Dama kameliowa/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dama kameliowa |
Wydawca | Księgarnia K. Fiszlera |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame aux camélias |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego rodzaju choroby jak ta, której uległ Armand, mają to do siebie, że albo zabijają na miejscu, albo pozwalają się zwyciężyć bardzo szybko.
W dwa tygodnie po wypadkach, które opowiedziałem, Armand zupełnie przychodził do siebie i byliśmy związani ze sobą ścisłą przyjaźnią. Prawie całkiem nie opuszczałem pokoju przez cały czas jego choroby.
Wiosna rozsypała szczodrą ręką kwiaty, liście, ptastwo, śpiewki i okno mego przyjaciela roztworzyło się wesoło na ogród, którego zdrowe powietrze aż do nas płynęło.
Lekarz pozwalał mu wstawać i częstokroć siadaliśmy przy oknie otwartem, w godzinach największego ciepła słonecznego, to jest od południa do drugiej, gwarząc ze sobą.
Strzegłem się rozmowy o Małgorzacie, lękając się zawsze, by to imię nie obudziło smutnych wspomnień, uśpionych pod pozorną spokojnością, atoli Armand zdawał się znajdować przyjemność w mówieniu o niej nie tak jak dawniej ze łzami w oczach, lecz ze słodkim uśmiechem, aż nadto pokazującym stan jego ducha.
Zauważyłem, że od czasu bytności na cmentarzu, od widowiska, które wywołało na nim ten gwałtowny kryzys, miara boleści naturalnej dopełnioną została przez chorobę i że śmierć Małgorzaty nie przedstawiała mu się już pod postacią dawniejszą. Pewien rodzaj pociechy wynikł z nabytej pewności a chcąc pozbawić się ciemnych obrazów budzących się w nim często, zagłębiał się w szczęśliwe wspomnienia związku swego z Małgorzatą i zdawało się, że o tych tylko chciał marzyć...
Był zresztą bardzo wycieńczony przez chorobę i leczenie, tak że umysł nie mógłby znieść gwałtownego wzruszenia a wiosenna i powszechna wesołość otaczająca Armanda mimowoli sprowadzała myśl jego na wspomnienia szczęśliwszej doli...
Uparcie wzbraniał się zawiadomienia swej rodziny o niebezpieczeństwie, jakiemu był podległ a gdy już był całkiem zdrowy, ojciec nie wiedział jeszcze o jego chorobie.
Pewnego wieczora zostaliśmy przy oknie dłużej niż zwykle, czas był wspaniały a słońce kołysało się do snu w grobowcu z lazuru i złota. Jakkolwiek byliśmy w Paryżu, zielość otaczająca oddzielała nas od świata i czasem tylko turkot przejeżdżającego powozu przerywał nam rozmowę.
— Prawie o tej samej porze wieczorem pewnego dnia, równie pięknego jak dzisiejszy, poznałem Małgorzatę — rzekł do mnie Armand, słuchając swych własnych myśli, nie tego co mówiłem.
Nie odpowiedziałem mu nic.
Wtedy zwrócił się do mnie i rzekł:
— Przecież trzeba, żebym ci opowiedział tę historyę, napiszesz z niej książkę, której nikt nie uwierzy, lecz która może będzie bardzo interesującą...
— Opowiesz mi to później, mój przyjacielu, nie jesteś jeszcze całkiem zdrów.
— Wieczór jest ciepły, zjadłem już kurczę — powiedział z uśmiechem — nie mam gorączki, nie mamy co robić, chcę ci wszystko opowiedzieć.
— Jeśli tak chcesz, to słucham.
— To bardzo prosta historya — dodał — opowiem ci ją według porządku wypadków. Jeśli z nią cokolwiek będziesz chciał zrobić później, zostawiam ci całą swobodę działania.
I oto co mi opowiedział, w czem zaledwie zmieniłem kilka słów tylko.
— Tak — ciągnął dalej Armand, wspierając głowę na fotelu — tak, było to wieczorem, jak dzisiaj. Przepędziłem dzień na wsi wraz z jednym z moich przyjaciół Gastonem R. Wieczorem powróciliśmy do Paryża a nie wiedząc co robić, poszliśmy do teatru Rozmaitości.
Podczas antraktu, wychodząc, spotkaliśmy kobietę, której mój przyjaciel się ukłonił.
— Komu się kłaniasz? — zapytałem go.
— Małgorzacie Gautier — odparł.
— Zdaje mi się, że jest zmienioną, bo nie poznałem jej — rzekłem z pewnem wzruszeniem, które zaraz zrozumiesz.
— Chorowała; biedna dziewczyna nie pociągnie długo!...
Przypominam sobie te słowa, jak gdybym je wczoraj słyszał. Trzeba ci wiedzieć, że od dwóch lat widok tej dziewczyny sprawiał na mnie dziwne wrażenie.
