mertinger i S-ka“. Za godzinę miałem odpowiedź, która nie była dla mnie niespodzianką. W księgach bankowych stwierdzono, że papiery wartościowe były własnością szefa, a pani Mertinger oświadczyła, że zegarek był własnością męża, co stwierdza monogram K. M. Karol Mertinger.
— Gładysz w czasie pierwszego posłuchania odmówił mi wszelkich wyjaśnień. Był tak zaskoczony nagromadzonemi przeze mnie dowodami jego winy, że uważał milczenie za najskuteczniejszą broń. Ja osobiście dążyłem do tego, by Gładysz sam przyznał się do zbrodni. Wkrótce i ten eksperyment mi dopisał. Oddałem aresztanta lekarzowi więziennemu do zbadania. I co się pokazało? Otóż lekarz odkrył na głowie Gładysza silnie zabliźnioną ranę, pochodzącą od uderzenia jakiemś tępem narzędziem, możliwe, że nogą od krzesła.
— Mając już wszystkie nitki w ręku, kazałem z więzienia śledczego przyprowadzić Gładysza. W drodze perswazji, przemawiania mu do rozsądku doprowadziłem do tego, że Gładysz rozpłakał się i przyznał otwarcie, że Mertingera zamordował.
— Niezwykle ciekawe są jednak motywy tej zbrodni. Niech panowie łaskawie słuchają, ja odczytam protokół zeznań Gładysza, na dnie ich leży bardzo ciekawa i bardzo smutna historja...
Lubieński zagłębił się w plik papierów, szybko zaczął je przewracać i po chwili wyciągnął duży arkusz papieru, cały zapisany drobnem, kaligraficznem pismem. Gliński i Borewicz pochylili się bliżej ku Lubieńskiemu, by lepiej usłyszeć treść zeznań Gładysza.
Łubieński czytał:
„Tak, przyznaję, zamordowałem Karola Mertingera, zbrodni tej nie dopuściłem się jednak wyłącz nie z chęci rabunku. Mordując, chciałem pomścić na nim wszystkie nieszczęścia, jakie dotknęły mnie w życiu. Mertinger zniszczył moje szczęście, Mertinger uczynił ze mnie wykolejeńca, nałogowego pijaka, wreszcie mordercę. Człowiek ten wplótł się w moje życie, jak jakaś nieszczęsna nić.
„Zamordowałem, ani przez chwilę nie czułem i nie czuję się winny, owszem, mordując, miałem wrażenie, że wymierzam tylko sobie sprawiedliwość, jakiej ani żaden sad, ani życie dać mi nie mogły.
„Było to przed laty dwudziestu. Byłem jednym z najlepszych i najzdolniejszych akrobatów, o występ którego dobijały się wszystkie teatrzyki rozmaitości. Zarabiałem wówczas dużo pieniędzy i ani grosza z nich nie wydawałem na wódkę. Te dobre moje czasy pamięta doskonale obecny dyrektor „Złotego Ptaka“, p. Metzner.
„W czasie występów w Hamburgu, w zespole artystów, jak zwykle wielojęzycznych, poznałem młodziutką dziewczynę, śpiewaczkę, o jasnych jak zboże włosach, o oczach niebieskich. Była Polką, pochodziła z Warszawy, i nie wiem, dlaczego przybrała sobie imię niepolskie „Mery“. Nazywałem ją jednak Marynią. W teatrzyku hamburskim tylko my dwoje byliśmy Polakami. Nie dziw, że zawiązała się między nami serdeczna przyjaźń. Marynia jako śpiewaczka nie była zbyt utalentowana. Dyrekcje większych teatrów nie kwapiły się z zaangażowaniem jej na szereg występów. Marynia wskutek tego często płakała. Była biedna jak mysz kościelna. Chciałem jej pomóc. Impresarjom teatrów stawiałem w tajemnicy przed Marynią taki warunek, że tylko wtedy przyjmę engagement, jeśli i ją zaangażują. Zjeździliśmy razem prawie całe Niemcy i północne Włochy. Wreszcie doszło do tego, że nie mogłem sobie wyobrazić rozłąki z moją przyjaciółką. Wtedy ożeniłem się z Marynią. W małżeństwie byłem bardzo szczęśliwy. Ona na każdym kroku miała dowody mojej miłości i psiego wprost przywiązania, a ja jej miłości i kobiecej troskliwości. Dwa lata spędziliśmy na występach zagranicą.
„W Maryni widziałem wzór cnót i doskonałości, ale był jeden mały drobiazg, który mnie trochę niepokoił: jej niezwykła żądza toalet.
„Tłumaczyła mi ustawicznie, że nie mogąc głosem zdobyć publiczności, musi zdobyć ją toaletami. Jak już poprzednio powiedziałem, zarabiałem dużo, ale dochody moje nie sięgały miljonów. Nie mając sam zaś żadnych potrzeb, bo jako akrobata i gimnastyk nie używałem ani alkoholu, ani tytoniu, oddawałem żonie cały swój zarobek na toalety. Przyznam, że schlebiał mi widok żony, najładniej i najmodniej ubranej ze wszystkich jej koleżanek. Bardzo często na jej występ wychodziłem z za kulis i siadałem między publicznością w krzesłach. Słyszałem wtedy głosy sąsiadów, zachwyconych urodą i toaletami Mery. Nieraz mimowoli w czasie jej występu chciałem wstać i krzyknąć do publiczności: „Słuchajcie, ta piękna kobieta to moja żona, to żona Jana Gładysza“. Nigdy nie starałem się tej jej słabostki ujarzmić, nie przeczuwając, że ten drobiazg, zaważy na całem mojem życiu.
