Daleka podróż boćka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Daleka podróż boćka
Pochodzenie Bibljoteka Książek Błękitnych
Wydawca Dom Książki Polskiej[1]
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Molly Bukowska
(ilustracje usunięto)
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. ANTONI OSSENDOWSKI
DALEKA PODRÓŻ BOĆKA
Z ILUSTRACJAMI
MOLLY BUKOWSKIEJ


BIBLJOTEKA KSIĄŻEK RÓŻOWYCH Nr. 141






ZAKŁADY GRAFICZNE
„POLSKA ZJEDNOCZONA“
WARSZAWA
NOWOLIPIE 2, TEL 11-02-96.








ROZDZIAŁ I.
BOCIEK ŁOBUZ.

— Boćki! Boćki przyleciały! — zawołał Staś, wbiegając do chałupy.
— Patrzcie-no! — zdumiał się ojciec. — Dopiero połowę marca mamy... Czy już zajęły gniazdo na stodole?
— Nie, tatku, krążą wysoko... oj-jej, jak wysoko! — odpowiedział chłopak i wypadł na dwór.
Bociany przelatywały nad lasem, jakgdyby płynęły, rzadko i dumnie machając potężnemi skrzydłami.
Jakoż para tych miłych ptaków zawisła nad wioską i długo krążyła pod obłokami, zataczając coraz szersze koła.
Słychać było ich jękliwy klekot.
Bociany widocznie szukały znajomego gniazda, które opuściły na jesieni.
Dojrzały je wreszcie i natychmiast jęły szybko spadać, aż opuściły się na dawne miejsce.
Zabawnie podskakiwały i, zadarłszy głowy, szczękały czerwonemi dziobami, wydając głośny syk.
Obejrzawszy całą zagrodę, poznały i ucieszyły się na widok czarnego kundla — Żuczka i siwej klaczy Mańki, poczem samiec odleciał na łąkę pod lasem, a pani bocianowa kopnęła się do roboty.
Porządkowała w gnieździe, wyrzucając zgniłe gałęzie i śmiecie, których się sporo nagromadziło.
Bocian nieprędko powrócił. Był bardzo zadowolony, a wole miał wypchane jadłem. Małżonka przyjrzała mu się bacznie i, syknąwszy, zerwała się też z gniazda.
Przepadła na długo.
Zawitała do domu dopiero przed samym zachodem słońca.
Miała lot ociężały, bo była straszliwie najedzona, a w dziobie niosła kilka suchych gałązek.
Boćki długo szczękały dziobami, patrząc na zachodzące słońce, a gdy ściemniało, podwinęły głowy pod skrzydła i usnęły smacznie, znużone daleką drogą.
Przez cały miesiąc naprawiały bociany swe stare gniazdo, wyściełały je mchem, trawą, a nawet papierem, znalezionym za płotem zagrody.
Po kilka razy dziennie odlatywały na łąki lub nad brzeg rzeki Bzury.
Miały tam boćki używanie!
Kroczyły po wysokiej trawie, poważne i jakgdyby zamyślone.
Wypatrywały jednak wszystko, co było do zjedzenia.
Co chwila pochylały się i porywały żaby, nieostrożne myszy polne, krety, a raz nawet upolowały żmiję. Młóciły ją dziobami tak długo, dopóki nie ogłuszyły zupełnie.
Wtedy pani bocianowa, porwawszy ją wpół, zadarła głowę i łyknęła, podobnie jak człowiek łyka smaczny makaron.
Nad brzegiem Bzury bocianie małżeństwo znajdowało też inne przysmaki: rybki, pijawki, mięczaki, które wyciągały z muszli.
Bocian, niezmiernie z tego ucieszony, tańczył przed małżonką, zabawiając ją.
Ona zaś spoglądała na niego obojętnie, gdyż ledwie oddychała z objedzenia.
Wkrótce zniosła do gniazda trzy duże, zielonkawe jajka i usiadła na nich.
Samiec przynosił jej żaby, ślimaki, wykradzione z gniazd jajka kuropatw i czajek, a nawet wodę, którą ze swego wola przelewał do dziobu nastroszonej i zafrasowanej pani.
Czasami jednak i ona zlatywała z gniazda, a wtedy zastępował ją mąż, ogrzewając swem opasłem ciałem jajka, złożone na miękkiej podściółce z mchu, papieru i puchu.
Siedział, rozglądając się wokoło.
Syczał gniewnie, gdy spostrzegał krążącego w oddali jastrzębia lub kotkę, gramolącą się na strzechę stodoły.
Wróg się jednak nie zbliżał, bo któżby to chciał spróbować, jak smakuje potężny dziób bociani?!
To też pomyślnie wysiedziały nasze boćki nowe potomstwo.
Z jajek wykluły się trzy małe, słabowite, długodziobe od urodzenia istotki.
Bezradne to były maleństwa, co chwila padały na bok i żałośnie piszczały.
Teraz dopiero musiały naprawdę pracować stare boćki!
Pisklęta słabe były i bezbronne, lecz apetyty miały przerażające!
Rodzicówby nawet zjadły, gdyby stare nie dostarczały im poddostatkiem żabek, ślimaków, chrabąszczy i koników polnych, czasami ryb, a nawet piskląt innych ptaków.
Matka szybko nauczyła swoich małych synków chwytać pokarm dzióbkami, ojciec zaś poił je.
Jeden z małych boćków rósł z niebywałą szybkością.
Po kilku dniach nietylko stał już na wysokich, cienkich nogach, lecz nawet syczał, klekotał i uczył się szczękać dziobem.
Pewnego razu matka zdybała go na samym skraju gniazda.
Stał i przyglądał się Stasiowi, biegającemu z Żuczkiem po podwórzu.
Zaniepokoiło to samicę, bo synek mógł przecież wypaść i zabić się.
Zatknęła więc dokoła gniazda kilka patyków, robiąc zagrodę.
Rodzeństwo dzielnego boćka dopiero zaczęło podnosić się na długich nogach, podczas, gdy on sfrunął już na strzechę i chodził po niej, poważny i zadumany, łapiąc muchy i chrabąszcze.
Po tygodniu odlatywał z ojcem lub matką na łąkę i polował na własną rękę.
Rósł i tył z każdym dniem.
Staś przezwał go „Łobuzem“, a to dlatego, że bociek lubił rozdawać kuksańce młodszemu rodzeństwu.
Pewnego razu Łobuz przechadzał się po łące, łakomie zerkając na śmigające myszki.
Ujrzawszy norkę w ziemi, zaczaił się przy niej.
Stał nieruchomo, jakgdyby był nieżywy, i cierpliwie oczekiwał na zdobycz.
Nie widział młody bociek, że przez łąkę szedł myśliwy ze strzelbą. O kilka kroków przed nim biegł biały wyżeł i węszył.
Nagle zerwały się kuropatwy i z łopotem skrzydeł i krzykiem rzuciły się do ucieczki.
Myśliwy strzelił, i jeden ptak upadł.
Łobuz nie słyszał wystrzału, bo, zanim go dobiegł huk, poczuł ostry ból w skrzydle.
Przebiegłszy kilku kroków, poderwał się z ziemi i poleciał.
Z trudem teraz machał prawem skrzydłem i parę razy ledwie, że nie runął na ziemię.
Doleciał jednak jakoś i stanął w gnieździe.
Zaczął oglądać bolące skrzydło.
Spostrzegł skrwawione pióra i dostał zawrotu głowy.
Nie wiedział bociek, że myśliwy, strzelając do kuropatw, niechcący zranił go.
Dwa ziarnka śrutu przebiły mu skrzydło i złamały kość.
Rodzice, powróciwszy do gniazda, obejrzeli synowi skrzydło i coś tam w niem pomajstrowali.
Bardzo to bolało boćka, lecz zniósł cierpliwie.
Stary poleciał po wodę i zlał nią Łobuza, co mu sprawiło ulgę.
Rana już mniej piekła, i gorączka spadła.
Długo jednak jeszcze stał młody bociek w gnieździe i wcale się nie ruszał, przycisnąwszy zranione skrzydło do boku.
Bał się poruszyć, bo chciał, aby mu się kość zrosła jak najprędzej.
Coś mówiło mu, że należy się z tem śpieszyć.
Rodzeństwo i starzy dostarczali mu żab i myszy, on zaś łykał to wszystko i stał wytrwale, chociaż nogi mu cierpły.
Powoli zaczął latać. Narazie niedaleko, ostrożnie, potem już dalej i dłużej.
Pewnego razu, a było to już w końcu sierpnia, nad wioską, lasem i łąkami począł krążyć jakiś nieznajomy bocian.
Długo zataczał ogromne koła, trąbił przeciągle i klekotał rozgłośnie.
Boćki z całej okolicy odpowiadały mu krótkiemi i trwożnemi dźwiękami.
Bocian odleciał dopiero nad wieczorem.
Następnego dnia bociany zaczęły się zlatywać na ścierniska za lasem. Zbierały się do kupy młode, dorosłe i bardzo już stare, mocno wyłysiałe boćki.
Przybywało ich coraz więcej i więcej.
Syczały i klekotały zawzięcie, jakgdyby się naradzały o czemś niezmiernie ważnem.
Szczególnie głośno i rozkazująco szczękał ceglastym dziobem jakiś obcy, zdaleka zapewne przybyły bocian, rozrosły i widocznie bardzo silny, gdyż inne z szacunkiem go słuchały.
Takie zebrania trwały przez cały tydzień.
Wreszcie nieznajomy bocian rozwinął skrzydła, zrobił kilka skoków i wzbił się w powietrze.
Cała czereda boćków natychmiast poszła za jego przykładem.
Wódz, zakreślając szerokie koła w powietrzu, podnosił się coraz wyżej, aż zniknął w nisko płynących, szarych chmurach.
Śladem jego poleciały i inne, nie patrząc na ziemię, gdzie wszystko: chałupy, kościołki, kwadraty pól i las stawały się coraz drobniejsze, a srebrna wstęga Bzury przypominała teraz cieniutką, białą nitkę.
Tylko dwa młode i słabe boćki nie wytrzymały długiego lotu i jęły się opuszczać na ziemię, klekocąc żałośnie.
Zranione skrzydło bolało Łobuza, uparł się jednak i wznosił się coraz wyżej.
Nie trwało to przecież długo.
Poczuł nagle, że skrzydło mu drętwieje i za chwilę stanie się bezwładne.
Musiał się więc opuścić.
Dotarł ziemi i wylądował na łąkę, wlokąc za sobą bezsilnie zwisające skrzydło.
Przed wieczorem całe stado po skończonym locie zebrało się na łące.
Wódz podszedł do tych boćków, które nie wytrzymały próby i, bijąc je skrzydłami i dziobem, odpędził.
Spotkało to też i biedaka Łobuza.
Rodzice i bracia patrzyli na niego z miłością i współczuciem.
Nic jednak nie mogli zrobić w jego obronie.
Bociany musiały słuchać wodza.
Miał on prowadzić gromadę na niebezpieczną wyprawę.
Zrozumiał to, widać, nasz Łobuz, bo odszedł na bok i więcej już do bocianów się nie zbliżał.
Boćki to bardzo mądre ptaki, to też Łobuz tak sobie kombinował:
— Nie chcą mnie brać ze sobą, bo mam słabe skrzydło i będę im zawadą w locie. Gdzieś od północy idzie już zima. Bociany muszą wędrować za morze, daleko, daleko! E-e! Dam sobie radę bez nich!
Jak postanowił, tak też i uczynił.
Kąpał się w Bzurze dwa razy dziennie, wygrzewał skrzydło w gorącym jeszcze piasku, odnajdywał i łykał jakieś zioła, a codzień robił coraz dłuższe i dłuższe przeloty.
Starał się przytem wcale nie machać skrzydłami. Na tę sztukę zwrócił przedewszystkiem uwagę.
Szukał wiatru na różnych wysokościach, a znalazłszy, rozwijał skrzydła jak najszerzej i sunął z prądem powietrza, zawieszony nad ziemią.
Wprawiał się w tej sztuce codziennie i bardzo starannie.
Bociany odleciały już, lecz Łobuz nie myślał o tem i wciąż się trenował, uparcie i mądrze.
Nie śpieszył się zbytnio z odlotem.
— Jedzenia mam w bród, słońce przypieka porządnie, każdy spędzony tu dzień dodaje mi nowych sił... Zaczekam jeszcze, a potem wzbiję się wysoko i w jeden dzień odrobię tyle, ile one przeleciały — w trzy!
Tak rozmyślał młody bociek.
Dopiero, gdy zaczął dąć porywczy, zimny wiatr, Łobuz postanowił rozpocząć swoją wędrówkę.






