Daleka podróż boćka/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Daleka podróż boćka |
Wydawca | Dom Książki Polskiej[1] |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przygoda z małpami nie przeraziła boćków, a raczej zachęciła ich do przyjrzenia się dżungli.
Mogło im to się przydać na przyszłość. Przeczuwały, że nieraz jeszcze będą spędzały zimę, w tych okolicach.
Powracały teraz nieco wcześniej z żerowiska i leciały do dżungli.
Nie zapuszczały się do kniei lecz albo krążyły nad nią, albo też stawały na najwyższych drzewach — czujne i baczne na wszystko. Patrzyły i nasłuchiwały, co się dzieje tam na dole, w powikłanej sieci traw, krzaków i zwisających gałęzi.
Ptaki, urodzone w Polsce i innych krajach europejskich, gdzie już niema dzikich, niedostępnych puszcz, widziały w dżungli afrykańskiej niezwykłe rzeczy.
Wspominały je potem, stojąc w swoich gniazdach i ochraniając słabe, bezbronne pisklęta, trochę tęskniąc i marząc o kraju, w którym płonie wiecznie skwarne słońce.
Boćki tkwiły pewnego razu na szczycie drzewa kauczukowego i spoglądały na wysoki kopiec termitów, stojący w cieniu.
Nagle Łobuz posłyszał coś niezwykłego.
Doszły go z oddali łomot, trzask tratowanych krzaków i głośne sapanie.
Nic jeszcze nie widział przez zwichrzoną gęstwinę roślinności.
Tymczasem dźwięki te zbliżały się szybko.
Wkrótce ptaki spostrzegły, że wysokie zarośla trzcin bambusowych chwieją się na wszystkie strony, jakgdyby z siłą rozsuwane. Coś szło przez nie, łamiąc je i tratując.
Boćki przysiadły nieco na zgiętych nogach, gotowe zerwać się do lotu, i, wyciągnąwszy szyje, wpatrywały się w gąszcz.
Łobuz pierwszy ujrzał coś tak niezwykłego, że aż syknął głośno.
Bocianica, przerażona tym dźwiękiem, zerwała się natychmiast i odleciała.
Łobuz pozostał jednak i oczu nie spuszczał z dżungli, która rozbrzmiewała teraz odgłosem ciężkich stąpań, cienkiego trąbienia i chrapania.
Z haszczy jedne po drugiem wychodziły ogromne, ciemno-szare zwierzęta.
Szerokie, do olbrzymich liści podobne uszy poruszały im się gwałtownie, uderzając o szyję, lub podnosząc się nad głową.
Bociek zdumiał się, ujrzawszy grube, niby słupy, nogi i dwa ogony.
Jeden zwieszał się od tyłu i był zakończony kitą rzadkiej, twardej szczeciny; drugi wyrastał z przodu głowy, a z pod niego wystawały dwa straszliwie długie, zagięte kły.
Ten ogon wyprawiał dziwne rzeczy.
Co chwila podnosił się, wyciągał i wydawał głośne parskanie, a potem chwytał nagle młode gałązki, zrywał je i, zwinąwszy się w kabłąk, wrzucał do paszczy zwierza.
Bociek, nie wiedząc tego, patrzał na słonie, które umieją świetnie posługiwać się trąbą.
Trąba słonia jest zarazem niezwykle czujnym nosem, ręką i pięścią zwierzęcia.
Słonie tymczasem doszły do jeziora i weszły do wody.
Zanurzywszy trąby w nurt, piły długo, chrapiąc i prychając.
Po chwili zaczęły zlewać sobie grzbiety, wyrzucając z trąb strugi wody, niby z sikawki.
Mruczały przytem i wymachiwały ogonami, mrużąc figlarne oczki.
Na ich widok z brzegu wpadło do wody kilka krokodyli.
Jeden z nich nieostrożnie zbliżył się do małego słonia, po szyję pogrążonego w wodzie.
Zauważyła to matka — stara słonica o ogromnych, żółtych kłach.
Ryknąwszy chrapliwie, zwinęła trąbę i grzmotnęła w kark zuchwałego gada, a potem w okamgnieniu porwała go za ogon i z rozmachem cisnęła wysoko w powietrze.
Krokodyl, koziołkując, upadł na brzeg i leżał oszołomiony.
Dwa słonie wyszły z wody i jęły deptać go i tratować grubemi nogami.
