Dekabryści/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Od Piotra zaczyna się w Rosyi rewolucja, która trwa po dziś dzień.
Słowa te Puszkina, wypowiedziane do Pestla, przyszły na myśl Golicynowi, gdy rankiem 14 grudnia, wyszedłszy na plac senacki, spojrzał na pomnik Piotra.
Pochmurny ranek, cichy, senny, mglisty, namyślać się zdawał w co się ma obrócić: w mróz czy w odwilż? Admiralska »igła« wpiła się w niskie obłoki, niby w watę. Mostki na Newie szły ku białej ścianie i zdawać się mogło, że tam za Newą niema już nic prócz mgły i białej pustki, że tam jest kraniec nieba i ziemi, wogóle koniec świata i że w tą białą, odległą pustkę skoczyć chciał spiżowy jeździec na spiżowym rumaku. Golicyn spacerował tam i napowrót po bulwarze nadbrzeżnym, spoglądając na pusty plac, a obaczywszy idącego Puszczyna zbliżył się do niego.
— Zdaje się o ósmej? — rzekł.
— Tak o ósmej.
— A już dziewiąta i nikogo niema.
— Nikogo.
— Gdzież się podzieli?
— Nie wiem.
— A cóż Rylejew?
— On lubi długo spać.
— Otóż to właśnie, bylebyśmy nie przespali wolności Rosyi. — Zaczęli razem spacerować, czekając czy kto nie nadejdzie, lecz nie było nikogo.
— Ja już pójdę — rzekł Puszczyn.
— A dokąd? — spytał Golicyn.
— Do domu — odparł Puszczyn i odszedł, a Golicyn spacerował dalej tam i napowrót.
Baba w zamarzłej odzieży, z twarzą zsiniałą od zimna, płukała bieliznę w przerębli. Stary latarnik spuścił na bloku latarnię ze słupa, obryzganego jeszcze letniem błotem i nalewał konopnego oleju do blaszanej lampki. Wędrowny przekupień rozkładał na skrzyni miętowe cukierki w kształcie rybek białych i różowych i karmelki, ulane w postaci żółtych i czerwonych kogucików. Chłopak z mleczarni, w brudnym fartuchu, z pustym koszykiem na głowie, wpatrywał się natrętnie w Golicyna, wiedząc może z doświadczenia, że tam, gdzie taki pan wyczekuje, nadejść może za chwilę i dama. Ta ciekawość malca dokuczyła Golicynowi tak, że zeszedł z Nadbrzeżnej na admiralski bulwar.
I tam jednak skoro zaczął chodzić po jednej stronie chodnika, ukazał się z drugiej strony jegomość w czarnych okularach i dziwacznym płaszczu, który spoglądał na niego tak, jakby chciał zapytać: »No cóż będzie, co?«, a potem mijając go powtórnie, jakby odpowiadał: »Co będzie, to będzie, a pogapimy się«.
— Szpieg! — pomyślał Golicyn — i skręcił za węgieł, a znalazłszy ławeczkę, usiadł na niej i przyczaił się.
— Dawniej kupisz bywało, bułkę za kopiejkę i miałeś co jeść na dwa dni, a teraz i z dziewięciu kopiejkami do straganu nie przystępuj — targowała się żebraczka z przekupką, handlującą kołaczami, posyłając w stronę Golicyna miłosierne spojrzenia dla wzbudzenia jego współczucia. A nad głową jego na bezlistnym sęku rozdziawiła wrona czarny dziób, w którym czerwieniło się coś, jak krew i krakała.
Zrobiło mu się nagle dziwnie smutno, ciężko, ckliwie i zimno, wstał więc i przeszedłszy admiralski plac, wstąpił do kawiarni Loreda na rogu Newskiego, tuż obok domu głównego sztabu. Tu paliły się jeszcze lampy, bo światło dnia słabo tylko przenikało przez parterowe okna. Gorąco było od napalonych pieców, pachło kawą i świeżym chlebem. Z sąsiedniego pokoju dochodził stuk kul bilardowych. Golicyn usiadł przy stoliku i kazał sobie polać herbaty. Tuż obok, dwóch młodych urzędników czytało na głos manifest o wstąpieniu na tron cara Mikołaja.
— Ogłaszamy wiernym poddanym naszym, że w skrusze serca i korząc się przed wyrokami Przedwiecznego, złożyliśmy przysięgę starszemu bratu naszemu, cesarzewiczowi Konstantemu Pawłowiczowi, jako prawnemu podług ustaw następcy na tron wszechrosyjski.
Gdy doszli do ustępu o zrzeczeniu się korony przez Konstantego i powtórnej przysiędze, czytający zatrzymał się.
— Czy zrozumieliście? — spytał donośnym szeptem, którego Golicyn nie mógł nie słyszeć.
— Rozumiem — odparł drugi. — Ileż tu wreszcie będzie tych przysiąg? dziś jednemu, jutro drugiemu, pojutrze może trzeciemu.
— Wzywamy wszystkich wiernych poddanych naszych do zjednoczenia się z nami w gorących modłach do Najwyższego, by raczył wesprzeć nas w zamiarach naszych wstąpienia w ślady opłakiwanego przez nas monarchy, jakby panowanie nasze było dalszem przedłużeniem jego rządów.
— Rozumiem to.
— Rozumiem: »Nanizałeś wątku«.
I znów od początku...
— To także szpiegi — pomyślał Golicyn i odwrócił się od nich, a wziąwszy do rąk poszarpany egzemplarz książki »O cnotliwych zamiarach« udał, że czyta. Po chwili wszedł, pobrzękując szablą, chorąży konnej gwardyi i zamówił u sklepowej Francuski funt cytrynowych karmelków. Golicyn poznał w nim kniazia Aleksandra Odojewskiego, a przywitawszy się z nim, odprowadził go na stronę.
— Skąd ty?
— Z nocnej służby, w zimowym dworcu siałem na warcie całą noc.
— No i cóż?
— A nic, tylko że hrabia Miłoradowicz był u cesarza z raportem, że wszystkie pułki powracają od przysięgi. Całe wojsko przysięgło, a można powiedzieć, że i miasto, bo do cerkwi przecisnąć się nie podobna. Hrabia Miłoradowicz wesół, jak solenizant, zaprasza wszystkich na pierog do dyrektora teatru Majkowa, a ztamtąd do baletnicy Teleszowej.
— A cóż ty myślisz Sasza?
— Nic nie myślę. Już jeżeli wojskowy gubernator zaprasza na pierog do tancerki baletowej, to widocznie bezpieczeństwo panuje w mieście.
Francuzka podała Odojewskiemu funt karmelków przewiązany różową wstążeczką.
— Gdzie idziesz stąd? — pytał go Golicyn.
— Do domu.
— Po co?
— Będę leżał na kanapie i smoktał karmelki — odpowiedział Odojewski, nic mędrszego nie wymyślę.
Uścisnął rękę Golicyna i wyszedł. Golicyn zaś został i usiadł znów przy stoliku. Znużony, był senny, powieki mu ciężyły, oczy zamykały się same.
— Byleby nie zaspać!
I zdało mu się, że cały pokój wypełnia biała wata, a poza nią kryje się Marynka. — Wołał ją, lecz słyszeć nie mogła, bo wata wszystko zagłuszała, a tylko siedząca nad nim czarna wrona rozdziawiała dziób, w którym czerwieniło się coś podobnego krwi i krakała mu nad uchem: Nic z tego! nic z tego nie będzie.
Lecz oto zbudził się od nagłej wrzawy. Wszyscy zerwali zię i pobiegli do okien, by patrzyć na ulicę; lecz okna były nizkie, prawie równo z ziemią, więc widać przez nie było tylko nogi biegnących ludzi.
— Co się stało. Zabili kogo?
— Ograbili?
— Pożar?
— Bunt!
Golicyn porwał się także i omal kogoś z nóg nie zwalił, wybiegając na ulicę.
— Bunt! bunt! — posłyszał okrzyki wśród biegnącego tłumu, z którym się złączył i biegł razem za róg Newskiego, przez plac admiralski, ku Grochowej.
— Ach! bieda! bieda!
— Cóż takiego?
— Gwardya buntuje się, nie chce przysięgać Mikołajowi Pawłowiczowi.
— Kto z Mikołajem tego rąbią i sieką, a tych, co za Konstantym, wloką ze sobą.
— A któż jest cesarzem?
— Mikołaj Pawłowicz.
— Konstanty Pawłowicz.
— Niema wcale cara!
— Ach! bieda! bieda!
Dobiegłszy do Grochowej, Golicyn posłyszał zdaleka bicie w tarabany i głuchą wrzawę głosów, podobną huczeniu nadlatującej wichury, coraz bliżej, bliżej, aż naraz ziemia zadudniała od tysiącznych stóp, powietrze zadrżało od krzyków ogłuszających.
— Ura! ura! ura! Konstanty!
Pochylony wprzód, jakby padając, z nastawionymi bagnetami, pędził batalion leibgwardyi moskiewskiego pułku z rozwiniętym sztandarem, prosto przed siebie, jak do ataku, jakby zamierzał zdobywać szturmem niewidzialną fortecę.
— Ura! ura! ura! krzyknęli żołnierze z zapamiętaniem, a usta mieli otwarte, oczy wyszłe na wierzch, szyje wyciągnięte z naprężonemi żyłami, jakby ten krzyk, który podnieśli, był dla nich niesłychanym wysiłkiem, jakby się równał podźwignięciu niezmiernego ciężaru. A niskie, brudno-żółte domki Grochowej ulicy, patrzyły na to niezwykłe widowisko, niby starzy urzędnicy petersburscy, którymby pokazano koniec świata.
Tłum biegł razem z żołnierzami. Ulicznicy gwizdali, piszczeli i brykali jak maleńkie czarty, a trzy wielkie czarty trzej sztabs-kapitanowie, biegli przed batalionem. Byli to: Aleksander i Michał Bestuzewowie i Sczepin Rostowski. Bestuzewowie zatknęli na ostrzach obnażonych szpad swe kapelusze z piórami, a Rostowski wymachiwał olbrzymią szablą, którą zarąbał już na śmierć trzech ludzi. Potykając się i plącząc w połach płaszcza Golicyn biegł z nimi trzymając w ręku opadłe z nosa okulary i krzyczał jak wszyscy bez opamiętania.
— Ura! Konstantyn.
Z Grochowej zawrócili na lewo, obok domu Łobanowa i parkanu Izaaka i wpadli na plac Senacki; tu zatrzymali się przy pomniku Piotra i ustawili się w bojową kolumnę frontem do admiralicyi, a tyłem do Senatu. Wystawili placówkę strzelców wywiadowczych, a w środku kolumny ustawili rozwinięty sztandar, dokoła którego skupili się wszyscy obecni tu członkowie tajnego związku. Podobne to było do igraszek olbrzymów, ogromne i straszne jak śmierć, a śmieszne przytem i niewinne jak chłopięca swawola.
Aleksander Bestuzew, wszedł za kratę pomnika i pochyliwszy się do postumentu, pisać coś zaczął ostrzem swej szpady.
— Co ty robisz! — spytał go Odojewski.
Na skały Piotrowej granicie
Wolności ostrzę oręże.
Zadeklamował patetycznie Bestuzew.
— I czego chmurzysz się Golicyn, zauważył Odojewski — Bestuzew chciał cały pułk zbuntować; a że lubi trochę pozować, to i cóż? my to wszyscy lubimy, a mimo to jesteśmy zuchy.
Kniaź Szczepin, ochłonąwszy z poprzedniego szaleństwa, osłabł, ociężał i przysiadłszy na kamieniu, oglądał uważnie swoje ręce w rękawiczkach, splamionych krwią. Próbował je zdjąć, lecz przylepły od krwi — więc podarł je zrzucił z rąk i tarł dłonie śniegiem, aby zmyć krew.
— Wszystko będzie dobrze, powtarzał Odojewski słowa Oboleńskiego, o i to jest dobrze, rzekł do Golicyna, ukazując na Szczepina.
— Tak jest, bez tego nie można, odparł ten, a rzekłszy te słowa obejrzał się mimo woli na Kachowskiego.
