Daleka podróż boćka/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Daleka podróż boćka
Wydawca Dom Książki Polskiej[1]
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
ZNAJOMOŚĆ Z MAŁPAMI I LAMPARTEM.

Pięć miesięcy spędził bociek Łobuz w Afryce, a czas ten minął mu jak jeden krótki a radosny dzień.
Nie był już samotny. Budził się przed świtem i czuł szczęście w sercu. Rzucał okiem dokoła i natychmiast spostrzegał młodą towarzyszkę. Stała na jednej nodze i z głową, ukrytą pod skrzydłem, spała na gałęzi drzewa.
Miejsce to wynalazł Łobuz.
Wysoki, rozłożysty mahoń stał na wysokim, urwistym brzegu.
Bociany widziały stąd całe jezioro i gęstą dżunglę, okrywającą wysepkę.
Nic nie mogło się ukryć przed ich ostrym wzrokiem.
Widziały każdego hipopotama, wynurzającego się z wody, każdego krokodyla, czołgającego się po błotnistym, grząskim pasie nadbrzeżnym.
Zrzadka spostrzegali wązką, wywrotną łódkę murzynów, rzucających do jeziora sieć lub chwytających duże, grube ryby na ostrą ość.
Hipopotamy, krokodyle i czarni ludzie nie wzbudzali w ptakach najmniejszej obawy.
Nie napadali i nie niepokoili ich.
Bociek budził bocianicę łagodnym sykiem i razem lecieli na żer.
Cały dzień spędzali na brzegu Nigru.
Znajdowali tu obfite i smaczne pożywienie.
Najbardziej lubili termity i pełzające po błocie rybki.
Zabawne to były stworzonka.
Opasłe, o wyłupiastych oczkach rybki miały długie płetwy.
Opierały się na nich, jak na łapkach, szybko i zwinnie biegały lub skakały. Niektóre z nich właziły nawet na zwisające gałęzie drzew i z pluskiem spadały do wody.
Boćki trzymały się zawsze w pobliżu zwisających gałęzi.
Żerowały tu najlepiej, bo na gałęziach, które opuszczały się do wody, mogły znaleźć nietylko pełzające ryby, lecz rzeczne ostrygi, czepiające się młodych pędów.
Boćki miały tu tyle pokarmu, że stałyby się, zapewne, straszliwie grube i ociężałe, gdyby nie to, że coś zmuszało je do codziennie uprawianego długiego lotu.
Coś przypominało im, że gorące lato skończy się niebawem i, że oczekuje je długa, uciążliwa i niebezpieczna podróż nad rozpaloną do białości pustynią i wielkiem, słonem morzem, gdzie dmą wichry i szaleją burze.
Wzbijały się więc wysoko i szybowały długo, zataczając koła nad dżunglą, wartką rzeką i małemi wioskami murzynów.
Widziały zabawne, okrągłe, do żółtych stożków podobne chatki, z gliny i trzcin ulepione.
Tłumy nagich mieszkańców uwijały się koło chałup i na polach.
Ludzie nie używali tu pługów, jak to widział Łobuz nad Bzurą, lecz ostremi motykami trzebili zarośla krzaków i palili je.
Czarni wieśniacy mieli malutkie pola, na których uprawiali manjok — pożywny korzeń, używany na mąkę, pataty, podobne do naszych ziemniaków i orzechy ziemne.
Z tych orzechów, które w Polsce nazywamy „chińskiemi“, murzyni wytłaczają oliwę.
Krążąc nad dżunglą, boćki nieraz widziały murzyniątka, poszukujące dzikich owoców.
Znajdywały w kniei palmy kokosowe i, zręcznie włażąc na drzewa, zbijały duże, dojrzałe orzechy. Inne dzieciaki, uzbrojone w ciężkie noże, czyli „maczety“ zrąbywały z drzew owoce, przypominające polskie melony.
Owoce te jednak rosły na drzewach, zebrane w duże okiście.
Murzyni nazywają je „papaja“ i przepadają za temi smacznemi melonami z drzew.
W największym gąszczu rosły wspaniałe banany, na których zwisały ciężkie pęki wonnych, złocistych owoców.
Dżungla obfitowała w różne, nieznane boćkom drzewa.
Były tam mangowce, okryte żółtemi, do dużych brzoskwiń podobnemi owocami, figowe drzewa, obarczone fjoletowemi, słodkiemi figami, rosły też pomarańcze, cytryny i pewne odmiany baobabów, których ogromne, podłużne orzechy używane są na mąkę.
Widząc, jak murzynięta chciwie i łakomie zbierają i zjadają owoce, Łobuz pewnego dnia postanowił wraz ze swoją towarzyszką również spróbować tych przysmaków.
Młode bociany nie poleciały już nad rzekę, lecz, pokrążywszy nad dżunglą, opuściły się na małą polankę w kniei.
Ostrożnie stąpając po wysokiej trawie, zagłębiały się w gąszczu.
Wszędzie śmigały duże, zielone, niebieskie i różowe jaszczurki, uciekały i kryły się pod gnijącemi pniami drzew szare i czarne żmije.
Boćki dobrnęły wreszcie do zarośli bananów.
Ze wszystkich stron kołysały się długie, jaskrawo zielone liście i nęciły wzrok i powonienie okiście dojrzałych, złocistych i wonnych owoców.
Łobuz, syknąwszy wesoło, dziobem strącił kilka bananów, a bocianica stała zdumiona, przyglądając się niewidzianym przysmakom.
W tej samej chwili, jakgdyby, spadając z nieba, skakać zaczęły wokoło jakieś małe, kosmate potworki.
— Ludzie, czy nie ludzie? — mignęła Łobuzowi myśl.
