Czerwony błazen/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIV.

Tajemnicza pani.

Tydzień minął od owej tragicznej nocy, w której policja aresztowała Wika. Wanda dzień i noc czuwała przy Józefie, dając się zaledwie przez cztery godziny na dobę zastąpić pielęgniarce. Od kilku dni opanował ją kamienny spokój i jakby uczucie odpowiedzialności za zdrowie Józefa i za los Wika. Doktór Kuzera odwiedzał Józefa dwa, a czasem nawet trzy razy dziennie. Wizyt lekarskich nie traktował zawodowo. Zwykle po zbadaniu stanu zdrowia pacjenta przechodził lekarz do jadalni i tam dłuższą odbywał konferencję z Wandą. Wanda po tygodniu obdarzała już pełnem zaufaniem Kuzerę. Zwierzyła mu się z nieszczęścia, jakie dom ich nawiedziło, i z dnia na dzień odkrywała w lekarzu coraz więcej podobieństwa do Józefa. Zdawało się jej, że Kuzera ma ten sam dobry uśmiech, co Józef, to samo ciepło w oczach i tak samo umie do niej miękko przemawiać jak Józef.
Kuzera rzeczywiście przejął się bardzo losem nieszczęśliwej dziewczyny. Jednego dnia sam nawet zaproponował Wandzie, że odwiezie ją do gmachu sądu i dopomoże jej do uzyskania pozwolenia na widzenie się z Wikiem. Pojechali. Wprawdzie prokurator nie pozwolił Wandzie na odwiedziny, ale Wanda uzyskała tyle przynajmniej, że Gliński pozwolił przynosić Wikowi do więzienia żywność, bieliznę i papierosy. Od chwili tego pozwolenia Wanda codziennie przygotowywała sporą paczkę, którą służąca o jednej porze zanosiła do więzienia. Jednego dnia służąca przyniosła małą kartkę, zapisaną pismem Wika. Radość Wandy nie miała granic.
Wik pisał:

Kochany Józefie!
Nie martw się, jestem silny, przetrzymam wszystko. Myśl tylko o sobie i o Wandzie. Dziękuję ci za codzienne posyłki. Sprawa moja przeszła wreszcie z rąk prokuratora Glińskiego do sędziego Lubieńskiego, człowieka bardzo rozumnego i życzliwego mi. Nie staraj się widzieć ze mną, najwyżej przyślij tu Wandę. Więcej pisać nie mogę, nie chcę narazić ciebie i posłańca na nieprzyjemności.
Wik.

Wanda pokazała kartkę Kuzerze. Obydwoje postanowili natychmiast starać się o zezwolenie odwiedzenia aresztowanego. Lubieński, sędzia dla spraw specjalnej wagi, przyjął Wandę i lekarza bardzo życzliwie i uprzejmie. Oświadczył im, że sprawa Wiktora Skarskiego jest poważna, że śledztwo nie może się toczyć w tak szybkiem tempie, jakby tego on i Skarski sobie życzyli, że wyjaśnienie jej potrwa z pewnością jeszcze kilka tygodni, ale Wanda może, — jeśli tylko pragnie, — odwiedzać brata każdego dnia o oznaczonej godzinie. Sędzia Lubieński był nawet na tyle uprzejmy, że wystawił Wandzie stałą przepustkę do więzienia.
Po wyjściu z biura sędziego Kuzera zauważył:
— Ten Lubieński to doprawdy miły człowiek. Poważny, spokojny i bardzo uprzejmy. Widać, że sprawy brata pani nie bagatelizuje, lecz stara się całkowicie wyjaśnić. Do tego człowieka mam zaufanie.
Wanda z zapałem potakiwała słowom przyjaciela.
Gdy znaleźli się przed bramą więzienną, dr. Kuzera oświadczył Wandzie, że poczeka na nią na ulicy w dorożce, i surowo nakazał jej, by bratu nic nie mówiła o chorobie Józefa. Wiadomość o chorobie może odebrać Wikowi siły i równowagę, które tak mu są potrzebne w tak ciężkiej dla niego chwili.
Odwiedziny Wandy u Wika nie trwały długo. Zarząd w więzieniu zgodził się tylko na dziesięciominutową rozmowę.
Wik wyglądał strasznie. Gęsta, szczecinowata broda nadawała jego twarzy wyraz zaniedbania i brudu. Twarz skurczyła się jakoś i zmalała, kości policzkowe silnie się uwydatniały, rzucając czarny cień na policzki. Koło ust Wika utworzyły się dwie głębokie fałdy. W oczach jednak więźnia tliła się energja i jakiś niezłomny upór.