Niewiem sam dlaczego, bladłem a serce mi biło gwałtownie. Mam znajomego, który się zajmuje alchemią, a który nazwałbyto, czego doświadczałem powinowactwem płynów; co do mnie, wierzę po prostu, że przeznaczonem mi było, bym kochał się w Małgorzacie, co przeczuwałem.
Każdą razą wywierała ona na mnie to wrażenie, czego bardzo często byli świadkami moi znajomi, a poznawszy zkąd ono pochodzi, śmieli się z tego szczerze.
Pierwszy raz widziałem ją na placu Giełdy, przy drzwiach pani Sussy. Zatrzymał się tam otwarty powóz, z którego wysiadła kobieta, ubrana biało. Powszechny szmer uwielbienia przyjął ją u wejścia do magazynu. Co do mnie, przyrosłem niejako do miejsca, od chwili jej wejścia aż do wyjścia. Przez okno widziałem, jak wybierała między rozmaitemi materyami, pragnąc coś kupić. Mogłem był wejść tam, lecz nie śmiałem. Nie wiedziałem wcale co to za kobieta, lękałem się, by nie odgadła przyczyny mego wejścia do magazynu i nie obraziła się.
Była ubraną elegancko, suknia muślinowa, szal indyjski na rogach ozdabiany złotem i kwiatami z jedwabiu, kapelusz ryżowy i jedna tylko bransoletka, ciężki łańcuch złoty, jak wówczas było w modzie.
Wsiadła do swego pojazdu i odjechała.
Jeden z subjektów sklepowych stanął we drzwiach, ścigając oczami powóz i elegancką damę. Zbliżyłem się do niego, prosząc, by mi powiedział nazwisko tej kobiety.
— Jestto panna Małgorzata Gautier — odpowiedział.
Nie śmiąc się go pytać o adres, odszedłem.
Wspomnienie tej prawdziwej wizyi nie opuściło mię od tej chwili, jak wiele innych i wszędzie upatrywałem tej białej kobiety tak królewsko pięknej.
W kilka dni potem, miało miejsce wielkie przedstawienie w Operze komicznej. Poszedłem na nie. Pierwszą osobą, jaką spostrzegłem w loży, była Małgorzata Gautier.
Młody człowiek, z którym byłem, poznał ją zaraz, gdyż rzekł do mnie:
— Patrzno na tę piękną dziewczynę.
W tej chwili Małgorzata skierowała swą lornetkę w naszą stronę, spostrzegła mego towarzysza, uśmiechnęła się do niego i dała mu znak, by przyszedł do niej.
Nie mogłem się wstrzymać, by mu nie powiedzieć:
— Jesteś bardzo szczęśliwy!
— Dlaczego?
— Że możesz odwiedzić tę kobietę.
— Czyś w niej zakochany?
— Nie — odrzekłem rumieniąc się, gdyż nie wiedziałem co na to odpowiedzieć — lecz chciałbym ją poznać.
— Pójdź ze mną, przedstawię cię.
— Zapytaj się jej wprzód o pozwolenie.
— O, nie potrzeba wcale z nią tych ceremonij, chodź!
To, co powiedział, sprawiło mi przykrość. Drżałem przed pewnością, że Małgorzata nie zasługuje na to, com czuł dla niej.
W jednej z książek Alfonsa Karra zatytułowanej: „Am Rauchen“, jest następujący ustęp: pewien mężczyzna idzie za kobietą bardzo szykowną, w której od pierwszego widzenia zakochał się, tak była piękną. Za jedno pocałowanie jej ręki czuje w sobie siłę wszystko przedsięwziąść, wolą wszystko pokonać, odwagą wszystko zrobić. Śmie zaledwie patrzeć na jej nóżki, które odkryła, nie chcąc zabłocić swej sukni. Podczas gdy marzy o tem, co gotów jest uczynić, by posiąść tę kobietę, ona zatrzymuje go na rogu ulicy i pyta się, czy nie chce pójść z nią. Odwraca głowę, przechodzi na drugą stronę ulicy i smutny zamyka się u siebie.
Przypomniałem sobie ten ustęp i gotów będąc do wszelkich poświęceń dla tej kobiety, lękałem się, by mię nie przyjęła zbyt szybko i nie dała mi miłości, którą chciałbym był zapłacić długiem oczekiwaniem i wielkiemi ofiarami. Tacy jesteśmy mężczyźni, jest to bardzo dobrze, że wyobraźnia okala zmysły tą poezyą, że żądze cielesne nikną wobec marzeń duszy.
Wreszcie gdyby mi powiedziano: będziesz posiadał tę kobietę dziś wieczór a jutro zostaniesz zabity, przyjąłbym. Gdyby mi atoli powiedziano: daj dziesięć luidorów a będziesz jej kochankiem, odmówiłbym z płaczem, jak dziecię, które wraz z blaskiem dnia, widzi niknące czarodziejskie zamki nocnego marzenia.
