Czerwony błazen/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony błazen |
Wydawca | Drukarnia Bankowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sędzia Lubieński skończył właśnie przesłuchiwanie jakiegoś prokurenta bankowego, obwinionego o spekulacje walutowe, gdy do jego pokoju wszedł wysoki, nieco przygarbiony mężczyzna, ciężko opierając się na lasce. Przybyły rozejrzał się kilkakrotnie po gabinecie sędziego jakby w obawie, by nie nie zetknąć się tu z kimś niepożądanym, potem zbliżył się wolno iz trudem do biurka sędziego i przyciszonym głosem zaczął mówić:
— Przepraszam bardzo pana sędziego, że przychodzę sam, nie wezwany tu przez sąd, ale chcialbym złożyć w pewnej bardzo ważnej sprawie zeznanie.
Sędzia Lubieński podniósł swoje duże mądre oczy na nieznajomego:
— W jakiej sprawie chce pan złożyć zeznania?
— W sprawie tajemniczego morderstwa Karola Mertingera. Ja nazywam się Józef Skarski, jestem urzędnikiem prywatnym i bratem, — pan sędzia już wie...
— Tak, wiem, bratem Skarskiego, posądzonego o to morderstwo. Ale dlaczego dziś dopiero przychodzi pan do sądu, jeśli posiada pan w tej sprawie ważne wiadomości?
— Byłem chory, bardzo chory, pierwszy mój krok po chorobie to tu, panie sędzio... — wypowiedział przybyły z jakimś żalem w głosie.
W oczach Lubieńskiego odbiło się coś w rodzaju współczucia, szybko wstał od biurka, sam przysunął krzesło Józefowi Skarskiemu.
— Proszę, niech pan powie, co panu w tej sprawie wiadomo.
— Przykro mi, panie sędzio, że dziś dopiero przybywam do pana. Jak już poprzednio wspomniałem, byłem chory, ciężko chory, przeszedłem zapalenie mózgu i jeszcze teraz jestem rekonwalescentem. Gdyby nie nagła choroba, z pewnością byłbym swe zeznania złożył jeszcze tego samego dnia, którego mój nieszczęśliwy brat został aresztowany, i może byłbym go uwolnił od tych strasznych katuszy, jakie od trzech tygodni przeżywa. Trudno, zrządzenie wyższe... Niejedną przykrość byłby zaoszczędził sobie brat mój, gdyby natychmiast po morderstwie wyznał mi szczerze, co go trapi i gnębi, — niestety, Wiktor nie był wobec mnie szczery, i to srogo pomściło się na nim.
Skarski oddychał ciężko, widać było, że mowa sprawia mu jeszcze trudność.
— Niech pan sędzia wybaczy, ale, aby moje zeznania były bardziej zrozumiałe i jasne, muszę je zaopatrzyć dłuższym wstępem.
— Rodzice moi byli ludźmi dobrymi, ale nie mniej lekkomyślnymi. Duże obszary ziemi, piękne wsie w Kijowszczyźnie, które jak sen młodości pamiętam, były ich własnością. Duże dochody nie pokrywały jednak ich potrzeb. Rozrzutny tryb życia w Kijowie, gdzie stale moi rodzice mieszkali, kosztowne podróże zagranicę, wreszcie karty stopiły majątek. Pamiętam dokładnie, — bo miałem wtedy już czternaście lat, — jak wielkie obszary skurczyły się do małego majątku Buryki koło Winnicy. Ale i ten szybko wierzyciele ojca zlikwidowali. Przenieśliśmy się do Warszawy. Tu rodzice nie przetrzymali twardej drogi życia i walki o chleb codzienny, i najpierw matka, a potem ojciec zakończyli życie w skromnem trzypokojowem mieszkaniu. Ja w dniu śmierci ojca miałem lat dziewiętnaście, i na mojej opiece zostali, młodszy o dziesięć lat Wiktor i malutka Wanda.
Jeszcze za życia rodziców przyzwyczaiłem się do opieki nad młodszem rodzeństwem. Rodzice tak rzadko w domu przebywali... Jako dziewiętnastoletni chłopak uczęszczałem na politechnikę. Po śmierci ojca musiałem się z tą uczelnią rozstać i rzucić się na poszukiwanie pracy zarobkowej. Dzięki znajomościom zmarłych rodziców otrzymałem posadę. To pozwoliło mi utrzymać przy życiu Wika i Wandę. Płynęły lata. Wychowanie Wandy przez cały okres lat piętnastu najmniejszej nie sprawiało mi trudności. Nie miałem powodu dla tej dziewczyny brwi nawet zmarszczyć. Wiele kłopotu za to sprawił mi Wik. Jego usposobienie było zupełnym resonansem ojca, — ta sama lekkomyślność, ta sama nonszlancja w traktowaniu pieniędzy, ta sama, tylko w minjaturze, żyłka do kart i ta sama lotność umysłu i ogromne zdolności. Nie wiem, czem tłumaczyć, ale mimo te wady Wik był mi najdroższy. Może kocham go dlatego, że przypomina mi zmarłego, — ale nie było i niema ofiar, których dla tego chłopca nie byłbym w stanie ponieść.