Widząc tak zmienionego brata, Wanda nie mogła powstrzymać łez. Wik długo gładził jej włosy, pocieszał ją, że sytuacja jego w więzieniu nie jest tak rozpaczliwa, że wkrótce wyjdzie na wolność. Wreszcie prosił Wandę, by wpłynęła na
W szynku Jordana.

Tutaj w szynku schwytaliśmy Gładysza...

Józefa, aby nigdy nie odwiedzał go w więzieniu, jeśli zaś będzie potrzebował obrońcy, to da Józefowi przez tego samego posłańca znać, który pierwszą kartkę doręczył.

Znacznie uspokojona wróciła Wanda z Kuzera do domu, postanawiając co drugi dzień odwiedzać Wika w więzieniu.
Zaraz następnego dnia w zdrowiu Józefa niepomyślny nastąpił zwrot. Chory tracił znów przytomność, gorączka wzmagała się. Dr. Kuzera przed Wandą nadrabial miną, ale poważnie obawiał się o życie pacjenta. Wanda nie dała się sztucznym humorem lekarza wprowadzić w błąd. Wpatrywała się ustawicznie W twarz nieprzytomnego brata potem w oczy lekarza i odgadywała niebezpieczeństwo.
— Czy będzie żył? — pytała, patrząc uporczywie w twarz przyjaciela.
Dr. Kuzera nic nie odpowiedział.
Tego dnia przynajmniej cztery razy był lekarz przy łożu chorego. Ku wieczorowi gorączka nieco opadła. Józef nie odzyskał jednak przytomności. Dr. Kuzera, odchodząc, prosił Wandę, by bez względu na porę nocy bezzwłocznie telefonicznie go zawiadomiła, gdyby gorączka choć trochę się wzmogła, lub chory zaczął bredzić.
Po wyjściu lekarza Wanda popadła w jakiś stan odrętwienia. Siadła obok okna, patrząc bezmyślnie na fantastyczne białe motywy, które mróz rzeźbił na szybach. Zmęczenie, szereg niedospanych nocy zaczęły powoli odbijać się na jej młodym organizmie. Takie chwile bezwładności i bezmyślności teraz coraz częściej przykuwały ją do krzesła. Potrzebowała całej siły woli, by nie dać się ogarnąć senności. Doskonale w tej chwili wiedziała, że okład z lodu na głowie brata trzeba zmienić, a przecież nie miała siły, by podnieść się z krzesła. Czuła, że nogi jej są tak bezwładne, jakby wyciosane z ciężkiego drzewa, i że bezwładność ta powoli przechodzi z nóg na jej ręce i na nią całą. Jeszcze raz spróbowała wstać, — nie mogła...
Jak długo odrętwienie trwało, z tego Wanda nie zdawała sobie sprawy. Zbudził ją ostry glos dzwonka. Ociężale powlokła się do przedpokoju. Nie zastanawiając się nawet nad tem, kto o tak późnej porze przybywa, Wanda otworzyła drzwi. Do przedpokoju weszła cicho jakaś wysoka, zgrabna kobieta z twarzą, osłoniętą gęstą, czarną woalka Nieznajoma cichym i jakby nieśmiałym głosem spytała:
— Czy mogłabym pomówić z bratem pana Wiktora Skarskiego?
— Józef jest ciężko chory — odpowiedziała zaambarasowana Wanda.
— Chory... — powtórzyła jak echo nieznajoma i już zmierzała z powrotem ku drzwiom, gdy nagle zatrzymała się przy wyjściu:
— A może pani jest siostrą pana Wika?
— Tak.
Nieznajoma chwyciła ją za rękę. Wanda przeraziła się ogromnie, starała się wysunąć rękę z uścisku nieznajomej, ta jednak coraz silniej przytrzymywała rękę i prosiła:
— Ja z panią koniecznie muszę kilka słów pomówić, — niech pani nie odmówi tej laski, koniecznie, koniecznie... Tylko dwa słowa.
Wanda nie mogła zorjentować się, czego nieznajoma chce od niej. Poprosiła ją jednak do pokoju Wika.
Nieznajoma usiadła, odsłoniła gęsty czarny woal. Teraz dopiero Wanda spostrzegła, że nieznajoma ma oczy czerwone od płaczu.