W prostym kożuchu, obwiązanym czerwonym pasem, za który zatknięty był sztylet i dwa pistolety, Kachowski wyglądał jak zawsze, z twarzą chudą, o rysach dziwnie ciężkich, prawie że kamiennych i żałosnych oczach chorego dziecka. Poczuł on na sobie wzrok Golicyna i coś jakby drgnęło w tej kamiennej twarzy, jakby się chciało odsłonić, lecz natychmiast odwrócił się posępny. »Nie z wami, ja nie z wami. Nie byłem z wami nigdy i nie będę« przypomniały się Golicynowi wczorajsze słowa Kachowskiego i zrobiło mu się naraz nieskończenie żal samotnika, nad którym uczuł litość do nie zniesienia bolesną.
— A ot i Rylejuszka; zmęczył się biedak, zmordował, ściskał go Golicyn z osobliwą czułością, bo czuł się wobec niego winnym z powodu podejrzenia, że prześpi sprawę, a on tymczasem od wczesnego ranka miotał się po koszarach i werkach, chcąc nazbierać żołnierzy, nic nie wskórał i wrócił z pustemi rękami.
— Mało nas! Golicyn, och, jak mało.
— To nic, w każdym rasie trzeba było zacząć, przypomniał Rylejewowi, właśnie jego słowa.
— Tak! Trzeba było choć na minutkę, jesteśmy wolni, zawołał Rylejew.
— A gdzieś Trubecki? Przypomnieli sobie nagle.
— Czort jego wie, przepadł, jak pod ziemię skrył się.
— Zląkł się widocznie i przepadł.
— Jakże tak można panowie, czyż możemy zaczynać bez dyktatora, zafrasował się Rylejew.
Tu za stalowym murem bagnetów bezpiecznie było jak w fortecy, a przytem zacisznie i ciepło od mnogich oddechów ludzkich. Od żołnierzy szedł zapach koszarowy razowego chleba, tytoniu i siermieżnego sukna; paniczyk Odojewski woniał przednią perfumą z parmeńskich fiołków, a mieszanina tych dwóch zapachów wydała się Golicynowi symbolem zjednoczenia.
Członkowie tajnego związku ściskali się, całowali po trzykroć, jak na Wielkanoc. Twarze ich były tak zmienione, że patrzyli na siebie, jakby oglądając się po raz pierwszy. Mówili pospiesznie, porywczo, przerywając sobie wzajemnie, często bez związku, jak w malignie, lub pijanem odurzeniu.
— No cóż, Saszka! Dobrze idzie, nieprawda? — pytał Golicyn Odojewskiego, który nie zdążył dojść do domu z kawiarni, gdyż po drodze dowiedział się o buncie i natychmiast przybiegł na plac.
— Doskonale, Golicyn! Wspaniale! Nigdy się nie spodziewałem, że tak świetnie pójdzie — odparł Odojewski, poprawiając szynel, przyczem wypadła mu z kieszeni paczka, obwiązana różową wstążeczką.
— No cóż! Może będziesz teraz podły! na kanapie leżał i karmelki smoktał — rozśmiał się Golicyn, a w duszy pomyślał: »Ożenię się z Marynką, stanowczo się ożenię«. Co ja bredzę? — próbował się opamiętać — zginę zapewne za chwilę; no tak, ale jeśli nie zginę, to się ożenię.
Zbliżył się także Puszczyn, z którym pocałowali się trzykrotnie, jak na Wielkanoc.
— A jednak zaczęło się, Puszczyn, a tyś mówił, że przed dziesięciu laty ani pomyślić.
— No, byśmy zaczęli bez pomyślenia.
— I może źle wyszło?
— Owszem, dobrze.
— Wszystko będzie dobrze! Wszystko będzie dobrze! — powtarzał Oboleński, także trochę odurzony, lecz z tak jasnym uśmiechem na twarzy, że patrząc na niego, wszystkim się robiło w duszy jasno.
A Wilhelm Küchelbeker, dłngi, niezgrabny, podobny do postrzelonej czapli, opowiadał wszystkim, jak go po drodze na plac dorożkarz przewrócił z saniami.
— Potłukłeś się?
— Nie! Prosto w śnieg, miękko, byle pistolet nie zamókł.
— Niby ty umiesz strzelać?
— Mierzył do wrony, a trafił w krowę.
— Jakie ty miewasz dziwne przygody, Kuchla!
— Śmieją się, żeby nie płakać z radości — pomyślał Golicyn i pobiegł rozgorączkowany, by miotać się po całem mieście, szukając Trubeckiego.
— Nie wydali żadnych rozporządzeń, spędzili jak baranów na plac, a sami się kryją, warknął Kachowski.
Wszyscy zamilkli nagle zbudzeni z upojenia i wszystkim przebiegł po sercu, chłodny dreszcz. Nie wiedzieli co począć. Zebrali się tu o jedenastej; na admiralskiej wieży wybiła dwunasta, a nie było jeszcze widać żadnego przeciwnika, jak gdyby wszystkie władze wymarły. Zamierzali zaskoczyć senatorów, lecz okazało się, że ci już o ósmej z rana złożyli przysięgę i przejechali się do zimowego pałacu na nabożeństwo. Żołnierze w mundurach tylko bez płaszczy, ziębli i rozgrzewali się winem zaprawnym korzeniami, przestępowali z nogi na nogę, lub bili się rękami po ramionach; po za tem stali tak spokojnie, że przechodnie myśleli, że to wojskowa parada. Golicyn chodził wzdłuż frontu, przysłuchując się rozmowom żołnierzy.
— Konstantyn Pawłowicz, sam tu jedzie z Warszawy.
— Na czwartej stacyi od Narwi, stoi z korpusem polskim, dla wytępienia tych, co przysięgać będą Mikołajowi Pawłowiczowi.
— Inne pułki, także odmówią przysięgi.
— A jeśli on tu nie przyjdzie, to my do niego pójdziemy i na rękach przyniesiem.
— Ura! Konstanty. Tem kończyło się wszystko, a gdy pytano ich dlaczego nie przysięgają, odpowiadali:
— My podług sumienia.
Między prawym frontem czworoboku, a parkanem cerkwi Izaaka, tłoczył się tłum cywilnych; Golicyn wszedł między nich i także nasłuchiwał.
W tłumie byli chłopi, rzemieślnicy, mieszczanie, kupcy, służba, urzędnicy i ludzie niewiadomego zawodu, dziwnie odziani, jakby się umyślnie przebrali. Mieli więc na sobie płaszcze pańskie, a chłopskie czapki, albo też półkożuszki chłopskie, a do tego wysokie kapelusze, czarne fraki i zgrzebne koszule z czerwonemi szarfami zamiast pasów. Jeden z nich miał twarz całą umazaną sadzą jak kominiarz.
— Taki kmotr, figurą jest w policyi, to sobie pysk osmolił, aby go nie poznali. Objaśnił ktoś Golicyna.
— Czarny pysk ale sumienie białe. Nie sztuka polubić białego, pokochaj mnie i czarnym bo być białym każdy potrafi; odcinał się czarno gęby, szczerząc zęby białe jak u Negra. Wielu miało broń, stare zardzewiałe szable, noże, siekiery, rydle i żelazne drągi, takie jakich używają stróże do rąbania lodu, a także i zwykłe dębczaki, jak w czasach Puhaczewszczyzny. A ci co przyszli z gołemi rękami, wyrywali koły z Isakowskiego parkanu, albo kamienie z bruku, zbrojąc się czem kto mógł.
— Widząc to bezładne barbarzyństwo i ucisk prostego narodu, cesarz Konstanty Pawłowicz, postanowił to wszystko uporządkować; przemówił chudy rzemieślnik, z wynędzniałą, złą i mądrą twarzą — ubrany w zatłuszczony kaszkiet i drelichowy paskowany kubrak przepasany rzemiennym pasem.
— Po dwie skóry z nas zdzierają, przeklęci — syczał gniewnie bezzębny sługa dworski, staruszek w bajowej dworskiej katanie z kilku pelerynkami.
— Ciężko żyć ludziom, w całem ruskiem carstwie, oj tak! tak! biadała baba czerwona jak burak, z grubym ręcznikiem pod pachą, widocznie wyszła co tylko z łaźni, a przy niej dziewczynka z wyłupiastemi oczyma, w długim matczynym kaftanie, otwierała szeroko buzię i słuchała chciwie, jakby coś rozumiejąc.
— Panowie szlachta, najgorsi w świecie padlecy! — zawołał ktoś w tłumie.
— Przeżyli już oni swoje piękne czasy, to też on ich teraz wytrzebi.
— Nie długie im już panowanie, nie dziś to jutro, krew z nich strumieniem pociecze.
— Wolność! dzieci wolności! — zakrzyknął ktoś, a wszyscy w tłumie, jak jeden mąż, odkryli głowy i przeżegnali się.
— Sam on już idzie rozprawić się z nimi, już niedaleko.
— Ale gdzie tam! wzięli go pod straż, w kajdany zakuli i wywieźli.
— Ach ty nasz biedaku serdeczny!
— Nie bójcie się, już my go odbijemy.
— Idą już! idą! posłyszał Golicyn i obejrzawszy się, zobaczył od strony admiralskiego bulwaru, nadjeżdżającą gwardyę konną. Jeźdźcy w stalowych hełmach i pancerzach, postępowali zwolna, ostrożnie jakby skradając się, jadąc po trzech w szeregu.
— Widzicie! Lezą jak senne muchy, nie do smaku biedaczkom, śmiano się w tłumie.
— No! Bogu chwała, zaczyna się.
Jenerał gubernator Miłoradowicz podjechał do placówki strzelców, wystawionej przed frontem powstańców. W mundurze z haftem złotym, przepasany błękitną wstęgą Andrzeja, w trójkątnym kapeluszu z białym pióropuszem siedział jak przykuty na bystrym wierzchowcu. Przybył na plac prosto z mieszkania, baletowej tancerki Katienki Teleszowej. Na zmiętej jego twarzy, w mięsistych wargach i rozmarzonych oczkach, rozlany był wyraz lekceważenia, jakby zamierzył rozburzyć jednym jękiem cały ten szyk zbrojny.
— Stój! nie najeżdżaj! — krzyknęli mu żołnierze i rozwinęli się w półkole, nastawiając bagnety.
Ruski Bajard, towarzysz Suwarowa, który wyszedł bez jednej rany z trzydziestu bitew, miałby się ulęknąć tych warchołów?
— Dość tego chłopcy! przepuścić! — krzyknął, i pchnął konia galopem z takąże zimną krwią, z jaką bywało trwał pod ogniem paląc łajkę i poprawiając fałdy amarantowego płaszcza.
— Boże wielki! jeszcze nie ulana kula, coby mnie miała trafić, przypomniał dawne przechwałki.
— Cóż wy hrabio? Nie jedźcie! Zabiją was; ostrzegał Oboleński który tu nadbiegł. A proste oczy, prostych ludzi wpiły się w Miłoradowicza, jak stalowe sztychy i zdawały się mówić.
— Ach ty trefnisiu! samochwale, ty fanfaronie.
— Nie bój się — rzekł do Oboleńskiego Miłoradowicz — nie zabiją. Nie zbóje to, nie potwory, a rozbrykane wisusy, głuptasy nieszczęsne. Litować się nad nimi trzeba i rozumu nauczyć.
Mówiąc to układał w wyraz współczucia mięsiste swe wargi. W oczach żołnierzy dostrzegł Golicyn posępną złą zawziętość, czuł, że jeszcze chwila a wezmą go na bagnety.
— Do nogi broń! — zakomenderował i uchwycił za uzdę konia Miłoradowicza. Radzę odjechać waszej światłości i zostawić w spokoju żołnierzy.
Koń kręcił głową, wspinał się i narowił, ostry rzemień, wpijał się w palce Oboleńskiego, który jednak bolu nie czuł i nie puszczał uzdy.
Adjutant Miłoradowicza, młodziutki porucznik Baszucki, podbiegł w tej chwili ze ściągniętą od lęku twarzą i stanął obok wierzchowca.
— Powiedzcie wy przynajmniej hrabiemu panie poruczniku, żeby odjechał ztąd bo go zabiją; zwrócił się do niego Oboleński. W odpowiedzi porucznik, wzruszył tylko beznadziejnie ramionami.
Lecz Miłoradowicz nie widział już nic i nie słyszał. Spłoszona klacz, rwąc się naprzód targnęła uzdą tak silnie, że Oboleński wypuścił ją z rąk. Jeździec ruszył cwałem w środek wystawionej placówki, która rozstąpiła się przed nim i znalazł się przed frontem buntowników.