ROZDZIAŁ II.
BOCIEK — ŚMIAŁY LOTNIK.

Przez cały dzień bociek przygotowywał się do dalekiej żeglugi powietrznej.
Przedewszystkiem napił się wody jak najwięcej — ile mógł. Za to też nic nie jadł oprócz jakichś korzonków, których, chodząc z opuszczoną głową, starannie szukał na łące i na skraju lasu.
Wypchał sobie wole korzonkami, bo niewiadomo skąd, ale wiedział, że dodają one sił znużonym długim lotem ptakom.
Po południu po raz ostatni powrócił do gniazda.
Stanął w niem i dziobem jął gnieść i rozcierać skrzydła, a szczególnie prawe, które mu przypadkowo skaleczył myśliwy.
Skończywszy z tym zabiegiem, długo machał skrzydłami, szczękał dziobem i klekotał.
Tak był zajęty przygotowywaniem się do podróży, że nie spostrzegł przyglądającego mu się Stasia i ujadającego Żuczka.
Czarny piesek skakał pod stodołą i szczekał.
Zapewne, w ten sposób żegnał odlatującego przyjaciela.
Na zegarku, wiszącym w chałupie, dochodziła godzina druga, gdy Łobuz uspokoił się.
Przysiadł w gnieździe i, zamknąwszy oczy, drzemał przez pół godziny.
Wreszcie wstał i długo kręcił głową, patrząc na pogodne niebo jesienne.
Zauważył, że, chociaż na ziemi cicho było, bo gałęzie drzew nie ruszały się wcale, a kurz nie kłębił się na drogach, — białe obłoczki, zawieszone wysoko, mknęły jednak szybko.
Pędził je wiatr, dmący ponad żółtemi ścierniskami, lasem i dzwonnicą kościoła.
Łobuz szczęknął głośno twardym dziobem i zaklekotał głucho, a krótko.
Rzucał ostatnie pożegnanie ludziom i całej okolicy, gdzie się urodził i stał się dorosłym ptakiem.
Zleciał z gniazda i, prawie nie poruszając skrzydłami, popłynął nad ziemią.
Dopiero minąwszy łąkę, zaczął zataczać szerokie koła, które stawały się jednak coraz węższe w miarę, jak wzbijał się wyżej i wyżej.
Nagle zatrzymał się na chwilę, wisząc na rozpostartych skrzydłach.
Łobuz poczuł, że podrywa go wiatr, jeszcze słaby i co chwila ustający.
Wzniósł się wyżej, i tu dopiero mocniejszy podmuch szarpnął go i przechylił na prawy bok.
Bociek rozpuścił swój krótki ogon, a wiatr syczał, uderzając o twarde pióra.
Sterując nim, leciał teraz na południe.
Ani na chwilę nie wątpił, że obrał dobry kierunek.
Nie wiedział dlaczego, lecz był przekonany, że południe jest właśnie tam, gdzie bystry wzrok boćkowy dostrzegał ledwie widzialne zębate góry.
Lecąc, starał się oszczędzać siły.
Gdy w pewnem miejscu wiatr się zmienił i zaczął go znosić na lewo, ku wschodowi, bociek zatoczył koło i wzbił się jeszcze wyżej.
Tu znalazł, czego szukał.
Wiatr na tej wysokości dął wprost na południe.
Poruszając skrzydłami tylko poto, aby zachować równowagę, Łobuz oddał się na wolę wiatru.
Podstawiał mu skrzydła, aby prąd powietrza go trzymał, i, uderzając w lekko pochylone pióra, niósł naprzód.
Leciał bardzo prędko.
Ziemia — malutka i szara — uciekała wtył.
Na niej, niby ciemne plamki, widniały wioski i większe, nad któremi wisiały chmury dymu — miasta.
Chwilami widział białe nici, wijące się, jak węże.
Były to rzeki, których nie znał wcale.
Białe smugi pary, lecące tuż-tuż ponad ziemią, oznaczały pędzące pociągi.
Czerniły się kwadraty lasów; rozbiegały się aż hen, ku widnokręgowi rzędy pagórków, niby skiba, odwalona pługiem jakiegoś olbrzyma.
Zapatrzony tylko przed siebie, bujając na rozpostartych skrzydłach, Łobuz pędził wciąż ku południowi.
Nie dojrzał nigdzie innych boćków.
Wszystkie już dawno odleciały, czując szybko zbliżającą się zimę.
Doganiał zato i mijał inne ptaki.
Sznury gęsi sunęły pod nim, dążąc z dalekiej północy.
Lecący przodem wódz trąbił zrzadka basowym głosem.
Inne odpowiadały mu cienkiem gęganiem.
Bociek rozumiał tę gęsią gwarę.
Gąsior, lecący na czele gromady, pytał od czasu do czasu:
— No, jak tam idzie?
— Wszystko w porządku! — gęgały inne gąsiory w odpowiedzi, a gąski trajkotały zgiełkliwie:
— Lecimy, lecimy, lecimy, lecimy!
Z furkotem i przeciągłym świstem mknęły, szybko wymachując skrzydłami, większe i mniejsze stadka dzikich kaczek.
Śpieszyły się okropnie, jakgdyby się gdzieś paliło.
Łobuz leciał ponad tem gęgającem i kraczącem pierzastem bractwem.
Szeroko rozłożone skrzydła nie drgały mu nawet.
Lecz wiatr huczał i gwizdał pomiędzy piórami i grał w wachlarzu ogonowym.
Duży, wyciągnięty, z wyprężoną szyją i podwiniętemi nogami, leciał Łobuz z szybkością wiatru.
Dopędzał sznury dzikich gęsi i mijał je, płynąc nad niemi.
W jednej chwili prześcigał kraczące stadka zakłopotanych kaczek, przenosząc się pod obłokami.
Znajdywał tu silny i pomyślny dla siebie wiatr, szybko unoszący go ku gorącemu słońcu.
Pozatem czuł się na tej wysokości zupełnie bezpiecznym.
Przeczuwał, że ta ziemia, gdzie stała stodoła z jego gniazdem, gdzie biegał, dokazując z Żuczkiem, mały Staś, synek polskiego gospodarza wiejskiego, stała się teraz niebezpieczną.
Przekonał się o tem niebawem.
Już zmierzch zapadać zaczynał, gdy nasz bociek przelatywał nad rozległą równiną.
Rosły tam szuwary, trzciny i drobne krzaczki, a liczne potoki i jeziorka połyskiwały czerwienią w świetle zorzy wieczornej.
Gęsi, trąbiąc głucho, krążyły nad bagnami, coraz bardziej zniżając swój lot.
Kaczki z łopotem skrzydeł mknęły ku zaroślom oczeretów.
Ptaki zamierzały opuścić się na bagniska, aby wypocząć przez noc i znaleźć pożywienie.
Kiedy już mijały niewysokie drzewa i krzaki, zaczajeni w nich myśliwi spotkali strzałami przelotnych gości.
Z przeraźliwem krakaniem padały ranne kaczki. Głucho i ciężko uderzały o ziemię ugodzone śmiertelnie dzikie gęsi.
Natychmiast powstał zgiełk i zamęt.
Trąbiąc, gęgając bezładnie i kracząc rozpaczliwie, miotało się w mętnym półmroku wystraszone ptactwo.
Gęsi odlatywały dalej, kaczki, rozproszone po całej okolicy, zapadały do najgęstszych sitowi, nawołując się trwożnie.
Łobuz słyszał to wszystko i widział.
Spostrzegł nawet krótkie błyski strzałów, lecz nie drgnął.
Zawieszony pod samemi obłokami, jeszcze, bardziej sprężył się cały, szerzej rozwinął skrzydła i leciał coraz szybciej, bo wiatr się wzmógł i unosił lotnika ku południowi.
Wkrótce zapadła noc — ciemna, jesienna.
Bociek spojrzał na niebo.
Nie dojrzał ani księżyca, ani żadnej nawet gwiazdki.
Dokoła panował czarny mrok.
Tylko na dole tam i sam migały żółte i niebieskie światełka.
Czasami — kilka zaledwie, to znów — tysiące, a wtedy nad tem miejscem drgała lekka łuna.
To nieznane boćkowi miasta jakgdyby wskazywały mu drogę do kraju, gdzie ciągle świeci słońce, gdzie zima, srożąca się na północy, nigdy nie dociera.
Łobuz nie wiedział, że dobroczynny wiatr przenosił go ponad stolicą rumuńską Bukaresztem, a tuż przed świtem minął wraz z lecącym ptakiem Sofję, gdzie rządził pięknym, górzystym krajem król Bułgarji.
W mroku nie widział bociek pięknych, rozległych równin, pnących się na zbocza gór winnic, pełnych okiści złocistego i granatowego wina, ani szerokich rzek i ostrych, nagich szczytów skalnych.
Wyprężony na rozwiniętych skrzydłach leciał przed siebie.
Wiódł go pęd ku gorącemu słońcu.
Kierował zaś jego lotem — Miłosierny Bóg, który w opiece swej ma wszystkie istoty żyjące, a każdej wyznaczył los podług mądrości Swej i woli, czego nikt i nic odmienić nie może.
Lecąc, słyszał głośne trąbienie — cienkie i smutne.
Poznał te głosy.
Domyślił się, że gdzieś wpobliżu przelatują czujne, zawsze nieufne żórawie.
Tak też i było.
Trójkątne klucze tych dzikich, lękliwych ptaków zwykle po nocach tylko robią dalekie przeloty.
Łobuz czuł się znużonym i z niecierpliwością wyglądał świtu.
Ledwie się zaznaczyła na wschodzie różowa, świetlana mgiełka, szybko obejmująca całe niebo, bociek opuścił głowę i jął oglądać ziemię.
Jak okiem sięgnąć, roztaczały się dokoła łańcuchy gór.
Rzadkie wioski i oddzielne chatki kryły się wśród ich ciemnych, zalesionych fałd.
Łobuz podwinął skrzydła i natychmiast zaczął spadać ku ziemi, lecąc ku niej naukos, głową naprzód.
Z coraz większą czujnością wpatrywał się w krajobraz. Dostrzegł wreszcie samotną polanę. Otaczały ją gęste krzaki, a środkiem biegł potok.
Sterując umiejętnie i zmniejszając rozmach skrzydeł, długo krążył nad polaną, badając każdy kamień i najmniejszy krzaczek.
Nic niebezpiecznego nie spostrzegł ostrożny ptak.
Nie dowierzał teraz ziemi — od chwili, gdy opuścił łąkę nad Bzurą i swoje gniazdo na polskiej stodole.
Lecz tu panowała cisza i żadnej żywej istoty nie mógł dostrzec znużony bocian. Pragnął spoczynku i czuł dotkliwy głód.
Zatoczywszy dwa koła, wylądował tuż pod krzakami i szczęknął dziobem radośnie:
— Ziemia!