Gdy mówił o Wiku, oczy Józefa zajaśniały taką tkliwością i taką miłością jak oczy ojca, który opowiada o sprycie i psich figlach swego kilkuletniego jedynaka. Ten objaw niezwykłej miłości braterskiej ujął niezmiernie sędziego, całkiem innemi oczyma patrzył Lubieński na schorowanego, przedwcześnie osiwiałego Józefa.
Po krótkiej pauzie Józef opowiadał dalej:
— Studja uniwersyteckie ukończył brat w Paryżu tylko dzięki mojej pomocy. Po powrocie do kraju oświadczył mi, że ma zamiar poświęcić się dyplomacji i wstąpić do ministerstwa spraw zagranicznych. Nie broniłem mu tego, mimo iż dobrze zdawałem sobie sprawę, że służba ta wymaga wielkich dochodów, kilkakrotnie przewyższających pobory urzędnika.
Zaraz u progu służby Wik zażądał ode mnie pieniędzy. Dałem mu ostatni grosz. Ponieważ jestem muzykalny i, jak ludzie twierdzą, bardzo uzdolniony, chcąc zwiększyć swoje dochody, zacząłem instrumentować dla kabaretów rozmaite drobne operetki, wodewile, skecze, uważając to za konieczny zarobek uboczny, by dom utrzymać i móc Wika nadał subwencjonować. Zarobki te były jednak skromne, i ledwie, ledwie zdołałem związać koniec z końcem.
Jednego dnia, jak dziś pamiętam, — był wtorek, Wik przyszedł późną nocą do domu. Rano oświadczył mi, że w klubie przegrał poważną sumę i że dług zobowiązał się w ciągu trzech dni zwrócić. Wiadomość ta była dla mnie prawdziwym ciosem. Grosza wówczas nie miałem w domu. A jednak tak zdołałem się opanować, że nawet twarz mi nie drgnęła, ani mrugnięciem powiek nie dałem poznać bratu, czem jest dla mnie ta wiadomość. Firma, w której pracuję, ułatwiła mi zdobycie krótkoterminowego, ale na ciężkich warunkach kredytu. Zaciągnąłem dług wekslowy, który w przeciągu trzech tygodni miałem spłacić. Wikowi na czas wręczyłem pieniądze z tą tylko uwagą, że w przyszłości każdy dług zapłacę, ale nie karciany. Wik płakał, przepraszał. Widząc skruchę, prosiłem go jedynie o to, by pohamował swoją lekkomyślność i to nietylko ze względu na mnie lecz i na Wandę, która już wychodzi z dziecinnych lat, a o jej przyszłości choć trochę myśleć należy.
Skrucha i łzy upewniły mnie o tem, że Wik ograniczy się w wydatkach, — ale pozostał dług, duży dług, na którego pokrycie miałem tylko dziesięć palców u rąk... Sytuacja moja była nie do pozazdroszczenia. Musiałem szybko coś obmyśleć, bo czas prędko upływał, — za trzy tygodnie mógł nastąpić protest weksla, a z tem złączona była moja kompromitacja wobec firmy, która uważała mnie zawsze za uczciwego człowieka. Ta myśl odbierała mi spokój, odbierała mi sen.
Na blade czoło Skarskiego wystąpił kroplisty pot, oddychał ciężko, palce jego przebiegały nerwowo po kraju biurka sędziego, jak po klawiaturze. Widać było, jak strasznie ten człowiek zmaga się ze sobą, by zebrać myśli i nie przerywać dalszego ciągu swego opowiadania. Sędzia podał Józefowi szklankę wody i prosił, by chwilę odpoczął.
Józef odpoczął i zaczął dalej cichym głosem zeznawać, wymawiając wyraźnie każde słowo, jakby się bał, że może ono ujść uwadze sędziego.