— Dzieci! — zaczął Miłoradowicz, przygotowaną z góry przemową, z dobrotliwą pewnością siebie starego ojca komendanta. Widzicie moją szpadę? wyryty na niej napis: »Druhowi memu Miłoradowiczowi«. A wiecie kto mi ją dał? Sam wielki książę Konstanty Pawłowicz. I jakże to wy myślicie, że mógłbym go zdradzić, jego, mego przyjaciela i że was oszukuję?
Zwolna przeciskał się tymczasem Kachowski, przez szeregi żołnierzy i zatrzymał się o parę kroków zaledwie od Miłoradowicza. Lewą rękę oparł na rękojeści kindżała zatkniętego za czerwony pas.
Oboleński zauważył, że z dwóch pistoletów, które miał wpierw za pasem Kachowski, został już tylko jeden i że trzyma on prawą rękę zasuniętą pod kożuchem.
— Czyż niema to między wami starych żołnierzy Suwarowa — przemawiał dalej Miłoradowicz, czy zebrali się tu tylko sami smarkacze i cywilne kanalie, zakończył spoglądając na Kachowskiego, a ten przysłuchiwał się niby uważnie i patrzył mu prosto w oczy. Od wzroku tego straszno się zrobiło Oboleńskiemu i prawie nie zdając sobie sprawy co robi, wyrwał bagnet od stojącego obok żołnierza i kłuć począł ostrzem wierzchowca Miłoradowicza. Kachowski spojrzał na niego i Oboleński czuł na sobie drwiący jego uśmieszek. Koń spiął się dęba, a równocześnie usłyszał Miłoradowicz, znany dobrze trzask, niby wysadzenie korka od butelki szampana. »Otóż macie«, lecz nie zdążył już dodać »jeszcze nie ulana ta kula, od której mi zginąć przyjdzie«.
W białym obłoczku dymu, mignęła mu w oczach biała spódniczka baletowej tancerki i dwie różowe nóżki z pod białej spódniczki, niby dwa różane pączki tryskające z rozkwitłego pęka białego kwiatu. Wydęły się mięsiste wargi starego młodzika, jak bywało w ostatnim akcie baletowego widowiska, gdy klaszcząc z całej siły w dłonie, wołał: »Fora! Teleszowa! bis!« Pocałunek powietrzny, posłała mu od sceny Katienka i opadła czarna kurtyna. Odrzucił ręce, zadrgał parokrotnie, jak pajac ciągniony na nitce — i zwalił się z konia. Kapelusz z piórami spadł mu z głowy, odsłaniając rzadkie kosmyki farbowanych włosów, na błękitnej wstędze Andrzeja, sączyła się czerwona struga. Oboleński czuł, że ostrze bagneta, który trzymał zatapia się w żywe ciało, chciał wyjąć lecz nie mógł, bo zawadziło o coś. Dopiero gdy rozpłynął się obłoczek wystrzałowego dymu, spostrzegł, że Miłoradowicz padając, natknął się na sztych jego bagnetu, który wsadził mu się w plecy między żebra. Z natężonym wysiłkiem, wydobył wreszcie ostrze z rany.
— Co za ohyda! — wymyślał z boleśnie ściągniętymi rysami, całkiem tak, jak w dniu pojedynku ze Swininem.
W tem! zagrzmiała z czworoboku salwa karabinów, a na placu rozległ się radosny okrzyk — Ura! Konstanty!« Radowano się bo tłum pojął, że teraz dopiero zaczyna się naprawdę, że przestąpili próg przelewając krew. Kachowski wrócił do czworoboku i jak poprzednio przeciskał się ukradkiem przez szeregi. Skoro usłyszał krzyki i strzały, podniósł głowę i spojrzał jakby zdziwiony, lecz opuścił ją znów pogrążając się w zwykłą zadumę.
— Ten się przed niczem nie cofnie — pomyślał Oboleński i jeśli car wyjdzie nie da mu pardonu.
— Wystaw sobie Komarowski! — mówił cesarz — są ludzie, którzy na nieszczęście noszą ten sam, co ja mundur, a którzy... Urwał, krzywiąc się jednym kątem ust, jak człowiek, którego mocno bolą zęby — a którzy nazywają mnie samozwańcem — skończył z przymusem. Wyraz samozwaniec w ustach rosyjskiego samodzierżcy, poraził dosłownie Komarowskiego, tak że nie znalazł na razie odpowiedzi.
— Łotry! Mruknął tylko, a czując, że to za mało, dołączył do tego całą jeszcze listę rdzennie rosyjskich wyzwisk. Cesarz w mundurze Izmaiłowskiego pułku, bez płaszcza, przepasany wstęgą Andrzeja, tak, jak przybrany był na nabożeństwo, siedział wierzchem na białym koniu, w otoczeniu świty, złożonej z jenerałów i fligiel-adjutantów. Stał tak na czele batalionu lejb gwardyi preobrażeńskiego pułku, który ustawił się kolumną na admiralskim placu, wprost Newskiego. Cisza zimowego dnia pogłębiła się bardziej jeszcze tem, że skutkiem zajęcia przez wojska placów i ulic, ustała w mieście wszelka jazda kołowa. Bliskie głosy dochodziły do słuchu prawie jak w pokoju. Zdala od strony senatu donosiły echa przeciągły, nie milknący gwar podobny do szumu fal, bijących o brzegi, a wśród tego wyróżniały się co pewien czas oddzielne odgłosy, niby gruchot kamieni unoszonych wartkim strumieniem.
— Ura! ra! ra! Zagrzmiały potem salwy karabinowe, a gwar głosów wzmocnił się jeszcze, jakby się przybliżył i znowu gromkie odgłosy.
— Ura! ra! ra!
Jenerał Romarowski spoglądał ukradkiem na cesarza. Pod nisko nasuniętym trójróżnym kapeluszem z czarnymi piórami, twarz Mikołaja pobladła jakąś sino-przejrzystą bladością, a głęboko osadzone ciemne oczy rozszerzyły się.
— Strach ma wielkie oczy, pomyślał niewiadomo dlaczego Komarowski.
— Słyszysz te krzyki i strsały? Zwrócił się do jenerała monarcha, to nic, ja im pokażę, żem nie tchórz.
— Wszyscy podziwiają męstwo waszej cesarskiej mości, a tylko powinnością waszą jest ochraniać drogocenne swe życie dla dobra ojczyzay; odpowiedział Komarowski. Wtedy cesarz uczuł, że nie należało mówić o tchórzostwie. Wciąż wypadał z tonu i brał fałszywą nutę, jak śpiewak ze zdartym głosem lub aktor nie umiejący roli.
Rycerz bez trwogi i skazy, taką rolę należało mu odegrać i z początku grał ją dobrze. »Być może dziś wieczorem nie będzie nas obu na świecie, lecz zginiemy pełniąc swą powinność«, rzekł rano do Benkendorfa, ubierając się. Potem, wydając rozkazy komendantom gwardyjskiego korpusu, dodał surowo.
— Odpowiecie mi głową za spokój w stolicy. Pamiętajcie, że choćbym miał być cesarzem jeden dzień tylko, potrafię dowieść żem godzien tego dostojeństwa. Lecz gdy usłyszał wyraz bunt, serce w nim zamarło, pociemniało mu w oczach i świat zawirował dokoła niego, jak wichura. Miotać się począł, sam nie wiedząc po co, najpierw do głównego odwachu, gdyż zdało mu się, że powstańcy już dobierają się do bram zimowego pałacu i chciał postawić wartę w progu. Potem biegł sam do głównej bramy, gdzie natknął się na pułkownika Chruszczyńskiego, powracającego właśnie z koszar moskiewskiego pułku z głową zranioną, przewiązaną białą opaską.
— Zabierajcie się stąd! ukryjcie się, aby widok krwi nie podrażnił tłumu; krzyczał, machając rękami, choć żadnego tłumu jeszcze nie było. Potem nagle znalazł się sam bez świty na placu przed pałacem, wśród skupionej gromadki przechodniów, do których coś przemawiał, przytaczał ustępy z manifestu i bez przejścia prosić ich zaczął prawie uniżenie.
— Nakryjcie panowie głowy! nakryjcie głowy, bo się zaziębicie. Ludzie ci, krzyczeli ura! padali na kolana, czepiali się poły jego mundura, chwytali za ręce i nogi.
— Ojczulku ty nasz i wrogów twych na strzępy rozerwiem, nie wydamy ciebie!
Jakiś osobnik w lisiem futrze, z twarzą czerwoną i błyszczącą, pchał się do całowania cesarza. Oddech jego cuchnął wódką, a prócz tego szedł od niego jakiś zapach jakby skóry i bardziej jeszcze odrażający niby surowego mięsa. Na tyłach gromadki, rozbijał się jakiś pijaczyna, którego szarpano i bito, lecz który zdążył jeszcze zakrzyknąć: »Ura Konstanty«.
Cesarz odetchnął lżej, wtedy dopiero, gdy zobaczył, że przed bramą zimowego pałacu ustawia się kolumna batalionu lejb-gwardyi przeobrażeńskiego pułku.
Zebrała się wreszcie świta i przeprowadzono konia.
— Dzieci! Moskiewski pułk dopuszcza się swawoli. Wyście zuchy i nie pójdziecie w ich ślady. Czyście gotowi iść za mną gdzie wam każę, zawołał cesarz przejeżdżając przed frontem, zwykłym swym rozkazującym tonem.
— Radziśmy starać się, wasza cesarska mość, odparli żołnierze, nie zbyt skwapliwie i nie zbyt przyjacielsko, lecz Bogu dzięki, że choć tak...
— Naprzód! dywizyon! pół obrotem lewem skrzydło — zakomenderował cesarz i powiódł ich na admiralski plac. Lecz doszedłszy do Newskiego, zatrzymał się nie wiedział co dalej pociąć i postanowił poczekać na raport wysłanego dla wywiadu jenerała Suchozaneta, komendanta gwardyjskiej artyleryi. Wszystko to zdawało mu się chwilami, jakby wizyą gorączkową, gdy zwłaszcza spuścił oczy i zamyślał się, co mu się często zdarzało. Takie chwile zapomnienia nawiedzały go jakby krótkie omdlenia. Przywiódł go do przytomności głos generał-adyutanta Lewaszewa, który nadjechał tu, zaraz po pierwszej wrzawie i strzałach, na senatorskim płacu.
— Hrabia Miłoradowicz ranny! wasza cesarska mość.
— Rana ciężka, prawdopodobnie żyć nie będzie.
— No cóż! sam sobie winien. Dostał za swoje; wzrusżył ramionami cesarz, a cienkie jego wargi skrzywiły się uśmieszkiem, od którego dreszcz poszedł po obecnych.
— O! to nie to co Aleksander Pawłowicz, pomyślał generał Komarowski, ten nam dopiero nada konstytucyę!
— Cóż nam powiecie, Iwanie Onufrowiczu? — zapytał cesarz nadjeżdżającego Suchozaneta.
— Cela va mal sire — zaczął ten. — Bunt rozszerza się, a buntownicy nie chcą słuchać żadnych perswazyj. Wojska, które przysięgły, również są niepewne i mogą przejść w każdej chwili do zbuntowanych, a wtedy wytworzą się niebezpieczne warunki. Raczcie wasza cesarska mość zarządzić sprowadzenie artyleryi — kończył swe doniesienie Suchozanet.
— Więc sam mówisz, że jest krucho?
— Coś robić, niema innego sposobu, trzeba posłać po artyleryę.
Lecz cesarz już nie słuchał. Czuł, że przebiegają mu dreszcze po plecach i dolna szczęka drży, pocieszał się, że to od zimna, lecz wiedział, dobrze, że nietylko od tego. Czuł to samo, co w dzieciństwie, gdy w czasie burzy wsunął głowę pod poduszkę, a dziadźka Lamsdorf wyciągał go za ucho. Sam sobie współczuł. Czego oni wszyscy chcą od niego? co on im zrobił. Ofiarą jest niewinną woli brata. Biedny mały, pauvre diable. Biedny Niks.
Skoro się znów ocknął, przekonał się, że mówi z nim już nie jenerał Suchozanet, a jenerał Wojnow, naczelnik gwardyjskiego korpusu.
— Wasza cesarska mość! W Izmaiłowskim pułku wzburzenie i niepewność.
— Co! Co! co wy mówicie? jak wy śmiecie! — krzyknął na niego cesarz z taką nagłą wściekłością, że ten osłupiał, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. — Miejsce wasze panie nie tu, a tam, gdzie burzą się żołnierze, powierzeni waszej opiece.