„Po dwu latach tułaczki zagranicą ona i ja uczuliśmy tęsknotę za krajem. Wróciliśmy bezpośrednio z Włoch do Warszawy, odrzucając doskonałe propozycje rozmaitych zagranicznych impresarjów. W Warszawie na dość skromnych warunkach zgodziliśmy się występować w „Tabarin“.
„W Warszawie żona z duszy i serca dziękowała mi za to, że zgodziłem się na powrót do kraju. Zaraz odszukała swoje przyjaciółki, spędzała całe godziny z niemi w cukierniach tak, iż doszło do tego, że widywaliśmy się tylko w czasie prób. Nieraz czyniłem jej gorzkie wyrzuty z tego powodu. Zamykała mi jednak usta zawsze jednem zapewnieniem: że tylko mnie kocha i zawsze jest mi wierna. Nadszedł wreszcie jeden dzień, który był szczytem mego szczęścia. Raz wieczorem po przedstawieniu żona oświadczyła mi, że czuje się matką i że za miesiąc lub dwa będzie musiała zaprzestać występów. Wiadomość ta tyle mi dała szczęścia, że płakałem jak dziecko, całując jej nogi i ręce. Od tego czasu ustawicznie prosiłem ją, by po przedstawieniu wracała ze mną do domu, — chciałem z nią dowoli nagadać się, snuć plany na przyszłość i ciągle mówić z nią o dziecku...
„Niestety, Marynia nie zawsze skłonna była spędzać ze mną wieczór. Pod pozorem konieczności odwiedzenia chorej ciotki, lub imienin przyjaciółki wymykała się stale z domu. Mnie ogrom szczęścia tak rozbrajał, że nie byłem zdolny najmniejszej uwagi zrobić żonie. Mery stawała się z dnia na dzień coraz bardziej kapryśna, wybujało w niej jakieś śmieszne upodobanie do błyskotek i biżuterji z fałszywych kamieni. Tłumaczyłem sobie te jej objawy nienormalnym stanem. Owszem, nawet cieszyłem się, że była kapryśna, chętnie dawałem jej ostatni grosz na bezwartościowe błyskotki, których kupowała niesłychane mnóstwo, — mnie się zdawało, że to zbliża mnie do dnia szczęścia.
„Raz otrzymałem list, adresowany jakiemś nieznanem pismem. Dziwny niepokój ogarnął mnie, gdym przedzierał kopertę.
„Był to anonim, skreślony kobiecem pismem. Pisząca nazywała się życzliwą przyjaciółką“ i radziła mi, bym nie dowierzał żonie i baczną uwagę zwrócił na to, z kim i dokąd ona chodzi.
„Po przeczytaniu listu wybuchnąłem śmiechem, bo czyż mogło być prawdopodobne, by ta kochana jasnowłosa Marynia, która miała wkrótce być matką naszego dziecka, mogła mnie zdradzać?
„Śmiałem się serdecznie i szczerze. Anonim oczywiście pokazałem żonie, i śmieliśmy się oboje z głupoty i złości ludzkiej. Marynia, czyste, dobre serce, oburzała się potem na niegodziwość, — twierdziła, że list ten pisała jedna z jej rywalek, która zieleniała na widok toalet Maryni i jej błyskotek, które uważała za prawdziwe klejnoty. Po tym anonimie Marynia spędziła kilka wieczorów ze mną. Jaki byłem wtedy szczęśliwy, jak wdzięczny jej za ten objaw dobroci. Ale w kilka dni później Marynia znowu wróciła do dawnego trybu życia. Wieczory znów sam spędzałem. Samotność złe sprowadza myśli. Właśnie w czasie takiego jednego wieczoru, gdy sam siedziałem w domu, myśl moja wróciła do anonimu. Zadałem sobie pytanie, a coby było, gdybym tak rzeczywiście przekonał się o tem, że Marynia mnie zdradza. Z wściekłości zacząłem gryźć pięści, rozerwałem krzesło, — ale po chwili uspokoiłem się, a potem śmiałem się, — bo cóż za przypuszczenie, — Marynia i zdrada. A jednak to pytanie zaczęło już częściej w mych myślach kotłować. Były dni, iż szalałem z zazdrości, a równocześnie bałem się, by Marynia tego nie spostrzegła, wiedziałem na pewno, że byłaby mnie wyśmiała, a może nawet zazdrość byłaby mnie poniżyła w jej oczach.
„Męczyłem się długo, ale tylko sam w sobie, żonie nie dałem nigdy poznać, że mnie coś trawi i zjada. Potem naszły mnie jeszcze przykrzejsze objawy:
„Natychmiast po swoim występie starałem się uciec z teatru, zdawało mi się, że każdy z kolegów, każda z koleżanek jakoś kpiąco i ironicznie patrzy na mnie. Ale to mi się tylko tak zdawało, mimo to chętnie byłbym chwycił wszystkich za szyję i podusił.
