Daleka podróż boćka/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Daleka podróż boćka |
Wydawca | Dom Książki Polskiej[1] |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bociek obudził się na dobre, gdy zaczęło już świtać.
Spojrzał na morze.
Kotłowało się, kipiało całe.
Bałwany z łomotem rozbijały się o kamienną kolumnę latarni.
Słone bryzgi i płaty piany zalatywały aż na szczyt i padały na kamienną posadzkę.
Ranne ptaki nie doczekały nadejścia dnia.
Leżały sztywne i martwe.
Łobuz, jakgdyby zrozumiawszy, co się stało, zaklekotał żałośnie.
Chciałby odlecieć czemprędzej, lecz zaledwie wyszedł ze swej kryjówki, wicher w jednej chwili porwał go i cisnął o sztachety.
Bociek uderzył głową o żelazny pręt i, z trudem stąpając, bo go zamroczyło, ukrył się za latarnią.
O dalszym locie nie można było myśleć nawet.
Głodny i potłuczony stał ze smutnie zwieszonym dziobem i drzemał.
Nagle drgnął i podniósł głowę.
Przysiadł nieco, aby bez rozpędu móc zerwać się do lotu.
Słyszał wyraźnie odgłosy kroków człowieka, który szedł kamiennemi schodami i gwizdał głośno.
Niskie drzwiczki w ścianie latarni otwarły się powoli.
Na platformę wyszedł stary, kulawy latarnik.
Miał na głowie granatową czapkę ze złotą kotwicą.
Zatrzymał się i rozejrzał.
Ujrzawszy leżące ptactwo, znowu gwizdnął przeciągle.
— Co ta burza narobiła! — mruknął.
Pochylony oglądał ptaki.
Odłożył na bok trzy największe gęsi, a resztę sztuka po sztuce zaczął zrzucać do morza.
Obchodząc dokoła latarnię, zauważył boćka.
Łobuz przysiadł jeszcze niżej.
W tej samej chwili, nie zważając na porywczy wiatr, miał ochotę rzucić się do ucieczki.
Latarnik zrozumiał zamiar bociana.
Zawrócił natychmiast i ukrył się za rogiem.
Gdy wyszedł po raz drugi, Łobuz z trwożnie podniesioną głową przyglądał mu się bacznie.
Staruszek znowu odszedł.
Bociek zrozumiał, że człowiek nie chce mu przeszkadzać i uspokoił się.
Latarnik, powróciwszy, zdaleka rzucił mu kilka garści kaszy.
Łobuz przełknął ją łapczywie i trochę zaspokoił głód.
Poczuł się raźniej.
Stał i patrzał na niebo.
Szybko sunęły szare chmury deszczowe.
Chwilami się jednak przerywały i wtedy bociek widział błękitne niebo.
Parę razy po przez obłoki błysnęło nawet słonko.
Łobuz szczęknął dziobem i zasyczał radośnie.
Zaświtała mu nadzieja, że burza wkrótce przeminie.
Musiał wszakże czekać na tę chwilę aż do południa.
Wtedy chmury znikać zaczęły. Morze roziskrzyło się miljonami błysków słonecznych, chociaż bałwany nie przestały zalewać samotnej skały i bić w wieżę latarni.
Wiatr jednak słabł.
Bociek, stąpając na długich nogach, okrążył całą platformę.
Kombinował, w którą stronę musi skierować swój lot.
Długo się głowił, rozglądając dokoła.
Wkońcu wyjaśnił się cały horyzont.
Łobuz spostrzegł lecący hen, pod obłokami, do dwóch nici podobny klucz żórawi.
Posłyszawszy ich jękliwe nawoływania, podniósł skrzydła, przysiadł i — skoczył naprzód.
Na jedno mgnienie oka zawisnął nad wzburzoną powierzchnią morza, lecz dobrze podstawił pod wiatr wygięte skrzydła, więc począł wznosić się coraz wyżej.
Znalazł doskonały wiatr i poleciał.
