Daleka podróż boćka/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Daleka podróż boćka
Wydawca Dom Książki Polskiej[1]
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
GORĄCE SŁOŃCE!

Podczas, gdy w Polsce dął mroźny wiatr, a śnieg okrywał oddawna strzechy, pola i drogi, bociek Łobuz od miesiąca już bawił tam, dokąd pociągała go natura bociania.
Przeleciawszy pomyślnie Saharę, ujrzał szeroką wstęgę dużej rzeki, która robiła w tem miejscu gwałtowny skręt i płynęła na południe.
Był to Niger — jedna z największych rzek Afryki.
Nikt boćkowi nie opowiadał o Nigrze, lecz on sam już poczuł, że doleciał do celu.
Północny brzeg rzeki był okryty piaskiem i nędznemi krzaczkami akacji i niskich palemek — „dumm“.
Na przeciwległym zato podnosiły swe korony i mocne konary niewidziane nigdy drzewa.
Stanowiły one nieprzebrnięty gąszcz dżungli, ponad którym wznosiły się olbrzymie mahonie, karite, baobaby i palmy.
Barwne, do iskierek podobne ptaszyny latały między gałęziami, darły się szare i zielone papugi i śpiewnie gwizdały granatowe, połyskujące drozdy.
Gdzieś zdaleka dobiegało jakieś rechotanie nieznanych stworzeń.
Łobuz, klekocąc i sycząc radośnie, postanowił wylądować na brzeg rzeki, okryty czarnem, grząskiem topieliskiem.
Bystrooki bociek upatrzył sobie doskonałe miejsce.
Zgarnąwszy pióra, opuszczał się szybko. Gdy był już nad samą ziemią, podniósł skrzydła i bił niemi powietrze. Teraz zwolnił lotu i, wyprostowawszy nogi, usiadł na długiej, chropawej kłodzie, leżącej w błocie.
Bociek, stanąwszy na niej, zadarł głowę i długo szczękał dziobem, patrząc w niebo.
Cieszył się zapewne, iż pomyślnie zakończył niebezpieczny i trudny lot, a może — kto wie, co myślą ptaki — dziękował Bogu za Jego miłosierdzie i pomoc dla niego — młodego, samotnego bociana ze złamanem skrzydłem.
Uspokoiwszy się nieco, zaczął się oglądać dokoła.
Dżungla rosła o kilka kroków od grząskiego brzegu. Korzenie drzew wystawały z trzęsawiska i ciągnęły się ku wodzie.
Różnobarwne ptaki, dziwaczne nieraz, o grubych i niemal większych od całego ciała dziobach, siedziały na gałęziach, przyglądając się wędrownemu ptakowi.
Jakieś owoce zwisały z gałęzi drzew.
Wszędzie śmigały jaszczurki i węże, tak grube i tłuste, że bociek aż się oblizywał.
Tuż przy brzegu pluskały się ryby i wyskakiwały na czarne błoto.
Ociężale przewalały się zielone i czerwone żaby.
Nad wodą i krzakami fruwały pięknie zabarwione motyle, a od czasu do czasu z głuchym hukiem przelatywały duże bąki i żuki.
Na to wszystko spoglądało słońce.
Posyłało ono na ziemię swe jasne, gorące promienie.
W nagrzanem powietrzu z niesłychaną szybkością rosły tu trawy, krzaki i drzewa.
Zwierzęta, ptaki i ryby nabierały sił, szybko się rozwijały — zdrowe i radosne.
Bociek czuł się wyśmienicie.
Siły wstępowały weń, a radość przepełniała mu serce.
Co chwila syczał i klekotał z nadmiaru szczęścia i zadowolenia.
Rzuciwszy okiem na kłodę, spostrzegł na niej dużą, opasłą pijawkę.
Wyciągnął szyję i dziobem przygwoździł ją do drzewa.
W tej samej chwili poderwał się i, machając skrzydłami, poleciał nisko, piórami prawie dotykając błota.
Co się stało?
Ledwie bociek uderzył dziobem w kłodę, jak się ona gwałtownie poruszyła, uciekając ptakowi z pod nóg.
Łobuz usiadł na wystających z trzęsawisk korzeniach i ze zdumieniem obejrzał się.
Kłoda z sykiem sunęła ku wodzie i wkrótce dała nura.
— Ach, była to ogromna jaszczurka, którejby żaden bocian nie przełknął! — pomyślał nasz podróżnik, coraz bardziej zdumiony.
Tak, Łobuz, nie obznajmiwszy się jeszcze z krajem, przypadkowo usiadł na wygrzewającym się na słońcu krokodylu.
Gdy porządnie dziobnął gada w grzbiet, łapiąc pijawkę, zabolało to krokodyla, więc rzucił się do ucieczki.
