Czerwony błazen/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XV.

Powrót do zdrowia.

Rekonwalescencja Józefa postępowała wolno. Po okresie gorączki nastąpiło nagłe i znaczne obniżenie temperatury i z tem połączone wyczerpanie i osłabienie organizmu. Tętno pulsu było tak słabe, że ledwie dało się wyczuć. Ale Józef był już przytomny. Ciężka choroba, z którą jego mocny organizm przez trzy tygodnie się zmagał, pozostawiła silne ślady. Cera twarzy Józefa nie wiele różniła się od białej poduszki, a spalone gorączką usta tworzyły jakąś nieregularną przykrą plamę. Policzki zapadły się, wyciągając usta w grymas bólu, czy goryczy. Mówienie męczyło Józefa i tylko poszczególnemi cichemi sylabami odpowiadał na pytania.
Pierwsze słowo Józefa, gdy świadomość wróciła, było pytanie: co się dzieje z Wikiem?
Wanda musiała szczegółowo opowiedzieć o swych pierwszych odwiedzinach w więzieniu, o tem, jak wiele dopomógł jej do zobaczenia Wika dr. Kuzera. Potem opowiedziała Wanda szczegóły drugich, trzecich i następnych odwiedzin, opisała dokładnie sędziego śledczego, mówiła, że raczej przypomina jej dobrego i mądrego lekarza, niż surowego sędziego, opowiedziała o niektórych szczegółach śledztwa. Józef słuchał z niezwykłą uwagą, czasem marszczył brwi, co znaczyło, że myśli jego nie mogą nadążyć za słowami Wandy. Wtedy musiała powtarzać po raz drugi całe zdanie, wolniej i wyraźniej je wymawiać. Józef żądał, by Wanda teraz codziennie odwiedzała Wika w więzieniu. Raz prosił ją nawet, by podała mu ćwiartkę papieru i ołówek, chciał kilka słów do brata napisać. Wanda spełniła prośbę, ale ołówek wypadł ze słabych jeszcze palców chorego.
Gdy Wanda wychodziła z domu, zastępowała ja przy łóżku chorego pani Hala i czytała Józefowi na głos gazety tak długo, aż Wanda nie wróciła, lub Józef nie zasnął. Józef dziękował uśmiechem, a czasem tylko oczyma. Chory przyzwyczaił się do osoby pani Hali, czasami nawet, gdy długo do jego pokoju nie przychodziła, pytał:
— A gdzie pani Hala?
Wanda cieszyła się z tego przywiązania brata do swej przyjaciółki. Początkowo, spełniając prośbę pani Hali, nie wyjawiała Józefowi jej nazwiska i przedstawiła ją jako pielęgniarkę. Później w miarę rekonwalescencji prawdę coraz trudniej było ukryć przed Józefem, i Wanda z wielką trwogą w sercu wymieniła prawdziwe nazwisko rzekomej pielęgniarki, opowiedziała szczegóły pierwszej wizyty pani Mertinger w ich domu.
Józef słuchał uważnie i ani słowem nie odpowiedział.
Wanda serdecznie pokochała panią Halę. Miała w niej przedewszystkiem wyręczycielkę, potem nie czuła się tak osamotniona i zdana na własne siły i na własne myśli, gdy stan zdrowia Józefa był prawie beznadziejny i każda minuta mogła stać się tragiczną niespodzianką. Wprawdzie dr. Kuzera przychodził kilka razy dziennie, ale odwiedziny jego trwały zaledwie kilka minut, poczem musiał biec do innych pacjentów. Pani Hala zaś spędzała całe prawie dni w domu Skarskich, przychodziła wcześnie rano, a wychodziła przed zamknięciem bramy domu. W niej znalazła Wanda i powierniczkę, i przyjaciółkę. Teraz Wanda nie wyobrażała sobie nawet, coby było, gdyby jednego dnia pani Hala powiedziała jej, że wyjeżdża lub że jutro nie przyjdzie.