W godzinę potem już dogonił stado żórawi i, lecąc nad niemi, powitał je donośnem klekotaniem.
Cały dzień tak żeglował w powietrzu nasz podróżnik z nad Bzury.
Już słońce zapadło do morza, a zmrok ogarniał wszystko, gdy bociek jął szczękać dziobem i syczeć coraz radośniej.
Wprost przed nim, tuż za żółtem pasmem piasków nadbrzeżnych, widniały ciemne góry.
Minął jednak kwadrans, a może i więcej, zanim wylądował.
Nie wiedział bociek, że dotarł już do Afryki.
Zato zrozumiał, że opuścił się w dogodnem miejscu.
Z wysokiego brzegu stoczyło się na piasek sporo ogromnych głazów.
Pośród nich można było zaczaić się z łatwością.
Na piasku i drobnym żwirze Łobuz odnalazł kilkanaście muszli i, rozbiwszy je, wydłubał i przełknął niezwykle smaczne mięczaki.
Na skałach, zwisających tuż nad morzem, bociek wykrył przyczepione do nich ostrygi.
Odrywał je dziobem, rozłupywał i łykał ten przysmak.
Najadłszy się za wszystkie czasy, pociemku wyruszył na poszukiwanie wody.
Po nocy nie mógł znaleźć źródełka ani potoku, wpadającego do morza.
Zato zupełnie przypadkowo zauważył wodę, która się zebrała w zagłębieniu skały.
Bociek napił się i natychmiast wlazł pomiędzy dwa głazy.
Był tak znużony, że zapomniał o czujności.
Usnął, jak zabity.
Nie widział już, że po niebie płynął księżyc, rozświetlając pustynny brzeg.
Panowała cisza, którą zrzadka tylko płoszył plusk fal.
I mimo to, Łobuz nagle się obudził.
Coprawda, nie mógł się nie obudzić.
Coś schwyciło boćka za pióra na piersi i szarpnęło.
Przerażony, podniósł powieki i zobaczył wroga.
Narazie wydało mu się, że jest w zagrodzie polskiej i, że widzi przed sobą Żuczka.
Bystre oczy ptaka, przyzwyczajone do nocnego lotu, spostrzegły jednak, że piesek, który wyrwał mu kupę pierza, miał żółto-brunatne futerko, opuszczoną kitę ogona i większe, sterczące uszy.
Napastnik stał, warcząc i szczerząc kły.
Nie tracąc ani chwili, rezolutny Łobuz zdzielił go dziobem pomiędzy świecące w ciemności ślepie.
Podstępny wróg uciekł z jękliwem i przeraźliwem skowytem.
Był to szakal afrykański, tchórzliwy lecz przebiegły drapieżnik.
Mniejszy od wilka, ale większy od lisa, włóczy się on po nocach i napada na śpiące zwierzęta i ptaki.
Łobuz obmacał sobie pierś i nie myślał już o śnie.
Drzemał tylko, nasłuchując czujnie i od czasu do czasu rozglądając się po okolicy.
Nic go już tej nocy więcej nie płoszyło.
Wypoczął znakomicie i nabrał sił.
Nad ranem posilił się ostrygami, napił się wody i ruszył w dalszą drogę.
Przeleciał nad górami i ujrzą obszerną równinę.
W oddali widniało jakieś miasto, otoczone murami.
Ponad płaskiemi dachami białych domków podnosiły się cienkie wieżyczki.
Na ich szczycie połyskiwał złocony półksiężyc, były to „meczety“ — świątynie Arabów.
Na równinie pracowali ludzie w białych powiewnych szatach, które Arabowie, mieszkający tu, nazywają „burnusami“.
Wieśniacy arabscy szli za pługami.
Ciągnęły je dziwne zwierzęta — garbate, o długich szyjach i śmiesznych, śliniących się pyskach. Były to wielbłądy, duże bydlęta na wysokich nogach.
Odbywała się orka ziemi.
Arabowie pokrzykiwali, wielbłądy parskały i jęczały, krocząc powolnie i leniwie.
