Czerwony błazen/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony błazen |
Wydawca | Drukarnia Bankowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po aresztowaniu Wika mieszkanie Skarskich przemieniło się w istny klasztor milczenia. Wandzie zdawało się, że jakiś demon z maską tajemnicy na twarzy zaklął ściany domu, w którym oni żyją, zsyłając coraz to nowe nieszczęścia na ludzi, którzy nigdy nikomu nic złego nie uczynili.
Po aresztowaniu Wika, przy pomocy służącej udało się Wandzie doprowadzić starszego brata na chwilę do przytomności. Gdy położono Józefa do łóżka, stracił on ponownie przytomność, a coraz silniejsza gorączka zaczęła go trawić. Chory leżał zupełnie bezprzytomny, od czasu do czasu posuwał automatycznie rękami po kołdrze, potem wznosił je wysoko, jakby łapał w powietrzu niewidzialne płatki lub nitki. Na bladą twarz Józefa wystąpiły ceglaste rumieńce, oczy nabrały bezmyślnego wyrazu i zdawały się być tak przezroczyste jak szkło. Józef drzemał, potem gwałtownie zerwał się i krzyczał przeraźliwie:
— Ja wam go wydrę! Pod szubienicą... Wik Wik! Ja wam go nie dam, ja... ja...
Krzyk Józefa przechodził następnie w jakieś mętne bredzenie, wreszcie już słów Wanda nie rozumiała, słyszała tylko niewyraźny bełkot.
Tej strasznej nocy Wanda ani na chwilę nie mogła spać. Józef zrywał się, chciał gdzieś biec, wołał, by go puścić na ulicę, to znów chciał ukryć się pod łóżkiem, krzycząc, że policja przyszła po niego. Nad ranem dostał Józef silnych torsyj. Wanda doczekała się wreszcie świtu i otwarcia bramy i zaraz wybiegła po lekarza.
Była godzina siódma rano, gdy Wanda znalazła się na Marszałkowskiej. Szła jak błędna. Co chwila ktoś z przechodni ją potrącał lub kilkakrotnie z nią się musiał mijać. Starała się jak najszybciej dobiec na Królewską. Na rogu Alei Jerozolimskiej gromada chłopców sprzedawała już ranne gazety. Do uszu jej doleciał wyraźny, monotonny dyszkant łobuza:
— Aresztowanie mordercy bankiera Mertingera! Wysoki urzędnik ministerstwa — mordercą!!
Coś ją tknęło. Mimo pośpiechu zatrzymała się i kupiła gazetę. Na pierwszej stronie zobaczyła grubemi literami wydrukowane nazwisko brata. Gazeta wypadła jej z rąk na chodnik, czuła, jak jakaś ciężka lawina szła wolno w kierunku jej serca. Nogi zaczęły się pod nią uginać. Wanda szła jednak dalej jak automat. Twarz jej musiała wyrażać straszne cierpienie, bo kilku przechodni obejrzało się za nią. Chciała odruchowo biec zpowrotem do domu. Kilka sekund zatrzymała się nawet na rogu Złotej, lecz myśli jej skierowały się znów ku choremu. Biegła dalej tak szybko, że chwilami traciła oddech. Gdy nacisnęła wreszcie dzwonek w mieszkaniu lekarza, przebiegło jej przez myśl:
— A może lekarz nie przyjdzie, gdy dowie się, że to do Skarskich. Może nawet nikt z lekarzy w Warszawie nie zechce przyjść, gdy dowie się, że chory jest bratem mordercy, którego w nocy aresztowano. Wtedy może Józuś umrze bez pomocy...
Wandę wpuszczono do przedpokoju. Pokojówka oświadczyła, że doktór się ubiera, ale jeśli wypadek rzeczywiście nagły, to w niespełna godzinę będzie u chorego. Wanda z trwogą powiedziała pokojówce nazwisko i adres. Gdy ta zapisywała, Wanda niespokojnie patrzyła na nią, czy nie przerwie ona pisania i brutalnie nie powie:
— Doktór do rodziny mordercy nie pojedzie!
Ale pokojówka pisała spokojnie. Wanda odetchnęła.
Gdy znalazła się zpowrotem na ulicy, doznała ulgi. Jakby jakiś olbrzymi ciężar spadł jej z serca, jakby dokonała czegoś niezwykle trudnego, i myśli jej jakoś składniej zaczęły się wiązać ze sobą, — ognisko ich przenosiło się teraz zwolna z Józefa na Wika.
Wanda wierzyła święcie w to, że Wik nie mógł dokonać morderstwa. Znała zbyt dobrze wrodzoną łagodność i dobre serce brata.