„Raz zdecydowałem się, że ukrócę swoją mękę w ten sposób, że wyśledzę Marynię, dokąd idzie. Po przedstawieniu zaczaiłem się za węgłem domu. Widziałem, jak Marynia wyszła z „Tabarin“ i szła w kierunku Mazowieckiej. Szedłem za nią kilkadziesiąt kroków, a potem zawróciłem, ogarnął mnie wstyd, że szpieguję żonę, która ma być wkrótce matką... Poszedłem do domu, znów w samotności zaczęły mnie nachodzić straszne myśli. Doszło do tego, że przestałem spać. Słyszałem doskonale — jednej nocy, jak Marynia powróciła o pierwszej po północy. Udawałem, że śpię, nie chciałem robić sceny, bałem się, że będzie płakać... Następnego dnia zwróciłem jej jednak uwagę, że takie późne przychodzenie do domu naraża ją na plotki i obmowy i że sama swojem zachowaniem prowokuje anonimy. Marynia początkowo usprawiedliwiała się, że ją ciotka tak długo zatrzymuje u siebie, a potem ni stąd ni z owąd wpadła w złość. Zaczęła mi gorzkie czynić wyrzuty, że jej nie umiem ocenić, że brutalne robię jej uwagi, że kto inny umiałby ją uszanować. Ten niespodziany wybuch zastanowił mnie. Wyrzuty jej zostawiłem bez odpowiedzi, ale zacząłem nad niemi myśleć, zacząłem podejrzewać...
„Kto inny potrafiłby ją inaczej ocenić i uszanować... Te słowa dały mi dużo do myślenia. Tej nocy postanowiłem, że bez wszelkich skrupułów będę ją śledził.
„Następnego dnia, gdy przyszedłem za kulisy, wręczono mi znowu list. Poznałem natychmiast pismo nieznanej życzliwej przyjaciółki“. List zawierał tylko tych kilka słów:
„Jeśli chcesz się przekonać, że żona cię zdradza, bądź dziś o godzinie 10-ej w hotelu „Palace“ pokój Nr. 18, przekonasz się, z kim twoja cnotliwa Marynia spędza wieczory“.
„Po odczytaniu anonimu już nie śmiałem się tak, jak poprzednio. Starannie schowałem list do kieszeni, wszedłem do garderoby, by przebrać się w trykoty. Ani przez sekundę nie myślałem o tem, czy pójdę do hotelu „Palace“, czy nie, w mojej głowie zapanowała jakaś dziwna pustka.
„Pamiętam, że tego wieczoru długo ubierałem się, tak długo, że aż inspicjent dwukrotnem dzwonieniem wywoływał mnie z garderoby. Wyszedłem na scenę, ręce i nogi mi drżały, a w mięśniach czułem jakieś osłabienie i ból. Tego wieczoru występu mego nie oklaskiwała publiczność tak długo, jak zawsze. Kilka sztuk mi się nie udało.
„Zaraz po występie poszedłem jak zawsze do garderoby żony, rozmawiałem z nią obojętnie, a na pożegnanie rzuciłem jej to samo pytanie, które zadawałem jej codziennie:
— Czy dziś zaraz po występie wrócisz do domu?
— Nie wiem, może zaraz odpowiedziała z jakąś niechęcią w głosie.
„Zaledwie wyszedłem na ulicę, zacząłem jak oszalały biec w kierunku domu. W mieszkaniu światła nie zapalałem, w ciemności wyjąłem z nocnej szafki rewolwer, palcami poomacku skontrolowałem, czy nabity, i włożyłem go do kieszeni palta. Wyszedłem na ulicę. Była godzina dziewiąta. Poszedłem w kierunku Alei Ujazdowskich i Belwederu,“ i choć deszcz lał strugami, usiadłem na ławce.
„Zgóry już wiedziałem, że na wskazane miejsce pójdę. Jedno jednak postanowienie powziąłem: Jeśli zastanę ją w pokoju hotelowym z mężczyzną, zastrzelę i ją, i jego, — jeśli zaś jej nie zastanę, a anonim okaże się niegodziwą ludzką potwarzą, wtedy wrócę do domu i sam sobie w łeb strzelę, bo popelniam niegodziwość, podejrzewając ją, te ukochaną, szlachetną Marynię.
„Biła dziesiąta. Wstałem z ławki i wolno zacząłem się kierować w stronę Alei Jerozolimskiej i hotelu „Palace“. Przed kawiarnią „Udziałową“ stanąłem, coś mi szeptało do ucha, bym nie szedł. Przez chwilę zawahałem się, — ale tylko przez chwilę, potem szybko ruszyłem naprzód.
„Wszedłem wreszcie do rzęsiście oświetlonego westybulu hotelowego. Grzecznie i z zupełnie obojętną miną spytałem portjera, gdzie jest pokój Nr. 18. Otrzymałem natychmiast odpowiedź:
— Pierwsze piętro, czwarte drzwi na prawo.
