<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Dług honorowy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Karol Prochaska w Cieszynie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
ZBLIŻAMY SIĘ KU KOŃCOWI.
SZCZĘŚCIE. LITERATURA. SKOROWIDZ.

Jest wieczór jesienny pochmurny, choć ciepły, i do zwykłego harmidru, gruchotania, turkotu, hałaśliwego tętna wielkomiejskiego dołączają się raz po raz groźniejsze fortissima, gromkie fugi i staccata dalekich piorunów. Lampy „Słonecznego Domu“ rzucają jasne kwadraty i prostokąty na wyliniały trawnik i wyłysiałe korony drzew.

U furtki czuwa, jak szyldwach, panienka z kokardą we włosach zwichrzonych i odbiera stosy listów, biletów wizytowych, druków. W jadalni na dole brodaty doktór Pech głosem tubalnym deklaruje wielkiego szlema.
Jasny gabinet na pierwszem piętrze wygląda, jak kwiaciarnia albo pokój solenizanta: wiązanki, krzewy, doniczki, kiście i różnobarwne grona. Wiatr igra wesoło lekką firanką, porywa zapachy i perfumuje niemi Berlin. Chwilami tarmosi też swawolnie czuprynę pewnego pana, który siedzi pod oknem, namyśla się, zagląda do notatnika w ceratowej okładce i czeka na natchnienie.
Uroczy brzdąc — Li² — złożył piękne, długie, wiotkie palce na klawjaturze maszyny Remingtona i czeka również. Wpatruje się przy tej okazji w wychudłą twarz docenta i belfra.
— Znów dzwonią — mówi docent. — Poszaleli czy co? Czego ludzie chcą ode mnie, panno Lino? Przecież ja jestem ciemny człowiek, głąb, belfer i ignorant. Artykuły po gazetach, wywiady, gratulacje. Taka poważna instytucja, jak Akademja (prezes: professor Max Planck) żąda ode mnie, żebym w wielkiej auli, na posiedzeniu uroczystem, wygłosił odczyt o „odkryciu“. Profesor Max Planck, jeden z najgenjalniejszych uczonych współczesnych, wie chyba, że ma do czynienia z nieukiem, blagierem, jołopem.. Prawda, proszę pani?
— Tak — mówi cichutko Li². — Prawda. Słucham?
— Aha! Niech pani pisze! Zaczynamy: „Panowie! To nieporozumienie! Stoi przed wami na katedrze wyranżerowany gruchot, obdarta taksówka, zdezelowany Ford, któremu niesłusznie przypisujecie jakieś zasługi i którego niepotrzebnie obdarzacie wspaniałemi medalami, dyplomami i tytułami honoris causa. Nic nie wiem, o biologji nie mam pojęcia, na paskudztwach doktora Pecha nie znam się zupełnie. Nastawiłem kilka rurek i spektroskop. Nie chcę nikogo oszukiwać i nie chcę się stroić w cudze piórka. Dosyć! W wykradzenie starej walizki wpakowałem trochę inteligencji, przebiegłości i sprytu. Inna sprawa, że bakcyle przez dwa lata wyzdychały i... — tak czy owak to robiłem przynajmniej z pewnym planem... Ale tak zwane odkrycie... Nie! Zdobyłem sławę i rozgłos europejski niezasłużenie. Nie możecie dawać tytułów akademickich ślepej kurze dlatego, że wypadkiem trafiła na ziarno... Dlaczego pani nie pisze?
Li² uśmiecha się życzliwie, wstaje i tonem doktora Pecha rozpoczyna wykład:
— Pan cierpi poprostu na t. zw. Minderwertigkeitsgefühl.
— Co? Jak? Proszę o krótszą obelgę!
— Tak! Pan nie wierzy we własne zdolności, pan bezkrytycznie i uporczywie pomniejsza rezultaty swojej pracy. Kim był ojciec pański? Co się panu śni w nocy? Gdzie pan spędził lata dziecinne?
— W Warszawie.
— To dziwne. Pan jest tak zwany „odwrócony pyszałek“. Inni się szczycą byle czem: wygraną na loterji, odziedziczonym majątkiem. Przypisują zasługę sobie, kiedy trafią na właściwego konia na wyścigach, kiedy nie wyłysieją w czterdziestym roku życia, albo kiedy dostaną cztery asy w bridge’u. Dumni są z wielkiego szlema, z powodzenia u kobiet, pysznią się przy lada okazji. Oni wygrywają bitwy, oni wskazują drogi, oni rozwiązują zagadnienia socjalne. Bez nich słońceby zagasło i ziemia pękłaby na dwoje! Pan zato ma inne ambicje: pan chce być nagwałt... oszustem.
Docent zakłada ręce po napoleońsku:
— Bo ja jestem oszustem, panno Lino! Tu są dowody rzeczowe. Moje konto! Czarne na białem! Gdyby pani przeczytała ten dziennik...
— Czytałam.
— Co?! Jakto? Gdzie!?
— Skopjowałam wszystko starannie. Przepisałam litera po literze! Wiem, co znaczy Dav1 i co znaczy Li2! Wszystkie formuły odcyfrowałam. Pomagał mi trochę polonista berliński, profesor Danebenhauer. Pański bruljon nie ma dla mnie tajemnic!