— Tak, sytuacja moja była wtedy ciężka. Wiedziałem, że zestawieniem po nocach bilansów, pisaniem nut nie zdobędę takiej kwoty, jaka mi jest potrzebna. Spekulować nie umiałem, zresztą nie miałem potrzebnego do tego kapitału zakładowego. Lekcje muzyki również nie wiele mogły mi dać dochodu Aż jednej bezsennej nocy wpadłem na pomysł. Postanowiłem zużyć swe zdolności muzyczne i połączyć je z wiadomościami politycznemi, z plotkami salonów, rautów i bali, które tak obficie przynosił Wik do domu.
Tego samego rana wypróbowałem swych zdolności. Opowiadania Wika układałem w dowcipne wiersze, z pyłu starych rupieci wydostałem swoją studencką gitarę.
— Ach! więc stąd czerwony błazen?! — spytał sędzia, unosząc się ze zdumieniem w swym fotelu.
— Tak, to są urodziny czerwonego błazna.
— Więc pan zamordował Mertingera?
Józef nie zaraz na to pytanie odpowiedział, dał ręką znać sędziemu, że chce dalej mówić.
— Panie sędzio, proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, zaraz zbliżam się do momentu, który pana najbardziej ciekawi. Otóż tak, w czasie tej bezsennej nocy urodził się czerwony błazen, który taką sensację budził w mieście. Zrodził się on z tragedji, a budził śmiech... Warunki, na jakich zgodziłem się występować w „Złotym Ptaku“, są już panu sędziemu z pewnością wiadome z opowiadania dyrektora Metznera. Jeśli jednak pan sędzia nie jest o nich powiadomiony, to mogę je wyjaśnić.
— Tak, znam te oryginalne warunki — i teraz dopiero rozumiem, dlaczego czerwony błazen tak bardzo się asekurował przed ciekawością ludzką.
— Musiałem się asekurować, — smutno i cicho wyszeptał Skarski — brat wysokiego urzędnika ministerstwa, brat dorastającej panny nie mógłby być czerwonym błaznem.
Sędzia Lubieński zwiesił głowę, słowa Skarskiego głęboko go wzruszyły.
Po krótkiej pauzie Józef kontynuował opowieść o swojej tragedji.
— A teraz zbliżam się do morderstwa. Nie wiem czy znany jest panu sędziemu plan sytuacyjny „Złotego Ptaka“. Trzy wejścia prowadziły za kulisy: jedno wejście jest od garderoby dla publiczności, — drugie od westybulu, trzecie zaś — od podwórza. To trzecie wejście było najmniej wygodne. Chcąc tędy dostać się za kulisy, trzeba było przejść przez podwórko sąsiedniego domu, następnie przez drugie ciemne i błotniste podwórko wzdłuż budynków stajennych i w ciemnościach odszukać wejście. Jeszcze przed swojemi występami zbadałem plan sytuacyjny. Gdy przekonałem się, że trzecie, to najmniej wygodne wejście nie wielu osobom z kabaretu jest znane, postanowiłem właśnie tędy przedostać się za kulisy. Ponieważ o kilka kroków od tego wejścia znajdowała się garderoba Nr. 3, więc ją, jako najwygodniejszą, obrałem dla siebie. Nieznane wejście chroniło mnie przed ciekawością artystów i artystek kabaretowych i stworzyło ze mnie jakiś nieziemski twór, który w czapce „niewidce“ przechodzi przez korytarz kulis.
W dniu, kiedy morderstwo zostało popełnione, wszedłem, jak zwykle, trzeciem wejściem. Biegłem szybko przez korytarz, aby jak najrychlej znaleźć się w garderobie. Garderoba była zawsze ciemna, i dopiero ja zapalałem w niej światło, zamykając poprzednio zawsze drzwi za sobą na klucz. Tego dnia, zaledwie przekroczyłem próg garderoby, usłyszałem w niej jakieś podejrzane ciche jęki i ruchy, jakby kogoś, mocującego się z czemś na ziemi. Natychmiast przekręciłem taster, i oczom moim przedstawił się straszny widok: Na ziemi leżał człowiek w średnim wieku, ubrany w bogate futro. W piersiach jego tkwił olbrzymi nóż, leżał on w kałuży krwi. Nieznajomy żył jeszcze. W jakichś przedśmiertelnych odruchach skrobał paznogciami podłogę, nogami wykonywał takie ruchy, jakby chciał się przewrócić na bok. Widok był straszny i w pierwszej chwili zmroził mi krew w żyłach, nie mogłem kroku postąpić naprzód. Gdy pierwsze uczucie strachu opanowałem, chciałem nieznajomego ratować. Ukląkłem obok niego, starałem się olbrzymi nóż wyjąć z jego piersi. Zaledwie jednak ukląkłem, zobaczyłem, że wszelki ratunek jest spóźniony. W oczach nieznajomego wyraźnie zobaczyłem śmierć. Ruchy rak i nóg były to już skurcze pośmiertne. Gdy pochylony byłem nad trupem, usłyszałem nagle skrzyp drzwi. Szybko odwróciłem głowę, widziałem wyraźnie, że ktoś drzwi zamknął za sobą. W tej chwili podświadomie w mojej głowie błysła myśl, że jestem tu sam na sam z zamordowanym, że muszę natychmiast z tej garderoby uciekać, bo w razie nadejścia inspicjenta mnie obwinią o morderstwo. Uciekać! to była jedyna myśl, jaka w tym momencie zrodziła się w mej głowie. Uciekłem tą drogą, którą wszedłem. Nikt mnie nie widział.