„Wolno wchodziłem na schody, wysłane miękkim, ponsowym dywanem.
„Szybko odnalazłem te drzwi, za któremi miała się rozstrzygnąć cała moja przyszłość. Chwilę stałem, nadsłuchując. Słyszałem wyraźnie szybkie, tłumione kroki, jakby ktoś tam i zpowrotem chodził po dywanie. Serce biło mi tak mocno, że zdawało się, iż rozsadzi mi piersi i gardło.
„Był moment, w którym chciałem uciekać z pod tych nieszczęsnych drzwi, ale jakaś niewidzialna siła przykuła mi stopy, nie byłem w stanie ani jednego ruchu wykonać. Jak długo tak stałem, nie wiem, usłyszałem brzęk szkła, jakby ktoś trącał kieliszkiem w kieliszek. Wreszcie doszedł mego ucha poirytowany głos. Po długiej chwili poznałem, że to głos kobiecy. Wytężyłem całą siłę swego słuchu, by rozpoznać, czy to głos mojej Maryni. Po długiej chwili poznałem, że Marynia przed kimś się usprawiedliwia, kogoś prosi o przebaczenie... W jednej chwili siine okowy moich rąk i nóg spadły, jak pod wpływem czarodziejskiego dotknięcia. Fala krwi uderzyła mi na mózg. Poczułem w sobie jakąś nieznaną moc, coś, co dodawało mi odwagi do pomszczenia swych krzywd i tylu bezsennych nocy. Czułem, że jeśli wejdę do pokoju, to za jednym zamachem doznam ulgi, zrzucę jakiś piekielny ciężar ze swoich bark.
„Zapukalem i to bezwiednie z taką siłą, że moje pukanie rozległo się jak głuchy hałas po korytarzu hotelowym. Wyczułem, że ten atak skonsternował obecnych w pokoju. Zapukałem ponownie Wreszcie jakiś męski głos zapytał:
— Kto tam?
Gładysz, — proszę natychmiast otworzyć! — odpowiedziałem nieswoim, zmienionym głosem.
„Nieznajomy cofnął się w głąb pokoju, potem usłyszałem pomieszane głosy, nerwowe suwanie meblami, a wreszcie spazmatyczny głos Maryni...
„Trzeci raz już nie stukałem — uchwyciłem klamkę, targnąłem nią kilka razy z taką siłą, że omal jej nie złamałem. Gdy dalej nikt nie odpowiedział, całym wysiłkiem mięśni naparłem na drzwi. Listwa za jednym zamachem ustąpiła. Drzwi jakby automatycznie rozsunęły się przede mną, torując drogę do wnętrza pokoju.
„Pokój tonął w powodzi światła. Obok czerwonej pluszowej otomany stała moja żona, — on stał oparty o stół, na którym przygotowano zastawę do kolacji. Na mój widok oboje z przerażenia tak zbledli, że twarze ich zdawały się być z marmuru. Wpatrzyłem się w niego, stał nieruchomo jak posag, w małych czarnych jego oczkach odbijał się jakiś nędzny, podły strach. Szczęka drżała mu nerwowo, miałem wrażenie, że chętnie byłby padł przede mną na kolana i prosił mnie o litość. Czułem nieopisaną nienawiść a równocześnie i obrzydzenie do tego uwodziciela, pod którym kolana drżały na widok człowieka, który przyszedł upomnieć się o swoją krzywdę. Długo, długo patrzyłem mu w twarz, a on nie mógł wytrzymać siły mego wzroku, chciał coś mówić, a usta mamrctały jakieś niezrozumiałe słowa. Z obrzydzeniem plunąłem mu w oczy.
„Wzrok mój przeskoczył z uwodziciela na żonę. Czułem, że pod wpływem mego wzroku lada chwila zemdleje. Chciałem się z nią rozmówić, póki była przytomna. Chciałem ją o coś zapytać, ale głos, uwiązł mi w krtani, z gardła wydobywało się tylko jakieś charczenie, przypominające rozjuszone zwierzę. Wolno włożyłem rękę do kieszeni mokrego palta. Wydobyłem rewolwer i z całym spokojem wymierzyłem do niej z odległości kilku kroków. Usłyszałem z jej ust jedno słowo:
— Przebacz!!
„Było za późno. Padł strzał. Chwyciła się rękoma za skroń, uklękła na dywanie, a potem wolno, bezwładnie osunęła się na ziemię. Jeszcze teraz słyszę tępe stuknięcie jej głowy o podłogę. Nie wiedząc, co czynić, podbiegłem do niej, chwyciłem jej głowę w swoje ręce. Z pod jej jasnych jak len włosów płynęła nitka czerwonej jak koral krwi, wiła się ona przez całą twarz około nosa i biegła po jej białej szyi.
„Osunąłem się przed martwą Marynią na kolana, tuliłem jej głowę, całowałem oczy, usta. Spazmatycznie płakałem, jakbym chciał za jednym zamachem całą swoją krzywdę we łzach utopić. Łzy przynosiły mi ulgę, nie starałem się więc ich powstrzymywać. Nie chciałem uciekać, za żadną bowiem cenę nie chciałem się z nią rozstać.
