Daleka podróż boćka/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Daleka podróż boćka |
Wydawca | Dom Książki Polskiej[1] |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez cały dzień bociek przygotowywał się do dalekiej żeglugi powietrznej.
Przedewszystkiem napił się wody jak najwięcej — ile mógł. Za to też nic nie jadł oprócz jakichś korzonków, których, chodząc z opuszczoną głową, starannie szukał na łące i na skraju lasu.
Wypchał sobie wole korzonkami, bo niewiadomo skąd, ale wiedział, że dodają one sił znużonym długim lotem ptakom.
Po południu po raz ostatni powrócił do gniazda.
Stanął w niem i dziobem jął gnieść i rozcierać skrzydła, a szczególnie prawe, które mu przypadkowo skaleczył myśliwy.
Skończywszy z tym zabiegiem, długo machał skrzydłami, szczękał dziobem i klekotał.
Tak był zajęty przygotowywaniem się do podróży, że nie spostrzegł przyglądającego mu się Stasia i ujadającego Żuczka.
Czarny piesek skakał pod stodołą i szczekał.
Zapewne, w ten sposób żegnał odlatującego przyjaciela.
Na zegarku, wiszącym w chałupie, dochodziła godzina druga, gdy Łobuz uspokoił się.
Przysiadł w gnieździe i, zamknąwszy oczy, drzemał przez pół godziny.
Wreszcie wstał i długo kręcił głową, patrząc na pogodne niebo jesienne.
Zauważył, że, chociaż na ziemi cicho było, bo gałęzie drzew nie ruszały się wcale, a kurz nie kłębił się na drogach, — białe obłoczki, zawieszone wysoko, mknęły jednak szybko.
Pędził je wiatr, dmący ponad żółtemi ścierniskami, lasem i dzwonnicą kościoła.
Łobuz szczęknął głośno twardym dziobem i zaklekotał głucho, a krótko.
Rzucał ostatnie pożegnanie ludziom i całej okolicy, gdzie się urodził i stał się dorosłym ptakiem.
Zleciał z gniazda i, prawie nie poruszając skrzydłami, popłynął nad ziemią.
Dopiero minąwszy łąkę, zaczął zataczać szerokie koła, które stawały się jednak coraz węższe w miarę, jak wzbijał się wyżej i wyżej.
Nagle zatrzymał się na chwilę, wisząc na rozpostartych skrzydłach.
Łobuz poczuł, że podrywa go wiatr, jeszcze słaby i co chwila ustający.
Wzniósł się wyżej, i tu dopiero mocniejszy podmuch szarpnął go i przechylił na prawy bok.
Bociek rozpuścił swój krótki ogon, a wiatr syczał, uderzając o twarde pióra.
Sterując nim, leciał teraz na południe.
Ani na chwilę nie wątpił, że obrał dobry kierunek.
Nie wiedział dlaczego, lecz był przekonany, że południe jest właśnie tam, gdzie bystry wzrok boćkowy dostrzegał ledwie widzialne zębate góry.
Lecąc, starał się oszczędzać siły.
Gdy w pewnem miejscu wiatr się zmienił i zaczął go znosić na lewo, ku wschodowi, bociek zatoczył koło i wzbił się jeszcze wyżej.
Tu znalazł, czego szukał.
Wiatr na tej wysokości dął wprost na południe.
Poruszając skrzydłami tylko poto, aby zachować równowagę, Łobuz oddał się na wolę wiatru.
Podstawiał mu skrzydła, aby prąd powietrza go trzymał, i, uderzając w lekko pochylone pióra, niósł naprzód.
Leciał bardzo prędko.
Ziemia — malutka i szara — uciekała wtył.
Na niej, niby ciemne plamki, widniały wioski i większe, nad któremi wisiały chmury dymu — miasta.
Chwilami widział białe nici, wijące się, jak węże.
Były to rzeki, których nie znał wcale.
Białe smugi pary, lecące tuż-tuż ponad ziemią, oznaczały pędzące pociągi.
Czerniły się kwadraty lasów; rozbiegały się aż hen, ku widnokręgowi rzędy pagórków, niby skiba, odwalona pługiem jakiegoś olbrzyma.
Zapatrzony tylko przed siebie, bujając na rozpostartych skrzydłach, Łobuz pędził wciąż ku południowi.
Nie dojrzał nigdzie innych boćków.
Wszystkie już dawno odleciały, czując szybko zbliżającą się zimę.
Doganiał zato i mijał inne ptaki.
Sznury gęsi sunęły pod nim, dążąc z dalekiej północy.
Lecący przodem wódz trąbił zrzadka basowym głosem.
Inne odpowiadały mu cienkiem gęganiem.
Bociek rozumiał tę gęsią gwarę.
Gąsior, lecący na czele gromady, pytał od czasu do czasu:
— No, jak tam idzie?
— Wszystko w porządku! — gęgały inne gąsiory w odpowiedzi, a gąski trajkotały zgiełkliwie:
— Lecimy, lecimy, lecimy, lecimy!
Z furkotem i przeciągłym świstem mknęły, szybko wymachując skrzydłami, większe i mniejsze stadka dzikich kaczek.
Śpieszyły się okropnie, jakgdyby się gdzieś paliło.
Łobuz leciał ponad tem gęgającem i kraczącem pierzastem bractwem.
Szeroko rozłożone skrzydła nie drgały mu nawet.
Lecz wiatr huczał i gwizdał pomiędzy piórami i grał w wachlarzu ogonowym.