Nie mógł się jednak zastanowić nad tem pytaniem, bo potworki z jazgotem, rechotaniem i piskiem jęły wdrapywać się na drzewa.
Czepiając się liści, obrywały je nielitościwie, spadały na ziemię i znów się gramoliły, pokrzykując przeraźliwie i zgrzytając zębami.
Wreszcie dotarły do okiści bananów.
Zrywały owoce i rzucały je na ziemię, drapały korę drzewną i szarpały drobnemi rączkami delikatne liście.
Zachowywały się, jak bandyci lub dzicy wojownicy, napadający na obcy kraj.
Ten i ów z potworków złośliwie zerkał ku ptakom żółtemi ślepkami, szczerzył zęby, brzydko wykrzywiając pyszczek.
Łobuz nie obawiał się ich.
Były to nieduże istotki i nie odważyłyby się napaść na bociany, uzbrojone w potężne, twarde dzioby.
Dumny i pewny siebie ptak nie wiedział, że najmniejsze i najsłabsze nawet stworzonka, napadając całym tłumem, mogą zwalczyć najsilniejszego wroga.
Przekonał się o tem wkrótce.
Dwa najśmielsze potworki podskoczyły do bocianów i jęły przeraźliwie skrzeczeć, podskakując zabawnie i zgrzytając białemi ząbkami.
Łobuz przyjrzał im się baczniej.
Miały ciemno-szare futerka, ogony i pyszczki podobne do psich.
Zato łapki ich w zdumienie wprawiały naszego boćka.
Obrośnięte od góry brunatno-szarą sierścią, miały długie, wązkie dłonie, do ludzkich bardzo zbliżone.
Na krzyk potworków nadbiegły inne i otoczyły Łobuza i jego towarzyszkę. Kręciły się niespokojnie, rechotały, a wkrótce jęły doskakiwać i szczypać bocianią parę.
Na nic się nie zdało groźne szczękanie dziobów.
Już kilka wyrwanych piór leżało na ziemi, a napadająca gromada rosła i szybko się powiększała.
— Niema żartów, musimy zwiać — zadecydował Łobuz i, podskoczywszy, jak mógł najwyżej, machnął skrzydłami i pobiegł, zręcznie omijając drzewa.
Bocianica natychmiast poszła w jego ślady.
Dotarłszy do polany, ptaki wzbiły się w powietrze, lecz nasz bociek postanowił lepiej się przyjrzeć bezczelnym potworkom, które zadziwiły go i rozgniewały swojem brutalnem zachowaniem.
Zakreśliwszy koło w powietrzu, usiadł na gałęzi tuż nad ucztującymi napastnikami.
Łobuz po raz pierwszy zobaczył małpy-babuiny, wielkie szkodniki, napadające na murzyńskie pola i niszczące plony ich ciężkiej pracy.
Małpy bezmyślnie niszczyły drzewa bananowe, zrywały i deptały owoce, rechocąc i krzycząc.
Trwało to długo, lecz wkońcu cała wrzeszcząca czereda w popłochu rzuciła się do ucieczki i z hałasem poczęła wdrapywać się na drzewa.
Dwa babuiny spóźniły się jednak.
W tej samej chwili z zarośli wypadło piękne zwierzę.
Zwinne, silne ciało, okryte jasnym włosiem w czarne centki, długi, jak wąż, ogon i ogromne, gorejące oczy wzbudziły zachwyt w boćku.
Przyjrzawszy się nieznanemu zwierzęciu, znowu się zdumiał.
Przypomniał sobie, że, będąc jeszcze pisklęciem, nieraz przyglądał się białej kotce w rude plamy.
Właziła na strzechę stodoły i wygrzewała się na słońcu, mrużąc zielone oczy i pomrukując.
Matka Łobuza nie lubiła tego sąsiedztwa i szczękaniem dzioba i klekotem odpędzała kotkę.
Bociek, żerując nad Bzurą, spotykał koty — czarne, szare i białe.
Czaiły się one nad wodą i czatowały na ryby, podpływające pod brzeg.
Ten piękny, duży zwierz, jak dwie krople wody podobny był do kota.
Łobuz nie wiedział, że istotnie był to kot, tylko bardzo duży i niezwykle drapieżny.
Ludzie nazwali go lampartem lub panterą.
Drapieżnik spostrzegł małpy, które nie zdążyły wdrapać się na stojące wpobliżu wysokie drzewa.
Jednym susem runął na nie.
Uderzeniem potężnej łapy zabił jednego babuina, drugiego przygniótł ciężarem swego ciała.
Małpa zręcznie mu się wywinęła, lecz lampart dosięgnął ją łapą, wbijając w babuina ostre, zakrzywione pazury.
Małpa wydała głośny, rozpaczliwy jęk.
Wtedy zaczęły się dziać dziwne, trudne do uwierzenia rzeczy.
Cała gromada babuinów zeskoczyła na ziemię i okrążyła strasznego wroga.
Robiąc ogromne susy, mknęły ku niemu i, zapominając o strachu i niebezpieczeństwie, drapały lamparta, gryzły, wyrywały mu sierść i skakały do oczu, krzycząc przeraźliwie, warcząc i zgrzytając zębami.
Drapieżnik bronił się krótko, ponieważ zrozumiał, że ulegnie rozwścieczonej gromadzie babuinów. Oglądając się co chwila i błyskając ogromnemi kłami, cofał się z opuszczonym ogonem i stulonemi uszami. Małpy ścigały go, pozostawiając na polu bitwy kilku rozdartych pazurami drapieżnika towarzyszy.









  1. Przypis własny Wikiźródeł W oparciu o informacje zawarte w innych książkach z tej serii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.