ROZDZIAŁ III.
W ZAWODY Z BURZĄ.

Łobuz wyłowił z potoku kilka smacznych pstrągów, nałykał się dosyta ślimaków i, popiwszy obficie wodą, usnął.
Wybrał sobie doskonałą kryjówkę.
Niktby go nawet nie zauważył, gdy stał na jednej nodze pomiędzy dwoma krzakami, osłonięty z boków i od tyłu.
Tylko przed sobą miał wolne wyjście na polanę.
W razie niebezpieczeństwa, mógł więc, przebiegłszy kilka kroków, wzbić się w powietrze.
Nic nie mąciło ciszy górskiej, i Łobuz zaspałby z pewnością, gdyby nie gwałtowny podmuch wiatru.
Łobuz drgnął i rozejrzał się sennemi jeszcze oczyma.
Krzaki gięły się do ziemi, gałęzie drzew skrzypiały.
Od północy pełzła po niebie ciemna, niby z ołowiu chmura.
Raz po raz rozświetlały ją od wewnątrz migotliwe błyskawice.
Dobiegały zdaleka głuche pomruki grzmotów.
Bociek już wiedział, że to burza nadciąga.
Należało się śpieszyć i natychmiast, ani chwili nie zwlekając, rozpocząć nowy lot.
Jakiś głos ostrzegawczy podszeptywał mu, że ciężko jest i niebezpiecznie lecieć w burzę, gdy porywczy wicher zacznie rzucać nim, jak nic nieważącem piórkiem lub suchym liściem, oderwanym od drzewa.
Do tego przyłączyłaby się zapewne ulewa. Mokre pióra nie trzymałyby go już tak dobrze w powietrzu.
Kto wie, czy wicher nie cisnąłby go na skały, a może nawet wrzucił do jeziora, których kilka widział już z wyżyn swego lotu?
Nie namyślając się długo, przebiegł kilkanaście kroków i nagłe podstawił pod wiatr sztywne pióra rozwiniętych szeroko skrzydeł.
Prąd powietrza porwał boćka i poniósł.
On zaś, ostrożnie poruszając ogonem, wzbijał się coraz wyżej, lecąc po linji ukośnej.
Natrafił wkrótce na spokojniejszy prąd powietrzny.
Tu dął silny lecz równomierny wiatr.
Z jego prądem poleciał młody bocian, tnąc powietrze wystawioną naprzód szeroką piersią.
Mknął z wielką szybkością, lecz coraz częściej spoglądał ku ziemi.
Przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, które z każdą chwilą się zbliżało.
Nie wiedział, skąd ma ono przyjść, więc wyprężył skrzydła i szerzej rozpuścił pióra ogonowe, aby móc w mig zmienić kierunek lub uczynić gwałtowny zwrot.
Niebezpieczeństwo to dojrzał dopiero przed zachodem słońca.
Zaświeciło mu ono w oczy miljonami iskier, przeraziło bezbrzeżną pustynią ciemno-szafirowej wody i piennemi grzebieniami fal.
Łobuz zbliżał się do morza.
Przeczucie nakazywało mu czujność i głęboką rozwagę.
Leciał teraz, machając skrzydłami tak, aby zmniejszyć rozpęd lotu.
Musiał dokładnie rozejrzeć się i poważnie namyślić.
Wbił ostry wzrok w morze, chcąc zrozumieć, jak jest szerokie, i ile mu czasu zabierze przelot nad siwemi falami.
Nie dostrzegł jednak brzegu, więc postanowił wylądować.
Obawiał się lecieć w nocy, nie ufając jeszcze sprawności skaleczonego skrzydła.
Cicho, bez klekotu opuścił się na piaszczysty brzeg i zamierzał napić się wody.
Na niski brzeg co chwila z szumem i pluskiem wbiegały fale.
Bociek, zaczerpnąwszy wodę dziobem, natychmiast wylał ją zpowrotem.
Poczuł słono-gorzki, gryzący smak i pomyślał sobie:
— Całe szczęście, żem się napił porządnie z potoku górskiego!
Ostrożnie stąpając, szedł brzegiem.
Morze wyrzuciło na piasek obfite pożywienie.
Łobuz co chwila łykał rybki i długie, grube robaki; mocnym dziobem rozbijał muszle ostryg i iglaste pancerze morskich jeżów, racząc się dla rozmaitości soczystemi, wonnemi wodorostami.
Przeszedłszy spory kawał drogi, ujrzał krzaki i płynący do morza ruczaj.
Napił się i wcisnął do zarośli.
Wiatr ścichł.
Uciekł przed burzą, która pozostała tak daleko, że odgłosy jej nie dobiegały już piaszczystego brzegu.
Łobuz schował głowę pod skrzydło i usnął.
Spał jednak tak czujnie, że otwierał oczy nawet wtedy, kiedy wpobliżu pisnęła mysz polna.
Podnosił co chwila głowę i nasłuchiwał.
Dochodziły go tylko kłótliwe jęki mew, nocujących na łasze, i cichy plusk fal, liżących piasek.






ROZDZIAŁ IV.
NAD MORZEM.

Pomiędzy Europą i Afryką rozpościera się burzliwe na jesieni Morze Śródziemne.
Urodzony na strzesze polskiej stodoły bociek Łobuz musiał je przebyć, aby ogrzać się i zmężnieć w promieniach gorącego słońca.
Bociek zdawał sobie sprawę, że ma przed sobą długi i ciężki lot.
Przygotowywał się do niego tak samo, jak wtedy, gdy odlatywał z nad spokojnej Bzury.
Dziobem nacierał i miętosił sobie skrzydła, pił wodę, lecz nic już nie jadł.
Obudził się jeszcze przed brzaskiem i czekał teraz świtu, aby ruszyć w drogę.
Spostrzegł orła, który dojrzał go i jął nad nim krążyć.
Drapieżny ptak nie ośmielał się jednak spaść na dużego bociana, a gdy ten podniósł głowę i groźnie szczęknął dziobem, zaczął się szybko oddalać.
W mglistem powietrzu szybowały już białe i szare mewy.
Krzyczały jękliwemi głosami, nawołując się i kłócąc o zdobycz.
Wreszcie rozwidniło się trochę.
Łobuz rozpuścił skrzydła i, zrobiwszy kilka skoków, wzniósł się nad łachą.
Leciał zygzakiem, szukając pomyślnych prądów w powietrzu.
Znalazł jeden, lecz nie skorzystał z niego.
Uważał, że leciałby zbyt nisko, a tymczasem nie wiedział, co ukrywa w sobie lazurowe, spokojne dziś morze.
Rozwaga i ostrożność nigdy nie zawadzą, szczególnie w dalekiej podróży!
Bociek podniósł się wyżej i wkońcu znalazł wiatr, dmący ku południowi.
Wzniósł się na znaczną wysokość i uspokoił się. Wyciągnął szyję, wystawił naprzód dziób i leciał na dobre.
Widział płynące w różne strony okręty, buchające dymem z kominów.
Spotykał je jednak rzadko, a gdy znalazł się daleko od brzegu, nie dostrzegł już ani jednego.
Pod sobą widział tylko morze, a boćkowi się zdawało, iż nie miało ono ani początku, ani końca.
Przeraził się biedny samotnik — bociek!
Czy wytrzyma taki lot niedawno zagojone skrzydło?
Uspokajało i pocieszało go jedynie to, że wiatr dął równomiernie i niósł go szybko naprzód.
Nie nużył Łobuza ten długi lot na rozpostartych skrzydłach, które tętniły mu i grały pod nieustającym podmuchem wiatru.
Około południa pogoda się nagle popsuła.
Słońce ukryło się za gęstemi, żółtemi obłokami. Wiatr się zmienił i, wzmagając się z minuty na minutę, znosił ptaka ku zachodowi.
Bociek machnął skrzydłami kilka razy, próbując walczyć z niepomyślnym wiatrem, lecz przekonał się natychmiast, że musi ulec i zdać się na jego łaskę i niełaskę.
Leciał więc ukosem, a coraz silniejsze porywy podrzucały go i szarpały, przechylały z boku na bok, to podnosząc, to zbijając ku dołowi.
Morze też się zmieniło do niepoznania!
Stało się szare i ponure.
Po jego powierzchni przewalały się olbrzymie, ciężkie bałwany.
Niosły na grzbietach rozwichrzone białe grzywy z piany.
Ryczały, rozpryskując się na strugi ciężkiej, wirującej wody.
Pluskały wściekle i syczały przeraźliwie.
Zaczął padać drobny deszcz i wkrótce przeszedł w ulewę.
Łobuz z trudem już utrzymywał w powietrzu swe namokłe ciało. Musiał już pomagać sobie, coraz częściej i silniej machając skrzydłami, aby zbytnio nie zniżyć się nad wzburzonem morzem.
Dokoła syczały i mknęły z rykiem fale.
Cały widnokrąg zniknął w szarej mgle, której nie mógł przebić ostry wzrok ptaka.
Upragniony brzeg nie wyłaniał się z mgły i z poza strug ulewy.
Przerażony bociek nie miał już sił borykać się z wiatrem, i leciał przed siebie, coraz bardziej gubiąc kierunek.
Tak zastała go noc — straszna i czarna.
Nie widział nic dokoła. Ogłuszał go ryk wichru, łomot i plusk fal.
Łobuz miotał się na wszystkie strony, bo wicher szamotał się z nim i szarpał.
Nagle błysnęło w oddali światełko.
Bocian leciał wprost na ten ogień. Zdarzało mu się to nieraz nad Bzurą, gdy późno powracał do gniazda.
Światło stawało się coraz jaskrawsze i większe.
Po morzu biegła jasna smuga, rzucana przez latarnię morską.
Łobuz dojrzał w mroku skałę, ociekającą spienioną wodą.
Stała tam wysoka wieża, a na jej szczycie jarzyła się oślepiającym ogniem oszklona latarnia. Rzucała światło na rozszalałe morze i przebijała swemi promieniami mrok burzliwej nocy.
— Dotrzeć do tej skały, opuścić się, wypocząć... — żądało zmęczone ciało i wyprężone skrzydła ptaka.
Zaczął zataczać koła — coraz węższe i węższe...
Wicher to odnosił ptaka, to znów porywał pod obłoki.
Bocian, wytężając wzrok, przyjrzał się czarnej skale.
Nie można było marzyć o wylądowaniu na niej.
Fale co chwila ciskały się na nią i zalewały tak, że aż znikała w pianie.
Bałwany rozbijały się o latarnię, a ich ryczące czuby wylatywały do połowy baszty.
Krążący nad latarnią bociek spostrzegł jeszcze jedną rzecz, której zrozumieć nie mógł.
W pianie, wirującej koło skały, widniały kaczki, gęsi i żórawie. Mignęło mu nawet na chwilę srebrzyste ciało łabędzia.
Z bezwładnie rozrzuconemi skrzydłami to wypływały, to znów znikały w syczących falach.
Łobuz pojął, że ptaki te nie żyły, lecz co spowodowało ich zgubę, tego pojąć nie mógł.
Nie miał zresztą czasu namyślać się nad tem.
Nagły poryw wichru wykręcił mu skrzydła i cisnął go na wznoszącą się nad morzem czarną basztę latarni.
Bocian ledwie zdążył ominąć ją i uniknąć śmierci.
— Leć dalej, ratuj się!... — doradzało mu coś natarczywie.
Czuł się jednak tak bardzo wyczerpany, że nie mógł się odważyć na dalszy lot.
Musiał za wszelką cenę wylądować, jeżeli nie na skałę, to choć na szczyt latarni.
Potrafi przecież dokonać tego? Z łąki nad Bzurą nieraz przelatywał w wielką burzę, a zawsze udawało mu się trafić do gniazda na stodole.
Pokrążywszy dokoła latarni, oślepiony jej blaskiem, kilka razy próbował usiąść na jej wierzchołku, lecz wicher zrzucał go, ciskał niemal do morza, to znów, porwawszy, zamierzał rozbić o grube szyby.
Raz nawet zdołał uderzyć ptaka piersią o szkło, lecz bociek zdążył zasłonić się skrzydłami i osłabić cios.
Wreszcie zziajany i do reszty osłabły, nie myśląc już o niczem, rzucił się naprzód i upadł prawie na kamienną posadzkę, skrzydłem zawadziwszy o sztachety.
Nic narazie nie zobaczył, bo oślepł od rażącego światła, które budziło w nim nieopisany strach.
Gdyby miał więcej sił, skoczyłby nadół i zniknął w mroku lub... w rozhukanych falach, gdzie wirowały i miotały się żałosne ciała gęsi, kaczek i łabędzi...
Na szczęście siły opuściły boćka zupełnie, więc usiadł, jak to czynił niegdyś, gdy był jeszcze pisklęciem.
Światło znikło odrazu, bo Łobuz trafił w cień.
Uspokoił się prędko i rozejrzał dokoła.
Wszędzie leżały pokaleczone i martwe ptaki.
Całe kupy kaczek, żórawi, gęsi, bekasów i różnego drobiazgu lotnego zaścielały kamienną posadzkę platformy.
Miały połamane skrzydła, rozbite głowy i skrwawione piersi.
Szukając ucieczki przed wichrem, naoślep mknęły na światło latarni i rozbijały się o jej mocne szyby lub o żelazne pręty sztachet.
Bociek, bojąc się wstać na nogi, przykucnął tuż pod latarnią, gdzie panował półmrok i drzemał, rad, iż czuje pod sobą twardą oporę.
Bolały go skrzydła i stłuczony o szybę bok, lecz nie myślał o tem.
Grunt, że miał pod sobą nareszcie coś twardego, nie potrzebował walczyć z wichrem, przed którym osłaniał go gruby mur.
Spał, lecz budził się co chwila, słysząc wściekły ryk i łomotanie fal lub żałosny krzyk rannej gęsi.
Straszna, groźna noc mijała powoli. Zdawało się, że nigdy się nie skończy.






