Daleka podróż boćka/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Daleka podróż boćka |
Wydawca | Dom Książki Polskiej[1] |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Łobuz wyłowił z potoku kilka smacznych pstrągów, nałykał się dosyta ślimaków i, popiwszy obficie wodą, usnął.
Wybrał sobie doskonałą kryjówkę.
Niktby go nawet nie zauważył, gdy stał na jednej nodze pomiędzy dwoma krzakami, osłonięty z boków i od tyłu.
Tylko przed sobą miał wolne wyjście na polanę.
W razie niebezpieczeństwa, mógł więc, przebiegłszy kilka kroków, wzbić się w powietrze.
Nic nie mąciło ciszy górskiej, i Łobuz zaspałby z pewnością, gdyby nie gwałtowny podmuch wiatru.
Łobuz drgnął i rozejrzał się sennemi jeszcze oczyma.
Krzaki gięły się do ziemi, gałęzie drzew skrzypiały.
Od północy pełzła po niebie ciemna, niby z ołowiu chmura.
Raz po raz rozświetlały ją od wewnątrz migotliwe błyskawice.
Dobiegały zdaleka głuche pomruki grzmotów.
Bociek już wiedział, że to burza nadciąga.
Należało się śpieszyć i natychmiast, ani chwili nie zwlekając, rozpocząć nowy lot.
Jakiś głos ostrzegawczy podszeptywał mu, że ciężko jest i niebezpiecznie lecieć w burzę, gdy porywczy wicher zacznie rzucać nim, jak nic nieważącem piórkiem lub suchym liściem, oderwanym od drzewa.
Do tego przyłączyłaby się zapewne ulewa. Mokre pióra nie trzymałyby go już tak dobrze w powietrzu.
Kto wie, czy wicher nie cisnąłby go na skały, a może nawet wrzucił do jeziora, których kilka widział już z wyżyn swego lotu?
Nie namyślając się długo, przebiegł kilkanaście kroków i nagle podstawił pod wiatr sztywne pióra rozwiniętych szeroko skrzydeł.
Prąd powietrza porwał boćka i poniósł.
On zaś, ostrożnie poruszając ogonem, wzbijał się coraz wyżej, lecąc po linji ukośnej.
Natrafił wkrótce na spokojniejszy prąd powietrzny.
Tu dął silny lecz równomierny wiatr.
Z jego prądem poleciał młody bocian, tnąc powietrze wystawioną naprzód szeroką piersią.
Mknął z wielką szybkością, lecz coraz częściej spoglądał ku ziemi.
Przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, które z każdą chwilą się zbliżało.
Nie wiedział, skąd ma ono przyjść, więc wyprężył skrzydła i szerzej rozpuścił pióra ogonowe, aby móc w mig zmienić kierunek lub uczynić gwałtowny zwrot.
Niebezpieczeństwo to dojrzał dopiero przed zachodem słońca.
Zaświeciło mu ono w oczy miljonami iskier, przeraziło bezbrzeżną pustynią ciemno-szafirowej wody i piennemi grzebieniami fal.
Łobuz zbliżał się do morza.
Przeczucie nakazywało mu czujność i głęboką rozwagę.
Leciał teraz, machając skrzydłami tak, aby zmniejszyć rozpęd lotu.
Musiał dokładnie rozejrzeć się i poważnie namyślić.
Wbił ostry wzrok w morze, chcąc zrozumieć, jak jest szerokie, i ile mu czasu zabierze przelot nad siwemi falami.
Nie dostrzegł jednak brzegu, więc postanowił wylądować.
Obawiał się lecieć w nocy, nie ufając jeszcze sprawności skaleczonego skrzydła.
Cicho, bez klekotu opuścił się na piaszczysty brzeg i zamierzał napić się wody.
Na niski brzeg co chwila z szumem i pluskiem wbiegały fale.
Bociek, zaczerpnąwszy wodę dziobem, natychmiast wylał ją zpowrotem.
Poczuł słono-gorzki, gryzący smak i pomyślał sobie:
— Całe szczęście, żem się napił porządnie z potoku górskiego!
Ostrożnie stąpając, szedł brzegiem.
Morze wyrzuciło na piasek obfite pożywienie.
Łobuz co chwila łykał rybki i długie, grube robaki; mocnym dziobem rozbijał muszle ostryg i iglaste pancerze morskich jeżów, racząc się dla rozmaitości soczystemi, wonnemi wodorostami.
Przeszedłszy spory kawał drogi, ujrzał krzaki i płynący do morza ruczaj.
Napił się i wcisnął do zarośli.
Wiatr ścichł.
Uciekł przed burzą, która pozostała tak daleko, że odgłosy jej nie dobiegały już piaszczystego brzegu.
Łobuz schował głowę pod skrzydło i usnął.
Spał jednak tak czujnie, że otwierał oczy nawet wtedy, kiedy wpobliżu pisnęła mysz polna.
Podnosił co chwila głowę i nasłuchiwał.
Dochodziły go tylko kłótliwe jęki mew, nocujących na łasze, i cichy plusk fal, liżących piasek.