Teraz pływał wpobliżu, wystawiwszy ponad wodą długą, zębatą paszczę i poruszał gałkami złych, żółtych oczu.
Przyjrzawszy się ostrym, trójkątnym kłom gada, Łobuz odleciał dalej i dla większego bezpieczeństwa usiadł na suchej gałęzi baobabu.
Mógł stąd widzieć duży kawał brzegu i część dżungli.
Stojąc na konarze suchego drzewa, zauważył, że na pionie ciągnie się jakgdyby gruby sznur z gliny.
Zaciekawiony zaczął odłupywać go i odbijać od suchej kory.
Jakież było zdumienie naszego boćka, gdy przekonał się, że wnętrze sznura było wypełnione małemi, szaremi istotkami.
Łobuz odrazu poczuł smaczną zdobycz.
Odrywając glinę kawałek po kawałku, zgarniał dziobem setki tych żyjątek i łykał z apetytem.
Były niezmiernie smaczne i pożywne.
Bocian nie wiedział, że pod drzewem stoi wysoki na trzy metry ostro zakończony kopiec.
W tej dziwnej, a twardej, jak stal, budowli pędzili życie mieszkańcy gorących krajów — termity.
Ślepe i słabe, wspólnemi siłami całej gromady wznosiły swój kopiec, budując w nim sale, galerje i śpiżarnie.
Na słońcu termity umierają i w promieniach jego nie mogą pracować i żyć.
Muszą jednak szukać dla siebie pożywienia na ziemi poza murami swego zawsze ciemnego kopca. Wychodzą więc tylko w nocy, zbierając i znosząc pokarm do śpiżarni.
W nocy też budują kryte galerje, prowadzące do miejsca, gdzie się znajduje pożywienie, które termity zamierzają przenieść do swojej twierdzy.
Na takie to przejście, zbudowane przez mieszkańców kopca, natrafił bociek.
Znalazł w niem dążące do pracy lub powracające z łupem szare, bezbronne owady, nie posiadające mocnych szczęk, a nawet oczu.
Zato Bóg obdarzył je rozumem, a także zdolnością do zgody.
Każdy termit wie, co ma robić, jak pomagać innym i jak się opiekować całym ludkiem owadzim, zamkniętym w kopcu.
Bociek najadł się znakomicie i zdrzemnął, stojąc na jednej nodze.
Obudził go głośny plusk wody i chrapliwe parskanie.
Spojrzał na rzekę.
Z toni wynurzyła się potworna głowa jakiegoś olbrzyma.
Właściwie raczej sama paszcza, nad którą błyszczały małe oczki i poruszały się czujnie śmieszne, drobne uszki.
Zwierzę, nurkując co chwila i prychając głośno, zbliżało się do brzegu.
Długo się gramoliło, zapadając do trzęsawiska, lecz wkońcu znalazło twardsze oparcie i wyszło z wody.
Bociek nic podobnego nie widział.
— Wieprz, czy nie wieprz? — myślał, lecz zrozumiał, że widzi przed sobą zupełnie osobliwe zwierzę.
Bardzo duże, grube, ze zwisającym brzuchem, opierało się na grubych, jak słupy, nogach. Głowa jego o małych oczkach i uszkach miała pysk olbrzymi, okrągło zakończony, uzbrojony w dwa krzywe, wystające kły.
Grzęznąc po kolana w rozmiękłej ziemi i klepiąc się krótkim ogonem, z chrząkaniem szło ku krzakom.
Zwierzę wyrywało je z korzeniami i, niby miękkie siano, chrupało najgrubsze pędy.
Sapało przytem i parskało.
Najadłszy się, zwierz rozwarł paszczę, ukazując wszystkie kły, i ryknął tak głośno, że aż Łobuz przysiadł, chcąc się zerwać do lotu.
Na ten ryk z wody wynurzyło się z dziesięć takich samych potworów.
Bociek zobaczył wśród nich większe, mniejsze i zupełnie małe zwierzęta.
Wszystko to wyszło na brzeg i rozproszyło się po krzakach, wyrywając i tratując trawę i młodą porośl.
Były to hipopotamy, należące do największych zwierząt Afryki, a ważące nieraz aż dwa tysiące kilogramów.
Łobuz uważał je narazie za niebezpieczne potwory.
Wkrótce jednak nic już sobie nie robił z tych niezgrabnych, powolnych kulfonów i grubasów.
Przekonały go o łagodności hipopotamów małe, białe czapelki z pięknemi, cienkiemi piórkami, zwisającemi ze zgrabnej główki.
Te miłe, wesołe ptaki siadały na tłustych grzbietach i sapiących pyskach hipopotamów i szukały przyczepionych do nich pijawek, ślimaków i robaków.
