Daleka podróż boćka/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Daleka podróż boćka |
Wydawca | Dom Książki Polskiej[1] |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Boćki! Boćki przyleciały! — zawołał Staś, wbiegając do chałupy.
— Patrzcie-no! — zdumiał się ojciec. — Dopiero połowę marca mamy... Czy już zajęły gniazdo na stodole?
— Nie, tatku, krążą wysoko... oj-jej, jak wysoko! — odpowiedział chłopak i wypadł na dwór.
Bociany przelatywały nad lasem, jakgdyby płynęły, rzadko i dumnie machając potężnemi skrzydłami.
Jakoż para tych miłych ptaków zawisła nad wioską i długo krążyła pod obłokami, zataczając coraz szersze koła.
Słychać było ich jękliwy klekot.
Bociany widocznie szukały znajomego gniazda, które opuściły na jesieni.
Dojrzały je wreszcie i natychmiast jęły szybko spadać, aż opuściły się na dawne miejsce.
Zabawnie podskakiwały i, zadarłszy głowy, szczękały czerwonemi dziobami, wydając głośny syk.
Obejrzawszy całą zagrodę, poznały i ucieszyły się na widok czarnego kundla — Żuczka i siwej klaczy Mańki, poczem samiec odleciał na łąkę pod lasem, a pani bocianowa kopnęła się do roboty.
Porządkowała w gnieździe, wyrzucając zgniłe gałęzie i śmiecie, których się sporo nagromadziło.
Bocian nieprędko powrócił. Był bardzo zadowolony, a wole miał wypchane jadłem. Małżonka przyjrzała mu się bacznie i, syknąwszy, zerwała się też z gniazda.
Przepadła na długo.
Zawitała do domu dopiero przed samym zachodem słońca.
Miała lot ociężały, bo była straszliwie najedzona, a w dziobie niosła kilka suchych gałązek.
Boćki długo szczękały dziobami, patrząc na zachodzące słońce, a gdy ściemniało, podwinęły głowy pod skrzydła i usnęły smacznie, znużone daleką drogą.
Przez cały miesiąc naprawiały bociany swe stare gniazdo, wyściełały je mchem, trawą, a nawet papierem, znalezionym za płotem zagrody.
Po kilka razy dziennie odlatywały na łąki lub nad brzeg rzeki Bzury.
Miały tam boćki używanie!
Kroczyły po wysokiej trawie, poważne i jakgdyby zamyślone.
Wypatrywały jednak wszystko, co było do zjedzenia.
Co chwila pochylały się i porywały żaby, nieostrożne myszy polne, krety, a raz nawet upolowały żmiję. Młóciły ją dziobami tak długo, dopóki nie ogłuszyły zupełnie.
Wtedy pani bocianowa, porwawszy ją wpół, zadarła głowę i łyknęła, podobnie jak człowiek łyka smaczny makaron.
Nad brzegiem Bzury bocianie małżeństwo znajdowało też inne przysmaki: rybki, pijawki, mięczaki, które wyciągały z muszli.
Bocian, niezmiernie z tego ucieszony, tańczył przed małżonką, zabawiając ją.
Ona zaś spoglądała na niego obojętnie, gdyż ledwie oddychała z objedzenia.
Wkrótce zniosła do gniazda trzy duże, zielonkawe jajka i usiadła na nich.
Samiec przynosił jej żaby, ślimaki, wykradzione z gniazd jajka kuropatw i czajek, a nawet wodę, którą ze swego wola przelewał do dziobu nastroszonej i zafrasowanej pani.
Czasami jednak i ona zlatywała z gniazda, a wtedy zastępował ją mąż, ogrzewając swem opasłem ciałem jajka, złożone na miękkiej podściółce z mchu, papieru i puchu.
Siedział, rozglądając się wokoło.
Syczał gniewnie, gdy spostrzegał krążącego w oddali jastrzębia lub kotkę, gramolącą się na strzechę stodoły.
Wróg się jednak nie zbliżał, bo któżby to chciał spróbować, jak smakuje potężny dziób bociani?!
To też pomyślnie wysiedziały nasze boćki nowe potomstwo.