„Jak długo płakałem, jak długo tuliłem jej głowę do swych piersi nie pamiętam, ocuciło mnie jakieś silne, brutalne szarpnięcie. Nade mną stał komisarz policji, dwóch policjantów i tłum ciekawych. Kazano mi wstać, nie mogłem. Silą podniesiono mnie, okuto w kajdanki.
„Jego już nie widziałem. Zbiegł w porę.
„Długo siedziałem w więzieniu, zanim stanąłem przed sądem. Na rozprawie uwolniono mnie od winy i kary. Nie potrafiono jednak usunąć z przed mych oczu wspomnienia ostatniej pieszczoty z Marynią.
„Do domu wróciłem tylko poto, by pierwszemu lepszemu handlarzowi wszystko sprzedać. To, czego nie potrafiłem sprzedać, rozdałem między kolegów.
„Dyrektor „Tabarin“ za wszelką cenę chciał mnie zatrzymać w kabarecie, przypuszczał, że nietylko jako akrobata, ale jako bohater krwawej sensacji, ściągać mu będę tłumy publiczności do teatru. Na mojej tragedji chciano zrobić interes.
„Tego samego dnia, w którym wypuszczono mnie z więzienia, wyjechałem z Warszawy. Włóczyłem się całe lata zagranicą, starannie unikając miast, w których byłem z Marynią. Koledzy i koleżanki ochrzcili mnie przydomkiem „Otello“, nie wiedząc, ile brutalności ten ich żart w sobie zawiera. To słowo „Otello“ paliło mnie, przed tą nazwą „Otello“ uciekałem do restauracji, potem do szynków. Często spóźniałem się na przedstawienia, a często nie przychodziłem wcale, bo byłem pijany.
„Raz jeden bezgraniczna tęsknota zagnała mnie do tego miasta, w którem poznałem Mery. Zdawało mi się, że w Hamburgu, w tem mieście moich pamiątek tęsknota przestanie mnie tak boleśnie żreć i palić. Zaangażowałem się do tego samego teatru, w którym po raz pierwszy zobaczyłem Marynię. Zamiast ulgi cierpienia moje w Hamburgu stokrotnie się spotęgowały. Gdy chodziłem po ogrodach, po których przed kilku laty spacerowałem z nią, zdawało mi się, że jakaś brutalna ręka dokonywa na mnie operacji. Raz w Zoologicznym ogrodzie usiadłem na tej samej ławce, na której przed laty zwykle siadywaliśmy razem i snuli plany przyszłości. Taki ból, taki żal mnie wtedy chwycił, że zacząłem spazmatycznie płakać. Tłum ludzi zebrał się około mojej ławki, wypytywano się mnie, czy ktoś nie uczynił mi krzywdy. Wtedy miałem ochotę krzyczeć na całe gardło, że wielką krzywdę uczynił mi nikczemnik, któremu nawet nie mogłem odpłacić. Ale czy zrozumianoby mnie wtedy?
„Tak, zabiłem ją, ale nie zabiłem w swej duszy i w swem sercu wspomnienia o niej. Wspomnienie chciałem uśmiercić wódką, nie szło... jeszcze gorzej... Aż przyszedł pamiętny dla mnie dzień.
„Po przedstawieniu w teatrze poszedłem z kolegami do jednej knajpy portowej. Piłem tam do świtu. Rano zawlokłem się do swego numeru hotelowego i położyłem się spać. Nie wiem, jak długo spałem, dość, że obudził mnie dziwny sen, śniło mi się, że do tego pokoju przyszła Marynia. Była bardzo blada, a oczy jej nie były już niebieskie jak chabry, ale jakieś czarne o groźnym, jakby czerwonym refleksie. Ubrana była w czarną balową toaletę, białemi palcami dotykała prawej skroni, z której sączyła się cienka błyszcząca nitka krwi. Długo stała milcząco nad mojem łóżkiem, wpatrując mi się groźnie w oczy. Potem odjęła rękę od skroni i palcem wskazała na ciemny kąt pokoju. Tam stał błyszczący niklowy, trapez, na którym codziennie się produkuję. Nie zrozumiałem, co to znaczy, spytałem ja, dlaczego pokazuje mi trapez. Nie odpowiedziała mi nic, tylko zaczęła zanosić się od spazmatycznego śmiechu. Ten śmiech nie był jej zwykłym śmiechem, było w nim coś groźnego, coś sztucznego, nie było wesołości. Zbudziłem się z silnym bólem głowy, zlany zimnym potem. Był już wieczór, musiałem ubierać się szybko, by zdążyć do teatru. Przez całą drogę myślałem, co ten sen oznacza. Nawet w garderobie nie mogłem ochłonąć z wrażenia. Wreszcie usłyszałem głos dzwonka, inspicjent wzywał mnie na scenę. Na scenie ujrzałem ustawiony mój błyszczący niklowy trapez, a przy jednej sztabie stała ona, tak ona, tak samo była ubrana, jak widziałem we śnie, z tą samą cienką strugą krwi na twarzy i na szyi. Długą chwilę walczyłem sam z sobą, zanim udało mi się straszną wizję odgonić. Wskoczyłem wreszcie na trapez, rozpocząłem karkołomne produkcje. Gdy z szaloną szybkością wśród burzy oklasków robiłem całym sobą młyńce, nagle ta sztaba, przy której przed minutą ją widziałem, pękła, a ja z szalonym pędem wleciałem na dekoracje, a z nich ciężko padłem na ziemię.