Ani jednem słowem, ani gestem nie starała się Wanda przerwać płaczu nieznajomej. Jej dziewczęca subtelna natura odczuła natychmiast, że tę panią jakieś wielkie nieszczęście musiało dotknąć, że łzy przynoszą jej ulgę. W ostatnich dniach sama doświadczyła na sobie tego, ile ulgi i spokoju dają łzy. Spokojnie czekała Wanda, aż nieznajoma pierwsza przemówi. Tajemnicza pani po chwili uspokoiła się, otarła łzy, przytknęła potem ręką chusteczkę do drobnych, pięknie wykrojonych ust i, tłumiąc szloch, zaczęła się usprawiedliwiać.
— Niech pani wybaczy to nagłe najście. Niech pani wybaczy to dziwne moje zachowanie, ale od kilku dni coś mnie pędziło tutaj. Czułam, że tylko w domu państwa doznać mogę ulgi i ukoić swój ból. Bardzo, bardzo jestem nieszczęśliwa... Niech mi pani wybaczy, że nawet nie powiedziałam pani swego nazwiska. Nazywam się Halina Mertinger, tak, Mertinger. Dziwi to panią?
Gdy Wanda usłyszała nazwisko nieznajomej, zerwała się z fotela, a źrenice jej oczu aż się rozszerzyły ze zdziwienia.
— Mertinger... Mertinger... ależ to człowiek, o zamordowanie którego posądzono Wika. Co sobie pani od nas życzy. Józef chory, ja nic nie wiem... — szeptała przerażona.
Pani Mertinger lekko dotknęła swoją dłonią drobnej ręki Wandy.
— Niech się pani nie gniewa. Niech pani pozwoli wytłumaczyć sobie... Rozumiem zdziwienie pani widokiem żony zamordowanego, która, zawoalowana, wchodzi pod dach tego, który ma być rzekomo mordercą jej męża. Pani sądzi, że może przyszłam się zemścić, że może przyszłam poto, by nacieszyć się waszym smutkiem i waszą tragedja? Nie, nie to jest celem mojej wizyty. Przyszłam tu, by u was szukać choć trochę pociechy, choć odrobiny światła w tej strasznej ciemnicy, jaka od tylu dni mnie otacza. Was dotknęło jedno nieszczęście, — mnie dwa: tragiczna śmierć męża i straszna wiadomość o aresztowaniu pana Wiktora, którego ja...
Pani Hala nie dokończyła, bo znów silny szloch zaczął nią wstrząsać. Wanda patrzyła bezradnie, — jeszcze nie rozumiała, czego pani Mertinger od niej chce.
Pani Halina wreszcie uspokoiła się nieco i dalej zaczęła mówić:
— Ja wiem doskonale, że pan Wiktor nie splamił się krwią mego męża. Mogę przysiąc, — jeśliby ktoś ode mnie tego wymagał, — że Wik jest niewinny, choć żadnych na to dowodów nie posiadam. Intuicja kobieca ciągle mi mówi: to nie on, to nie on. W dzień pogrzebu męża we śnie widziałam mordercę Karola... Widziałam wtedy jego twarz tak wyraźnie, jakbym widziała ją na jawie. Ta twarz była straszna, jakaś zielono żółta, jak jesienny zgniły liść, w oczach mordercy tliła się nienawiść, jego twarz wykrzywiał ohydny grymas. Widziałam wyraźnie, jak chwycił jedną ręką Karola za gardło, a w drugiej błysnęła klinga noża. Ten sen był straszny, zbudziłam się, oblana zimnym potem. Od tego czasu na sekundę powiek zamknąć nie mogę, ta twarz prześladuje mnie ciągle, przed nią aż tu uciekłam.
Z oczu pani Hali przezierał rzeczywiście strach. Nieruchomo wpiła wzrok w ciemny kąt pokoju, akby tam widziała straszny koszmar. Pierś jej zaczęła ciężko falować, wpiła kurczowo paznokcie w poręcz fotela i jakimś zmienionym głosem krzyczała:
— Tak, tak, to nie on, nie Wik, to tamten, ten, ten — i palcem wskazywała w ciemny kąt pokoju.