Przed Józefem Wanda zataiła tylko jedno, nie przyznała się, że ilekroć idzie do więzienia do Wika, pani Hala prosi ja, by bratu doręczyła małą kartkę. Pierwsza taka kartka była małym skrawkiem bibułki, gęsto zapisanej, rozmiar następnych zaś coraz bardziej się zwiększał, aż bibułki te doszły do objętości długich listów. Wanda cały zasób swego sprytu musiała zużyć, by niepostrzeżenie w czasie rozmowy wetknąć Wikowi w kieszeń lub w rękę kartkę, którejby żaden z dozorców więziennych nie zauważył. Ile razy zwitek papieru znalazł się w dłoni lub kieszeni brata, — Wanda widziała w jego oczach wyraz wielkiej radości. Kobieca intuicja mówiła jej, że te kartki niosą nieszczęśliwemu Wikowi jakąś ulgę, wlewając w niego energję i chęć do życia. Raz Wik wsunął Wandzie w rękę odpowiedź. Gdy wyszła na ulice, wyjęła kartkę z kieszeni i bacznie się jej przypatrzyła. Była to ćwiartka papieru, starannie złożona w ośmioro, a na czystej stronie wypisany krótki adres: dla pani Hali. Ciekawość paliła ją, co Wik pisze, i już, już chciała kartkę rozwinąć i przeczytać, gdy w ostatniej chwili przemogła się, wsunęła kartkę zpowrotem do kieszeni płaszczyka. Adresatkę kartka ucieszyła niezmiernie. Nigdy jeszcze Wanda nie widziała pani Hali tak wesołej i w takim dobrym humorze, jak po odczytaniu kartki. Od tej chwili wędrowała Wanda codziennie do więzienia z jednym listem, a wracała z drugim.
Czwartego tygodnia od chwili aresztowania Wika lekarz pozwolił Józefowi wstać z łóżka i przez godzinę siedzieć w fotelu. Wanda i pani Hala pomagały Józefowi wstać i przejść przez całą długość pokoju. Chory, oparty na ramionach obu kobiet, szedł jak niemowlę, wolno i z takim trudem stawiając nogi, jakby u każdej z nich przymocowana była ciężka ołowiana kula. Pot kroplisty wystąpił choremu na czoło, zanim przeszedł tę śmiesznie krótką przestrzeń. Od tego jednak dnia lekarz pozwalał Józefowi coraz dłużej siedzieć w fotelu i polecił paniom powtarzać spacery wzdłuż pokoju. Były to prawdziwe lekcje chodzenia, po których pacjent czuł się bardzo wyczerpany. Lekcje te jednak doprowadziły do tego, że chory już po czterech dniach sam przy pomocy laski przeszedł przez pokój. Świadomość, że może się już poruszać, czyniła Józefa coraz mniej cierpliwym. Prosił lekarza, by pozwolił sprowadzić dorożkę i przewieźć go do więzienia, ponieważ koniecznie chce się widzieć z bratem. Oczywiście lekarz o spełnieniu tej prośby ani słyszeć nie chciał. To denerwowało i drażniło Józefa tak bardzo, że spoglądał na dr. Kuzerę, jak na swego śmiertelnego wroga, a na pytania Wandy i pani Hali przestał już zupełnie odpowiadać.
Tego samego dnia wieczorem Wanda i pani Hala siedziały w stołowym pokoju, zajęte opowiadaniem o Wiku, pewne, że Józef drzemie Nagle usłyszały cichy dźwięk fortepianu. Tony szybko się zmieniały, stawały się coraz barwniejsze, przeskakiwały, jedne zastępowały drugie, wreszcie delikatne jak koronka gamy chromatycznej zaczęły się wiązać w cudne akordy i przeszły powoli w szumanowskie, Träumerei“. Obie kobiety siedziały cichutko, owładnięte zupełnie czarem delikatnej słodkiej melodji.
— To Józef gra. Widocznie przeszedł o własnych silach do saloniku — cicho powiedziała Wanda.
„Träumerei“ przeszło wiązaniem harmonijnych czystych akordów w chopinowskie preludjum deszczowe. Muzyka przykuła obie kobiety nieruchomo do krzeseł, bały się głośniejszym oddechem spłoszyć te, jakby nieziemskie tony. Józef grał. Nagle jakiś silny, fałszywy akord zakończył preludjum, — muzyka ucichła.
Pani Hala i Wanda szybko wbiegły do saloniku. Gdy przekręciły kontakt elektryczny, oczom ich przedstawił się dziwny widok. Na krześle obok fortepianu siedział Józef, głowa opadła mu ciężko na klawiaturę. Józef płakał. Wanda i pani Hala, nic nie mówiąc, patrzyły na chorego, potem cicho wysunęły się z pokoju jakby w obawie, by nie przerwać płaczu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.