ROZDZIAŁ V.
NAD PUSTYNIĄ.

Bociek obudził się na dobre, gdy zaczęło już świtać.
Spojrzał na morze.
Kotłowało się, kipiało całe.
Bałwany z łomotem rozbijały się o kamienną kolumnę latarni.
Słone bryzgi i płaty piany zalatywały aż na szczyt i padały na kamienną posadzkę.
Ranne ptaki nie doczekały nadejścia dnia.
Leżały sztywne i martwe.
Łobuz, jakgdyby zrozumiawszy, co się stało, zaklekotał żałośnie.
Chciałby odlecieć czemprędzej, lecz zaledwie wyszedł ze swej kryjówki, wicher w jednej chwili porwał go i cisnął o sztachety.
Bociek uderzył głową o żelazny pręt i, z trudem stąpając, bo go zamroczyło, ukrył się za latarnią.
O dalszym locie nie można było myśleć nawet.
Głodny i potłuczony stał ze smutnie zwieszonym dziobem i drzemał.
Nagle drgnął i podniósł głowę.
Przysiadł nieco, aby bez rozpędu móc zerwać się do lotu.
Słyszał wyraźnie odgłosy kroków człowieka, który szedł kamiennemi schodami i gwizdał głośno.
Niskie drzwiczki w ścianie latarni otwarły się powoli.
Na platformę wyszedł stary, kulawy latarnik.
Miał na głowie granatową czapkę ze złotą kotwicą.
Zatrzymał się i rozejrzał.
Ujrzawszy leżące ptactwo, znowu gwizdnął przeciągle.
— Co ta burza narobiła! — mruknął.
Pochylony oglądał ptaki.
Odłożył na bok trzy największe gęsi, a resztę sztuka po sztuce zaczął zrzucać do morza.
Obchodząc dokoła latarnię, zauważył boćka.
Łobuz przysiadł jeszcze niżej.
W tej samej chwili, nie zważając na porywczy wiatr, miał ochotę rzucić się do ucieczki.
Latarnik zrozumiał zamiar bociana.
Zawrócił natychmiast i ukrył się za rogiem.
Gdy wyszedł po raz drugi, Łobuz z trwożnie podniesioną głową przyglądał mu się bacznie.
Staruszek znowu odszedł.
Bociek zrozumiał, że człowiek nie chce mu przeszkadzać i uspokoił się.
Latarnik, powróciwszy, zdaleka rzucił mu kilka garści kaszy.
Łobuz przełknął ją łapczywie i trochę zaspokoił głód.
Poczuł się raźniej.
Stał i patrzał na niebo.
Szybko sunęły szare chmury deszczowe.
Chwilami się jednak przerywały i wtedy bociek widział błękitne niebo.
Parę razy po przez obłoki błysnęło nawet słonko.
Łobuz szczęknął dziobem i zasyczał radośnie.
Zaświtała mu nadzieja, że burza wkrótce przeminie.
Musiał wszakże czekać na tę chwilę aż do południa.
Wtedy chmury znikać zaczęły. Morze roziskrzyło się miljonami błysków słonecznych, chociaż bałwany nie przestały zalewać samotnej skały i bić w wieżę latarni.
Wiatr jednak słabł.
Bociek, stąpając na długich nogach, okrążył całą platformę.
Kombinował, w którą stronę musi skierować swój lot.
Długo się głowił, rozglądając dokoła.
Wkońcu wyjaśnił się cały horyzont.
Łobuz spostrzegł lecący hen, pod obłokami, do dwóch nici podobny klucz żórawi.
Posłyszawszy ich jękliwe nawoływania, podniósł skrzydła, przysiadł i — skoczył naprzód.
Na jedno mgnienie oka zawisnął nad wzburzoną powierzchnią morza, lecz dobrze podstawił pod wiatr wygięte skrzydła, więc począł wznosić się coraz wyżej.
Znalazł doskonały wiatr i poleciał.
W godzinę potem już dogonił stado żórawi i, lecąc nad niemi, powitał je donośnem klekotaniem.
Cały dzień tak żeglował w powietrzu nasz podróżnik z nad Bzury.
Już słońce zapadło do morza, a zmrok ogarniał wszystko, gdy bociek jął szczękać dziobem i syczeć coraz radośniej.
Wprost przed nim, tuż za żółtem pasmem piasków nadbrzeżnych, widniały ciemne góry.
Minął jednak kwadrans, a może i więcej, zanim wylądował.
Nie wiedział bociek, że dotarł już do Afryki.
Zato zrozumiał, że opuścił się w dogodnem miejscu.
Z wysokiego brzegu stoczyło się na piasek sporo ogromnych głazów.
Pośród nich można było zaczaić się z łatwością.
Na piasku i drobnym żwirze Łobuz odnalazł kilkanaście muszli i, rozbiwszy je, wydłubał i przełknął niezwykle smaczne mięczaki.
Na skałach, zwisających tuż nad morzem, bociek wykrył przyczepione do nich ostrygi.
Odrywał je dziobem, rozłupywał i łykał ten przysmak.
Najadłszy się za wszystkie czasy, pociemku wyruszył na poszukiwanie wody.
Po nocy nie mógł znaleźć źródełka ani potoku, wpadającego do morza.
Zato zupełnie przypadkowo zauważył wodę, która się zebrała w zagłębieniu skały.
Bociek napił się i natychmiast wlazł pomiędzy dwa głazy.
Był tak znużony, że zapomniał o czujności.
Usnął, jak zabity.
Nie widział już, że po niebie płynął księżyc, rozświetlając pustynny brzeg.
Panowała cisza, którą zrzadka tylko płoszył plusk fal.
I mimo to, Łobuz nagle się obudził.
Coprawda, nie mógł się nie obudzić.
Coś schwyciło boćka za pióra na piersi i szarpnęło.
Przerażony, podniósł powieki i zobaczył wroga.
Narazie wydało mu się, że jest w zagrodzie polskiej i, że widzi przed sobą Żuczka.
Bystre oczy ptaka, przyzwyczajone do nocnego lotu, spostrzegły jednak, że piesek, który wyrwał mu kupę pierza, miał żółto-brunatne futerko, opuszczoną kitę ogona i większe, sterczące uszy.
Napastnik stał, warcząc i szczerząc kły.
Nie tracąc ani chwili, rezolutny Łobuz zdzielił go dziobem pomiędzy świecące w ciemności ślepie.
Podstępny wróg uciekł z jękliwem i przeraźliwem skowytem.
Był to szakal afrykański, tchórzliwy lecz przebiegły drapieżnik.
Mniejszy od wilka, ale większy od lisa, włóczy się on po nocach i napada na śpiące zwierzęta i ptaki.
Łobuz obmacał sobie pierś i nie myślał już o śnie.
Drzemał tylko, nasłuchując czujnie i od czasu do czasu rozglądając się po okolicy.
Nic go już tej nocy więcej nie płoszyło.
Wypoczął znakomicie i nabrał sił.
Nad ranem posilił się ostrygami, napił się wody i ruszył w dalszą drogę.
Przeleciał nad górami i ujrzą obszerną równinę.
W oddali widniało jakieś miasto, otoczone murami.
Ponad płaskiemi dachami białych domków podnosiły się cienkie wieżyczki.
Na ich szczycie połyskiwał złocony półksiężyc, były to „meczety“ — świątynie Arabów.
Na równinie pracowali ludzie w białych powiewnych szatach, które Arabowie, mieszkający tu, nazywają „burnusami“.
Wieśniacy arabscy szli za pługami.
Ciągnęły je dziwne zwierzęta — garbate, o długich szyjach i śmiesznych, śliniących się pyskach. Były to wielbłądy, duże bydlęta na wysokich nogach.
Odbywała się orka ziemi.
Arabowie pokrzykiwali, wielbłądy parskały i jęczały, krocząc powolnie i leniwie.
Bociek leciał dalej, z zaciekawieniem przyglądając się Afryce.
Na równinie rozrzucone tam i sam stały małe wioski.
Wpobliżu na płaszczyźnie pasły się stada baranów, owiec i kóz.
Trochę dalej stały wielbłądy.
Od czasu do czasu przemykał się po równinie jeździec.
Miał na głowie biały turban — zawój płócienny.
Szeroki burnus powiewał nad nim, niby skrzydła ptaka.
Wkrótce miasteczka, wioski i stada znikły.
Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się, biegnąc ku południowi, szaro-żółta pustynia.
Ludzie nazywają ją Saharą.
Łobuz przyglądał się jej z niepojętym strachem.
Nie wiedząc nic o Saharze, przeczuwał, że czai się w niej niebezpieczeństwo.
Tak też było istotnie.
Nieraz się zdarza, że mknie nad pustynią potężny wicher — „samum“.
Porywa on kupy piasku i zasypuje spotkanych wędrowców, wielbłądy i konie.
Bociek spostrzegł w oddali długi szereg naładowanych wielbłądów.
Była to „karawana“, wioząca towary i podróżnych.
Poganiacze wielbłądów, trzymając w ręku grube kije, szli przy zwierzętach.
Wielbłądy, kołysząc się jak łodzie na falach rzeki, kroczyły, wyciągając długie szyje i wpatrując się przed siebie.
Na czele karawany jechał na małym osiołku przewodnik, który zna wszystkie drogi, biegnące przez pustynię.
Przeważnie jednak widać było tylko nagą pustynię.
Od czasu do czasu niknęło płochliwe stadko zgrabnych gazeli, przekradała się para płowych szakali lub kwilił drapieżnie sęp — pustelnik.
Jeden z tych dużych ptaków dojrzał lecącego bociana.
Długo ścigał go, lecz nikt nie dogoni naszego czarno-białego boćka.
Łobuz dobrze rozejrzał gołą szyję sępa, jego potężny, zakrzywiony dziób i ostre szpony.
Nie miał najmniejszej ochoty zmierzyć się z nim.
Jednym ruchem skrzydeł i ogona wzbił się tam, gdzie dął silny wiatr, i umknął szczęśliwie.
Przed wieczorem bociek dostrzegł na widnokręgu czarną plamę.
Z każdą chwilą rozszerzała się i jakgdyby rosła.
— Las! — ucieszył się Łobuz.
Był to duży gaj palmowy. Sto tysięcy palm daktylowych rosło tu, a wśród nich biegły z pluskiem potoki wody.
Takie gaje na pustyni noszą nazwę „oaz“.
Była to oaza El-Urit.
W cieniu drzew o pierzastych liściach stały chatki i namioty.
Wszędzie roiło się od ludzi, wielbłądów i owiec.
Łobuz poczuł zaufanie do ludzi w białych i granatowych burnusach.
Pokrążywszy trochę nad oazą, opuścił się na koronę najwyższej palmy.
Spostrzeżono go.
— Bocian! Bocian! — krzyczały po swojemu bronzowe, opalone dzieciaki, przyglądając się siedzącemu na drzewie ptakowi.
Jakiś stary Arab, szepcąc coś, podszedł natychmiast do palmy i wysypał z worka daktyle.
Gdy odszedł daleko, bociek zeskoczył na ziemię i uraczył się słodkiemi, złocistemi owocami.
Daktyle, za któremi przepadają dzieciaki, rosną i dojrzewają na Saharze, w oazach, gdzie podnoszą swe rozłożyste korony palmy, pielęgnowane przez Arabów.
Łobuz spędził noc na drzewie.
Wiedział, że tu nic mu nie grozi, więc spał, wsunąwszy głowę pod skrzydło.
Ciepły, łagodny wiaterek lekko poruszał szerokie liście palm.
Szemrała woda w kamiennem łożysku.
Cykały nietoperze, a gdzieś bardzo daleko zawodziły głodne szakale.
Bociek spał spokojnie i twardo.






