Dekabryści/Część druga/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Jenerał gubernator Miłoradowicz podjechał do placówki strzelców, wystawionej przed frontem powstańców. W mundurze z haftem złotym, przepasany błękitną wstęgą Andrzeja, w trójkątnym kapeluszu z białym pióropuszem siedział jak przykuty na bystrym wierzchowcu. Przybył na plac prosto z mieszkania, baletowej tancerki Katienki Teleszowej. Na zmiętej jego twarzy, w mięsistych wargach i rozmarzonych oczkach, rozlany był wyraz lekceważenia, jakby zamierzył rozburzyć jednym jękiem cały ten szyk zbrojny.
— Stój! nie najeżdżaj! — krzyknęli mu żołnierze i rozwinęli się w półkole, nastawiając bagnety.
Ruski Bajard, towarzysz Suwarowa, który wyszedł bez jednej rany z trzydziestu bitew, miałby się ulęknąć tych warchołów?
— Dość tego chłopcy! przepuścić! — krzyknął, i pchnął konia galopem z takąże zimną krwią, z jaką bywało trwał pod ogniem paląc łajkę i poprawiając fałdy amarantowego płaszcza.
— Boże wielki! jeszcze nie ulana kula, coby mnie miała trafić, przypomniał dawne przechwałki.
— Cóż wy hrabio? Nie jedźcie! Zabiją was; ostrzegał Oboleński który tu nadbiegł. A proste oczy, prostych ludzi wpiły się w Miłoradowicza, jak stalowe sztychy i zdawały się mówić.
— Ach ty trefnisiu! samochwale, ty fanfaronie.
— Nie bój się — rzekł do Oboleńskiego Miłoradowicz — nie zabiją. Nie zbóje to, nie potwory, a rozbrykane wisusy, głuptasy nieszczęsne. Litować się nad nimi trzeba i rozumu nauczyć.
Mówiąc to układał w wyraz współczucia mięsiste swe wargi. W oczach żołnierzy dostrzegł Golicyn posępną złą zawziętość, czuł, że jeszcze chwila a wezmą go na bagnety.
— Do nogi broń! — zakomenderował i uchwycił za uzdę konia Miłoradowicza. Radzę odjechać waszej światłości i zostawić w spokoju żołnierzy.
Koń kręcił głową, wspinał się i narowił, ostry rzemień, wpijał się w palce Oboleńskiego, który jednak bolu nie czuł i nie puszczał uzdy.
Adjutant Miłoradowicza, młodziutki porucznik Baszucki, podbiegł w tej chwili ze ściągniętą od lęku twarzą i stanął obok wierzchowca.
— Powiedzcie wy przynajmniej hrabiemu panie poruczniku, żeby odjechał ztąd bo go zabiją; zwrócił się do niego Oboleński. W odpowiedzi porucznik, wzruszył tylko beznadziejnie ramionami.
Lecz Miłoradowicz nie widział już nic i nie słyszał. Spłoszona klacz, rwąc się naprzód targnęła uzdą tak silnie, że Oboleński wypuścił ją z rąk. Jeździec ruszył cwałem w środek wystawionej placówki, która rozstąpiła się przed nim i znalazł się przed frontem buntowników.
— Dzieci! — zaczął Miłoradowicz, przygotowaną z góry przemową, z dobrotliwą pewnością siebie starego ojca komendanta. Widzicie moją szpadę? wyryty na niej napis: »Druhowi memu Miłoradowiczowi«. A wiecie kto mi ją dał? Sam wielki książę Konstanty Pawłowicz. I jakże to wy myślicie, że mógłbym go zdradzić, jego, mego przyjaciela i że was oszukuję?
Zwolna przeciskał się tymczasem Kachowski, przez szeregi żołnierzy i zatrzymał się o parę kroków zaledwie od Miłoradowicza. Lewą rękę oparł na rękojeści kindżała zatkniętego za czerwony pas.
Oboleński zauważył, że z dwóch pistoletów, które miał wpierw za pasem Kachowski, został już tylko jeden i że trzyma on prawą rękę zasuniętą pod kożuchem.
— Czyż niema to między wami starych żołnierzy Suwarowa — przemawiał dalej Miłoradowicz, czy zebrali się tu tylko sami smarkacze i cywilne kanalie, zakończył spoglądając na Kachowskiego, a ten przysłuchiwał się niby uważnie i patrzył mu prosto w oczy. Od wzroku tego straszno się zrobiło Oboleńskiemu i prawie nie zdając sobie sprawy co robi, wyrwał bagnet od stojącego obok żołnierza i kłuć począł ostrzem wierzchowca Miłoradowicza. Kachowski spojrzał na niego i Oboleński czuł na sobie drwiący jego uśmieszek. Koń spiął się dęba, a równocześnie usłyszał Miłoradowicz, znany dobrze trzask, niby wysadzenie korka od butelki szampana. »Otóż macie«, lecz nie zdążył już dodać »jeszcze nie ulana ta kula, od której mi zginąć przyjdzie«.
W białym obłoczku dymu, mignęła mu w oczach biała spódniczka baletowej tancerki i dwie różowe nóżki z pod białej spódniczki, niby dwa różane pączki tryskające z rozkwitłego pęka białego kwiatu. Wydęły się mięsiste wargi starego młodzika, jak bywało w ostatnim akcie baletowego widowiska, gdy klaszcząc z całej siły w dłonie, wołał: »Fora! Teleszowa! bis!« Pocałunek powietrzny, posłała mu od sceny Katienka i opadła czarna kurtyna. Odrzucił ręce, zadrgał parokrotnie, jak pajac ciągniony na nitce — i zwalił się z konia. Kapelusz z piórami spadł mu z głowy, odsłaniając rzadkie kosmyki farbowanych włosów, na błękitnej wstędze Andrzeja, sączyła się czerwona struga. Oboleński czuł, że ostrze bagneta, który trzymał zatapia się w żywe ciało, chciał wyjąć lecz nie mógł, bo zawadziło o coś. Dopiero gdy rozpłynął się obłoczek wystrzałowego dymu, spostrzegł, że Miłoradowicz padając, natknął się na sztych jego bagnetu, który wsadził mu się w plecy między żebra. Z natężonym wysiłkiem, wydobył wreszcie ostrze z rany.
— Co za ohyda! — wymyślał z boleśnie ściągniętymi rysami, całkiem tak, jak w dniu pojedynku ze Swininem.
W tem! zagrzmiała z czworoboku salwa karabinów, a na placu rozległ się radosny okrzyk — Ura! Konstanty!« Radowano się bo tłum pojął, że teraz dopiero zaczyna się naprawdę, że przestąpili próg przelewając krew. Kachowski wrócił do czworoboku i jak poprzednio przeciskał się ukradkiem przez szeregi. Skoro usłyszał krzyki i strzały, podniósł głowę i spojrzał jakby zdziwiony, lecz opuścił ją znów pogrążając się w zwykłą zadumę.
— Ten się przed niczem nie cofnie — pomyślał Oboleński i jeśli car wyjdzie nie da mu pardonu.