Czerwony błazen/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Czerwony błazen
Wydawca Drukarnia Bankowa
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XI.

W więzieniu śledczem.

Było już blisko północy, gdy dorożka dowlokła się przed bramę więzienia śledczego. Policjanci pomogli Wikowi wysiąść, zadzwonili, i po chwili wprowadzono aresztanta przez ciężką żelazną bramę i przez ciemne podwórze do źle oświetlonego przedsionka. Komisarz policji wszedł do kancelarji więziennej, by oddać papiery i nakaz aresztowania. Wik był tak zmęczony, że nie mógł utrzymać się na nogach — usiadł na schodach. Kilku strażników więziennych w popielatych ubraniach bacznie przypatrywało się nowemu i spokojnemu więźniowi. Jeden ze strażników spytał:
— Za walutę, czy za agitację, co?
Wik nie odpowiedział, nie słyszał pytania, nie wiedział, co się wokoło niego dzieje, zobojętniał na wszystko. W odpowiedzi wyręczył go jeden z policjantów.
— To nie waluciarz, — to grubszy fisz. Morderstwo.
— Fiu, fiu — z podziwem patrzeli strażnicy.
— A kogo oporządził? pytał dalej strażnik.
— Tego bogatego bankiera w kabarecie, co to gazety pisały.
— To dobrze musiał na nim zarobić.
— Wiadomo.
— Pójdzie pod doraźny, — z głębokiem poczuciem prawoznawstwa powiedział strażnik.
Wik nie słyszał tego djalogu. Jego myśli nie absorbował zupełnie własny los. Mózg jego przeszywało ustawicznie pytanie, czy Wanda ocuciła Józefa?... czy jutro po rozejściu się w mieście wiadomości o aresztowaniu nie wydalą Józefa z fabryki?... czy potem głód i nędza nie zaczną się wgryzać w Józefa i Wandę?... O sobie Wik nie myślał zupełnie.
Po upływie pół godziny otwarły się drzwi kancelarji, i ktoś go zawołał po nazwisku. Wik wszedł do jasno oświetlonej kancelarji. Przy stole siedział jakiś wyższy urzędnik więzienny, obok komisarz policji, a naprzeciw stołu stał jakiś funkcjonarjusz więzienny, prawdopodobnie klucznik, bo z olbrzymim pękiem kluczy, złączonych mocnym rzemieniem.
Klucznik, widząc osłabienie Wika, podsunął mu krzesło. Wik usiadł, urzędnik wyjął jakiś formularz, zaczął go wypełniać i wypytywać nowego więźnia:
— Imię i nazwisko pana?
— Wiktor Skarski.
— Ile lat?
— Dwadzieścia ośm.
— Gdzie się pan urodził?
— W Warszawie.
— Czem pan jest z zawodu?
— Byłem do niedawna urzędnikiem państwowym — obecnie nie mam żadnego zajęcia.
— O co pan jest posądzony?
— Nie wiem, lepiej ode mnie wie to komisarz policji, lub prokurator, który wydał nakaz aresztowania.
— O zamordowanie bankiera Karola Mertingera — wyjaśnił szybko komisarz policji.
Urzędnik wpisał, Wik widział kaligraficznem pismem, świeżym, błyszczącym atramentem na białym papierze wypisane słowo: Morderstwo. To słowo olbrzymiało, olbrzymiało i olbrzymiało w jego oczach, aż doszło wielkością do rozmiarów pokoju, potem zaczęło całym ciężarem padać na niego. Przydusiło mu klatkę piersiową, ręce, nogi, głowę — Wik tracił oddech.
Straszny koszmar znikł, bo przystąpiono do rewizji, odebrano Wikowi wszystko z wyjątkiem chustki do nosa i kilku papierosów, wreszcie klucznik trącił Skarskiego w ramię: Proszę za mną — sucho rozkazał.
Wyszli na korytarz. Za Wikiem ustawili się strażnicy więzienni z karabinami i komisarz policji. Aresztanta przeprowadzono przez duży podwórzec więzienny, odemknięto znów jakąś ciężką, żelazną bramę, potem skierowano się w labirynt białych, skąpo oświetlonych odrutowanemi żarówkami korytarzy. Klucznik zatrzymał się przed jednemi z wielu dębowych drzwi. Wik mimowoli rzucił wzrokiem na nie. Zobaczył na bronzowo lakierowanych drzwiach dużą białą cyfre: 3.
— Gdzie ja taką cyfrę na drzwiach widziałem? myślał Wik.
Po chwili przypomniał sobie, że taką samą cyfrę, wypisaną na drzwiach białym lakierem, widział tego pamiętnego wieczoru, gdy był za kulisami „Złotego Ptaka“, gdy schowany za starą dekoracja, patrzył na drzwi garderoby, za któremi rozegrała się ta krwawa tragedja... I tam była ta sama trójka... Klucznik otworzył ciężkie drzwi, były tak ciężkie, że z trudem je uchylił i, zwracając się do więźnia, powiedział sucho:
— To pańska cela, numer trzy, proszę wejść.
— Doskonały hotel w dzisiejszych, ciężkich — zaśmiał się komisarz czasach mieszkaniowych Borewicz.