Z jajek wykluły się trzy małe, słabowite, długodziobe od urodzenia istotki.
Bezradne to były maleństwa, co chwila padały na bok i żałośnie piszczały.
Teraz dopiero musiały naprawdę pracować stare boćki!
Pisklęta słabe były i bezbronne, lecz apetyty miały przerażające!
Rodzicówby nawet zjadły, gdyby stare nie dostarczały im poddostatkiem żabek, ślimaków, chrabąszczy i koników polnych, czasami ryb, a nawet piskląt innych ptaków.
Matka szybko nauczyła swoich małych synków chwytać pokarm dzióbkami, ojciec zaś poił je.
Jeden z małych boćków rósł z niebywałą szybkością.
Po kilku dniach nietylko stał już na wysokich, cienkich nogach, lecz nawet syczał, klekotał i uczył się szczękać dziobem.
Pewnego razu matka zdybała go na samym skraju gniazda.
Stał i przyglądał się Stasiowi, biegającemu z Żuczkiem po podwórzu.
Zaniepokoiło to samicę, bo synek mógł przecież wypaść i zabić się.
Zatknęła więc dokoła gniazda kilka patyków, robiąc zagrodę.
Rodzeństwo dzielnego boćka dopiero zaczęło podnosić się na długich nogach, podczas, gdy on sfrunął już na strzechę i chodził po niej, poważny i zadumany, łapiąc muchy i chrabąszcze.
Po tygodniu odlatywał z ojcem lub matką na łąkę i polował na własną rękę.
Rósł i tył z każdym dniem.
Staś przezwał go „Łobuzem“, a to dlatego, że bociek lubił rozdawać kuksańce młodszemu rodzeństwu.
Pewnego razu Łobuz przechadzał się po łące, łakomie zerkając na śmigające myszki.
Ujrzawszy norkę w ziemi, zaczaił się przy niej.
Stał nieruchomo, jakgdyby był nieżywy, i cierpliwie oczekiwał na zdobycz.
Nie widział młody bociek, że przez łąkę szedł myśliwy ze strzelbą. O kilka kroków przed nim biegł biały wyżeł i węszył.
Nagle zerwały się kuropatwy i z łopotem skrzydeł i krzykiem rzuciły się do ucieczki.
Myśliwy strzelił, i jeden ptak upadł.
Łobuz nie słyszał wystrzału, bo, zanim go dobiegł huk, poczuł ostry ból w skrzydle.
Przebiegłszy kilku kroków, poderwał się z ziemi i poleciał.
Z trudem teraz machał prawem skrzydłem i parę razy ledwie, że nie runął na ziemię.
Doleciał jednak jakoś i stanął w gnieździe.
Zaczął oglądać bolące skrzydło.
Spostrzegł skrwawione pióra i dostał zawrotu głowy.
Nie wiedział bociek, że myśliwy, strzelając do kuropatw, niechcący zranił go.
Dwa ziarnka śrutu przebiły mu skrzydło i złamały kość.
Rodzice, powróciwszy do gniazda, obejrzeli synowi skrzydło i coś tam w niem pomajstrowali.
Bardzo to bolało boćka, lecz zniósł cierpliwie.
Stary poleciał po wodę i zlał nią Łobuza, co mu sprawiło ulgę.
Rana już mniej piekła, i gorączka spadła.
Długo jednak jeszcze stał młody bociek w gnieździe i wcale się nie ruszał, przycisnąwszy zranione skrzydło do boku.
Bał się poruszyć, bo chciał, aby mu się kość zrosła jak najprędzej.
Coś mówiło mu, że należy się z tem śpieszyć.
Rodzeństwo i starzy dostarczali mu żab i myszy, on zaś łykał to wszystko i stał wytrwale, chociaż nogi mu cierpły.
Powoli zaczął latać. Narazie niedaleko, ostrożnie, potem już dalej i dłużej.
Pewnego razu, a było to już w końcu sierpnia, nad wioską, lasem i łąkami począł krążyć jakiś nieznajomy bocian.
Długo zataczał ogromne koła, trąbił przeciągle i klekotał rozgłośnie.