ROZDZIAŁ VI.
GORĄCE SŁOŃCE!

Podczas, gdy w Polsce dął mroźny wiatr, a śnieg okrywał oddawna strzechy, pola i drogi, bociek Łobuz od miesiąca już bawił tam, dokąd pociągała go natura bociania.
Przeleciawszy pomyślnie Saharę, ujrzał szeroką wstęgę dużej rzeki, która robiła w tem miejscu gwałtowny skręt i płynęła na południe.
Był to Niger — jedna z największych rzek Afryki.
Nikt boćkowi nie opowiadał o Nigrze, lecz on sam już poczuł, że doleciał do celu.
Północny brzeg rzeki był okryty piaskiem i nędznemi krzaczkami akacji i niskich palemek — „dumm“.
Na przeciwległym zato podnosiły swe korony i mocne konary niewidziane nigdy drzewa.
Stanowiły one nieprzebrnięty gąszcz dżungli, ponad którym wznosiły się olbrzymie mahonie, karite, baobaby i palmy.
Barwne, do iskierek podobne ptaszyny latały między gałęziami, darły się szare i zielone papugi i śpiewnie gwizdały granatowe, połyskujące drozdy.
Gdzieś zdaleka dobiegało jakieś rechotanie nieznanych stworzeń.
Łobuz, klekocąc i sycząc radośnie, postanowił wylądować na brzeg rzeki, okryty czarnem, grząskiem topieliskiem.
Bystrooki bociek upatrzył sobie doskonałe miejsce.
Zgarnąwszy pióra, opuszczał się szybko. Gdy był już nad samą ziemią, podniósł skrzydła i bił niemi powietrze. Teraz zwolnił lotu i, wyprostowawszy nogi, usiadł na długiej, chropawej kłodzie, leżącej w błocie.
Bociek, stanąwszy na niej, zadarł głowę i długo szczękał dziobem, patrząc w niebo.
Cieszył się zapewne, iż pomyślnie zakończył niebezpieczny i trudny lot, a może — kto wie, co myślą ptaki — dziękował Bogu za Jego miłosierdzie i pomoc dla niego — młodego, samotnego bociana ze złamanem skrzydłem.
Uspokoiwszy się nieco, zaczął się oglądać dokoła.
Dżungla rosła o kilka kroków od grząskiego brzegu. Korzenie drzew wystawały z trzęsawiska i ciągnęły się ku wodzie.
Różnobarwne ptaki, dziwaczne nieraz, o grubych i niemal większych od całego ciała dziobach, siedziały na gałęziach, przyglądając się wędrownemu ptakowi.
Jakieś owoce zwisały z gałęzi drzew.
Wszędzie śmigały jaszczurki i węże, tak grube i tłuste, że bociek aż się oblizywał.
Tuż przy brzegu pluskały się ryby i wyskakiwały na czarne błoto.
Ociężale przewalały się zielone i czerwone żaby.
Nad wodą i krzakami fruwały pięknie zabarwione motyle, a od czasu do czasu z głuchym hukiem przelatywały duże bąki i żuki.
Na to wszystko spoglądało słońce.
Posyłało ono na ziemię swe jasne, gorące promienie.
W nagrzanem powietrzu z niesłychaną szybkością rosły tu trawy, krzaki i drzewa.
Zwierzęta, ptaki i ryby nabierały sił, szybko się rozwijały — zdrowe i radosne.
Bociek czuł się wyśmienicie.
Siły wstępowały weń, a radość przepełniała mu serce.
Co chwila syczał i klekotał z nadmiaru szczęścia i zadowolenia.
Rzuciwszy okiem na kłodę, spostrzegł na niej dużą, opasłą pijawkę.
Wyciągnął szyję i dziobem przygwoździł ją do drzewa.
W tej samej chwili poderwał się i, machając skrzydłami, poleciał nisko, piórami prawie dotykając błota.
Co się stało?
Ledwie bociek uderzył dziobem w kłodę, jak się ona gwałtownie poruszyła, uciekając ptakowi z pod nóg.
Łobuz usiadł na wystających z trzęsawisk korzeniach i ze zdumieniem obejrzał się.
Kłoda z sykiem sunęła ku wodzie i wkrótce dała nura.
— Ach, była to ogromna jaszczurka, którejby żaden bocian nie przełknął! — pomyślał nasz podróżnik, coraz bardziej zdumiony.
Tak, Łobuz, nie obznajmiwszy się jeszcze z krajem, przypadkowo usiadł na wygrzewającym się na słońcu krokodylu.
Gdy porządnie dziobnął gada w grzbiet, łapiąc pijawkę, zabolało to krokodyla, więc rzucił się do ucieczki.
Teraz pływał wpobliżu, wystawiwszy ponad wodą długą, zębatą paszczę i poruszał gałkami złych, żółtych oczu.
Przyjrzawszy się ostrym, trójkątnym kłom gada, Łobuz odleciał dalej i dla większego bezpieczeństwa usiadł na suchej gałęzi baobabu.
Mógł stąd widzieć duży kawał brzegu i część dżungli.
Stojąc na konarze suchego drzewa, zauważył, że na pionie ciągnie się jakgdyby gruby sznur z gliny.
Zaciekawiony zaczął odłupywać go i odbijać od suchej kory.
Jakież było zdumienie naszego boćka, gdy przekonał się, że wnętrze sznura było wypełnione małemi, szaremi istotkami.
Łobuz odrazu poczuł smaczną zdobycz.
Odrywając glinę kawałek po kawałku, zgarniał dziobem setki tych żyjątek i łykał z apetytem.
Były niezmiernie smaczne i pożywne.
Bocian nie wiedział, że pod drzewem stoi wysoki na trzy metry ostro zakończony kopiec.
W tej dziwnej, a twardej, jak stal, budowli pędzili życie mieszkańcy gorących krajów — termity.
Ślepe i słabe, wspólnemi siłami całej gromady wznosiły swój kopiec, budując w nim sale, galerje i śpiżarnie.
Na słońcu termity umierają i w promieniach jego nie mogą pracować i żyć.
Muszą jednak szukać dla siebie pożywienia na ziemi poza murami swego zawsze ciemnego kopca. Wychodzą więc tylko w nocy, zbierając i znosząc pokarm do śpiżarni.
W nocy też budują kryte galerje, prowadzące do miejsca, gdzie się znajduje pożywienie, które termity zamierzają przenieść do swojej twierdzy.
Na takie to przejście, zbudowane przez mieszkańców kopca, natrafił bociek.
Znalazł w niem dążące do pracy lub powracające z łupem szare, bezbronne owady, nie posiadające mocnych szczęk, a nawet oczu.
Zato Bóg obdarzył je rozumem, a także zdolnością do zgody.
Każdy termit wie, co ma robić, jak pomagać innym i jak się opiekować całym ludkiem owadzim, zamkniętym w kopcu.
Bociek najadł się znakomicie i zdrzemnął, stojąc na jednej nodze.
Obudził go głośny plusk wody i chrapliwe parskanie.
Spojrzał na rzekę.
Z toni wynurzyła się potworna głowa jakiegoś olbrzyma.
Właściwie raczej sama paszcza, nad którą błyszczały małe oczki i poruszały się czujnie śmieszne, drobne uszki.
Zwierzę, nurkując co chwila i prychając głośno, zbliżało się do brzegu.
Długo się gramoliło, zapadając do trzęsawiska, lecz wkońcu znalazło twardsze oparcie i wyszło z wody.
Bociek nic podobnego nie widział.
— Wieprz, czy nie wieprz? — myślał, lecz zrozumiał, że widzi przed sobą zupełnie osobliwe zwierzę.
Bardzo duże, grube, ze zwisającym brzuchem, opierało się na grubych, jak słupy, nogach. Głowa jego o małych oczkach i uszkach miała pysk olbrzymi, okrągło zakończony, uzbrojony w dwa krzywe, wystające kły.
Grzęznąc po kolana w rozmiękłej ziemi i klepiąc się krótkim ogonem, z chrząkaniem szło ku krzakom.
Zwierzę wyrywało je z korzeniami i, niby miękkie siano, chrupało najgrubsze pędy.
Sapało przytem i parskało.
Najadłszy się, zwierz rozwarł paszczę, ukazując wszystkie kły, i ryknął tak głośno, że aż Łobuz przysiadł, chcąc się zerwać do lotu.
Na ten ryk z wody wynurzyło się z dziesięć takich samych potworów.
Bociek zobaczył wśród nich większe, mniejsze i zupełnie małe zwierzęta.
Wszystko to wyszło na brzeg i rozproszyło się po krzakach, wyrywając i tratując trawę i młodą porośl.
Były to hipopotamy, należące do największych zwierząt Afryki, a ważące nieraz aż dwa tysiące kilogramów.
Łobuz uważał je narazie za niebezpieczne potwory.
Wkrótce jednak nic już sobie nie robił z tych niezgrabnych, powolnych kulfonów i grubasów.
Przekonały go o łagodności hipopotamów małe, białe czapelki z pięknemi, cienkiemi piórkami, zwisającemi ze zgrabnej główki.
Te miłe, wesołe ptaki siadały na tłustych grzbietach i sapiących pyskach hipopotamów i szukały przyczepionych do nich pijawek, ślimaków i robaków.
Grubasy pomrukiwały z zadowolenia i rozkosznie mrużyły oczki, gdy czapelki, tak zwane „egrety“, szperały im za uszami, gdzie się czaiło różne robactwo, dokuczające olbrzymom.
Od tego czasu bociek spokojnie chodził pomiędzy hipopotamami, bacząc tylko, aby któryś z nich nie potrącił lub nie stratował go.
Ośmielił się do takiego stopnia, że, widząc grubą pijawkę, przyczepioną do boku mijającego go kulfona, zręcznie wydziobywał ją.
Hipopotam z wdzięcznem chrząkaniem zatrzymywał się, jakgdyby zapraszając boćka:
— Niech się pan nie krępuje! Bardzo proszę pożywić się kleszczami, robakami i muszelkami! Czem chata bogata, tem rada...
Łobuz, w ten sposób spędzając czas nad Nigrem, stawał się coraz większy i silniejszy.
Pióra mu wypadać zaczęły, lecz nowe, które szybko rosły, długie były i i długie, jakgdyby z żelaza wycięte.
Prawe skrzydło nie bolało go już nigdy. Nogi boćka okryły się twardemi brodawkami. Żmijaby ich nawet nie przegryzła, a cóż dopiero jakieś tam bąki!
Łobuz starannie szukał kopców termitów i żywił się temi owadami.
Na deser tylko łykał żabki i ślimaki.
Życie miał wyborne!
Jadł, pił i spał, od czasu do czasu podziwiając życie dżungli, gdy krążył nad nią dla wprawy, aby nie zapomnieć sztuki latania.
To też bociek nasz roztył się ogromnie i stał się ociężały i leniwy.
Wkrótce jednak opuścił gościnny brzeg Nigru.
I co najdziwniejsze opuścił go bez żalu.
Pewnego razu, jeszcze przed zachodem słońca, wleciał na suche drzewo, na którem zwykle spędzał noce.
Łobuz syty i wykąpany — stał na grubej gałęzi i starannie czyścił i suszył sobie pióra, od czasu do czasu dla fantazji szczękając dziobem.
Boćkowi oczy już się kleić zaczynały, a tu jak na złość, słoneczko nie chciało zachodzić za góry i morza. Sunęło sobie pomału i dogrzewało, jakgdyby zapomniawszy, że to już wieczór się zbliża.
Nagle ponad dżunglą przepłynął dziwnie znajomy i drogi dźwięk.
W okamgnieniu przypomniał sobie samotny ptak gniazdo na stodole, codzienne przeloty nad lasem i Bzurą, przechadzki po łąkach i ścierniskach, małego Stasia, czarnego Żuczka, starą klacz.
Jak żywe, stanęły przed nim stare bociany — rodzice i sąsiedzi; bracia, którzy, gdy chorował, przynosili mu żaby i myszki, potężnego wodza, tego, co to odpędził go od stada, i sto innych rzeczy i wypadków.
Wszystko to przypomniał sobie odrazu, ledwie uchem pochwycił znajomy dźwięk.
Gdy rozległ się on po raz drugi, bociek poznał w mig klekot bociani.
Jakiś inny, taki jak on, samotny ptak wędrowny wołał go ku sobie.
Nie myśląc już o niczem, Łobuz zerwał się z gałęzi i poleciał.
Długo krążył nad dżunglą, zataczając szerokie koła i wpatrując się w ziemię.
Chciałby teraz, aby słoneczko zatrzymało się w miejscu i nie zapadało za wysoką ścianą dżungli.
Przy ostatnich błyskach zorzy, bociek spostrzegł na dole duże jezioro, otoczone wysokiemi drzewami.
Na różowej, gładkiej powierzchni wody czerniała podłużna lesista wyspa.
Gdy Łobuz przelatywał nad nią, dobiegł go głośny klekot i radosny syk zupełnie zbliska.
Bocian, jak kamień, rzucony silną ręką, pomknął na zew.
Opuścił się na niedużą łachę i rozejrzał się.
Wydał krótki szczęk i znowu się wzbił w powietrze.
Za chwilę stał na skale, trzepotał skrzydłami i, szeroko roztwierając dziób, syczał bez przerwy.
Na pobliskim cypelku stała młoda, prawie zupełnie biała bocianica.
Przysiadała co chwila, kręciła głową i cichutko, łagodnie klekotała.
Łobuz rozumiał, że spotkało go wielkie szczęście. Nie czuł się już samotny.
Bóg zesłał mu towarzyszkę...






ROZDZIAŁ VII.
ZNAJOMOŚĆ Z MAŁPAMI I LAMPARTEM.

