Daleka podróż boćka/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Daleka podróż boćka
Wydawca Dom Książki Polskiej[1]
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
OSTATNIA PRZYGODA.

Coraz częściej spoglądały boćki na niebo.
Słońce piekło, jak zwykle, a, może, nawet jeszcze goręcej, bo trawy pożółkły, drzewa opuściły liście, wyschnięta zaś na kamień ziemia pękać zaczęła. Coraz częściej jednak mgiełka przysłaniała złotą tarczę słońca.
Od wschodu napływały białe i żółte chmurki, gromadziły się w wielkie zwały, nabierając ciemnej, prawie czarnej barwy.
W chmurach migotały chyże, blade błyskawice bez grzmotów i bez deszczu.
Chwilami mknął powiew wichru.
Jeden tylko krótki poryw, lecz drzewa chylić zaczynały swe korony, trzeszczały gałęzie i skrzypiały grube piony.
Krzyczało przerażone ptactwo, a owady kryły się w szczelinach kory i pod liśćmi.
— Czas na nas... — myślały boćki, czując zbliżającą się zimę w dżungli. — Osobliwą zimę — bez śniegu i bez mrozów. Zato następuje tu czas przewlekłych ulew, burz i wściekłego wichru. Tę porę roku ludzie nazywają — tornado.
Trwa ona pięć miesięcy — od marca do września; odpowiada więc naszej wiośnie i latu.
Bociany wiedziały już, że muszą wkrótce odlecieć na północ.
Musiały wychować tam swe dzieci i razem z niemi powrócić do gorącego słońca. Słońce daje bowiem siły, zdrowie i radość tym przelotnym ptakom, które, jak bociany, żórawie, łabędzie, gęsi i inne urodziły się w zimnych krajach.
Już tęskniły boćki za dębowemi, brzozowemi lasami i sosnowemi borami, już marzyły o gnieździe na strzesze chaty polskiej, o wilgotnej łące, co zbiegała ku powolnemu prądowi rzeki.
Nie rozumiejąc, dlaczego, kochały ten cichy, spokojny kraj, gdzie nie było mangust, szakali, plamistych pytonów i centkowanych panter.
Boćki przygotowywały się do lotu.
Jadły tylko wyborowe pożywienie: termity, ostrygi i ryby. Dużo i często piły. Trenowały się w locie na rozpostartych, nieruchomych skrzydłach. Szukały jakichś korzonków. Całemi godzinami gniotły sobie i rozcierały skrzydła i nogi. Czyściły pióra.
Tornado coraz częściej przypominało o sobie porywczym wichrem i coraz czarniejszemi chmurami.
Łobuz, przypomniawszy sobie o złamanem niegdyś skrzydle, postanowił je wypróbować.
Skorzystawszy z tego, ze towarzyszka jego odleciała do kąpieli, zaczął wzbijać się coraz wyżej i wyżej. Stał się ledwie dostrzegalnym punkcikiem, zawieszonym pod czarną chmurą.
Bociek ogarniał wzrokiem obszerny szmat ziemi, leżący pod nim.
Widział dżunglę i jezioro z wyspą, gdzie spotkał po raz pierwszy swoją towarzyszkę; dojrzał osiedla murzyńskie i żółtą płaszczyznę pustyni, która zaczynała się tuż za rzeką.
Dochodziło go cienkie kwilenie sępa, lecz nie mógł go spostrzec.
Rozwinąwszy skrzydła, jak mógł najszerzej, krążył Łobuz pod chmurami, poddawał się prądowi wiatru lub walczył z nim, lecąc mu na spotkanie.
Czuł moc swoją i radował się, że nic mu nie dolega.
W tej samej chwili posłyszał daleki, słaby klekot.
Poznał odrazu głos bocianicy.
Wołała żałośnie i trwożnie.
Nie wahając się i nie tracąc ani chwili, bocian zwinął skrzydła i, jak ciężki kamień, spadać zaczął, mknąc ku ziemi.
Dopiero nad dżunglą rozpuścił skrzydła i ogon i poderwał się wyżej, oglądając okolicę.
Nie zastał towarzyszki na zwykłem miejscu, pomknął więc nad Niger.
Klekot stawał się wyraźniejszy, lecz brzmiały w nim rozpacz, ból i przerażenie.
Nareszcie — żółte pasmo rzeki, czarny, błotnisty brzeg i krzaki!
To, co tu ujrzał Łobuz, zmusiło go obniżyć lot i ukośnym, błyskawicznym ruchem runąć wprost przed siebie.
Ogromny sęp trzepotał czarnemi skrzydłami nad bocianicą, dopadał jej co chwila, usiłując zadać cios w głowę.
Broniła się jednak, nadstawiając mu dziób i wydając głośne klekotanie, którem przyzywała bociana na pomoc.
Łobuz nadążył w porę, bo towarzyszka jego traciła już siły, odpierając atak drapieżnego ptaka.
Bocian runął na napadającego sępa, uderzył go piersią i cisnął o ziemię. Drapieżnik nie zdążył już powstać, bo Łobuz dziobem przygwoździł mu szyję do ziemi i, przycisnąwszy, trzymał długo, aż sęp przestał się ruszać i leżał z wyciągniętemi, sztywnemi skrzydłami.
Uderzywszy go kilka razy w głowę, bociek-zwycięzca odszedł i, stanąwszy na uboczu, przyglądał się powalonemu wrogowi.
Zrozumiawszy, że sęp wyzionął ducha, Łobuz podniósł głowę ku niebu i długo klekotał głośno i radośnie...

. . . . . . . . .

Była to ostatnia przygoda boćków.
Nazajutrz Tuaregowie, koczujący na Saharze, z zaciekawieniem przyglądali się dwóm dużym ptakom, lecącym ku północy.
Leciały szybko i od czasu do czasu klekotały do siebie...

KONIEC.


Warszawa, 15 października 1932 r.





  1. Przypis własny Wikiźródeł W oparciu o informacje zawarte w innych książkach z tej serii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.