Po chwili krokodyl zniknął, bo ciężkie, silne zwierzęta wtłoczyły go w rozmiękłą, grząską ziemię.
— Oho, ale kiepskie z niemi żarty! — pomyślał Łobuz i nagle poczuł, że gałąź, na której stał, drżeć zaczęła i chwiać się.
Obejrzał się.
Spostrzegł węża...
Tak, był to wąż! Znał te płazy, bo tyle już węży przełknął na wilgotnej łące, co zbiegała od lasu ku Bzurze.
Tego jednak węża nie mogłoby przełknąć dwadzieścia nawet bocianów!
Gruby był, jak ramię Stasiowego ojca, który niegdyś szedł za pługiem, a — długi!...
Chyba tak długi, jak stodoła, gdzie młody bocian pozostawił swoje gniazdo.
Ciemno-szary, w czarne plamy i pręgi, owinął się koło grubej gałęzi i, oblizując się długim, cienkim językiem, wbijał w stojącego ptaka nieruchome, żółte ślepie.
Boćkowi zdrętwiały nogi ze strachu, lecz nie czekał długo, skoczył z gałęzi i zawisnął na skrzydłach. Machnąwszy niemi, odleciał.
Wydał rozgłośny klekot, a posłyszawszy krzyk towarzyszki, poleciał ku niej.
Stała już na suchej gałęzi baobabu, zapatrzona w zapadające na zachodzie czerwone słońce.
Na dole, pomiędzy drzewami ciemno już było. Coś tam szeleściło w trawie.
Dzwoniły, cykały i zgrzytały owady.
Łobuz rozglądał się dokoła.
Na niższych gałęziach zanocowało stadko zielonych papug.
Gwarzyły sobie, kłóciły się i skarżyły, usadowiając się do snu.
Bocianica wkrótce usnęła, lecz bociek stał wyprostowany i patrzał na zachód, gdzie gasły czerwone, potem fiołkowe i szare błyski zorzy.
Jakoś nie mógł usnąć.
Czuł się ogromnie podniecony nieudanym napadem podstępnego węża.
Gdyby bociek wiedział, ile ptaków, małp i innych mniejszych zwierząt dusi i łyka silny „pyton tygrysiasty“, czyhający na zdobycz w trawie i na drzewach, dopieroby zrozumiał, jak wielkiego uniknął niebezpieczeństwa.
Widocznie jednak czuł to, bo nasłuchiwał czujnie i przebijał wzrokiem mrok nocny.
Na szczęście wypłynął księżyc i oświetlił okolicę, a świecił tak jasno, że bociek mógł dojrzeć w trawie stadko rdzawych kuropatw, a pod krzakiem drugie, z kilkunastu dzikich perliczek złożone.
Ptaki spały, wcisnąwszy głowy pod skrzydła.
Dokoła panowała cisza. Nic jej już nie mąciło, bo owady nawet umilkły, a nietoperze odleciały ku osiedlom ludzkim i nad rzekę.
Coraz większy spokój ogarniał Łobuza. Powieki mu się kleiły. Głowa ciężyła i opadała.
Wreszcie wsunął dziób pod skrzydło i usnął.
Niedługo jednak udało się spać bocianom.
Obudziło je skrzeczenie i trwożne krzyki papużek.
Łobuz, opuściwszy głowę, nadsłuchiwał, nie rozumiejąc papuziej mowy, i wpatrywał się w krzaki i trawę, posrebrzone światłem księżyca.
Długo nie mógł zrozumieć powodu niepokoju zielonych ptasząt.
Pojął wszystko dopiero, gdy stadko kuropatw zerwało się z łopotem skrzydeł i, odleciawszy daleko, z przeraźliwym krzykiem zapadło się w dalekich krzakach.
Wnet potem z głuchym piskiem rozpierzchły się szaro-centkowane perliczki, zmykając w popłochu, a jedna z nich, rozpaczliwie bijąc skrzydłami, szamotała się w trawie.
Bociek, przechyliwszy głowę na bok, dojrzał małe, zwinne zwierzątko, o popielatem futerku w czarne plamy i o długim, pręgowanym ogonie.
Była to drapieżna mangusta.
Wpadła na perliczkę i, schwyciwszy ją za szyję, udusiła.
Długo patrzyły na nocnego bandytę zaniepokojone bociany, słyszały prychanie drapieżnika i chrzęst kości nieszczęśliwego ptaka.