Pięć miesięcy spędził bociek Łobuz w Afryce, a czas ten minął mu jak jeden krótki a radosny dzień.
Nie był już samotny. Budził się przed świtem i czuł szczęście w sercu. Rzucał okiem dokoła i natychmiast spostrzegał młodą towarzyszkę. Stała na jednej nodze i z głową, ukrytą pod skrzydłem, spała na gałęzi drzewa.
Miejsce to wynalazł Łobuz.
Wysoki, rozłożysty mahoń stał na wysokim, urwistym brzegu.
Bociany widziały stąd całe jezioro i gęstą dżunglę, okrywającą wysepkę.
Nic nie mogło się ukryć przed ich ostrym wzrokiem.
Widziały każdego hipopotama, wynurzającego się z wody, każdego krokodyla, czołgającego się po błotnistym, grząskim pasie nadbrzeżnym.
Zrzadka spostrzegali wązką, wywrotną łódkę murzynów, rzucających do jeziora sieć lub chwytających duże, grube ryby na ostrą ość.
Hipopotamy, krokodyle i czarni ludzie nie wzbudzali w ptakach najmniejszej obawy.
Nie napadali i nie niepokoili ich.
Bociek budził bocianicę łagodnym sykiem i razem lecieli na żer.
Cały dzień spędzali na brzegu Nigru.
Znajdowali tu obfite i smaczne pożywienie.
Najbardziej lubili termity i pełzające po błocie rybki.
Zabawne to były stworzonka.
Opasłe, o wyłupiastych oczkach rybki miały długie płetwy.
Opierały się na nich, jak na łapkach, szybko i zwinnie biegały lub skakały. Niektóre z nich właziły nawet na zwisające gałęzie drzew i z pluskiem spadały do wody.
Boćki trzymały się zawsze w pobliżu zwisających gałęzi.
Żerowały tu najlepiej, bo na gałęziach, które opuszczały się do wody, mogły znaleźć nietylko pełzające ryby, lecz rzeczne ostrygi, czepiające się młodych pędów.
Boćki miały tu tyle pokarmu, że stałyby się, zapewne, straszliwie grube i ociężałe, gdyby nie to, że coś zmuszało je do codziennie uprawianego długiego lotu.
Coś przypominało im, że gorące lato skończy się niebawem i, że oczekuje je długa, uciążliwa i niebezpieczna podróż nad rozpaloną do białości pustynią i wielkiem, słonem morzem, gdzie dmą wichry i szaleją burze.
Wzbijały się więc wysoko i szybowały długo, zataczając koła nad dżunglą, wartką rzeką i małemi wioskami murzynów.
Widziały zabawne, okrągłe, do żółtych stożków podobne chatki, z gliny i trzcin ulepione.
Tłumy nagich mieszkańców uwijały się koło chałup i na polach.
Ludzie nie używali tu pługów, jak to widział Łobuz nad Bzurą, lecz ostremi motykami trzebili zarośla krzaków i palili je.
Czarni wieśniacy mieli malutkie pola, na których uprawiali manjok — pożywny korzeń, używany na mąkę, pataty, podobne do naszych ziemniaków i orzechy ziemne.
Z tych orzechów, które w Polsce nazywamy „chińskiemi“, murzyni wytłaczają oliwę.
Krążąc nad dżunglą, boćki nieraz widziały murzyniątka, poszukujące dzikich owoców.
Znajdywały w kniei palmy kokosowe i, zręcznie włażąc na drzewa, zbijały duże, dojrzałe orzechy. Inne dzieciaki, uzbrojone w ciężkie noże, czyli „maczety“ zrąbywały z drzew owoce, przypominające polskie melony.
Owoce te jednak rosły na drzewach, zebrane w duże okiście.
Murzyni nazywają je „papaja“ i przepadają za temi smacznemi melonami z drzew.
W największym gąszczu rosły wspaniałe banany, na których zwisały ciężkie pęki wonnych, złocistych owoców.
Dżungla obfitowała w różne, nieznane boćkom drzewa.
Były tam mangowce, okryte żółtemi, do dużych brzoskwiń podobnemi owocami, figowe drzewa, obarczone fjoletowemi, słodkiemi figami, rosły też pomarańcze, cytryny i pewne odmiany baobabów, których ogromne, podłużne orzechy używane są na mąkę.
Widząc, jak murzynięta chciwie i łakomie zbierają i zjadają owoce, Łobuz pewnego dnia postanowił wraz ze swoją towarzyszką również spróbować tych przysmaków.
Młode bociany nie poleciały już nad rzekę, lecz, pokrążywszy nad dżunglą, opuściły się na małą polankę w kniei.
Ostrożnie stąpając po wysokiej trawie, zagłębiały się w gąszczu.
Wszędzie śmigały duże, zielone, niebieskie i różowe jaszczurki, uciekały i kryły się pod gnijącemi pniami drzew szare i czarne żmije.
Boćki dobrnęły wreszcie do zarośli bananów.
Ze wszystkich stron kołysały się długie, jaskrawo zielone liście i nęciły wzrok i powonienie okiście dojrzałych, złocistych i wonnych owoców.
Łobuz, syknąwszy wesoło, dziobem strącił kilka bananów, a bocianica stała zdumiona, przyglądając się niewidzianym przysmakom.
W tej samej chwili, jakgdyby, spadając z nieba, skakać zaczęły wokoło jakieś małe, kosmate potworki.
— Ludzie, czy nie ludzie? — mignęła Łobuzowi myśl.
Nie mógł się jednak zastanowić nad tem pytaniem, bo potworki z jazgotem, rechotaniem i piskiem jęły wdrapywać się na drzewa.
Czepiając się liści, obrywały je nielitościwie, spadały na ziemię i znów się gramoliły, pokrzykując przeraźliwie i zgrzytając zębami.
Wreszcie dotarły do okiści bananów.
Zrywały owoce i rzucały je na ziemię, drapały korę drzewną i szarpały drobnemi rączkami delikatne liście.
Zachowywały się, jak bandyci lub dzicy wojownicy, napadający na obcy kraj.
Ten i ów z potworków złośliwie zerkał ku ptakom żółtemi ślepkami, szczerzył zęby, brzydko wykrzywiając pyszczek.
Łobuz nie obawiał się ich.
Były to nieduże istotki i nie odważyłyby się napaść na bociany, uzbrojone w potężne, twarde dzioby.
Dumny i pewny siebie ptak nie wiedział, że najmniejsze i najsłabsze nawet stworzonka, napadając całym tłumem, mogą zwalczyć najsilniejszego wroga.
Przekonał się o tem wkrótce.
Dwa najśmielsze potworki podskoczyły do bocianów i jęły przeraźliwie skrzeczeć, podskakując zabawnie i zgrzytając białemi ząbkami.
Łobuz przyjrzał im się baczniej.
Miały ciemno-szare futerka, ogony i pyszczki podobne do psich.
Zato łapki ich w zdumienie wprawiały naszego boćka.
Obrośnięte od góry brunatno-szarą sierścią, miały długie, wązkie dłonie, do ludzkich bardzo zbliżone.
Na krzyk potworków nadbiegły inne i otoczyły Łobuza i jego towarzyszkę. Kręciły się niespokojnie, rechotały, a wkrótce jęły doskakiwać i szczypać bocianią parę.
Na nic się nie zdało groźne szczękanie dziobów.
Już kilka wyrwanych piór leżało na ziemi, a napadająca gromada rosła i szybko się powiększała.
— Niema żartów, musimy zwiać — zadecydował Łobuz i, podskoczywszy, jak mógł najwyżej, machnął skrzydłami i pobiegł, zręcznie omijając drzewa.
Bocianica natychmiast poszła w jego ślady.
Dotarłszy do polany, ptaki wzbiły się w powietrze, lecz nasz bociek postanowił lepiej się przyjrzeć bezczelnym potworkom, które zadziwiły go i rozgniewały swojem brutalnem zachowaniem.
Zakreśliwszy koło w powietrzu, usiadł na gałęzi tuż nad ucztującymi napastnikami.
Łobuz po raz pierwszy zobaczył małpy-babuiny, wielkie szkodniki, napadające na murzyńskie pola i niszczące plony ich ciężkiej pracy.
Małpy bezmyślnie niszczyły drzewa bananowe, zrywały i deptały owoce, rechocąc i krzycząc.
Trwało to długo, lecz wkońcu cała wrzeszcząca czereda w popłochu rzuciła się do ucieczki i z hałasem poczęła wdrapywać się na drzewa.
Dwa babuiny spóźniły się jednak.
W tej samej chwili z zarośli wypadło piękne zwierzę.
Zwinne, silne ciało, okryte jasnym włosiem w czarne centki, długi, jak wąż, ogon i ogromne, gorejące oczy wzbudziły zachwyt w boćku.
Przyjrzawszy się nieznanemu zwierzęciu, znowu się zdumiał.
Przypomniał sobie, że, będąc jeszcze pisklęciem, nieraz przyglądał się białej kotce w rude plamy.
Właziła na strzechę stodoły i wygrzewała się na słońcu, mrużąc zielone oczy i pomrukując.
Matka Łobuza nie lubiła tego sąsiedztwa i szczękaniem dzioba i klekotem odpędzała kotkę.
Bociek, żerując nad Bzurą, spotykał koty — czarne, szare i białe.
Czaiły się one nad wodą i czatowały na ryby, podpływające pod brzeg.
Ten piękny, duży zwierz, jak dwie krople wody podobny był do kota.
Łobuz nie wiedział, że istotnie był to kot, tylko bardzo duży i niezwykle drapieżny.
Ludzie nazwali go lampartem lub panterą.
Drapieżnik spostrzegł małpy, które nie zdążyły wdrapać się na stojące wpobliżu wysokie drzewa.
Jednym susem runął na nie.
Uderzeniem potężnej łapy zabił jednego babuina, drugiego przygniótł ciężarem swego ciała.
Małpa zręcznie mu się wywinęła, lecz lampart dosięgnął ją łapą, wbijając w babuina ostre, zakrzywione pazury.
Małpa wydała głośny, rozpaczliwy jęk.
Wtedy zaczęły się dziać dziwne, trudne do uwierzenia rzeczy.
Cała gromada babuinów zeskoczyła na ziemię i okrążyła strasznego wroga.
Robiąc ogromne susy, mknęły ku niemu i, zapominając o strachu i niebezpieczeństwie, drapały lamparta, gryzły, wyrywały mu sierść i skakały do oczu, krzycząc przeraźliwie, warcząc i zgrzytając zębami.
Drapieżnik bronił się krótko, ponieważ zrozumiał, że ulegnie rozwścieczonej gromadzie babuinów. Oglądając się co chwila i błyskając ogromnemi kłami, cofał się z opuszczonym ogonem i stulonemi uszami. Małpy ścigały go, pozostawiając na polu bitwy kilku rozdartych pazurami drapieżnika towarzyszy.






ROZDZIAŁ VIII.
TAJEMNICE DŻUNGLI.