Grubasy pomrukiwały z zadowolenia i rozkosznie mrużyły oczki, gdy czapelki, tak zwane „egrety“, szperały im za uszami, gdzie się czaiło różne robactwo, dokuczające olbrzymom.
Od tego czasu bociek spokojnie chodził pomiędzy hipopotamami, bacząc tylko, aby któryś z nich nie potrącił lub nie stratował go.
Ośmielił się do takiego stopnia, że, widząc grubą pijawkę, przyczepioną do boku mijającego go kulfona, zręcznie wydziobywał ją.
Hipopotam z wdzięcznem chrząkaniem zatrzymywał się, jakgdyby zapraszając boćka:
— Niech się pan nie krępuje! Bardzo proszę pożywić się kleszczami, robakami i muszelkami! Czem chata bogata, tem rada...
Łobuz, w ten sposób spędzając czas nad Nigrem, stawał się coraz większy i silniejszy.
Pióra mu wypadać zaczęły, lecz nowe, które szybko rosły, długie były i i długie, jakgdyby z żelaza wycięte.
Prawe skrzydło nie bolało go już nigdy. Nogi boćka okryły się twardemi brodawkami. Żmijaby ich nawet nie przegryzła, a cóż dopiero jakieś tam bąki!
Łobuz starannie szukał kopców termitów i żywił się temi owadami.
Na deser tylko łykał żabki i ślimaki.
Życie miał wyborne!
Jadł, pił i spał, od czasu do czasu podziwiając życie dżungli, gdy krążył nad nią dla wprawy, aby nie zapomnieć sztuki latania.
To też bociek nasz roztył się ogromnie i stał się ociężały i leniwy.
Wkrótce jednak opuścił gościnny brzeg Nigru.
I co najdziwniejsze opuścił go bez żalu.
Pewnego razu, jeszcze przed zachodem słońca, wleciał na suche drzewo, na którem zwykle spędzał noce.
Łobuz syty i wykąpany — stał na grubej gałęzi i starannie czyścił i suszył sobie pióra, od czasu do czasu dla fantazji szczękając dziobem.
Boćkowi oczy już się kleić zaczynały, a tu jak na złość, słoneczko nie chciało zachodzić za góry i morza. Sunęło sobie pomału i dogrzewało, jakgdyby zapomniawszy, że to już wieczór się zbliża.
Nagle ponad dżunglą przepłynął dziwnie znajomy i drogi dźwięk.
W okamgnieniu przypomniał sobie samotny ptak gniazdo na stodole, codzienne przeloty nad lasem i Bzurą, przechadzki po łąkach i ścierniskach, małego Stasia, czarnego Żuczka, starą klacz.
Jak żywe, stanęły przed nim stare bociany — rodzice i sąsiedzi; bracia, którzy, gdy chorował, przynosili mu żaby i myszki, potężnego wodza, tego, co to odpędził go od stada, i sto innych rzeczy i wypadków.
Wszystko to przypomniał sobie odrazu, ledwie uchem pochwycił znajomy dźwięk.
Gdy rozległ się on po raz drugi, bociek poznał w mig klekot bociani.
Jakiś inny, taki jak on, samotny ptak wędrowny wołał go ku sobie.
Nie myśląc już o niczem, Łobuz zerwał się z gałęzi i poleciał.
Długo krążył nad dżunglą, zataczając szerokie koła i wpatrując się w ziemię.
Chciałby teraz, aby słoneczko zatrzymało się w miejscu i nie zapadało za wysoką ścianą dżungli.
Przy ostatnich błyskach zorzy, bociek spostrzegł na dole duże jezioro, otoczone wysokiemi drzewami.
Na różowej, gładkiej powierzchni wody czerniała podłużna lesista wyspa.
Gdy Łobuz przelatywał nad nią, dobiegł go głośny klekot i radosny syk zupełnie zbliska.
Bocian, jak kamień, rzucony silną ręką, pomknął na zew.
Opuścił się na niedużą łachę i rozejrzał się.
Wydał krótki szczęk i znowu się wzbił w powietrze.
Za chwilę stał na skale, trzepotał skrzydłami i, szeroko roztwierając dziób, syczał bez przerwy.
Na pobliskim cypelku stała młoda, prawie zupełnie biała bocianica.
Przysiadała co chwila, kręciła głową i cichutko, łagodnie klekotała.
Łobuz rozumiał, że spotkało go wielkie szczęście. Nie czuł się już samotny.
Bóg zesłał mu towarzyszkę...









  1. Przypis własny Wikiźródeł W oparciu o informacje zawarte w innych książkach z tej serii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.