Gdy znalazłem się w mieszkaniu, długo nie mogłem się uspokoić, każdy nerw drżał we mnie, jak targnięta struna. Rzuciłem się na otomanę, najsprzeczniejsze myśli zaczęły wirować i kotłować się w mej głowie. Czy mam iść na policję i donieść o wszystkiem, czy też zachować w tajemnicy ten wypadek? — Zdawałem sobie jasno sprawę z tego, że powiadomienie policji będzie równocześnie zdemaskowaniem czerwonego błazna, a wtedy Wik i Wanda... I dalej kotłowało w mej głowie, że jeśli zgłoszę się w policji, to mnie mogą aresztować, Jako mordercę. Trudno mi będzie udowodnić, że nie ja tę zbrodnię popełniłem. Wszystko przemawiało za tem, żeby policji nie powiadamiać. Zostałem w domu.
W nocy prześladowała mnie ustawicznie myśl — kto otworzył drzwi do garderoby, gdy byłem pochylony nad zamordowanym? A może była to tylko sugestja, wywołana silnem zdenerwowaniem, może wogóle nikt drzwi nie otwierał?
Ta zagadka odbierała mi sen.
Świt przywitałem otwartemi powiekami. Słyszałem, jak późną nocą brat przyszedł do domu. Myślałem, że wraca z balu lub z klubu. Po raz pierwszy w życiu czułem wtedy żal, niechęć i nienawiść do Wika.
Życie dało mi jednak hart, nauczyło mnie maskować się przed otoczeniem, dzięki temu byłem spokojny i opanowany, gdy rano przy śniadaniu spotkałem się z rodzeństwem.
Troskę Wika, jego niezwykłe zachowanie tłumaczyłem sobie zawodem miłosnym. Dziś już wiem, co było powodem tragedji jego duszy. On podejrzewał mnie o morderstwo. Tragedją zaś mej duszy jest, że ten ukochany chłopak miał wszelkie dane ku temu, by mnie rzeczywiście obwiniać o zbrodnię. A jednak milczał. Milczał w domu, milczał w sądzie. I teraz przekonuję się dopiero, jak wartościowy jest ten lekkomyślny chłopak, który wolał raczej siebie zgubić, niż zdradzić brata i opiekuna. Nie mogłem wcześniej przyjść tu, by skrócić jego gehennę, niestety, dziś dopiero mogłem to uczynić.
Józef ciężko opadł na fotel. Twarz jego była tak blada, jakby krew przestała w niej zupełnie krążyć. Zeznanie wyczerpało go zupełnie. Upadek sił w organizmie nieszczęśliwego był silny. Ręce Józefa bezwładnie opadały z poręczy fotela. Sędzia przysunął szklankę wody do ust Skarskiego. Zęby chorego uderzały o brzeg szklanki, a całe ciało drżało jakby pod wpływem wielkiego zimna. Łubieński nie wiedział, jak pomóc nieszczęśliwemu. W przystępie litości położył rękę na głowie Józefa i mimowoli zaczął go pocieszać.
— Panie Skarski, — jak można tak się przejmować? Wszystko się wyjaśni, tylko trochę energji i cierpliwości. Wyjaśnimy sprawę... Pańskie zeznania dużo dopomogą... Niechże się pan tak nie poddaje nieszczęściu.
Dobre, pełne litości słowa sędziego podziałały kojąco na Skarskiego. Długo tłumiona rozpacz, żal i niepewność zaczęły się przełamywać w duszy Józefa. Rozpłakał się, jak małe, bezradne dziecko, które długo krzywdzono.