„Co się dalej stało, nie wiem. Obudziłem się w szpitalu. Z ust lekarza dowiedziałem się, że mam w biodrze i poniżej kolana złamaną nogę. Dwa miesiące leżałem w bandażu gipsowym. Ze szpitala wyszedłem kaleką i nędzarzem, bo o powrocie na scenę mowy nie było. Zacząłem szukać innego zajęcia.
„Ustawiczna gimnastyka i forsowne ćwiczenia wyrobiły mi niezwykłą siłę. Dzięki temu w jednym z podrzędnych kabaretów hamburskich mogłem się produkować jako atleta.
„Kalectwo i wspomnienia niedawnego szczęścia tak mnie jednak rozdrażniły, że upijałem się do nieprzytomności, a gdy byłem trzeźwy, rozdrażnienie moje było tak wielkie, że do ludzi, nawet mi życzliwych, odnosiłem się jak do wściekłych psów.
„Raz w stanie takiego rozdrażnienia z błahego powodu pobiłem dyrektora kabaretu. Oczywiście bezzwłocznie otrzymałem dymisję, wyleciałem na bruk.
„Zaczęły się znów dni skrajnej nędzy i ataki wściekłości. Za kieliszek wódki byłbym dał z ochotą rękę sobie odrąbać, a feniga przy sobie nie miałem. O kredycie, oczywiście, ani mowy nie było. Codziennie chodziłem do portu szukać pracy, — odnosiłem ludziom walizki, ale klijentów nie miałem dużo, zaledwie na suchy chleb zarabiałem i to nie codziennie. Kilkakrotnie myślałem o kradzieży. Już nawet w porcie zadzierzgnąłem znajomości i stosunki z notorycznymi złodziejami, już, już chciałem się zgodzić na jakąś wyprawę, ale w ostatniej chwili przebłysk świadomości powstrzymał mnie od zbrodni.
„Jednego dnia, gdy byłem bliski śmierci głodowej, spotkałem na ulicy znajomego, który dorobił się kilku tysięcy marek i stworzył cyrk wędrowny. Przyjął mnie jako atletę do swego przedsiębiorstwa z tem, że zobowiązałem się do niektórych drobnych posług. Mój nowy dyrektor zaraz dał mi kilka marek zaliczki. Pierwszy mój krok był oczywiście do szynku. Czułem, czem jestem, czułem, że większy upadek człowieka jest już niemożliwy. Równocześnie zaś szukałem przyczyn tego strasznego poniżenia, i wtedy odżywały strasznie bolesne, strasznie piekące wspomnienia.
„Na drugi dzień zaczęły się moje występy w wędrownym cyrku. Spałem obok koni, rano zamiatałem stajnię, nosiłem wodę, zszywałem dziury w nieprzemakalnem płótnie, wieczorem ubierałem się w trykoty i rozpoczynałem występ, polegający na podnoszeniu ciężarów. Była jesień, a praca, wilgoć dokuczały mi strasznie. W nodze, w tem miejscu, gdzie kość była złamana, rozpoczął się straszny ból. Dyrektor-kolega nie był dla mnie życzliwy, niejednokrotnie dawał mi odczuć, że właściwie z łaski mnie trzyma i całkiem dobrze. mógłby się beze mnie obyć.
„Cyrk nasz, wędrując po całych Niemczech, zawędrował wreszcie do Berlina. Na jednem z przedmieść rozbiliśmy namioty i ustawiliśmy budy. Nasze występy były jednak zbyt słabe dla wymogów nawet przedmieścia berlińskiego; publiczności prawie że nie oglądaliśmy. Po kilku dniach dyrektor postanowił zwinąć budę i jechać dalej. Mnie wysłano do Berlina dla załatwienia jakiejś sprawy u władz. Gdy dobrnąłem do przedmieścia, nagle na placu Poczdamskim zetknąłem się oko w oko z Metznerem. Dawniej byliśmy przyjaciółmi, teraz bałem się, że Metzner nie zechce mnie przypomnieć sobie, byłem w łachmanach. Metzner patrzył na mnie przez chwilę i wreszcie poznał.
— To ty, „Otello“?? Bój się Boga, jak ty wyglądasz, co się z tobą stało?
„Opowiedziałem mu wszystkie moje przejścia od dnia wyjazdu z Warszawy. Metzner tak wzruszył się, że płakał ze mną.
„Zaprowadził mnie wreszcie do swego, pokoju w hotelu, nakarmił, kupił mi ubranie i bieliznę, i jako dyrektor jednego z kabaretów warszawskich, przyjął mnie jako inspicjenta za dobrem wynagrodzeniem. Kilka dni byliśmy jeszcze w Berlinie dla zaangażowania kilku sił do Warszawy, potem opuściłem Berlin, uwiadamiając tylko listownie dyrektora wędrownego cyrku, że zrzekam się „intratnej“ posady w jego koczującem przedsiębiorstwie.