— Ośmielam się dodać jeszcze, wasza cesarska mość...
— Milczeć!
— Najjaśniejszy panie!
— Milczeć!
A każdy okrzyk, wychodzący z ust jego, brzmiał wzrastającą wściekłością.
Cesarz wiedział bardzo dobrze, że nie ma powodu gniewać się, lecz nie mógł sobą zawładnąć. Jak ognisty napój ożywczy i wzmacniający, rozlał mu się po żyłach ten nagły gniew. Nie czuł już nikczemnych dreszczyków ani drgania dolnej szczęki i stał się znów rycerzem bez trwogi, samowładcą nie samozwańcem. Zrozumiał teraz, że będzie uratowany, jeśli potrafi rozgniewać się jak należy.
W tej chwili stanął przed nim nieznany mu oficer, w mundurze sztabs-kapitana pułku dragońskiego. Oficer był wysoki, o cerze smagłej, nieco żółtawej, z czarnemi oczyma, czarnym wąsem i czarną opaską na głowie. Stał z szacunkiem, lecz bez uniżenia, a w spokoju jego było, co niweczyło odległość, dzielącą monarchę od poddanego.
— Czego potrzebujesz? — spytał go cesarz, jakby zniewolony, zwracając się ku niemu.
— Ja byłem z nimi, lecz rzuciłem ich i postanowiłem stawić się ze skruchą przed waszą cesarską mością — rzekł spokojnie oficer.
— Nazwisko wasze?
— Jakubowicz.
— Dziękuję wam za spełnienie powinności — rzekł cesarz, podając mu rękę, z właściwym sobie uśmieszkiem, który zakochane w nim damy nazwały demonicznym.
Jakubowicz uścisnął ją.
— Idźcie więc do nich, panie Jakubowski.
— Jakubowicz — poprawił z naciskiem oficer.
— I powiedźcie im, w mojem imieniu, że jeżeli złożą broń, daruję im wszystko.
— Spełnię rozkaz, najjaśniejszy panie, lecz żyw stamtąd nie wrócę.
— Jeśli się boicie?
— Oto dowód, że nie jestem tchórzem i że honor milszy mi nad zranioną głowę — odparł Jakubowicz, unosząc czapkę i ukazując przewiązkę na ranę. Następnie dobył z pochwy szablę i zatknął na niej białą chusteczkę, godło zgody, trzymając ją przed sobą, poszedł na plac senacki, w stronę buntowników.
— Zuch! odezwał się ktoś ze świty. Cesarz nic nie odrzekł i nachmurzył się. Jakubowicz długo nie wracał — wreszcie ukazał się zdaleka biały sygnał. Cesarz nie wytrzymał i pojechał naprzeciw.
— No i cóż? panie Jakubowski.
— Jakubowicz, poprawił znów tamten z tym samym co poprzednio naciskiem. Tłum rozhulał się wasza cesarska mość i nie chce słuchać o niczem.
— Więc czegóż oni chcą?
— Pozwólcie wasza cesarska mość powiedzieć na osobności.
— Strzeżcie się wasza cesarska mość — podszepnął Benkendorf — to jakaś zbójecka morda. Lecz cesarz pochylił się z konia, nakłaniając ucha.
— Ot teraz! możnaby go zabić, pomyślał Jakubowicz.
Nie był tchórzem, i gdyby był postanowił śmierć cesarza, to by się nie zląkł! lecz nie wiedział poco? i za co zabijać. Nieboszczyka cesarza Aleksandra za to, że go w randze nie posunął, ale tego za co? A przytem zdawało mu się, że królobójca musiałby być ubrany czarno i przyjechać na czarnym koniu, i żeby do tego było z paradą, słońce, muzyka, ale tak poprostu zabić, co za przyjemność?
— Proszę, żeby wasza cesarska mość, zechciał sam do nich podjechać, z nikim innym mówić nie chcą.
— A o czemże chcą mówić?
— O konstytucyi — odparł Jakubowicz.
Jakubowicz kłamał, bo nie zaczynał żadnych układów z buntownikami. Skoro go zdaleka dostrzegli, zaczęli krzyczeć: »Podły ty!« i wzięli go na cel, tak, że zaledwie zdążył szepnąć parę słów do ucha Michałowi Bestuzewowi i zaraz uciekł.
— A ty co myślisz? — pytał cesarz Benkendorfa, powtarzając mu do ucha słowa Jakubowicza.
— Kartaczy by im posłać, oto co myślę, — zawołał z oburzeniem Benkendorf.
— Kartaczy albo konstytucyę, pomyślał cesarz, a blada jego twarz pobladła bardziej jeszcze. I znów mrówki mu zaczęły chodzić po plecach, a dolna szczęka zadrżała.
Jakubowicz spojrzał na niego i zrozumiał, że miał słuszność, gdy szepnął do Bestuzewa:
— Trzymajcie się; on się boi.
— Stąd lepiej widać, wejdź tu — zachęcał Golicyna Oboleński, pomagając mu wdrapać się na stos granitowych brył, zwalonych u podnóża pomnika Piotra, dla przebudowy Isakowskiej cerkwi. Golicyn obrzucił wzrokiem plac. Od senatu do admiralicyi, od soboru do nadbrzeżnej i dalej wzdłuż całej rozciągłości Newy, kipiał tłum wielotysięczny. Jednakie, małe, czarne, stłoczone jak ziarnka kawioru głowy, głowy, głowy. Ludzie wisieli na drzewach bulwarowych, na latarniowych słupach, na kołowrotach od studni — tłoczyli się na dachach, na frontonach senatu i galeryach admiralskiej wieży, jak w olbrzymim amfiteatrze wypełnionym szeregami widzów, rozmieszczonych we wznoszącem się półkolu. Niekiedy w dole na placu w jednolicie rozkołysanej fali głów, powstawały miejscowe wiry.
— Co to? — zapytał Golicyn, ukazując na jeden z takich punktów.
— Szpiega widocznie złapali — odpowiedział Oboleński.
Golicyn obaczył człowieka bez czapki, w haftowanym złotem mundurze fligeladjutanckim, z piętnami krwi na białych łosiowych spodniach, biegnącego jakby uciekał.
Niekiedy bezpośrednio po salwie, tłum rozbiegał się, lecz po chwili powracał znów na dawne miejsce, gdyż ciekawość brała górę nad strachem. Wojska, które przysięgły Mikołajowi, okrążały pierścieniem buntowników. Wprost naprzeciw Preobrażeńcy, na lewo Ismaiłowcy, na prawo konni gwardziści, a dalej na nadbrzeżnej, tyłem do Newy, jazdna gwardya finlandzka, konni pionierzy, na ulicy Galernej i u admiralskiego kanału Siemienowcy. Wojska przesuwały się, za niemi fale tłumu, a wśród tych krążeń i ruchów tkwił nieruchomo, jakgdyby oś tego koła, stalowy czworobok z nastawionymi bagnetami. Długo patrzył Golicyn na dwie równe linie, czarnych pałeczek i białych krzyżyków; pałeczki to daszki kaszkietów, krzyżyki rzemienie tornistrów, a między temi dwoma liniami trzecia równa, lecz różnolita, złożona z ludzkich twarzy. Na twarzach tych jedna wspólna myśl, zawarta w pytaniu i odpowiedzi, które słyszał niedawno. »Dlaczego nie przysięgacie? My podług sumienia«. Więc niezachwiana stałość, mężnego czworoboku, to święta moc ludzkiego sumienia. Na skale Piotrowej oparta i jak ona nie dająca się skruszyć.
W środku czworoboku, stali więc członkowie tajnego związku, wojskowi i cywilni, fraczkowi nikczemnego wyglądu, jak ich potem określali kwartalni. Tuż przy nich sztandar pułkowy, z wypełzłym zetlałych nieco szmatek złocisto zielonego jedwabiu; sztandar podziurawiony od kul na polach Borodinu, Kulmu, Lipska, dziś przedstawiający święte godło rosyjskiej swobody. Stał jeszcze stolik obryzgany atramentem, przyniesiony tu z senatu, na którym leżały jeszcze jakieś papiery, być może niedopisany brulion cesarskiego manifestu; obok nich bochenek chleba i flaszka wina.
Po bladem niebie przemknął bladawy przebłysk słońca, a najeżone ostrza zaiskrzyły się na kształt stalowych igieł, na szarem tle granitowego postumentu zamajaczył też rdzawą zielenią bronzowy posąg i ożył na chwilę straszliwem jakiemś życiem wizerunek człowieczy.
— Z nim, czy przeciw niemu? pomyślał znów Golicyn, tak samo jak w czasie powodzi. Co znaczy ten gest prawicy, wyciągniętej nad wzburzoną falą ludzką, jak wpierw nad spiętrzoną falą spienionych wód. Wtedy zatrzymał powódź, czy zahamuje ją i teraz? Czy może oszalały rumak skoczy w otchłań, wraz z oszalałym jeźdźcem?
Wróciwszy w środek czworoboku, przekonał się Golicyn, że gwardya konna gotuje się do ataku na powstańców, a tymczasem Rylejew przepadł, Trubecki się nie pokazał i nie było wogóle żadnej komendy.
— Trzeba wybrać nowego dyktatora, mówili jedni.
— Ale kogo — z niską rangą, bez znanego nazwiska, nikt się nie poważy; troszczyli się inni.
— Oboleński! wyście najstarsi rangą, bierzcie dowództwo.
— Nie panowie! darujcie! wszystko co chcecie tylko tego na siebie nie wezmę.
— Cóż będzie? Patrzcie wszak za chwilę zaatakują nas.
Dwa szwadrony jazdy wystąpiły właśnie z po za ogrodzenia Isakowskiej, i stawiały się w szyk bojowy, tyłem do domu Łobanowa.
Koleski asesor Iwan Iwanowicz Puszczyn, przechadzał się przed frontem czworoboku, w długim cywilnym płaszczu i wysokim kapeluszu, kurząc fajeczkę z takim spokojem, jakby się znajdował w swoim gabinecie na Michałowskiej, lub też w domku Puszkina przy swojskim szeleście drutów od pończochy, poruszanych ręką Aryny Rodjonównej.
— Chłopcy! Czy posłuchacie mojej komendy, spytał żołnierzy.
— Radziśmy starać się wasza wielmożność.
Puszczyn wyciągnął wtedy rękę w zielonej rękawiczce i podniósł ją wysoko, jakby chciał machnąć niewidzialną szablą.
— Do nogi broń. Formuj szyk frontem do kawaleryi.
Pierwsza celna salwa położyć mogła trupem całą jazdę idącą do ataku, lecz Puszczyn nie chcąc doprowadzić odrazu do ofiar wśród ludzi, polecił strzelać w nogi koniom, lub poprzez głowy jeźdźców. Gdy rozprószył się dym, okazało się, że pierwszy atak nie udał się kawaleryi. Przeszkadzała ciasnota, wystający narożnik ogrodzenia, który trzeba było omijać, a najbardziej gołoledź. Konie ślizgały się i padały, a i ludzie szli niechętnie, rozumiejąc, że jazda — nie może atakować z powodzeniem o kilkadziesiąt kroków, gdy ogień karabinów mierzy prosto w pyski końskie.
— I czego tu u dyabła leziecie? Łajali Moskiewscy, pomagając jeźdźcom podnosić się.
— A jak nie leźć, kiedy nas pędzą, a wam bracia Bóg zapłać, żeście przez głowy strzelali, bo inaczej nie wyszlibyśmy żywi; dziękowali konni gwardziści.
— Przechodźcie do nas chłopcy.
— Poczekajcie! Jak się ściemni, to przejdziemy.
— W tył! Równaj się! Zakomenderował dowódca jazdy jenerał Orłow i ustawiać zaczął szyki do nowego ataku. Lecz i drugi atak nie powiódł się. Czworobok zniżył taksamo bagnety, a konie natknąwszy się na ostrza, cofały się w tył, unosząc z sobą jeźdźców. W dodatku tłum zgromadzony za parkanem obrzucać począł jazdę kamieniami, cegłami, polanami. Omal nie zabito w ten sposób jenerała Wojnowa.