Duży, wyciągnięty, z wyprężoną szyją i podwiniętemi nogami, leciał Łobuz z szybkością wiatru.
Dopędzał sznury dzikich gęsi i mijał je, płynąc nad niemi.
W jednej chwili prześcigał kraczące stadka zakłopotanych kaczek, przenosząc się pod obłokami.
Znajdywał tu silny i pomyślny dla siebie wiatr, szybko unoszący go ku gorącemu słońcu.
Pozatem czuł się na tej wysokości zupełnie bezpiecznym.
Przeczuwał, że ta ziemia, gdzie stała stodoła z jego gniazdem, gdzie biegał, dokazując z Żuczkiem, mały Staś, synek polskiego gospodarza wiejskiego, stała się teraz niebezpieczną.
Przekonał się o tem niebawem.
Już zmierzch zapadać zaczynał, gdy nasz bociek przelatywał nad rozległą równiną.
Rosły tam szuwary, trzciny i drobne krzaczki, a liczne potoki i jeziorka połyskiwały czerwienią w świetle zorzy wieczornej.
Gęsi, trąbiąc głucho, krążyły nad bagnami, coraz bardziej zniżając swój lot.
Kaczki z łopotem skrzydeł mknęły ku zaroślom oczeretów.
Ptaki zamierzały opuścić się na bagniska, aby wypocząć przez noc i znaleźć pożywienie.
Kiedy już mijały niewysokie drzewa i krzaki, zaczajeni w nich myśliwi spotkali strzałami przelotnych gości.
Z przeraźliwem krakaniem padały ranne kaczki. Głucho i ciężko uderzały o ziemię ugodzone śmiertelnie dzikie gęsi.
Natychmiast powstał zgiełk i zamęt.
Trąbiąc, gęgając bezładnie i kracząc rozpaczliwie, miotało się w mętnym półmroku wystraszone ptactwo.
Gęsi odlatywały dalej, kaczki, rozproszone po całej okolicy, zapadały do najgęstszych sitowi, nawołując się trwożnie.
Łobuz słyszał to wszystko i widział.
Spostrzegł nawet krótkie błyski strzałów, lecz nie drgnął.
Zawieszony pod samemi obłokami, jeszcze bardziej sprężył się cały, szerzej rozwinął skrzydła i leciał coraz szybciej, bo wiatr się wzmógł i unosił lotnika ku południowi.
Wkrótce zapadła noc — ciemna, jesienna.
Bociek spojrzał na niebo.
Nie dojrzał ani księżyca, ani żadnej nawet gwiazdki.
Dokoła panował czarny mrok.
Tylko na dole tam i sam migały żółte i niebieskie światełka.
Czasami — kilka zaledwie, to znów — tysiące, a wtedy nad tem miejscem drgała lekka łuna.
To nieznane boćkowi miasta jakgdyby wskazywały mu drogę do kraju, gdzie ciągle świeci słońce, gdzie zima, srożąca się na północy, nigdy nie dociera.
Łobuz nie wiedział, że dobroczynny wiatr przenosił go ponad stolicą rumuńską Bukaresztem, a tuż przed świtem minął wraz z lecącym ptakiem Sofję, gdzie rządził pięknym, górzystym krajem król Bułgarji.
W mroku nie widział bociek pięknych, rozległych równin, pnących się na zbocza gór winnic, pełnych okiści złocistego i granatowego wina, ani szerokich rzek i ostrych, nagich szczytów skalnych.
Wyprężony na rozwiniętych skrzydłach leciał przed siebie.
Wiódł go pęd ku gorącemu słońcu.
Kierował zaś jego lotem — Miłosierny Bóg, który w opiece swej ma wszystkie istoty żyjące, a każdej wyznaczył los podług mądrości Swej i woli, czego nikt i nic odmienić nie może.
Lecąc, słyszał głośne trąbienie — cienkie i smutne.
Poznał te głosy.
Domyślił się, że gdzieś wpobliżu przelatują czujne, zawsze nieufne żórawie.
Tak też i było.
Trójkątne klucze tych dzikich, lękliwych ptaków zwykle po nocach tylko robią dalekie przeloty.
Łobuz czuł się znużonym i z niecierpliwością wyglądał świtu.
Ledwie się zaznaczyła na wschodzie różowa, świetlana mgiełka, szybko obejmująca całe niebo, bociek opuścił głowę i jął oglądać ziemię.
Jak okiem sięgnąć, roztaczały się dokoła łańcuchy gór.
Rzadkie wioski i oddzielne chatki kryły się wśród ich ciemnych, zalesionych fałd.
Łobuz podwinął skrzydła i natychmiast zaczął spadać ku ziemi, lecąc ku niej naukos, głową naprzód.
Z coraz większą czujnością wpatrywał się w krajobraz. Dostrzegł wreszcie samotną polanę. Otaczały ją gęste krzaki, a środkiem biegł potok.
Sterując umiejętnie i zmniejszając rozmach skrzydeł, długo krążył nad polaną, badając każdy kamień i najmniejszy krzaczek.
Nic niebezpiecznego nie spostrzegł ostrożny ptak.
Nie dowierzał teraz ziemi — od chwili, gdy opuścił łąkę nad Bzurą i swoje gniazdo na polskiej stodole.
Lecz tu panowała cisza i żadnej żywej istoty nie mógł dostrzec znużony bocian. Pragnął spoczynku i czuł dotkliwy głód.
Zatoczywszy dwa koła, wylądował tuż pod krzakami i szczęknął dziobem radośnie:
— Ziemia!