Dreszcz strachu przeszedł Wandę. Nagle i jej zaczęła udzielać się wizja Mertingerowej i przed jej oczyma zaczynała się wyłaniać z kąta jakaś potworna zielona, obrzękła twarz z wyrytem piętnem zbrodni. Wandę ogarnął taki lęk, że zaczęła drżeć jak liść. Nagle z drugiego pokoju usłyszała cichy jęk brata, szybko podniosła się z fotela i pobiegła do chorego.
Józef leżał bezwładny, przyciskając odruchowo głowę rękami. Oczy jego były nieco przytomniejsze, silne wypieki na twarzy przygasły. Wanda zmieniła okład na głowie Józefa i zmierzyła gorączkę. Gorączka silnie spadła. Odetchnęła z ulgą. Przyciemniła światło i wróciła do pokoju, w którym zostawiła panią Mertingerową.
Pani Hala siedziała nieruchomo w fotelu, po wyrazie jej twarzy i po oczach poznać można było, że już opanowała nerwy i że czuje się spokojna.
— Niech mi pani wybaczy poprzedni atak. Teraz będę się streszczać i postaram się w spokoju przedstawić pani swoją prośbę. Po morderstwie męża prześladują mnie straszne wizje. W domu jestem osamotniona, oprócz służby nikt się mną nie zajmuje. Po aresztowaniu pana Wiktora Skarskiego rzucono na miasto pogłoskę, że pan Wik był moim kochankiem i że za moją wiedzą i zgodą morderstwo popełnił. Pani jest zbyt młoda i dlatego nie wie pani, co znaczy taka nieuchwytna bez początku i źródła plotka, która ludzi najuczciwszych łamie i niszczy. Oby los był dla pani łaskawszy, oby pani ten niszczycielski mikrob nigdy nie dotknął.
Po śmierci męża nikt u mnie nie był, nawet te przyjaciółki, które nie tak dawno jeszcze co minutę zapewniały mnie o swojem przywiązaniu, nie raczyły się spytać, czy żyję. Chodzę sama po olbrzymiem mieszkaniu, a przede mną ciągle chodzi i snuje się ta straszna wizja mordercy. Boję się, że wkrótce mózg mój odmówi posłuszeństwa, że zacznie się obłęd. Mąż zostawił mi dużą fortunę, chciałabym wyjechać, ale nie mogę, coś mnie tu trzyma, coś mi mówi, że nie wolno mi wyjechać, dopóki pan Wiktor jest w więzieniu, i że ja mu w czemś będę pomocna. Niech pani spełni moją prośbę, niech mi pani pozwoli przychodzić do was. Ja się pani z pewnością do czegoś przydam. Niech się pani zgodzi, abym zastąpiła panią przy łóżku chorego, — ja jestem bardzo cierpliwa i nie męczę się prędko. Ja dużo mogę pomóc. Niech pani nie odmawia mej prośbie. Ja się boję wracać tam, do tych pokoi i do tych strasznych myśli.
W oczach pani Hali była taka silna obawa, by jej prośbie nie odmówiono, że Wandę ogarnęła jakaś wielka litość nad tą nieszczęśliwą kobietą. Cicho przysunęła się Wanda do pani Hali i delikatnie objęła ją ramieniem. Pani Hala skłoniła głowę na ramię dziewczyny, i płacz, ten najlepszy ukoiciel bólów ludzkich, wydobył się z jej piersi.
— Tak dawno nie zaznałam dobroci ludzkiej — skarżyła się pani Halina wśród łez, i zanim Wanda spostrzegła się, chwyciła jej rękę i przycisnęła do ust. Kilka gorących łez upadło na rękę Wandy.
Nagle rozległ się trzykrotnie pociśnięty dzwonek. Pani Hala drgnęła nerwowo.
— Kto to?
— To lekarz, nasz przyjaciel, niezwykle dobry człowiek, zaraz go pani pozna — spokojnie odpowiedziała Wanda.
Pani Hala chwyciła ją silnie za rękę.
— Na wszystko w świecie zaklinam panią, niech pani lekarzowi nie wymienia mego nazwiska, niech pani ani słówkiem nie zdradzi, poco przyszłam.
— Ależ nie powiem, jeśli pani sobie tego życzy, ale zobaczy pani, że jutro lub pojutrze pani sama już opowie mu o wszystkiem. To taki kochany, dobry człowiek...
Wanda pobiegła otworzyć drzwi swemu przyjacielowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.