Przygoda z małpami nie przeraziła boćków, a raczej zachęciła ich do przyjrzenia się dżungli.
Mogło im to się przydać na przyszłość. Przeczuwały, że nieraz jeszcze będą spędzały zimę, w tych okolicach.
Powracały teraz nieco wcześniej z żerowiska i leciały do dżungli.
Nie zapuszczały się do kniei lecz albo krążyły nad nią, albo też stawały na najwyższych drzewach — czujne i baczne na wszystko. Patrzyły i nasłuchiwały, co się dzieje tam na dole, w powikłanej sieci traw, krzaków i zwisających gałęzi.
Ptaki, urodzone w Polsce i innych krajach europejskich, gdzie już niema dzikich, niedostępnych puszcz, widziały w dżungli afrykańskiej niezwykłe rzeczy.
Wspominały je potem, stojąc w swoich gniazdach i ochraniając słabe, bezbronne pisklęta, trochę tęskniąc i marząc o kraju, w którym płonie wiecznie skwarne słońce.
Boćki tkwiły pewnego razu na szczycie drzewa kauczukowego i spoglądały na wysoki kopiec termitów, stojący w cieniu.
Nagle Łobuz posłyszał coś niezwykłego.
Doszły go z oddali łomot, trzask tratowanych krzaków i głośne sapanie.
Nic jeszcze nie widział przez zwichrzoną gęstwinę roślinności.
Tymczasem dźwięki te zbliżały się szybko.
Wkrótce ptaki spostrzegły, że wysokie zarośla trzcin bambusowych chwieją się na wszystkie strony, jakgdyby z siłą rozsuwane. Coś szło przez nie, łamiąc je i tratując.
Boćki przysiadły nieco na zgiętych nogach, gotowe zerwać się do lotu, i, wyciągnąwszy szyje, wpatrywały się w gąszcz.
Łobuz pierwszy ujrzał coś tak niezwykłego, że aż syknął głośno.
Bocianica, przerażona tym dźwiękiem, zerwała się natychmiast i odleciała.
Łobuz pozostał jednak i oczu nie spuszczał z dżungli, która rozbrzmiewała teraz odgłosem ciężkich stąpań, cienkiego trąbienia i chrapania.
Z haszczy jedne po drugiem wychodziły ogromne, ciemno-szare zwierzęta.
Szerokie, do olbrzymich liści podobne uszy poruszały im się gwałtownie, uderzając o szyję, lub podnosząc się nad głową.
Bociek zdumiał się, ujrzawszy grube, niby słupy, nogi i dwa ogony.
Jeden zwieszał się od tyłu i był zakończony kitą rzadkiej, twardej szczeciny; drugi wyrastał z przodu głowy, a z pod niego wystawały dwa straszliwie długie, zagięte kły.
Ten ogon wyprawiał dziwne rzeczy.
Co chwila podnosił się, wyciągał i wydawał głośne parskanie, a potem chwytał nagle młode gałązki, zrywał je i, zwinąwszy się w kabłąk, wrzucał do paszczy zwierza.
Bociek, nie wiedząc tego, patrzał na słonie, które umieją świetnie posługiwać się trąbą.
Trąba słonia jest zarazem niezwykle czujnym nosem, ręką i pięścią zwierzęcia.
Słonie tymczasem doszły do jeziora i weszły do wody.
Zanurzywszy trąby w nurt, piły długo, chrapiąc i prychając.
Po chwili zaczęły zlewać sobie grzbiety, wyrzucając z trąb strugi wody, niby z sikawki.
Mruczały przytem i wymachiwały ogonami, mrużąc figlarne oczki.
Na ich widok z brzegu wpadło do wody kilka krokodyli.
Jeden z nich nieostrożnie zbliżył się do małego słonia, po szyję pogrążonego w wodzie.
Zauważyła to matka — stara słonica o ogromnych, żółtych kłach.
Ryknąwszy chrapliwie, zwinęła trąbę i grzmotnęła w kark zuchwałego gada, a potem w okamgnieniu porwała go za ogon i z rozmachem cisnęła wysoko w powietrze.
Krokodyl, koziołkując, upadł na brzeg i leżał oszołomiony.
Dwa słonie wyszły z wody i jęły deptać go i tratować grubemi nogami.
Po chwili krokodyl zniknął, bo ciężkie, silne zwierzęta wtłoczyły go w rozmiękłą, grząską ziemię.
— Oho, ale kiepskie z niemi żarty! — pomyślał Łobuz i nagle poczuł, że gałąź, na której stał, drżeć zaczęła i chwiać się.
Obejrzał się.
Spostrzegł węża...
Tak, był to wąż! Znał te płazy, bo tyle już węży przełknął na wilgotnej łące, co zbiegała od lasu ku Bzurze.
Tego jednak węża nie mogłoby przełknąć dwadzieścia nawet bocianów!
Gruby był, jak ramię Stasiowego ojca, który niegdyś szedł za pługiem, a — długi!...
Chyba tak długi, jak stodoła, gdzie młody bocian pozostawił swoje gniazdo.
Ciemno-szary, w czarne plamy i pręgi, owinął się koło grubej gałęzi i, oblizując się długim, cienkim językiem, wbijał w stojącego ptaka nieruchome, żółte ślepie.
Boćkowi zdrętwiały nogi ze strachu, lecz nie czekał długo, skoczył z gałęzi i zawisnął na skrzydłach. Machnąwszy niemi, odleciał.
Wydał rozgłośny klekot, a posłyszawszy krzyk towarzyszki, poleciał ku niej.
Stała już na suchej gałęzi baobabu, zapatrzona w zapadające na zachodzie czerwone słońce.
Na dole, pomiędzy drzewami ciemno już było. Coś tam szeleściło w trawie.
Dzwoniły, cykały i zgrzytały owady.
Łobuz rozglądał się dokoła.
Na niższych gałęziach zanocowało stadko zielonych papug.
Gwarzyły sobie, kłóciły się i skarżyły, usadowiając się do snu.
Bocianica wkrótce usnęła, lecz bociek stał wyprostowany i patrzał na zachód, gdzie gasły czerwone, potem fiołkowe i szare błyski zorzy.
Jakoś nie mógł usnąć.
Czuł się ogromnie podniecony nieudanym napadem podstępnego węża.
Gdyby bociek wiedział, ile ptaków, małp i innych mniejszych zwierząt dusi i łyka silny „pyton tygrysiasty“, czyhający na zdobycz w trawie i na drzewach, dopieroby zrozumiał, jak wielkiego uniknął niebezpieczeństwa.
Widocznie jednak czuł to, bo nasłuchiwał czujnie i przebijał wzrokiem mrok nocny.
Na szczęście wypłynął księżyc i oświetlił okolicę, a świecił tak jasno, że bociek mógł dojrzeć w trawie stadko rdzawych kuropatw, a pod krzakiem drugie, z kilkunastu dzikich perliczek złożone.
Ptaki spały, wcisnąwszy głowy pod skrzydła.
Dokoła panowała cisza. Nic jej już nie mąciło, bo owady nawet umilkły, a nietoperze odleciały ku osiedlom ludzkim i nad rzekę.
Coraz większy spokój ogarniał Łobuza. Powieki mu się kleiły. Głowa ciężyła i opadała.
Wreszcie wsunął dziób pod skrzydło i usnął.