Bądźcobądź jednak, chciałem ją poznać, był to jedyny środek dowiedzenia się, czego się mam trzymać względem niej.
Powiedziałem więc memu towarzyszowi, że obstaję przy tem, by mi pozwoliła się przedstawić sobie i błądziłem po korytarzach, nie chcąc by mnie widziała, co stawiałoby mnie w przykrem położeniu.
Układałem sobie zdanie, jakie miałem jej powiedzieć.
Jakież to szczytne dzieciństwo, ta miłość!
W chwilę potem mój przyjaciel zeszedł.
— Czeka na nas — rzekł do mnie.
— Czy jest sama — zapytałem się.
— Z drugą kobietą.
— Niema mężczyzny?
— Nie.
— Chodźmy.
Mój towarzysz skierował się ku drzwiom teatru.
— Przecież to nie tędy — rzekłem.
— Pójdziemy po cukierki, mówiła mi o nie.
Weszliśmy do cukierni.
Chciałbym był zakupić cały sklep i patrzałem czemby zapełnić pudełko, gdy mój towarzysz zażądał:
— Funt zamrożonych winogron.
— Czy wiesz, że ona je lubi?
— Nigdy nie jada innych cukierków, to znane.
— A — ciągnął dalej, gdyśmy wyszli — czy ty wiesz, jakiej cię kobiecie mam przedstawić? Nie wyobrażaj sobie, że to jaka księżna, to poprostu kobieta utrzymywana, mój kochany, nie żenuj się więc wcale i mów wszystko co ci tylko przez myśl przejdzie.
— Dobrze, dobrze — wyszeptałem, idąc za nim; mówiłem sobie, że idę leczyć się z mej namiętności.
Kiedym wchodził do loży, Małgorzata śmiała się do rozpuku.
Wolałbym, żeby była smutną.
Mój towarzysz przedstawił mnie. Małgorzata skłoniła się lekko głową i rzekła:
— A moje cukierki?
— Oto są.
Biorąc je, spojrzała na mnie. Spuściłem oczy i zarumieniłem się.
Pochyliła się do ucha swej sąsiadki, szepnęła do niej kilka słów i obiedwie wybuchły głośnym śmiechem.
Bez żadnej wątpliwości, ja byłem przyczyną tego śmiechu i pomieszanie moje zdwoiło się. W tym czasie miałem za kochankę małą mieszczkę, bardzo czułą i bardzo sentymentalną, której uczucia i listy melancholijne budziły śmiech we mnie. Rozumiałem przykrość, jaką jej zrobiłem, doświadczając tego teraz i przez pięć minut kochałem ją tak, jak się nigdy nie kocha kobiety.
Małgorzata jadła swe winogrona, nie zajmując się już mną wcale.
Mój towarzysz, nie chcąc mnie zostawiać w tak śmiesznem położeniu, rzekł:
— Małgorzato, nie dziw się wcale, że pan Duval nic do ciebie nie mówi, pani takieś go wzruszyła, że nie może wynaleźć nawet słowa.
— Ja myślę, że dlatego ten pan towarzył ci, żeś się nudził sam przyjść.
— Gdyby to było prawdą — wtrąciłem — nie byłbym prosił Ernesta, by pytał się o pozwolenie przedstawienia mię pani.
— Był to tylko może środek opóźnienia fatalnej chwili.
Ci, którzy żyli z dziewczynami tego rodzaju co Małgorzata, wiedzą dobrze, że mają przyjemność w drażnieniu się z mężczyznami, których widzą po raz pierwszy. Bezwątpienia jestto odwet za upokorzenia, jakie zmuszone są częstokroć znosić od mężczyzn, których widzą codzień.
Chcąc im więc odpowiadać, trzeba być obznajmionym dobrze z ich światem, którego ja nie znałem, zresztą wyobrażenie moje o Małgorzacie wyegzagerowało jej żarty. Nic nie mogło mi być obojętnem ze strony tej kobiety. Więc też wstałem, mówiąc z pewnem wzburzeniem w głosie, czego nie mogłem pokryć:
— Jeśli tak pani myślisz, pozostaje mi tylko prosić ją o wybaczenie za niedyskrecyę i pożegnać panią, zapewniając, że się takowa więcej nie powtórzy — poczem skłoniłem się i wyszedłem.
Zaledwie zamknąłem drzwi, gdy usłyszałem trzeci wybuch śmiechu. Chciałbym był, żeby mnie kto potrącił w tej chwili.
Powróciłem na miejsce.
Podniesiono zasłonę.
Ernest przyszedł także.
— Nie spisałeś się — rzekł do mnie — ma cię za... głupca!