Boćki z całej okolicy odpowiadały mu krótkiemi i trwożnemi dźwiękami.
Bocian odleciał dopiero nad wieczorem.
Następnego dnia bociany zaczęły się zlatywać na ścierniska za lasem. Zbierały się do kupy młode, dorosłe i bardzo już stare, mocno wyłysiałe boćki.
Przybywało ich coraz więcej i więcej.
Syczały i klekotały zawzięcie, jakgdyby się naradzały o czemś niezmiernie ważnem.
Szczególnie głośno i rozkazująco szczękał ceglastym dziobem jakiś obcy, zdaleka zapewne przybyły bocian, rozrosły i widocznie bardzo silny, gdyż inne z szacunkiem go słuchały.
Takie zebrania trwały przez cały tydzień.
Wreszcie nieznajomy bocian rozwinął skrzydła, zrobił kilka skoków i wzbił się w powietrze.
Cała czereda boćków natychmiast poszła za jego przykładem.
Wódz, zakreślając szerokie koła w powietrzu, podnosił się coraz wyżej, aż zniknął w nisko płynących, szarych chmurach.
Śladem jego poleciały i inne, nie patrząc na ziemię, gdzie wszystko: chałupy, kościołki, kwadraty pól i las stawały się coraz drobniejsze, a srebrna wstęga Bzury przypominała teraz cieniutką, białą nitkę.
Tylko dwa młode i słabe boćki nie wytrzymały długiego lotu i jęły się opuszczać na ziemię, klekocąc żałośnie.
Zranione niedawno skrzydło bolało Łobuza, uparł się jednak i wznosił się coraz wyżej.
Nie trwało to przecież długo.
Poczuł nagle, że skrzydło mu drętwieje i za chwilę stanie się bezwładne.
Musiał się więc opuścić.
Dotarł ziemi i wylądował na łąkę, wlokąc za sobą bezsilnie zwisające skrzydło.
Przed wieczorem całe stado po skończonym locie zebrało się na łące.
Wódz podszedł do tych boćków, które nie wytrzymały próby i, bijąc je skrzydłami i dziobem, odpędził.
Spotkało to też i biedaka Łobuza.
Rodzice i bracia patrzyli na niego z miłością i współczuciem.
Nic jednak nie mogli zrobić w jego obronie.
Bociany musiały słuchać wodza.
Miał on prowadzić gromadę na niebezpieczną wyprawę.
Zrozumiał to, widać, nasz Łobuz, bo odszedł na bok i więcej już do bocianów się nie zbliżał.
Boćki to bardzo mądre ptaki, to też Łobuz tak sobie kombinował:
— Nie chcą mnie brać ze sobą, bo mam słabe skrzydło i będę im zawadą w locie. Gdzieś od północy idzie już zima. Bociany muszą wędrować za morze, daleko, daleko! E-e! Dam sobie radę bez nich!
Jak postanowił, tak też i uczynił.
Kąpał się w Bzurze dwa razy dziennie, wygrzewał skrzydło w gorącym jeszcze piasku, odnajdywał i łykał jakieś zioła, a codzień robił coraz dłuższe i dłuższe przeloty.
Starał się przytem wcale nie machać skrzydłami. Na tę sztukę zwrócił przedewszystkiem uwagę.
Szukał wiatru na różnych wysokościach, a znalazłszy, rozwijał skrzydła jak najszerzej i sunął z prądem powietrza, zawieszony nad ziemią.
Wprawiał się w tej sztuce codziennie i bardzo starannie.
Bociany odleciały już, lecz Łobuz nie myślał o tem i wciąż się trenował, uparcie i mądrze.
Nie śpieszył się zbytnio z odlotem.
— Jedzenia mam w bród, słońce przypieka porządnie, każdy spędzony tu dzień dodaje mi nowych sił... Zaczekam jeszcze, a potem wzbiję się wysoko i w jeden dzień odrobię tyle, ile one przeleciały — w trzy!
Tak rozmyślał młody bociek.
Dopiero, gdy zaczął dąć porywczy, zimny wiatr, Łobuz postanowił rozpocząć swoją wędrówkę.