— Wiem, wiem, że teraz na mnie pada podejrzenie, że jestem mordercą, — szeptał Józef, wstrzymując gwałtowne łkanie. — Wiem, że pan, panie sędzio, każe teraz mnie aresztować... To trudno, rozumiem... pański obowiązek.
— Nie, — jest pan wolny powiedział Lubieński.
— Skoro tylko Józef opuścił gabinet sędziego, Lubieński bezzwłocznie połączył się telefonicznie z więzieniem śledczem, prosząc o natychmiastowe przysłanie do swego biura aresztanta Wiktora Skarskiego. Czas oczekiwania skracał sobie Lubieński rysowaniem jakichś bardzo skomplikowanych figur geometrycznych na ćwiartce białego papieru. Oczy sędziego śledczego biegły po skośnych, po Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/131 Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/132 Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/133 Strona:Aleksander Błażejowski - Czerwony błazen.pdf/134 — Niech że pan zrozumie, panie Skarski, że ta odpowiedź dla wyjaśnienia sprawy jest wprost fatalna. Mówiłem przecież panu, że bankier, niejaki Mozes Steinberg, zeznał przed prokuratorem Glińskim, że zamordowany Mertinger na godzinę mniej więcej przed tragicznem zajściem oświadczył mu, że z kimś się o coś założył. Zrozumie pan chyba, że jeśli i pan mówi o jakimś zakładzie i nie chce pan wymienić nazwiska człowieka, z którym się pan założył, to śledztwo w tem miejscu zazębia się, i mimowoli jakaś tajemnicza nić owija pana z zamordowanym. Teraz, panie Skarski, nie pora na dziecinne tajemnice. Teraz musi pan mówić prawdę i razem ze mną dążyć do wyjaśnienia sprawy. Niech pan pamięta, że pański brat złożył przede mną ważne zeznanie. Źle puszczone w ruch koło śledztwa może w bardzo łatwy sposób porwać brata pańskiego i zmiażdżyć go. O tem niech pan nie zapomina, że ważą się teraz losy dwu ludzi: Wiktora i Józefa Skarskiego. Moja życzliwość względem pana idzie aż tak daleko, iż upewniam pana, że jeśli ten szczegół nie będzie tworzył ważnego ogniwa w łańcuchu śledztwa, to odpowiedzi pańskiej ani nie zaprotokółuję, ani najmniejszego nie zrobię z niej użytku. Czy to wystarcza panu?
Wik spuścił głowę, nieruchomo wbił wzrok w podłogę. Widać było, że mocuje się sam z sobą, że trudno tajemniczą skrytkę przed ludzkiem okiem otworzyć. Już, już miał Wik usta otworzyć i mówić, gdy jakaś wewnętrzna siła zmusiła go do milczenia.
Milczenie oskarżonego wydawało się sędziemu zbyt długie.
— Panie Skarski, przypominam panu, że chodzi teraz o pańską głowę, a jeszcze więcej może — o głowę pańskiego brata...
Ten argument pomógł. Wik ledwie dosłyszalnym szeptem powiedział:
— Z nikim, panie sędzio, nie zakładałem się.
— Więc pocóż, u licha, lazł pan za kulisy?
— Chciałem spełnić kaprys jednej kobiety.
— Której?
— Pani Haliny Mertingerowej, żony zamordowanego.
— Żony zamordowanego?? — spytał z ogromnem zdziwieniem sędzia. — Cóż pana z nią łączyło?
— Nic, panie sędzio, — prosta znajomość, słowem honoru ręczę, że nic więcej.
Wik opowiedział sędziemu Lubieńskiemu całą historję od chwili poznania pani Haliny aż do chwili, w której na raucie u Kleskich podjął się spełnić kaprys pięknej pani. Lubieński był zbyt dobrym psychologiem, by nie dorozumieć się, że młody człowiek dla pani Mertinger byłby zdolny do większych ofiar, niż wyczekiwanie za staremi dekoracjami na czerwonego błazna. Jeden jednak szczegół zataił Wik przed sędzią śledczym, zataił scenę, której świadkiem był prokurator Gliński.
Gdy Wik skończył, Lubieński zapytał:
— Czy teraz wszystko pan już powiedział i nic pan nie zataił?
— Nic.
— Dziękuję panu.
Wik opuścił gabinet sędziego i w towarzystwie strażnika wyszedł z gmachu sądu, — Łubieński zaś oparł głowę na obu dłoniach i głęboko się zamyślił. Po chwili mimowoli powiedział sam do siebie głośno:
— Więc nie jeden, nie drugi, jakiś trzeci... Dużo pracy czeka mnie jeszcze, nim do tego trzeciego dojdę. A może i nie uda mi się.