Wika wplątali z pewnością w jakąś sieć intryg — myślała Wanda. Pocoby on mordował tego bankiera? A może i ten bankier chciał zrobić to samo, o czem mówił Józef, i może...
Ale odrzucała tę myśl.
Nie, to niemożliwe, — kombinowała naiwnie dalej — Wik byłby z pewnością się z nim porozumiał, i razem byliby to zrobili. Wik byłby mu nawet z pewnością dopomógł do tego. Przecież nigdy nie był on o nic zazdrosny. Nie, to wykluczone, by Wik dla jakiejś sprawy biurowej kogoś zamordował.
Jedynie prawdopodobne wydawało się Wandzie, że Wika niecnie posądzono, może nawet wzięto za kogoś podobnego. Przekonanie o niewinności brata stało się dla Wandy wkrótce takim pewnikiem, iż przypuszczała, że Wik za godzinę lub dwie będzie zpowrotem w domu i sam osobiście wszystko jej wytłumaczy. Oczywiście, że Józef, gdy tylko usłyszy o powrocie brata, natychmiast wyzdrowieje, i w domu znów zapanuje spokój. Ta myśl tyle radości wlała w duszę Wandy, że bezwiednie uśmiechnęła się. W bramie domu jednak wesoły nastrój ją opuścił. Widok dozorcy domu przypomniał jej wczorajszą tragedję. Prędko biegła po schodach, bojąc się, by ktoś z lokatorów jej nie spotkał, z pewnością spostrzegłaby na jego ustach drwiący uśmiech. Czuła się szczęśliwa, gdy wreszcie dobiegła do drzwi swego mieszkania i nacisnęła guzik dzwonka.
Przy łóżku Józefa czuwała służąca. Chory leżał nawznak i oddychał ciężko. Po ruchu klatki piersiowej widać było, jak trudno powietrze przedostaje się do jego płuc. Niezdrowe rumieńce nie znikły z twarzy. Od czasu do czasu Józef otwierał powieki i nieprzytomnemi oczyma badał sufit, jakby widział na nim coś takiego, co głęboko pochłaniało jego uwagę. Nocna maligna i zrywanie się z łóżka widocznie zmęczyły go. Leżał teraz bez ruchu, a tylko od czasu do czasu przyciskał silnie rękoma głowę. Gdy Wanda weszła do pokoju Józefa, zaczął coś szeptać, siostra szybko nachyliła się nad nim. Z cichego, niewyraźnego szeptu zdołała zrozumieć tylko dwa słowa: Wik i boli...
Długo nie mogła Wanda doczekać się lekarza. Siedziała cichutko u nóg chorego i wpatrywała się w tarczę ściennego zegara. Wskazówki posuwały się tak wolno, iż Wandzie zdawało się, że wieczność cała upłynęła od tej chwili, gdy była w mieszkaniu lekarza.
Około godziny dziesiątej przybył lekarz do chorego. Konsultacja trwała dość długo. Wanda nie mogła doczekać się, by lekarz opuścił pokój Józefa. Po szczegółowem zbadaniu chorego doktór kazał bezzwłocznie zapuścić żaluzje w pokoju tak, aby światło nie raziło oczu pacjenta. Następnie lekarz kazał posłać do apteki po taką ilość lodu, aby choremu można zmieniać co kilka godzin okład na głowie. Każde polecenie lekarza starała się Wanda głęboko wbić sobie w pamięć. Gdy lekarz skończył swoje długie dyspozycje, spytał:
— Czy chory ma żonę lub kogoś, kto mógłby zająć się poważnie jego pielęgnacją?
Wanda wbiła oczy w ziemię.
— Ja będę czuwać nad bratem. On prócz mnie nie ma nikogo.
Przez chwilę lekarz patrzył na drobną postać dziewczyny.
— Za godzinę przyjdzie tu pielęgniarka. Ja wieczorem zajrzę jeszcze do chorego. Coś miękkiego zadźwięczało w głosie lekarza, Wanda spojrzała na niego z wielką ufnością. Duże łzy zabłysły w jej oczach.
— Panie doktorze, czy brat bardzo chory?
— Tak, — bardzo chory. Może się mylę, bo narazie nic pewnego ustalić nie mogę, zdaje mi się jednak, że nie prędko wstanie z łóżka. Ale proszę się nie martwić. Łzy i rozpacz nigdy nie leczą chorób, tylko energja i równowaga u najbliższych.
Wanda szybko otarła łzy, a twarzy swej starała się nadać wyraz spokoju.
— Ale na co właściwie brat jest chory?
— Na zapalenie mózgu.