„W Warszawie wziąłem się gorliwie do pracy. Przestałem codziennie pić, a na pół godziny przed przedstawieniem byłem już w teatrze. Jednej próby nie spóźniłem.
— Ale Warszawa miała zbyt wiele bolesnych dla mnie wspomnień, i dlatego nie na długo starczył mi hart i silna wola; nie uwolniłem się od nałogu pijaństwa. Przyszedł czas, że znowu zacząłem się upijać. Starałem się te swoje wady powetować Metznerowi w ten sposób, że byłem mu wierny jak pies, czuwałem na każdym kroku, by go nie wykorzystywano. Stałem się wkrótce dla niego niezbędny — ufał mi jak największemu przyjacielowi. Tak upłynęły nam całe lata.
„{tab}}—Cieszyłem się bardzo, że właściwie ja przyczyniłem się do zdobycia dla naszego kabaretu tak wybitnej siły jak czerwony błazen. Cieszył mnie widok tłumów, ustawionych codziennie przed kasą, ciekawych występów czerwonego błazna. Dla mnie czerwony błazen nie był mityczną postacią, podpatrywałem i śledziłem go ustawicznie, wiedziałem doskonale, kim jest, gdzie mieszka, którędy wchiodzi za kulisy i kiedy do teatru przychodzi. — Oczywiście, że ze względu na interes „Złotego Ptaka“ i mego dobroczyńcy Metznera nigdy ani słowem nie zdradziłem, kim jest ten człowiek, który taką sensację wywołał w mieście.
„Jednego dnia — było to na kilka minut przed rozpoczęciem przedstawienia przystąpił do mnie bileter i oznajmił mi, że jakiś pan chce się ze mną koniecznie widzieć. Wyszedłem do foyer i stanąłem jak wryty...
„Z uprzejmym uśmiechem zbliżył się do mnie on, ten, który zdruzgotał mi życie, ten, który uprowadził mi moją jasnowłosą Marynię. Mimo że szron wybielił mu włosy, że czas wykuł mu na jego twarzy wiele zmarszczek i fałd, poznałem go. Poznałem go po tych obleśnych, małych oczkach, w które ongiś z taką nienawiścią i wzgardą plunąłem. Ubrany był w bogate futro. W każdym ruchu jego ręki, w jego twarzy widziałem, że tego człowieka los nigdy nie smagał. On mnie nie poznał.
„Z czarującym uśmiechem, z tą niedbałością właściwą ludziom bogatym, prosił mnie:
— Założyłem się z jednym ze swych przyjaciół o bardzo poważną sumę, że do jutra rana odkryję tajemnicę czerwonego błazna. Nietyle zależy mi na sumie, jaką się założyłem, ile na tem, bym w zakładzie nie uległ i nie naraził się na kpiny i przykre docinki. Pan jako inspicjent z pewnością wie, kim jest ten człowiek. Jeśli powiedziałby mi pan jego nazwisko, lub ułatwił mi zdemaskowanie tego człowieka, wtedy wypłacę panu bezzwłocznie sumę pięciuset złotych.
„Udałem, że propozycja mnie zachwyca, że wszystko zrobię, byleby otrzymać tak wielką sumę za swoją usługę. Udając chwilę namysłu, powiedziałem.
„Oczywiście, że za pięćset złotych dopomogę panu do wykrycia tajemnicy. Ale nazwiska tego człowieka doprawdy nie znam. Dyrekcja teatru zdaje sobie sprawę z tego, że właśnie tajemniczością robi sensację, i nazwisko czerwonego błazna trzyma w ścisłej tajemnicy. Ani mnie, ani nikogo z personelu, nawet sekretarza do tej tajemnicy nie dopuszczono. Choćbym chciał, nie mogę zdradzić panu tajemnicy, ale mam pewny sposób, który ułatwi panu wyśledzenie tajemniczego człowieka. Przez ukryte, mnie tylko znane drzwi przeprowadzę pana za kulisy i ukryję pana obok garderoby czerwonego błazna. Pan przypatrzy się temu tajemniczemu człowiekowi dokładnie, a potem, gdy będzie wychodził z teatru, z ukrycia może pan go śledzić na ulicy i podpatrzeć, gdzie mieszka.
„Nieznajomy ucieszył się moją propozycją. Niedbałym ruchem ręki sięgnął do kieszeni, wyjął plik banknotów i wręczył mi je ze słowami:
— To jako zadatek, — gdy impreza uda się otrzyma pan resztę.
„Podziękowałem, szybko schowałem pieniądze do kieszeni.
„Tymczasem plan zemsty w mej głowie dojrzał.
„Całym wysiłkiem woli starałem się, by nieznajomy nie wyczytał w mych oczach, co wewnątrz przeżywam. Przeprowadziłem go tajnem wejściem przez boczne podwórze do garderoby Nr. 3. Wiedziałem doskonale, że czerwony błazen przyjdzie dopiero za godzinę i że mam dość czasu na „rozmowę“ z tym szubrawcem.
