Czerwony błazen/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XII.

Zeznania w Prokuraturze.

W myśl obowiązującego regulaminu więziennego Wika zbudzono o 6-ej, potem musiał sam zaścielić łóżko, zatrzasnąć je ku ścianie. Tutnik klął psie porządki, reakcyjne“ budzenie już o godzinie 6-ej, burżuazyjne“ nawyczki ścielenia łóżek, poczem wszystko razem ochrzcił mianem chamstwa i wstecznictwa.
Wik zmarzł w nocy porządnie, rano marzył o szklance gorącej herbaty, tymczasem o godzinie 7-ej wniesiono do jego celi dwie miski jakiegoś brunatnego płynu, jakby wody po upraniu brudnych ścierek, obok miski położono kawałek chleba. Wik nie zdobył się na tyle odwagi, by przełknąć brudny gorący płyn. Tutnik klął zupę, ale wypróżnił całą miskę z wilczym apetytem, po chwili dopiero odezwał się do Wika:
— Panie, na ile lat zamknąłby sędzia tego kucharza, gdyby raz w życiu musiał jego zupę wypić — najmniej na rok, co?
— Trudno, więzienie to nie restauracja...-spokojnie odpowiedział Skarski.
— Niech pan uważa, bo przez taką filozofję może pan z głodu umrzeć — rzucił cierpką uwagę Tutnik.
Rozmowa między obu więźniami nie kleiła się. Zniechęcony do towarzystwa, Tutnik mierzył szybkiemi krokami celę, co chwila wspinał się na zydel i przez okno wyglądał na podwórze więzienne. Wik siedział pogrążony w swoich smutnych myślach. O godzinie dziesiątej usłyszał Skarski, że ktoś dobiera klucz do celi. Po chwili stanął w drzwiach klucznik, a za nim konwojent więzienny.
— Pana Wiktora Skarskiego wzywa prokurator — krótko zawiadomił klucznik.
Wika wyprowadzono na podwórze więzienne, poczem umieszczono go wraz z kilku innymi więźniami w karetce, której drzwi dokładnie zamknięto. Za pół godziny znalazł się Wik w pałacu Paca. Widząc schody i westybul sądowy, zawalony publicznością, Wik podniósł wysoko kołnierz palta tak, aby w nim schować twarz, kapelusz nacisnął głęboko na oczy, bał się bowiem, że w tem mrowisku może spotkać kogoś znajomego. Gorące wypieki paliły mu twarz, szedł jak po rozpalonej blasze.
— Panie, nie tak prędko! — upominał go konwojent, nie mogąc za więźniem nadążyć.
Wreszcie Skarski dobrnął do poczekalni przed biurem prokuratora. Prokurator Gliński w pierwszej chwili nie poznał Wika, tak źle wyglądał. Długa chwilę wpatrywać się musiał Gliński w twarz więźnia, zanim znalazł w nim podobieństwo do tamtego Wiktora Skarskiego w salonach Kleskich. Tamten w doskonale skrojonym fraku, pewny siebie; a ten, — nieśmiały, wyczerpany chorobą, ledwie trzymający się na nogach, zaniedbany, od tygodnia chyba nieogolony. Była chwila, w której Glińskiego ogarnęło współczucie, ale była to chwila krótka, przelotna, bo w myślach prokuratora znowu odżył tamten Skarski, szczęśliwy rywal o względy pani Hali. Wizja uścisku i pocałunku zarysowała się znów wyraźnie przed jego oczyma, — źrenice Glińskiego przybrały odblask zimnej stali.
— Pan Wiktor Skarski? — spytał wreszcie prokurator.
— Tak, ja, cicho odpowiedział Wik.
— Prokuratura oskarża pana o zbrodnię morderstwa na osobie bankiera Karola Mertingera, która popełnił pan w ten sposób, że dnia 9 lutego pchnięciem kindżału w serce zamordował go pan w garderobie teatru „Złoty Ptak“. Zaznaczam zgóry, że jako oskarżonemu wolno panu uchylić się od odpowiedzi na moje pytania, wolno panu mówić nieprawdę, ale przy wymiarze kary będzie to panu policzone, jako okoliczność obciążająca. Czy przyznaje się pan do zbrodniczego czynu?
— Nie.
Oczy Wika zaczęły zdradzać jakiś niezwykły upór, wyraz twarzy wskazywał na powrót energji. Skarski podniósł głowę do góry, wpatrzył się prosto w oczy Glińskiego i wolno, stanowczo, dobitnie powiedział:
— Nikogo nie zamordowałem.
Gliński uśmiechnął się.
— Czy dnia 9 lutego t. j. w dzień popełnienia tego morderstwa był pan za kulisami w kabarecie?
— Tak, byłem.
— Co pana skłoniło do tego?
— Zakład z kolegą, że dowiem się, kim jest czerwony błazen.
— Czy mógłby mi pan wyjawić nazwisko tego kolegi?
— Nie.
— Nie? — to dziwne... lecz mniejsza o to. A czy ten kolega nie nazywał się przypadkiem Karol Mertinger, — bo postronnie dowiedziałem się, iż zamordowany z kimś się o coś założył?
— Karola Mertingera znałem tylko z widzenia, a nie osobiście, więc żadnych zakładów z nim robić nie mogłem.
— Może mi pan łaskawie wyjaśni, w którem miejscu stał pan ukryty, aby zdemaskować czerwonego błazna.
— Stałem w kącie, który mi wskazał jeden z przekupionych robotników „Złotego Ptaka“, naprzeciw garderoby czerwonego błazna.