Bociek leciał dalej, z zaciekawieniem przyglądając się Afryce.
Na równinie rozrzucone tam i sam stały małe wioski.
Wpobliżu na płaszczyźnie pasły się stada baranów, owiec i kóz.
Trochę dalej stały wielbłądy.
Od czasu do czasu przemykał się po równinie jeździec.
Miał na głowie biały turban — zawój płócienny.
Szeroki burnus powiewał nad nim, niby skrzydła ptaka.
Wkrótce miasteczka, wioski i stada znikły.
Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się, biegnąc ku południowi, szaro-żółta pustynia.
Ludzie nazywają ją Saharą.
Łobuz przyglądał się jej z niepojętym strachem.
Nie wiedząc nic o Saharze, przeczuwał, że czai się w niej niebezpieczeństwo.
Tak też było istotnie.
Nieraz się zdarza, że mknie nad pustynią potężny wicher — „samum“.
Porywa on kupy piasku i zasypuje spotkanych wędrowców, wielbłądy i konie.
Bociek spostrzegł w oddali długi szereg naładowanych wielbłądów.
Była to „karawana“, wioząca towary i podróżnych.
Poganiacze wielbłądów, trzymając w ręku grube kije, szli przy zwierzętach.
Wielbłądy, kołysząc się jak łodzie na falach rzeki, kroczyły, wyciągając długie szyje i wpatrując się przed siebie.
Na czele karawany jechał na małym osiołku przewodnik, który zna wszystkie drogi, biegnące przez pustynię.
Przeważnie jednak widać było tylko nagą pustynię.
Od czasu do czasu niknęło płochliwe stadko zgrabnych gazeli, przekradała się para płowych szakali lub kwilił drapieżnie sęp — pustelnik.
Jeden z tych dużych ptaków dojrzał lecącego bociana.
Długo ścigał go, lecz nikt nie dogoni naszego czarno-białego boćka.
Łobuz dobrze rozejrzał gołą szyję sępa, jego potężny, zakrzywiony dziób i ostre szpony.
Nie miał najmniejszej ochoty zmierzyć się z nim.
Jednym ruchem skrzydeł i ogona wzbił się tam, gdzie dął silny wiatr, i umknął szczęśliwie.
Przed wieczorem bociek dostrzegł na widnokręgu czarną plamę.
Z każdą chwilą rozszerzała się i jakgdyby rosła.
— Las! — ucieszył się Łobuz.
Był to duży gaj palmowy. Sto tysięcy palm daktylowych rosło tu, a wśród nich biegły z pluskiem potoki wody.
Takie gaje na pustyni noszą nazwę „oaz“.
Była to oaza El-Urit.
W cieniu drzew o pierzastych liściach stały chatki i namioty.
Wszędzie roiło się od ludzi, wielbłądów i owiec.
Łobuz poczuł zaufanie do ludzi w białych i granatowych burnusach.
Pokrążywszy trochę nad oazą, opuścił się na koronę najwyższej palmy.
Spostrzeżono go.
— Bocian! Bocian! — krzyczały po swojemu bronzowe, opalone dzieciaki, przyglądając się siedzącemu na drzewie ptakowi.
Jakiś stary Arab, szepcąc coś, podszedł natychmiast do palmy i wysypał z worka daktyle.
Gdy odszedł daleko, bociek zeskoczył na ziemię i uraczył się słodkiemi, złocistemi owocami.
Daktyle, za któremi przepadają dzieciaki, rosną i dojrzewają na Saharze, w oazach, gdzie podnoszą swe rozłożyste korony palmy, pielęgnowane przez Arabów.
Łobuz spędził noc na drzewie.
Wiedział, że tu nic mu nie grozi, więc spał, wsunąwszy głowę pod skrzydło.
Ciepły, łagodny wiaterek lekko poruszał szerokie liście palm.
Szemrała woda w kamiennem łożysku.
Cykały nietoperze, a gdzieś bardzo daleko zawodziły głodne szakale.
Bociek spał spokojnie i twardo.