Księcia Eugeniuaza Wirtemberskiego obrzucono twardemi śnieżkami, jak dzieciaka. Atak po ataku, jak fala za falą rozbijał się o czworobok, który trwał niezachwiany, niewzruszony i z każdym nowym naciskiem zdawał się krzepnąć, twardnieć. Oparty o skałę Piotrową i sam jak skała niewzruszony. Wtem dały się słyszeć zdala przy wesołej przygrywce wojskowej muzyki gromkie okrzyki:
— Ura! Konstanty!
To trzy i pół roty marynarskiej gwardyi wybiegło z Galernej ulicy pod przewodem porucznika Michała Küchelbekera i sztabskapitana Mikołaja Bestuzewa. Zrównawszy się z Moskiewskimi, ściskali się i całowali.
— Gołąbki wy! Bracia mili, Bóg zapłać, żeście nie zawiedli, nie zdradzili.
— Zjednoczenie armii i floty.
— Górą nasi! Na morzu i na lądzie!
— Bogu chwała, cała Rosya wyszła w pole.
Morska gwardya sformowała nowy czworobok, na prawo od Moskwiczan, tyłem do admiralskiego kanału, frontem do Isakowskiej. I znowu, z przeciwnej już strony, od placu dworcowego, rozległy się okrzyki:
— Ura, Konstanty! Po bulwarze biegli w rozwianych szynelach grenadyerzy, rozproszeni luźnemi gromadkami, w nasuniętych furażerkach, przewieszonych karabinach i ładownicach. Już dobiegli prawie, przesadziwszy stos kamieni, porzucony na rogu Admiralskiej, lecz tu powstało zamieszanie. Komendant pułku Stiurler, biegnący z żołnierzami, prosił ich i zaklinał, żeby wrócili do koszar.
— Chłopcy! To zdrada! Nie słuchajcie podleca — krzyczał równocześnie porucznik Panow, członek tajnego związku, biegnący z drogiej strony obok żołnierzy.
— Wy za kim? — spytał Kachowski, podbiegając do Stiurlera z pistoletem w ręku.
— Za Mikołajem — odparł ten.
Kachowski wystrzelił, Stiurlew chwycił się za bok i pobiegł dalej; ścigali go dwaj żołnierze z bagnetami.
— Wot biej, przeklętego Niemca.
Ostrza bagnetów zatopiły się w jego ciele i Stiurler padł. Grenadyerzy dopadli do Moskiewskich i zaczęły się znów uściski i pocałunki braterskie. Trzeci czworobok sformował się na lewo od pierwszego, frontem do Nadbrzeżnej, tyłem do Isakowskiej. Teraz stało już na placu trzy tysiące wojska i około dziesięciu tysięcy cywilnego tłumu, gotowego na wszystko, gdyby dostał rozkaz, lecz wodza dotąd nie było. Pogoda zmieniła się, powiał od zachodu mroźny wiatr, mróz tężał. Żołnierze bez płaszczy marzli, przestępując z nogi na nogę i bijąc rękami po ramionach.
— Czego my stoim? — sarkali niektórzy. — Nogi zamokły, ręce skostniały, a my stoimy wciąż, jakbyśmy do ziemi przymarzli.
— Pozwólcie Wasza Wielmożność iść do ataku — przemówił gefrejter Labimow do sztabskapitana Michała Bestużewa.
— Do jakiego ataku i gdzie?
— Na wojska! na pałac! na twierdzę! gdziekolwiek, byle tylko zacząć.
— Poczekaj bracie, musimy się doczekać komendy.
— Ech! Wasza Wielmożność, to czekanie zabija sprawę.
— Tak! czekać i stać, to jedno co umiemy, uśmiechnął się szyderczo Kachowski. Cała ta nasza rewolucya jest stojąca.
— Stojąca rewolucya — powtórzył Golicyn z wróżebnem przeczuciem.
— Co się to dzieje? Na jakiego czekamy przeciwnika?
— Nic nie rozumiem całego tego bigosu. Niech mnie zabiją, jeśli co z tego pojmuję.
Taką wymianę zdań pomiędzy dwoma jenerałami podsłuchał wielki książę Michał Pawłowicz, który także nic nie pojmował. Przyjechał on co tylko do Petersburga, wezwany nagląco przez brata Mikołaja z miasteczka Nienali, gdzie popasał w drodze z Warszawy. Zmęczony, głodny, zdrożony, znalazł się niespodzianie na placu w ośrodku rewolucyi, »jak kur w kapuśniaku« podług własnego jego wyrażenia. Skoro po nieudanym ataku kawaleryi władze przekonały się, że nic się nie dokaże siłą i postanowiły użyć perswazyi, książę Michał poprosił cesarza o pozwolenie przemówienia do buntowników. Mikołaj odmówił zrazu, lecz potem zgodził się, machnąwszy ręką, mówiąc posępnie:
— Rób, jak uważasz.
Książę Michał pojechał więc przed front powstańców.
— Jak się macie chłopcy! — krzyknął wesoło i dźwięcznie, jak na paradzie.
— Zdrowia życzymy Waszej Cesarskiej Wysokości — odpowiedzieli równie wesoło żołnierze.
Krzywonogi Miszka, poczciwy mruk. Le bouru bien faisant, jak go nazywano, srogą miał twarz, ale serce miękkie. Raz pijany żołnierzyna, salutował go na ulicy, nie stając na baczność, lecz książę darował mu ten występek, mówiąc:
— Choć pijany a mądry. Tak samo i teraz gotów był wszystko darować buntownikom, za to, że odpowiedzieli mu tak wesoło.
— Zdrowia życzymy...
— Co wyprawiacie dzieci? Coście tu zmalowali — zaczął dobrotliwie, po domowemu. Wielki książę Konstanty Pawłowicz sam się wyrzekł tronu, sam byłem świadkiem. Wiecie jak kocham brata; w jego też imieniu nakazuję wam złożyć przysięgę według prawa.
— Niema takiego prawa, żeby dwom przysięgać — podniosła się wrzawa wielu głosów.
— Uciszcie się! — zakomenderował wielki książę, lecz nie słuchano go już.
— My nic złego nie robimy i nie będziemy Mikołajowi przysięgać.
— Gdzie Konstanty?
— Chcemy Konstantego.
— Niech sam przyjedzie, wtedy uwierzymy.
— Nie upierajcie się dzieci, bo będzie źle, próbował wmieszać się jeden z jenerałów.
— Poszedł precz! do czartowej matki! — krzyknęli żołnierze i to z taką złością, że książę Michał pojął wtedy dopiero co się święci i pobladł nagle. Koń jego jakby także zrozumiał, zadrżał i spłoszył się.
W wązkim przesmyku między dwoma czworobokami, Moskiewskim i morskiej floty, miotał się w jedną, to w drugą stronę Wilhelm Küchelbeker, trzymając w ręku wielki pistolet, ten sam co był upadł w śnieg i zamókł. Rozpinał to zapinał płaszcz, aż wreszcie zrzucił go całkiem i został tylko we fraku, długi, niezgrabny, krzywoboki, cienkonogi, podobny do postrzelonej czapli.
— Voulez vous, faire descendre Michel? — spytał tuż przy nim głos jakiś bardzo znany, lecz dziwnie zmieniony, przyczem zdało mu się nagle, że wszystko, już kiedyś było.
— Je le veus bien mais ou est il donc — odparł ktoś drugi.
— Czy nie widzicie? Ten w czarnym pióropuszu.
Mrużąc krótkowzroczne niebieskie oczy, równie smętne i marzące, jak wtedy, gdy rozmawiał z kolegą i przyjacielem Puszkinem, o Szillerze, o miłości i sławie, Puszczyn wziął na cel księcia Michała. Nagle uczuł, że ktoś go trąca w łokieć. Obejrzał się i obaczył dwóch żołnierzy, którzy nic nie rzekli, a tylko pokręcili głowami. Puszczyn zrozumiał, że tego nie należy zabijać.
— Czekajcie-no dzieci, niedługo się to wszystko skończy — przemówił znów tensam znany głos i Küchelbeker pomyślał znów, że to już kiedyś było, podniósł do nosa swój wielki pistolet i oglądał go jakby ze ździwieniem.
— A wiecie? zdaje się, że naprawdę zamókł — rzekł żałośnie.
— Tyś sam przemókł, mój ty absolutny absolucie — odrzekł Puszczyn, klepiąc go po ramieniu. W tej chwili zbliżył się i Golicyn i począł się przysłuchiwać.
— Zdaje się, że my tu wszyscy panowie nie jesteśmy na sucho — uśmiechnął się jadowicie Kachowski.
— A wy sami co? Wszak strzelacie najlepiej z nas — przemówił Puszczyn.
— Mam dwóch na sumieniu, to chyba będzie dosyć! a będzie jeszcze trzeci — rzekł Kachowski.
Golicyn zrozumiał, że ten trzeci to będzie Mikołaj.
W głębi admiralskiego bulwaru i placu senatorskiego, w pobliżu zbuntowanych czworoboków, zatrzymała się wielka, ośmiokołowa kareta, z rozłożystym kozłem, przypominająca staroświeckie kolasy. Z karocy tej wysiedli dwaj starcy z zalęknionemi twarzami, obleczeni w cerkiewne szaty. Jednym z nich był metropolita Serafim Petersburski, drugim Eugeniusz Kijowski. Któryś z jenerałów porwał obu władyków z pałacowej cerkwi, gdzie sposobili się do odprawienia podług zwyczaju nabożeństwa z powodu wstąpienia na tron, wsadził ich do karety dodawszy im dwóch dyaków i przywiózł na plac. Staruszkowie, postawieni w tłumie, przed placówką strzelców, nie wiedzieli co począć i szeptali coś do siebie bezradnie.
— Nie idźcie tam, bo zabiją — krzyczeli niektórzy z tłumu.
— Idźcie do nich z Bogiem — zachęcali inni — to wasz duchowny obowiązek, nie Bisurmanie to przecież, a swoi, chrześcijańscy ludzie.
Chwytano za poły metropolitę Eugeniusza, chcąc go zatrzymać i wreszcie wciągnięto go w tłum, tak, te Serafim został sam, co go tak oszołomiło, ze pozbył się nawet strachu, nie zdając sobie prawie sprawy co się z nim dzieje. Nagle obaczył nad sobą zdziwioną poczciwą twarz młodego porucznika morskiej załogi. Był to Michał Karłowicz Küchelbeker, rodzony brat Wilhelma, równie długi, niezgrabny, wypukłooki jak tamten.
— Czego potrzebujecie, batiuszka? — spytał, przykładając rękę do czapki.
Jako rosyjski Niemiec, Küchelbeker był lutrem, nie wiedział więc jak się trzeba obchodzić z metropolitą i przypuszczał, że skoro jest duchownym, należy mu powiedzieć batiuszka.
Serafim nic nie odpowiedział tylko spuścił głowę, zaszeptał coś trwożliwie i przeżegnał się.
Kiedyś światowe damy, nazwały go za przyjemną powierzchowność Serafimkiem. Teraz liczył już przeszło lat siedemdziesiąt, twarz miał drobną okrągłą starczą, wąziutkie szczeliny zapuchłych oczek, malutki nosek i małą bródkę zarosłą w klin. Trząsł się cały i bródka mu się trzęsła, Küchelbekerowi żal się zrobiło staruszka.
— Czego chcecie batiuszka? — spytał jeszcze łagodniej.
— Jabym chciał do żołnierzy, pomówić z nimi — wybełkotał wreszcie Serafim ukazując pulchną rączką czworobok powstańców.
— Sam nie wiem co począć — wzruszył ramionami Küchelbeker — tu nie wolno nikogo przepuszczać, ale poczekajcie batiuszka, zapytam i wrócę za minutę.
Pobiegł, a Serafim podniósł nieśmiało oczy na żołnierzy; spodziewał się ujrzeć straszne zezwierzęcone rysy, tymczasem były to zwykłe ludzkie twarze, wcale nie straszne. Trochę odetchnął i z odwagą, jaka niekiedy ogarnia tchórzów, zdjął mitrę, oddał ją dyakonowi i położywszy na głowie krzyż, szedł prosto przed siebie. Żołnierze rozstępowali się, opuszczali broń i kreślili znak Krzyża. Postąpił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się przed samym frontem czworoboku.
Tu ludzie żegnali się także, ale wołali:
— Niech żyje Konstanty!
— Wojownicy prawosławni — zaczął Serafim i wszyscy umilkli nasłuchując.
Mówił tak niewyraźnie, że rozumiano tylko poszczególne wyrazy.
— Wojownicy! uspokójcie się, złóżcie przysięgę, złóżcie przysięgę zaklinam was! Konstanty Pawłowicz zrzekł się trzykrotnie. Sam Bóg mi świadkiem.