— A więc naprzeciw garderoby Nr. 3.
— Tak.
— Może przypomina pan sobie, czy w tym kącie, gdzie pan stał, były ustawione stare dekoracje?
— Tak, przypominam sobie, były tam jakieś stare dekoracje.
— Czy możliwe jest, iż na jednej z tych dekoracyj zostawił pan ślad całej swej dłoni?
— Tak, to jest zupełnie prawdopodobne, bo podparłem jakiś zapylony kawał tektury czy płótna, który groził lada chwila upadkiem.
— A czy później był pan w garderobie Nr. 3.
Na to pytanie Wik nie odpowiedział. Gliński uśmiechnął się zjadliwie.
— Bo widzi pan, panie Skarski, — oprócz odbicia pańskiej dłoni na dekoracji mamy jeszcze jeden bardzo ciekawy dowód pańskiej bytności w garderobie czerwonego błazna, mianowicie wyraźny ślad pańskich palców na drzwiach garderoby od strony wewnętrznej, który niezbicie świadczy o tem, że albo pan był we wnętrzu garderoby, albo ręką przytrzymywał pan drzwi.
— A więc tak, byłem w garderobie.
— Co pan tam ciekawego zobaczył?
— Tego powiedzieć nie mogę.
— Dziwne, że pan, panie Skarski, człowiek inteligentny, w dodatku prawnik z zawodu, daje tak tajemnicze odpowiedzi prokuraturze w chwili, gdy pan wie, że chodzi o zbrodnię morderstwa. Chyba dokładnie zdaje pan sobie sprawę z tego, że jeśli o pańską skórę chodzi, to taka odpowiedź jest fatalna, — a jeśli nie pan popełnił to morderstwo, w takim razie obowiązkiem chyba pana jest dopomóc nam do wyszukania sprawcy. Teraz ponawiam pytanie: Co pan widział wewnątrz garderoby?
— Tego powiedzieć nie mogę.
Gliński uśmiechnął się, wolno odsunął szufladkę biurka, rozwiązał jakiś przedmiot, opakowany w cienką bibułkę i, patrząc prosto w oczy Wika, rozpakował parę nowych skórzanych rękawiczek.
— Widzi pan te rękawiczki? — wczoraj w czasie rewizji zakwestjonowano je u pana.
— Tak, to moje rękawiczki.
— Otóż jedną z nich znaleziono w godzinę po morderstwie za kulisami. Numer rękawiczki zapisaliśmy, daliśmy nawet mały znaczek wewnątrz, i komisarz Borewicz odniósł ją panu, jako rzekomo zgubioną w ministerstwie. Pan przyjął tę rękawiczkę, jako swoją własność. Jak to wytłumaczyć?
— Stwierdziłem już, że rękawiczki są moje, i możliwe, że w czasie wczorajszej rewizji bez mojej wiedzy zostały mi skonfiskowane. Możliwe, iż jedną zgubiłem za kulisami, a nie w biurze ministerstwa.
— Przyzna pan jednak, panie Skarski, że człowiek w pełni równowagi ducha nie gubi rękawiczek, a jeśli gubi, to podnosi je z ziemi, ewentualnie szuka ich. Pan prawdopodobnie w chwili popełnienia zbrodni nie był w pełni równowagi, i albo się panu śpieszyło, by opuścić miejsce, w którem pan w tym czasie przebywał i dlatego nie podniósł pan opuszczonej rękawiczki, albo też po zauważeniu zguby bał się pan jej poszukiwać, by nie zwrócić uwagi władz na swoją osobę.
Wik tę argumentację pozostawił bez odpowiedzi.
— A może mi pan łaskawie wyjaśni, — czem mamy tłumaczyć sobie pańską niespodzianą prośbę o dymisję, którą pan wniósł zaraz następnego dnia rano po morderstwie, potem ogromnie gorączkowe starania pańskie w komisarjacie rządu o paszport do Konstantynopola, wreszcie sprzedaż mebli kupcowi Szyi Rozenblattowi niżej nawet połowy ich wartości?
Miałem przykrości rodzinne i chciałem opuścić Warszawę, a więc i stanowisko w ministerstwie.
— Może cośkolwiek bliżej opowie mi pan o tych niesnaskach rodzinnych?...
— Zrozumie pan prokurator, że te niesnaski zachowam w tajemnicy, należą one do mego życia prywatnego.
— Jeśli pan sobie życzy, to nie nalegam na odpowiedź... ale jeszcze raz ośmielam się spytać, czy wobec tylu nagromadzonych faktów, które przeciw panu świadczą, nadal twierdzi pan stanowczo, że nie pan zamordował Karola Mertingera?
— W Stanowczo twierdzę, że nie ja zamordowałem Mertingera, — człowieka tego nie znałem i nie miałem powodu go mordować!
— Nie miał pan powodu mordować... — cedził przez zęby Gliński, wpijając w Wika swoje złe oczy, a potem wolno i dobitnie, kładąc akcent na każdej głosce, spytał:
— A czy powodem tym nie mogła być choć by pani Halina Mertingerowa?
Wik zerwał się z krzesła. W pierwszej chwili postąpił ku Glińskiemu, jakby się chciał rzucić na niego, potem siły go opuściły, zatoczył się i padł znowu na fotel.
Prokurator nacisnął guzik dzwonka. Wszedł konwój. Gliński wydał krótki rozkaz: —
Odprowadzić tego pana zpowrotem do więzienia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.