Wykrycie i aresztowanie mordercy Karola Mertingera uważał komisarz Borewicz za jeden z najpiękniejszych dni w swej działalności policyjno-śledczej, i to go wprawiło w doskonały humor. Dzisiejszy wieczór postanowił dobrze oblać w „Expresie“, gdzie oczekiwało go już kilku kolegów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wik wszedł do celi, nie wiedząc, jak w ciemnościach ma się poruszyć. Chciał usiąść, a nie wiedział, czy jest w celi jakie krzesełko czy ławka. Powoli zaczął posuwać się od drzwi ku wnętrzu celi, macając przed sobą obu rękami. Odór w celi przyprawił go o mdłości. Nagle potknął się o coś i upadł na tapczan, na którym ktoś się poruszył.
— Kto tam? — usłyszał Wik w ciemnościach. Potem jakiś zirytowany głos zaczął dobywać się z tapczanu.
— O szóstej psie cholery człowieka budzą, i już spać nie wolno, po nocach zaś sprowadzają hołotę z całego świata tak, że oka zmrużyć nie można. Hotel, czy co, do djabła? — klął nieznajomy.
Wik stał, nie widząc, w którym kierunku ma iść. Nagle oślepił go błysk zapałki. Nieznajomy zapalił ogarek świecy i badawczo patrzył na Wika, po chwili zmieniając już poirytowany ton, rzekł:
— Aaa, sąsiad, towarzysz niedoli i to wcale nieźle wyglądający... Nareszcie możliwy kompan. Przepraszam za powitanie, — ale rozumie pan, rozmaitą hołotę po nocy tu wprowadzają i wyprowadzają, to człowiek oczywiście traci równowagę Pana najmocniej przepraszam, dobrze, że pana tu umieścili, człowiekowi nie będzie tak djabelnie nudno, dotychczas albo sam siedziałem, albo takiego chama tu wpakowali, że słowa do niego człowiek nie odważył się przemówić, — rozumie pan, takiego zawszonego chama... przecież to rozpacz.
Nieznajomy wstał z tapczanu, podszedł do Wika, wyciągnął do niego rękę:
— Nazywam się Salomon Tutnik, — podobno jestem agitatorem komunistycznym i niebezpiecznym bolszewikiem, tak przynajmniej twierdzi prokurator, — ja twierdzę co innego. Wskutek tej rozbieżności zdań siedzę już pięć miesięcy, — obiecali mi, że będę tak długo siedział, dopóki nie uzgodnimy zapatrywań...
Wik odruchowo dotknął wyciągniętej dłoni. Tutnik trzepał dalej z wybitnie semickim akcentem:
— Widzę, że pan zupełnie żadnych nie posiada rzeczy. To źle, bardzo źle, — z przynoszeniem tutaj bielizny i rzeczy z domu robią na tym „oddziale dla niebezpiecznych“ trudności, — lepiej było wziąć je zaraz ze sobą... byliby pozwolili je wziąć do celi... O widzi pan, ja mam wcale porządną walizeczkę, nawet neseser. Pan widocznie zapomniał, a może odebrali, co?
— Zapomniałem, w chwili aresztowania nie zastanawiałem się nad tem.
— Uuu, — to źle, bardzo źle. Należy pan do rzędu ludzi, którzy mają takie chwile, w których nie zastanawiają się. To źle, to bardzo źle. Ja jestem szczęśliwy, bo nigdy takich chwil nie mam. Ja we dnie i w nocy zastanawiam się nad wszystkiem, dlatego nie mam niespodzianek.
Wik nie wiedział, w jaki sposób uwolnić się od potopu słów rozkrzyczanego semity. Tymczasem Tutnik zaczął pouczać Skarskiego o regulaminie więziennym, który, jego zdaniem, — byłby znako mity dla zakładu tresury psów, ale nie dla więzienia śledczego. Zdaniem Tutnika, w dzisiejszych czasach więzienie śledcze nikomu ujmy nie przynosi, bo pięćdziesiąt procent ludzi, tu umieszczonych, jest niewinnych i opuści zakład bez skazy na honorze.
Widząc bezradność Skarskiego, Tutnik dopomógł swemu towarzyszowi rozstawić żelazne łóżko, przytwierdzone na ruchomych zawiasach do ściany.
Wik za wszelką cenę chciał, by towarzysz zamilkł. Każde słowo rozkrzyczanego żyda uderzało go, jak ostry młoteczek w obolały mózg. Żyd nie ustępował. Obiecywał Wikowi, że jutro ułatwi mu wysłanie korespondencji z więzienia do domu lub bo towarzyszy i nabycie papierosów.
Wik czuł się bezbronny wobec ataku rozmowości. Mimo wstrętu, jaki budził w nim widok więziennej pościeli, Wik położył się na łóżku, udając, że śpi.
— Czyste musi pan mieć sumienie jak baranek, — jeśli pan tak prędko zasypia — rzekł zjadliwie sąsiad i zgasił ogarek świecy.
Wik wscłuchiwał się w miarowy krok strażnika na korytarzu. Myśli jego starały się usilnie rozwiązać pytanie, co też teraz dzieje się w domu?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.