— No Boga to już zostawcie w spokoju — przemówił głos choć cichy, ale tak twardy, że wszyscy się obejrzeli.
To mówił kniaź Waleryan Golicyn.
— A ty co? Kto ty taki? Skąd się wsiąłeś? W Boga to i w Chrystusa nie wierzysz?
— Wierzę! — odparł równie cicho i twardo Golicyn.
Serafim podał mu krzyż.
— A! jeśli wierzysz to pocałuj.
— Tylko nie z waszych rąk — rzekł Golicyn i chciał mu odebrać krzyż.
Lecz Serafim nie dał go sobie wydrzeć, choć zląkł się, nowym, innym strachem, jakby w twarzy tego buntownika dojrzał twarz samego dyabła.
— No cóż? Nie bójcie się, oddam. Do czasu jeszcze macie krzyż, potem go wam odejmiemy — rzekł Golicyn, a oczy jego błysnęły z pod okularów tak groźnie, że Serafin zląkł się na dobre i oddał krzyż, mrucząc coś i żegnając się.
Golicyn wziął krzyż i pocałował go ze czcią.
— Dajcie i mnie — rzekł Kachowski.
— I mnie! i mnie! — wyciągali ręce inni.
Krzyż obiegł wszystkich w szeregu, a gdy powrócił do Golicyna, ten oddał go Serafinowi.
— A teraz idźcie stąd Władyko i pamiętajcie, że po niewoli uświęciliście błogosławieństwem krzyża wolność rosyjską.
I znowu jak w pierwszej chwili powstania, Golicyn krzyknął nagle jakimś niesamowitym głosem:
— Ura! Konstanty.
— Ura! ura! ura! — podchwycili żołnierze.
— Wracajcie na swoje miejsce, batiuszka, pilnujcie swojej cerkwi.
— Jakiż z ciebie metropolita, skoro ty dwom naraz przysięgasz.
— Oszust! zdrajca i dezerter Mikołajowski.
Bagnety i szable skrzyżowały się nad głową Serafima. Podbiegli dwaj dyakoni i uprowadzili go, ująwszy pod rękę.
— A ot i armaty! — zauważył ktoś, ukazując nadjeżdżającą artyleryę.
— No i cóż? Wszystko jak należy — uśmiechnął się Golicyn. — W ślad za krzyżem kartacze, w ślad za Bogiem dyabeł.
— Nie jestem pewny artyleryi — odpowiadał cesarz, ilekroć nalegano na niego, by posłał po armaty.
Nietylko artyleryi nie był pewien, lecz wogóle i całej reszty wojsk. Siemionowcy porozumiewali się z buntownikami za pośrednictwem tłumu, zdradzając ochotę połączenia się z nimi, Izmaiłowcy na trzykrotne pozdrowienie odpowiedzieli cesarzowi głuchem milczeniem, a Finlandcy strzelcy stanąwszy na Isakowskim moście, nie chcieli się ruszyć. »Cóż będzie, jeśli wszyscy przejdą na stronę buntowników — myślał cesarz — wtedy i artylerya nie pomoże, bo działa przeciw mnie obrócą«.
— Bonjour, Charles Fedorowicz. Ładnie zaczyna się nowe panowanie, obryzgane krwią — zwrócił się cesarz do nadjeżdżającego barona Tola, z właściwym sobie nieco krzywym uśmiechem, jakby przy bolu zębów.
— Najjaśniejszy panie; jedyny sposób położenia temu końca, to roznieść armatami tę hołotę — odpowiedział Tol.
Cesarz nachmurzył się i nic nie rzekł, bo nie wiedział, co powiedzieć; bał się wypaść z roli i uderzyć w fałszywy ton.
— Nie trzeba krwi — podpowiedział mu Benkendorf.
— Tak, krwi — przypomniał sobie cesarz. — Nie trzeba krwi — powtórzył głośno — czy chcecie, żebym w pierwszym dniu panowania przelał krew moich poddanych.
Umilkł i nadął się, jak dzieciak. Znów uczuł żal nad sobą. Biedny mały, pauvre diable, biedny Niks.
Wziąwszy Benkendorfa pod ramię, Tol odjechał z nim na bok i spytał, ukazując oczyma na cesarza:
— Co mu jest?
— Jakto co? — zdziwił się niby Benkendorf, udając, że nie rozumie, i spojrzał na prostacko-żołnierską twarz Tola z przebiegłym uśmieszkiem.
— Czy mu żal tych kanalii? — zadziwił się Tol.
— O tem nie możemy sądzić pan, ani ja. Miłosierdzie cesarskie jest bezgraniczne. Planem naszym jest okrążyć buntowników i zmusić ich do poddania się, bez rozlewu krwi.
Tol nic nie odpowiedział. Jako jenerał liniowy niegdyś podkomendny Suworowa, ulubieniec Kutuzowa, znawca taktyki Napoleońskiej, zrozumiał, że Benkendorf mówi z lekkomyślnością i dyletantyzmem człowieka, który nigdy prochu nie wąchał. Rozumiał takie, że zbuntowane czworoboki trzymają się mocno, że można je wystrzelać, skartaczować, unicestwić, lecz nie da się ich inaczej znieść, że przytem jeśli żagiew buntu przeniesie się na tłum, to przy wielotysięcznym tłoku wywiąże się nie walka regularna, a bezładna bijatyka, która nie wiadomo czem się skończy.
Wojska wierne Mikołajowi, chwiały się, a wśród wodzów panował nastrój, który poprzedza zwykle bitwy przegrane, to jest wszyscy potracili głowy i miotali się bezładnie, podając niezdarne rady, jak naprzykład, żeby poczekać do jutra, to się może buntownicy sami rozejdą, albo żeby posłać po sikawki i oblać ich wodą prosto w twarz, co odejmie im możność działania.
Nareszcie ukazała się artylerya, po którą cesarz pozwolił posłać, po długim ociąganiu się. Wyjechały więc z Grochowej ulicy cztery armaty na wysokich lawetach, bez jaszczyków, pod komendą pułkownika Nestorowskiego.
— Czy ma pan z sobą kartacze, panie pułkowniku? — spytał Tol.
— Nie było rozkazu, panie jenerale.
— W takim razie, proszę natychmiast posłać po nie i to z największym pośpiechem — rozkazał Tol.
Wiedział co robi i że samowolnym tym rozkazem, ratuje życie cesarza, a może i byt państwa rosyjskiego.
Cesarz tymczasem przejeżdżał powoli, krok za krokiem, od rogu Newskiego do domu Łobanowa, a stamtąd do Isakowskiego parkanu, aż do ostatniego rogu który właśnie zasłaniał front buntowników. Czas wlókł mu się niesłychanie przy tej przejażdżce. Minuty upływały bardzo powoli i dłużyły mu się, jak wieczność. Zatrzymawszy się w tym narożniku, który go zasłaniał, cesarz uczuł, że jakaś siła ciągnie go i dalej poza narożnik.
Pociąg to był nieprzeparty, by przekroczyć ten róg, poza którym gwizdały kule i wlokło go coś tam, wchłaniało, jak zawrotny wir wciąga w bezdeń, płynącą drzazgę. Oczu nie mógł oderwać od tych strasznych szarych desek, przypominających rusztowanie szafotu. Wiedział jednak co go tam wlecze; pokaże im, że nie tchórz. Przychodziły mu na myśl słowa Jakubowicza: »Chcą żeby wasza cesarska mość sam wyjechał, z innymi mówić nie chcą«. Istotnie poco posyła drugich, a sam nie wyjedzie.
Kule za węgłem przelatywały tymczasem ponad głowami wojsk, widocznie buntownicy mierzyli przez wierzch. Róg parkanu zasłaniał od nich cesarza, a jednak zdawało mu się, że kule gwiżdżą mu nad głową.
— Co ty im mówisz? — spytał Mikołaj Benkondorfa, który wyjechał za węgieł i przemawiał coś do stojącego na przedzie batalionu Preobrażeńców.
— Mówię im, wasza cesarska mość, żeby się durnie nie kłaniali kulom.
Nie skończył jeszcze tych słów, gdy cesarz sam uchylił głowę. Na blade policzki Mikołaja wystąpiły dwie krwiste plamy, spiął konia ostrogą, a ten wyskoczył wraz z jeźdźcem, poza róg parkanu.
Wtedy cesarz zobaczył buntowników i oni go ujrzeli i krzyknęli:
— Ura! Konstanty!
Padła z ich strony salwa, lecz i teraz mierzyli widocznie umyślnie przez wierzch, szczędzili go. Kule gwizdały mu nad głową, jak rzemienie, które świszczą, lecz nie spadają, a w gwiździe tym był jakby chichot. »Tchórzysz sztabskapitanie Romanow!« Spiął znów konia ostrogą, ten porwał się dęba i poniósłby jeźdźca przed sam front buntowników, gdyby nie jenerał adjutant Wasilczykow, który chwycił za uzdę.
— Pość! — krzyknął z wściekłością cesarz.
Lecz tamten trzymał mocno i nie puściłby choćby ten opór miał go życia pozbawić; wierny był »rab«.
Wreszcie palce cesarza, trzymające cugle, rozluźniły się, osłabły i udało się Wasylczykowowi zawrócić konia, który pokłusował w tył. Mikołaj nie zdawał sobie sprawy ze swego stanu, lecz doświadczał tych samych uczuć co w dzieciństwie, gdy, chroniąc się przed burzą, wsuwał głowę pod poduszkę. Opamiętał się dopiero, wyjechawszy na plac przed zimowym dworcem i zrozumiał, że wyjaśnić powinien sobie i drugim, dlaczego odjechał z tego strasznego miejsca. Zawezwał więc komendanta pałacu Baszuckiego i spytał go, czy spełniony rozkaz wzmocnienia straży pałacowej dwoma rotami saperów.
— Wykonano wasza cesarska mość.
— Ekwipaże gotowe? — spytał jeszcze cesarz adjutanta Adlerberga.
— Tak jest! wasza cesarska mość.
Polecił był by przygotowano zamiejskie pojazdy, dla przewiezienia cichaczem w razie potrzeby, obu cesarzowych i następcy tronu, do Carskiego Sioła.
— A cóż cesarzowa? — spytał jeszcze Adlerberga.
— Raczy się bardzo niepokoić i zaklina, by wasza cesarska mość raczyła a nimi odjechać.
Cesarz rozumiał dobrze, że odjechać, znaczyłoby uciekać.
— A ty co myślisz? — zapytał spoglądając a podełba na Adlerberga.
— Ja myślę, że życie waszej cesarskiej mości....
— Dureń jesteś — krzyknął cesarz, zawróciwszy konia i pojechał znów w stronę pałacu senackiego.
Na wieży admiralskiej wybiła trzecia godzina. Zaczynało zmierzchać. Śnieg padał j białe lekkie płatki krążyły w pociemniałem powietrzu. — W głębi admiralskiego bulwaru, stała rota pieszej artyleryi z czterema armatami — i zapasowe jaszczyki z kartaczami. Jenerał Suchozanet podjechał do cesarza.
— Wasza cesarska wysokość — zaczął, lecz cesarz spojrzał na niego tak, że się pod ziemię chciał schować, z powodu nie dodania należnego tytułu.
Wówczas jednak »biedny mały« przypomniał sobie jak sam niedawno zakomenderował: »Zostawić tu rotę wielkiego księcia« jakże go mieli drudzy tytułować, skoro sam się nie miał za cesarską mość.
— Najjaśniejszy panie! — poprawił się Suchozanet. — Wieczór nadchodzi, a w obecnem położeniu, ciemność mogłaby się stać zgubna; pozwólcie oczyścić plac kartaczami.
Cesarz nic nie odrzekł i powracał na dawne miejsce przy parkanie Izaaka. I znów miał przed sobą gładkie szare deski i ten straszny narożnik, podobny rusztowaniu. Znów ten sam gwizd kul przelatujących nad głową z szyderczym jakby chichotem, gwizd rzemieni co świszczą lecz nie smagają.
Wpierw tłum dzielił się na dwie gromady, z których jedna sprzyjała carowi, druga buntownikom, teraz obie części zlały się w jedno, a w ciemnościach wzrastających ludzie tłoczyli się i naciskali wierzchowca cesarskiego.
— Tłum zaczyna napierać, raczcie odjechać wasza cesarska mość — doradzał ktoś ze świty.