— Cóż powiedziała Małgorzata, kiedym wyszedł?
— Śmiała się, zapewniając mnie, że nic podobnie śmiesznego, jak ty nie widziała. Lecz nie miej się za pobitego, tylko nie traktuj tego rodzaju dziewcząt na seryo. One nie wiedzą, co to jest elegancya i grzeczność, to wiadome, że jeśli się psa zleje wonnościami, niezadowolony z tego, biegnie przewracać się w błocie.
— Wreszcie, cóż mnie to obchodzi? — odrzekłem, usiłując przybrać ton obojętny, już nie zobaczę nigdy tej kobiety i jeśli mi się podobała przed poznaniem, to teraz wcale nie.
— Ba, nie tracę ja wcale nadziei zobaczenia cię kiedyś w głębi jej loży i będę słyszał mówiących, że się rujnujesz dla niej. W końcu masz słuszność, ona jest źle wychowaną, lecz jestto ładna kobieta...
Szczęściem podniesiono kurtynę i mój towarzysz zamilkł. Co grano — nie wiem. Pamiętam tylko, że od czasu do czasu podnosiłem oczy na lożę, którą tak szybko opuściłem, a w której co chwila zmieniały się osoby wizytujących.
Jednakże niepodobna mi było nie myśleć o Małgorzacie. Opanowało mię inne uczucie. Zdawało mi się, że powinienem zapomnieć o niej, mówiłem sobie, że jeśli wydam to co posiadam, będę miał tę dziewczynę i nabędę praw do miejsca przed chwilą opuszczonego.
Przed ukończeniem widowiska, Małgorzata i jej towarzyszka opuściły lożę.
Pomimowoli i ja to uczyniłem.
— Odchodzisz? — spytał się Ernest.
— Tak jest.
— Dlaczego?
W tej chwili spostrzegł, że loża jest próżną.
— Idź, idź — rzekł — i życzę ci szczęścia.
Wyszedłem.
Usłyszałem na schodach szelest sukni i szmer głosów. Cofnąłem się na bok i ujrzałem, nie będąc widzianym, obiedwie kobiety i dwóch młodych ludzi, którzy im towarzyszyli.
Pod kolumnadą teatru, zbliżył się do nich służący.
— Powiedz woźnicy, by zaczekał przed „Café-Anglais” — rzekła Małgorzata — pójdziemy tam pieszo.
W kilka minut później, błądząc po bulwarze, ujrzałem w oknie jednego z większych gabinetów restauracyi, Małgorzatę wspartą o krzesło i obrywającą liście od swoich kamelij.
Poszedłem do „Maison d’Or” i z salonu pierwszego piętra, miałem ciągle na oku owe okno.
O pierwszej godzinie zrana, Małgorzata wsiadła do powozu wraz z trzema towarzyszącemi jej osobami.
Wziąłem kabryolet i jechałem za niemi.
Powóz zatrzymał się na ulicy d’Antin № 9.
Małgorzata wysiadła i weszła sama do siebie.
Był to zapewne wypadek, lecz ten wypadek uszczęśliwił mnie.
Odtąd spotykałem często Małgorzatę w teatrze, lub na polach Elizejskich. Zawsze w niej ta sama wesołość — we mnie zawsze to samo wzruszenie.
Tymczasem minęło dwa tygodnie, w których całkiem jej nie widywałem. Spotkawszy się z Gastonem, zapytałem się o nią:
— Biedna dziewczyna, jest bardzo chora, odpowiedział.
— Cóż jej jest?
— Ma słabe piersi a takie życie, jak ona pędzi, nie przyczynia się wcale do wyleczenia jej z tej choroby; leży w łóżku.
Serce jest dziwnem, uczułem się prawie zadowolonym z tej choroby.
Codzień chodziłem się dowiadywać o jej zdrowie, nie zapisując się jednakże i nie zostawiając biletu. Tym sposobem dowiedziałem się o polepszeniu i wyjeździe jej do Bagnères.
Później, z upływem czasu, wrażenie czy wspomnienie poczęło się powoli zacierać w mym umyśle. Podróżowałem, stosunki, przyzwyczajenia, zajęcia, weszły na miejsce tej myśli i wspominając sobie o tym wypadku, widziałem w nim jednę z tych namiętnostek, jakie się budzą w młodości, a z których śmiać się przychodzi później.
Przecież nie miałem żadnej zasługi ze zwycięztwa nad tem wspomnieniem, gdyż straciłem z oka Małgorzatę, od chwili jej odjazdu, i jakiem ci powiedział, nie poznawałem jej, gdy przechodziła koło mnie w korytarzu Rozmaitości.
Była zasłoniętą, to prawda, lecz dwa lata wcześniej, żeby nie wiem jak była zasłoniętą, nie potrzebowałbym jej poznawać, bo byłbym odgadł, że to ona.