„Pan w bogatem futrze dowierzał mi najzupełniej, — to ułatwiło mi przeprowadzenie planu. Ukrylem go w garderobie między drzwiami a szafą, upomniałem go, by zachowywał się zupełnie cicho, zagasiłem światło i wyszedłem. Zaraz pobiegłem do rekwizytorni i szukałem rewolweru. Znalazłem go, ale nie mogłem odszukać naboi, — wobec tego chwyciłem duży kaukazki kindżał i bez najmniejszego drżenia, bez wahania szedłem spełnić zbrodnię.
„Czekałem na rozpoczęcie programu, bo wtedy orkiestra gra fortissimo marsza, chciałem zagłuszyć naszą rozmowę“.
„Orkiestra zagrała, wszedłem do ciemnej garderoby, zaświeciłem światło, w ręce błyszczał mi kindżał. Już w oczach moich musiał nieznajomy wyczytać, że chwile jego życia są policzone, zbladł jak ściana, drżącemi rękoma zaczął szukać czegoś koło siebie. Jednym skokiem byłem przy nim, przytrzymałem jego drżące ręce i, nachylając się twarzą jak najbliżej jego twarzy, szepnąłem tylko jedno zdanie:
—„Czas zrobić rachunek za moją Marynię!
„Zrozumiał odrazu wszystko. Czuł, że będzie się musiał bronić. Chwycił krzesło, uderzył mnie z całej siły w głowę. Nawet nie oszołomił mnie, chwyciłem go za gardło, zaczęliśmy się tarzać po ziemi. Wykorzystałem jedną sekundę i uderzyłem kindżałem z całej siły.
„Potem z całym spokojem przeszukałem wszystkie kieszenie zabitego, zabrałem z nich wszystko, co przedstawiało wartość, zgasiłem światło, zakręciłem drzwi od strony korytarza na klucz i wyszedłem zpowrotem tajnem wejściem do foyer.
„Od chwili zamordowania uwodziciela mojej żony do dnia dzisiejszego nie odczuwam najmniejszych wyrzutów sumienia tak, jakbym spełnił jakiś bardzo ciężki i przykry, ale konieczny obowiązek.“
Lubieński skończył czytać protokół zeznań Gładysza i spokojnie włożył go w plik grubych aktów. Gliński i Borewicz długo milczeli. Tło, na jakiem zbrodnię popełniono, dziwne refleksje poddawało ich myślom. Pierwszy przemówił Gliński:
— Tak, djabelnie smutna historja tego wykolejeńca, pijaka, który w swojem pojęciu nie popełnił nic złego, tylko pomścił tragedję swego życia... Wobec dziwnego problemu stanie sąd... bo jeśli uwolniono go za morderstwo żony, to śmierć Mertingera jest właściwie dalszym ciągiem jednej i tej samej historji...
— Tak, smutna historja, — powiedział Borewicz — panu, panie sędzio, można jednak pogratulować rozwiązania tak trudnej zagadki, jak tragedji w garderobie Nr. 3. Ja uchylam przed panem czoło i twierdzę, że bardzo daleki byłem od osoby Gładysza...
— Nie, bardzo był pan bliski właściwego sprawcy morderstwa, tylko bezwiednie przeszedł pan mimo niego.
— Jakto? — przerwał gwałtownie Borewicz.
— A tak — spokojnie mówił Łubieński. — Pamięta pan, panie komisarzu, ten drobny szczegół w śledztwie, które pan przeprowadzał: pies policyjny „Lux“ po obwąchaniu rękojeści kindżała zaprowadził pana do mieszkania jakiegoś krawca, czy szewca połatajki przy ulicy Miłej...
— Czy to ma coś wspólnego z tą sprawą? — wtrącił niecierpliwie komisarz policji.
— Ma — i to dużo wspólnego, bo właśnie u tego połatajki mieszkał Gladysz. Panowie chcieli jak najprędzej skończyć śledztwo i dlatego obwinili panowie biednego „Luxa“ o zły węch, czy też szukali panowie usprawiedliwienia w tem, że woń proszku dla badań daktyloskopijnych uniemożliwiła psu wykazanie swych zdolności. Jedno mam panom do zarzucenia: zbytni pośpiech w prowadzeniu śledztwa bez oglądania się na to, kogo panowie niesłusznie podejrzeniami zakopią i zniszczą w opinji publicznej.
Gliński i Borewicz milczeli. Nie umieli odeprzeć druzgocącego zarzutu sędziego śledczego. Lubieński wyjął jakiś papier i podsunął go Glinskiemu.
Właściwy cel mojej wizyty u pana prokuratora, to prośba o podpisanie tego papieru.
— Co to jest? — spytał Gliński.
— Nakaz zwolnienia Wiktora Skarskiego z więzienia śledczego.
Gliński chwilę patrzył na papier, głęboko pochylił się nad swem biurkiem i bez słowa protestu umieścił swój podpis na wręczonym arkuszu.
Lubieński wstał z fotela, pożegnał uprzejmie Glińskiego i Borewicza.
— Zdolny chłop, — powiedział komisarz policji, gdy drzwi gabinetu zamknęły się za Lubieńskim.
— Zdolny — powtórzył jak echo prokurator.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.