— Bądźcie tak dobrzy moi ludzie i rozejdźcie się. Wracajcie do domu, cesarz was o to prosi — perswadował Benkendorf.
— Do mnie będą strzelać, a mogą was trafić — rzekł cesarz.
— Patrzcie, jaki się miękki zrobił — dał się słyszeć głos w tłumie.
— Teraz, kiedy was przycisnęło, to się przychlebiacie, a potem gotowiście naszego brata w kozi róg zapędzić.
— Nie pójdziemy stąd. Ginąć będsiemy z nimi.
Twarze stawały się złe, stojący dotąd bez czapek, zaczęli nakrywać głowy.
— Zdjąć czapki — krzyknął cesarz z nagłym gniewem i znów, jak przed chwilą, szalone uniesienie rozlało się płomieniem w żyłach jego, jak ognisty trunek i znów poczuł, że będzie ocalony, byle się potrafił na dobre rozgniewać. W tej chwili z poza parkanu ciskać poczęto kamienie, cegły, polana.
— Strońcie od parkanu wasza cesarska mość — krzyknął jenerał adiutant Wasylczykow.
Tam przed owym strasznym węgłem siedział na parkanie, jak na koniu, młody chłopina z czarnymi włosami, z zapadłym noskiem, tkwił na deskach w rozpiętym półkożuszku, z pod którego widać było czerwoną koszulę, całkiem jak kat na szafocie.
— Ot i nasz Pugaczew — zaśmiał się wyrostek, patrząc prosto w oczy cesarzowi.
— Czemu się wasza cesarska wielkość chowa za parkanem. Pojedźcie tam.
Tłum usłyszawszy to, zakrzyknął dokoła.
— Pagaczew! Pugaczew! Gryszka Otropjew. Klątwa na ciebie.
— Co będzie, jeśli zabiją, jak psa kamieniem, albo polanem — pomyślał z obrzydzeniem cesarz, a gdy uprzytomnił sobie, jak niedawno pchał się do uścisków z nim jakiś czerwonopyski oberwaniec, który cuchnął surowem mięsem, zamgliło go we wnętrzu, pociemniało w oczach, ręce i nogi rozprężyły się tak, że omal z konia nie spadł.
— Ura, Konstanty! — krzyczano, a w mrokach wieczoru zaświeciły ogniki strzałów i huknęła salwa. Spłoszony hukiem koń szarpnął się pod cesarskim jeźdźcem.
— Wasza cesarska mość, nie mamy ani minuty do stracenia. Kartacze niezbędne — rzekł Tol.
Cesarz chciał coś odpowiedzieć, lecz nie mógł, bo język odmówił mu posłuszeństwa. I jak bywało dawniej, gdy dziadzio Lamsdorf wyciągał go w czasie burzy a pod poduszki, gdzie wsuwał głowę na widok błyskawicy, Mikołaj powiedział sobie w duszy: — Koniec już, wszystko przepadło.
— Stojąca rewolucya — powtórzył Golicyn słowa Kachowskiego. — Stoją oto i nic nie robią. Żołnierze w mundurach tylko, ziębną po dawnemu, przestępując z nogi na nogę, lub też biją dłonią o dłoń, aby się rozgrzać, czekając, sami nie wiedząc, na co. Przeczekali tak przeszło cztery godziny, nie podejmując żadnego ruchu, a tymczasem przeciwnik zdążył pozbierać wszystkie pułki, aby ich zdławić. Stoją, jak urzeczeni czarem, zastygli, i póki stoją, póty trzymają się twardo, krzepko, wyczuwa się w nich siłę, lecz przy najmniejszej próbie zmiany niemoc ogarnia, że i kroku stąpić nie potrafią. Niby w strasznym śnie, podnoszą stopy, chcą biegnąć, a wciąż stoją w miejscu. A przeciwnik również się nie rusza, jakby prześcigali się z sobą wzajemnie, kto kogo przestoi.
— Czy by Kachowski miał słuszność — zapytywał siebie Golicyn — czy cała ta nasza rewolucya stoi? Zwycięstwo samo nam idzie w ręce, a my go nie bierzemy i wypuszczamy jakby umyślnie, sposobność za sposobnością, lub popełniamy co chwilę jakąś niedorzeczność. Skoro moskiewski pułk się zbuntował, powinien był iść do innych pułków, by je z sobą pociągnąć, lecz pułk zamiast to uczynić, pomaszerował prosto na plac, gdzie nie zastał nikogo. Skoro morska załoga przystąpiła do powstania, mogła wziąć z sobą artyleryę; działa przeciw działom rozstrzygnęłyby sprawę na rzecz powstańców; lecz armat nie było, bo ich nie zabrano. Lejb-grenadyerzy mogli zająć twierdzę, która górowała nad miastem i nad zimowym dworcem, mogli zagarnąć pałac, gdzie znajdował się senat, rada, obie cesarzowe i następca tronu. Mogli to zrobić i nie zrobili. Lecz nawet pomimo tych wszystkich błędów siły powstańców były znaczne; trzy tysiące wojska i dziesięćkroć tyle ludu, gotowego iść za nimi na pierwsze skinienie wodza, ale wodza nie było.
— Dajcie nam tylko broń, a wpół godziny zrobimy przewrót w całem mieście — wołano w tłumie.
— Strzelać będą, poco idziecie na śmierć — odganiali żołnierze cywilnych.
— Niech strzelają! Ginąć chcemy z wami — odpowiadali ludzie.
Gotowość działania, była u ludu, u wojska i u młodszych członków związku, lecz nie u starszych, bo ci nie chcieli działać, a tylko pragnęli cierpieć i umierać.
— Czy umiecie grać w poddawkę? — spytał Kachowski Golicyna.
— W jaką poddawkę?
— A no! Taka gra w warcaby, gdzie ten wygrywa, kto więcej daje sobie zabrać. To właśnie my robimy; poddajemy się my im, a oni nam, współubiegając się, kto kogo w głupocie prześcignie.
— Nie! To nie głupota!
— A cóż innego?
— Nie wiem, może to, że pasujemy się nietylko z nimi, ale i w nas samych. Nie umiem jasno powiedzieć.
— Nie umiecie? Ech! Golicyn, więc i wy, jak drudzy. A cóż to innego, jeśli nie głupota. Widzieliście, jak niedawno nasi pojmali szpiega, adiutanta Bibikowa, wyszturchali go, zbili, zdarli płaszcz, a wtedy Michał Küchelbeker, ujął się za nim, wyrwał z rąk tłumu, przeprowadził sam przez placówki, z największą uprzejmością i jeszcze własny szynel na niego włożył, żeby się biedaczek nie zaziębił. Ćwiczymy się w chrześcijańskiej cnocie, gdy nas biją w prawy policzek, podstawiamy lewy. Samiście urzeczeni i wojskoście urzekli, tak, że strzela przes głowy, oszczędzając wroga. Rewolucya z miłością bliźniego filantropijny bunt. Duszę chcemy zbawić i krwi się boimy, ale krew będzie na próżno przelana i ta spadnie na nasze głowy. Wystrzelają, jak durniów i to się nam należy. Służalcy my! Służalcy wieczni. Podły kraj, podły naród! Nigdy w Rosyi nie będzie rewolucyi.
Umilkł nagle, odwrócił się i chwyciwszy się obu rękami za żelazne pręty ogradzające pomnik Piotra, począł bić głową o kratę.
— No! Przestań Kachowski; sprawa jeszcze nie przegrana, powodzenie możliwe.
— Możliwe? W tem właśnie podłość, że całkiem możliwe, lecz nie wolno zmarnować ani sekundy. Pomóżcie, Golicyn na miłość Boga! Powiedźcie im, co oni wyrabiają, co oni wyrabiają. Chociaż nie! bo i wy... wy także z nimi. Wy wszyscy razem, tylko ja.
Usta jego zadrgały, twarz skrzywiła się jak u małego dziecka, któremu się na płacz zbiera; opadł na kamienny stopień ogrodzenia, zgiął się, skulił, a oparłszy łokieć na kolanach, przycisnął ręce do skroni, łkając głucho:
— Zawsze sam... sam... sam jeden.
Patrząc na niego Golicyn, zrozumiał, że jeśli jest wśród nich człowiek gotowy duszę nawet własną zgubić dla sprawy ogólnej, to właśnie Kachowski, zrozumiał także, że niczem ukrzepić go, ani pocieszyć nie można; pochylił się tylko ku niemu i pocałował go w milczeniu.
— Panowie! chodźcie zaraz! Oboleński wybrany dyktatorem, złożymy radę wojenną — objaśnił, zbliżywszy się do nich Puszczyn, tak spokojnie, jak gdyby nie byli na placu rewolucyjnym, lecz w jadalnym pokoju Rylejewa przy herbacie.
Narzucono Oboleńskiemu dyktatorstwo prawie przemocą. Jako jeden z trzech członków zarządu tajnego związku, starszy rangą adjutant gwardyjskiej piechoty, miał on prawo do dyktatury bardziej, niż kto inny, lecz zato najbardziej ze wszystkich, nie chciał brać na siebie władzy. Długo się wzbraniał, lecz widząc, że stanowcza odmowa z jego strony, może zgubić sprawę, przyjął wreszcie i nakazał zwołanie rady wojennej. Zwoływali tą radę i zebrać jej nie mogli; członkowie wezwani szli i zatrzymywali się w drodze, jakby zamyśleni, wciąż jakby pod wpływem urzeczenia bezczynu.
— Czego my stoimy Oboleński? Na co czekamy — Pytał Golicyn, znalazłszy się przy stole ustawionym pod sztandarem, w środku czworoboku.
— A cóż mamy robić? — odparł Oboleński, opieszale i jakby niechętnie, jak gdyby myślał o czem innem.
— Jakto co!? Iść do ataku.
— Nie! Jak wasza wola Golicyn, lecz ja do ataku nie pójdę. Popsulibyśmy sprawę, zmuszając przyjazne nam pułki, do wystąpienia przeciw nam. Proszą tylko o to, by przeczekać do nocy, a wszystkie do nas przejdą. Przetrzymajcie, mówią, a przejdziemy na waszą stronę, skoro noc nastanie, zresztą wojska mamy mało, siły nierówne.
— A lud! cały lud z nami, dajcie mu tylko broń.
— Niechże Bóg uchowa! Dać im broń? Samibyście żałowali. Byłby to tylko zamęt, grabież, rzecz zwykła, przelew niewinnej krwi.
— Unikać należy wszelkiego przelewu krwi i działać ile możności legalnymi środkami — przypomniał ktoś, słowa Trubeckiego.
— No! a jeśli nas wystrzelają do nocy — rzekł Golicyn.
— Nie wystrzelają. Nie wzięli nawet jaszczyków z kartaczami.
— Te przecież łatwo przywieźć.
— Nie ośmielą się strzelać, zabraknie im odwagi.
— A jeśli nie zabraknie?
Oboleński nic nie odrzekł, a Golicyn zrozumiał, że wszelkie namowy są tu bezskuteczne.
— Patrzcie! patrzcie! — zawołał Michał Bestuzew — baterya się ruszyła.
Batalion lejb gwardyi Preobrażeńskiego pułku, wystawiony przed ostatnimi pułkami, rozstąpił się na dwie strony. W pustą przestrzeń wytoczone zostały trzy armaty, które obrócono wylotami na buntowników.
Bestużew wskoczył na stół, aby lepiej widzieć.
— A oto i kartacze, zaraz je będą ładować — zawołał.
A potem zeskoczył ze stołu, wymachując szablą.
— Teraz właśnie trzeba iść do ataku i zabrać im armaty.
Wszyscy zwrócili się do Oboleńskiego, czekając komendy, lecz on milczał, nieruchomy, ze spuszczonemi oczyma, jakby nic nie wiedział i nic nie słyszał. Golicyn chwycił go za rękę.
— Oboleński, co tobie?
— O co chodzi?
— Jakto! Czy nie widzisz, że armaty pod nosem i zaraz strzelać będą.
— Nie będą! Mówię ci, nie odważą się.
Armaty stały mniej jak o sto kroków od powstańców, pod komendą podpułkownika Anienkowa, który był członkiem tajnego związku. Łatwo było dopaść ich i zagarnąć, to też Golicyna chwycił gniew.
— Ależ to waryacya! czysta waryacya! Co ty wyprawiasz?