Niedługo jednak udało się spać bocianom.
Obudziło je skrzeczenie i trwożne krzyki papużek.
Łobuz, opuściwszy głowę, nadsłuchiwał, nie rozumiejąc papuziej mowy, i wpatrywał się w krzaki i trawę, posrebrzone światłem księżyca.
Długo nie mógł zrozumieć powodu niepokoju zielonych ptasząt.
Pojął wszystko dopiero, gdy stadko kuropatw zerwało się z łopotem skrzydeł i, odleciawszy daleko, z przeraźliwym krzykiem zapadło się w dalekich krzakach.
Wnet potem z głuchym piskiem rozpierzchły się szaro-centkowane perliczki, zmykając w popłochu, a jedna z nich, rozpaczliwie bijąc skrzydłami, szamotała się w trawie.
Bociek, przechyliwszy głowę na bok, dojrzał małe, zwinne zwierzątko, o popielatem futerku w czarne plamy i o długim, pręgowanym ogonie.
Była to drapieżna mangusta.
Wpadła na perliczkę i, schwyciwszy ją za szyję, udusiła.
Długo patrzyły na nocnego bandytę zaniepokojone bociany, słyszały prychanie drapieżnika i chrzęst kości nieszczęśliwego ptaka.






ROZDZIAŁ IX.
OSTATNIA PRZYGODA.

Coraz częściej spoglądały boćki na niebo.
Słońce piekło, jak zwykle, a, może, nawet jeszcze goręcej, bo trawy pożółkły, drzewa opuściły liście, wyschnięta zaś na kamień ziemia pękać zaczęła. Coraz częściej jednak mgiełka przysłaniała złotą tarczę słońca.
Od wschodu napływały białe i żółte chmurki, gromadziły się w wielkie zwały, nabierając ciemnej, prawie czarnej barwy.
W chmurach migotały chyże, blade błyskawice bez grzmotów i bez deszczu.
Chwilami mknął powiew wichru.
Jeden tylko krótki poryw, lecz drzewa chylić zaczynały swe korony, trzeszczały gałęzie i skrzypiały grube piony.
Krzyczało przerażone ptactwo, a owady kryły się w szczelinach kory i pod liśćmi.
— Czas na nas... — myślały boćki, czując zbliżającą się zimę w dżungli. — Osobliwą zimę — bez śniegu i bez mrozów. Zato następuje tu czas przewlekłych ulew, burz i wściekłego wichru. Tę porę roku ludzie nazywają — tornado.
Trwa ona pięć miesięcy — od marca do września; odpowiada więc naszej wiośnie i latu.
Bociany wiedziały już, że muszą wkrótce odlecieć na północ.
Musiały wychować tam swe dzieci i razem z niemi powrócić do gorącego słońca. Słońce daje bowiem siły, zdrowie i radość tym przelotnym ptakom, które, jak bociany, żórawie, łabędzie, gęsi i inne urodziły się w zimnych krajach.
Już tęskniły boćki za dębowemi, brzozowemi lasami i sosnowemi borami, już marzyły o gnieździe na strzesze chaty polskiej, o wilgotnej łące, co zbiegała ku powolnemu prądowi rzeki.
Nie rozumiejąc, dlaczego, kochały ten cichy, spokojny kraj, gdzie nie było mangust, szakali, plamistych pytonów i centkowanych panter.
Boćki przygotowywały się do lotu.
Jadły tylko wyborowe pożywienie: termity, ostrygi i ryby. Dużo i często piły. Trenowały się w locie na rozpostartych, nieruchomych skrzydłach. Szukały jakichś korzonków. Całemi godzinami gniotły sobie i rozcierały skrzydła i nogi. Czyściły pióra.
Tornado coraz częściej przypominało o sobie porywczym wichrem i coraz czarniejszemi chmurami.
Łobuz, przypomniawszy sobie o złamanem niegdyś skrzydle, postanowił je wypróbować.
Skorzystawszy z tego, ze towarzyszka jego odleciała do kąpieli, zaczął wzbijać się coraz wyżej i wyżej. Stał się ledwie dostrzegalnym punkcikiem, zawieszonym pod czarną chmurą.
Bociek ogarniał wzrokiem obszerny szmat ziemi, leżący pod nim.
Widział dżunglę i jezioro z wyspą, gdzie spotkał po raz pierwszy swoją towarzyszkę; dojrzał osiedla murzyńskie i żółtą płaszczyznę pustyni, która zaczynała się tuż za rzeką.
Dochodziło go cienkie kwilenie sępa, lecz nie mógł go spostrzec.
Rozwinąwszy skrzydła, jak mógł najszerzej, krążył Łobuz pod chmurami, poddawał się prądowi wiatru lub walczył z nim, lecąc mu na spotkanie.
Czuł moc swoją i radował się, że nic mu nie dolega.
W tej samej chwili posłyszał daleki, słaby klekot.
Poznał odrazu głos bocianicy.
Wołała żałośnie i trwożnie.
Nie wahając się i nie tracąc ani chwili, bocian zwinął skrzydła i, jak ciężki kamień, spadać zaczął, mknąc ku ziemi.
Dopiero nad dżunglą rozpuścił skrzydła i ogon i poderwał się wyżej, oglądając okolicę.
Nie zastał towarzyszki na zwykłem miejscu, pomknął więc nad Niger.
Klekot stawał się wyraźniejszy, lecz brzmiały w nim rozpacz, ból i przerażenie.
Nareszcie — żółte pasmo rzeki, czarny, błotnisty brzeg i krzaki!
To, co tu ujrzał Łobuz, zmusiło go obniżyć lot i ukośnym, błyskawicznym ruchem runąć wprost przed siebie.
Ogromny sęp trzepotał czarnemi skrzydłami nad bocianicą, dopadał jej co chwila, usiłując zadać cios w głowę.
Broniła się jednak, nadstawiając mu dziób i wydając głośne klekotanie, którem przyzywała bociana na pomoc.
Łobuz nadążył w porę, bo towarzyszka jego traciła już siły, odpierając atak drapieżnego ptaka.
Bocian runął na napadającego sępa, uderzył go piersią i cisnął o ziemię. Drapieżnik nie zdążył już powstać, bo Łobuz dziobem przygwoździł mu szyję do ziemi i, przycisnąwszy, trzymał długo, aż sęp przestał się ruszać i leżał z wyciągniętemi, sztywnemi skrzydłami.
Uderzywszy go kilka razy w głowę, bociek-zwycięzca odszedł i, stanąwszy na uboczu, przyglądał się powalonemu wrogowi.
Zrozumiawszy, że sęp wyzionął ducha, Łobuz podniósł głowę ku niebu i długo klekotał głośno i radośnie...

. . . . . . . . .

Była to ostatnia przygoda boćków.
Nazajutrz Tuaregowie, koczujący na Saharze, z zaciekawieniem przyglądali się dwóm dużym ptakom, lecącym ku północy.
Leciały szybko i od czasu do czasu klekotały do siebie...

KONIEC.


Warszawa, 15 października 1932 r.





  1. Przypis własny Wikiźródeł W oparciu o informacje zawarte w innych książkach z tej serii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.