— Ha! Teraz wiem, kto mi zamienił bibułę i dlaczego stronica 65 — tablica XVI — pachnie fiołkami! Całe szczęście, że pani nic z tego nie mogła zrozumieć, bo ja nader sprytnie ukryłem sens właściwy pod wzorami matematycznemi. Strategicy tak właśnie postępują na wojnie: malują na wagonach pancernych gałęzie i ptaszki...
— Nic nie rozumiem? Gałęzie i ptaszki? Tak pan sądzi? Otóż oznajmiam panu, że instytut frankfurcki odnalazł sławetną tubkę. Leżała w szafie tam, gdzie ją pan położył. Proszę! Tu jest list niejakiego Fleischera. Wysłałam do niego depeszę terminową i rozmawiałam z nim onegdaj przez telefon. Tubka leży od dwunastu lat w pewnym eksykatorze. Zabarwiła bardzo pięknie jakieś kryształy, które teraz studjuje profesor Walfisch. Pisze rozprawkę o tym „efekcie Meca“.
— Dosyć! Pani chce wmówić we mnie, że ja znów zrobiłem odkrycie! Protestuję! Veto! „Efekt Meca!“ Walfisz sobie kpi ze mnie! Efekt Meca! Potomność będzie parskała śmiechem!
— Dalej! Niech pan słucha! W tym okresie, kiedy pan uciekał od nas do barów podmiejskich, studjowałam pilnie dzieła psychologiczne. Znam Bumkego, Kraepelina, Spechta, Ziehena, Wasservogla...
— Poco pani poznawała Bumkego, kiedy pani wyjdzie za van der Lindena?
— Nie!
Akacja za oknem poczyna nagle trzeszczeć groźnie i żałośnie, jakby w nią wszystkie pioruny naraz uderzyły. Obowiązek dziennikarski zmusza nas do denuncjacji: w gałęziach drzewa siedzi wyżej wzmiankowany van der Linden, lekki atleta, i patrzy w okno na pierwszem piętrze.
Panna Lina Daverroes zauważyła go oddawna, ale właśnie dlatego mówi podniesionym dźwięcznym głosem:
— Oświadczam się panu po raz drugi! Z książek wyciągnęłam ten wniosek: Gdybyśmy wszyscy mieli takie skrupuły i tak przeczulone sumienie, jak pan — Juljusz Cezar zakończyłby żywot jako rewirowy, Disraeli byłby urzędnikiem kontraktowym w MSZecie, a Kolumb konduktorem tramwajowym. Musimy się nazwajem oszukiwać i musimy nadrabiać miną! Ja też nie jestem ładna rano — przystojnieję dopiero pod wieczór. Różuję usta, ondoluję włosy.
„Wiosna“ zrywa się z krzesła i wali mocno pięścią w klawisze maszyny Remingtona:
— Niech pan studjuje Pilza, Revesza, Birnbauma!...
— Racja — mówi profesor. — Przekonała mnie pani. Oczywiście! To jasne. Pani przystojnieje dopiero pod wieczór. Ondulacja... Tak! Oszustwo! Wszędzie oszustwo!
W chwili, kiedy zmuszeni koniecznością oddajemy te słowa do druku, doktór honoris causa Wiktor Mec z Warszawy (lat 42, kawaler) całuje płową, jasną głowę — głowę „Wiosny“ z obrazów włoskich. — Nie będę się żenił z byle smarkaczem — myśli...
Po krótkiej pauzie poczyna chodzić po pokoju, potrąca o gałęzie i kiście kwiatów, dyktuje:
Wbrew ogólnemu mniemaniu...
Już w czasach zamierzchłych...
Wyobrażamy sobie zazwyczaj...
Zdaje mu się, że już ktoś kiedyś układał takie zdania z przydługich wyrazów... Nie! To niemożliwe. Tego nie było dotąd w języku ludzkim. Te słowa powstały dopiero w ten wieczór jesienny, kiedy pioruny strzelają, akacja groźnie trzeszczy, miotana wichrem, miasto podrzuca ku ciemnemu niebu rakiety reklam jaskrawych, a w jadalni doktór Pech zapowiada światu wielkiego szlema...
Doktór Mec (dorzućmy jeszcze i tę informację) zapala papierosa, staje przy oknie i mruczy:
— Gdybym nawet to i owo w życiu przeskrobał... Cóż znaczą wszystkie przestępstwa, zbrodnie i przewiny wobec tego głupiego figla, którego mnie dziś kanalja los wyplatał! Czterdzieści dwa lata! Skąd? Zaco? Jakiem prawem? Nie poczuwam się już teraz do żadnej winy: kwita!... Hallo! Van der Linden! Stać, bo strzelam!
Z akacji stacza się na ziemię, jak piłka, inżynier (specjalność: transformatory i wysokie napięcia) i gwałtownie mieszając rodzaje gramatyczne coś tam mówi... w świetle lamp i błyskawic...
Jest to pierwsze w dziejach literatury wyznanie miłosne na dystans — z odległości piętnastu metrów. Oświadczyny wzwyż, z miejsca i bez rozbiegu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.