— Uspokój się Golicyn, ja już wiem, co robię. Niech oni zaczną pierwsi, a my potem, tak trzeba.
— Dlaczego trzeba? Mów przecie, przestań bredzić — wołał Golicyn coraz bardziej rozwścieczony.
— Posłuchaj Golicyn — przemówił Oboleński, wciąż jeszcze nie podnosząc oczu. — Za chwilę przecie umrzemy razem; nie gniewaj się gołąbku, że nie umiem wyrazić, co czuję. Nie potrafię powiedzieć, a tylko wiem, że tylko tak trzeba, nie inaczej, jeśli my z nim.
— Z kim?
— O nim zapomniałeś? — przemówił Oboleński, podnosząc oczy z cichym uśmiechem, a wtedy z kolei Golicyn opuścił wzrok.
Ból ostry, jak od pchnięcia nożem, przeszył mu nagle serce, ten sam ból, to samo pytanie, które już słyszał. Z nim czy przeciw niemu? Wszak przez życie całe o tem tylko myślał, żeby w takiej chwili być z nim, a oto chwila nadeszła, a on zapomniał.
— Nic to! Golicyn, nic! Wszystko będzie dobrze, wszytko będzie dobrze — przemówił Oboleński. — Chrystus z tobą, Chrystus z nami wszystkimi. Może być zresztą, że my nie z nim, za to on to już napewno z nami. A co się tyczy ataku — dodał po chwili — to się nie bój. Pójdziemy na bagnety i napewno nie stchórzymy, a zobaczymy już co będzie. No, a teraz czas nam na front. Już jaki jestem, to jestem, a zawszeć dyktator — rozśmiał się wesoło i podniósłszy szablę ruszał na front, a za nim wszyscy.
Dobiegłszy do linii, obaczyli kłusującego do nich od strony armat, jenerała Suchozaneta. Zatrzymał się przed placówką strzelców, do których przemawiał coś, wskazując ręką w stronę cesarza. Żołnierze przepuścili go.
— Dzieci! — przemówił Suchozanet, stanąwszy przed linią moskiewskiego pułku. — Działa na was obrócone, lecz monarcha łaskawy lituje się nad wami i daruje wszystko, jeśli natychmiast złożycie broń.
— Suchozanet! a gdzież konstytucya? — wołano do niego z czworoboku.
— Przysłany jestem tu z łaską cesarską, a nie dla układów.
— To ruszaj do dyabła z powrotem.
— I przyślij kogoś zacniejszego od siebie.
— Sztychem na niego dzieci. Bij! zabij!
— Nie tykajcie podleca! Szkoda na niego kuli.
— Ostatni raz mówię wam złóżcie broń, bo każę strzelać!
— Strzelaj! — krzyknęli wszyscy, dodając nieprzystojne wymyślania.
Suchozanet spiął konia ostrogą i zawrócił go, poczem puścił się galopem. Tłum rozstąpił się i udało mu się dopaść bateryi. Dano za nim salwę, lecz umknął już był i tylko posypały się białe pióra z kity jego kapelusza.
Golicyn zauważył z zachwytem, że Oboleński także strzelił. Wtedy około bateryi ukazał się nagle jeździec na białym koniu; był to cesarz. Powstańcy widzieli, jak podjechał do Suchozaneta i pochyliwszy się, powiedział mu coś na ucho. Nastąpiła cisza, a potem słychać było dokładnie komendę Sochozaneta.
— Ładuj bateryę! zakładaj lont!
— Ura Konstanty — ryknęli z zapamiętaniem powstańcy.
W półświetle mrocznego wieczora, błysnęły równocześnie spiżowe paszcze dział i gwiazdki zapalonych lontów. Golicyn patrzył w te światełka prosto w oczy śmierci, i znane słowa zabrzmiały w uszach, nabierając nowego znaczenia.
— Z nami Bóg! Z nami Bóg! Kachowski nie miał racyi! Będzie rewolucya w Rosyi i to taka, jakiej świat nie widział.
— Jeśli w tej chwili nie złożą broni, każę strzelać — rzekł cesarz, posyłając Suchozaneta do buntowników.
— No cóż! jak? — spytał go następnie, gdy ten powrócił.
— Wasza cesarska mość, obłąkańcy ci krzyczą o konstytucyę; kartaczy by im posłać — powtórzył Suchozanet słowa Benkendorfa.
— Kartacze czy konstytucyę? — pomyślał znów cesarz, tak samo, jak poprzednio.
Suchozanet czekał rozkazu, lecz cesarz milczał, jakby zapomniał o jego obecności.
— Armaty nabite? — spytał wreszcie, wypowiadając wyrazy te powoli z wysiłkiem, jakby mu przychodziły z trudem.
— Tak! wasza cesarska mość, lecz dotąd ślepymi nabojami, czy założyć kartacze?
— No tak! idź! — odrzekł cesarz również powoli i z wysiłkiem. — Choć nie! czekaj jeszcze — zatrzymał go. — Pierwszy strzał, w powietrze!
— Słucham! wasza cesarska mość — odrzekł Suchozanet i odjechał do armat, a cesarz patrzył zdsleka, jak ładują je kartaczami.
Poprzedni strach znikł, ustępując miejsca nowemu. Cesarz nie bał się już o siebie, bo zrozumiał, że powstańcy oszczędzają go i że tak już będzie do końca; natomiast bał się tego, co sam zrobić zamierzał.
W tej chwili podjechał do niego Benkendorf.
— Co robić? powiedz co robić? — szepnął mu cesarz do ucha.
— Jakto? Strzelać stanowczo, wasza cesarska mość, inaczej pójdą za chwilę do ataku i zabiorą nam armaty.
— Nie mogę! nie mogę! czyż ty nie rozumiesz, że ja nie mogę.
— Uczucia te przynoszą zaszczyt waszej cesarskiej mości, lecz teraz nie czas na nie. Trzeba zdobyć się na jakieś postanowienie, albo przelać krew kilku, dla ocalenia reszty, lub pożegnać się a panowaniem.
Cesarz słuchał, nie rozumiejąc.
— Nie mogę! nie mogę! — szeptał wciąż, jakby bezprzytomnie, a w głowie jego brzmiało coś tak dziwnego i nowego, że się Benkendorf zląkł.
— Raczcie się uspokoić! Wasza cesarska mość, raczcie się uspokoić. Pozwólcie mi dać rozkaz, a wszystko biorę na siebie.
— No! dobrze, jedź tam zaraz — rzekł cesarz i skinąwszy ręką odjechał na stronę.
Zakrył oczy rękami i nagle tak jasno i wyraźnie, jak na jawie, zobaczył nagie ciałko małego synka, Saszy. Dawno to już było, pięć lat temu, w duszną letnią noc w czasie burzy, w błękitnej sypialni Saszy. Ząbki się wyrzynały małemu, tak, że nie sypiał po nocach, płakał, rzucał się w gorączce, lecz wtedy usnął spokojnie. Alexandrine przyprowadziła męża do łóżeczka Saszy i cicho odkryła kołderkę. Mały spał obnażony, bo rzucając się, zrzucił z siebie koszulkę i leżał tak cały różowy z dołeczkami na buzi, uśmiechając się przez sen.
— Regarde le, regarde le done, och qu’il est joli le petit ange — szepnęła Alexandrine z uśmiechem, a sztabskapitan Romanow uśmiechał się także.
— Co ze mną? Czy bredzą na jawie?
Próbował opamiętać się cesarz, a odjąwszy rękę od oczu, zobaczył przed sobą jenerała Suchozaneta, który meldował mu po raz trzeci już.
— Armaty nabite, wasza cesarska mość!
Cesarz w milczeniu skinął głową, więc Suchozanet odjechał po raz trzeci, bez rozkazu i w niepewności.
— Boże mój ratuj, wspieraj! — próbował cesarz modlić się, lecz nie szło mu to.
— Salwa armatnia po kolei, prawe skrzydło zaczynaj! — krzyknął wreszcie Mikołaj z uczuciem lękliwego zabójcy, który podnosi nóż, nie dlatego żeby uderzyć, lecz na próbę.
— Zaczynaj, pierwsze działo, pierwsze pierwsze! — pobiegła komenda, po bateryi, od dowódcy do dowódcy.
— Pierwsze! — powtórzył młodszy komendant Bakunin.
— Zostaw! — krzyknął cesarz.
Nóż zawisł w powietrzu; nie był w stanie uderzyć nim. Lecz po chwili znowu.
— Zaczynaj! pierwsze...
I znowu.
— Zostaw! I tak do trzech razy.
Aż wreszcie.
— Zaczynaj! pierwsze!
Dziwne uczucie! jakby w jakiejś potwornej malignie, staczał się z szaleństwa, w szaleństwo, z lęku w lęk. Nagle przypomniał sobie, że pierwsza salwa ma być w powietrze. Kto wie? może się zlękną, rozbiegną, trzeba próbować.
— Pierwsze! pierwsze! — zabrzmiała znów komenda.
— Pierwsze pal! — zakomenderował Bakunin.
Ale ogniomistrz zawahał się nie założył palnika lontowego.
— Co ty sukinsyn! komendy nie słyszysz! — poskoczył do niego Bakunin.
— Wasza wielmożność! to przecie swoi — przemówił cicho podoficer i spojrzał ukradkiem na cesarza.
Oczy ich spotkały się i jakby znikł nagle między nimi społeczny przedział, porozumiewali się wzrokiem, nie jak poddany z monarchą, lecz jak człowiek z człowiekiem.
— To przecie swoi, Sasza! Dziecięce ciałko Saszy.
»Zostaw«, chciał krzyknąć Mikołaj, lecz czyjaś straszna ręka zdławiła mu gardło.
Bakunin wyrwał z rąk ogniomistrza lontowy palnik i sam go założył na puszkę z prochem. Gruchnęła salwa, zagrzmiał ogłuszający huk ze straszliwem grzechotem, lecz kartacze przeleciały górą ponad głowami tłumu. Nóż opadł, lecz nie wraził się w ciało ofiary, a ześliznął się mimo.
Czworobok nie drgnął i trwał, krzepko oparty na skale Piotrowej, bez ruchu, niezachwiany, jak owa skała. Tylko na salwę armatnią odpowiedział głuchy trzask karabinowego ognia i tryumfalne okrzyki.
— Ura! ura! ura! Konstanty.
A wtedy jak woda przeobraża się w parę od dotknięcia rozpalonego do białości żelaza, tak lęk cesarza przerodził się w szaleństwo wściekłego gniewu.
— Drugie pal — krzyknął i huknęła druga armatnia salwa.
Obłok dymu rozesłał się nad tłumem, lecz po krzykach rozdzierających, przeraźliwych piskach i straszliwych jakichś odgłosach, jakby mokrego mlaskania, poznał Mikołaj, że kartacze padły w sam środek tłumu. Nóż wraził się w ciało, a skoro dym rozprószył się, obaczył cesarz, że czworobok stoi wciąż jeszcze nieruchomy a tylko wydzieliła się z niego mała gromadka, która biegła pędem do ataku.
Lecz gruchnęła trzecia, czwarta i piąta salwa, a po przez kłębiący się dym, przerzynany ognistą smugą, widać było, jak grad kartaczy spada na zbitą ścianę stłoczonych ciał ludzkich. Zawadzała jeszcze niewzruszona skała Piotrowa, lecz i w nią godziły pociski, zdawało się, że za chwilę rozstrzelanym zostanie spiżowy jeździec. A gdy już plac opróżnił się, wytoczono armaty dalej i ścigano ogniem uciekających po ulicy Galernej, Isakowskiej, Angielskiej, Nadbrzeżnej, aż do Newy i Wasilewskiego Ostrowa.
— Nabijaj! Pal! Nabijaj i pal! — krzyczał wciąż Suchozanet, całkiem już ochrypłym głosem.
— Nabijaj! Pal! — wtórował mu cesarz.
Grom za gromem, strzał za wystrzałem — nóż zatapiał się w ciało, coraz głębiej, głębiej, głębiej, lecz jemu było wciąż jeszcze mało, jakby nasycić chciał nieugaszoną żądzę, a ognisty trunek rozlewał się po żyłach jego z upajającą, jak nigdy jeszcze mocą.
Jenerał Komarowski spojrzał na cesarza i pomyślał nagle, tak samo, jak pierwej, nie wiadomo, skąd.
— Nie człowiek to, a szatan.
Golicyn stał przy żelaznej kracie, ogradzającej pomnik Piotra, z twarzą zwróconą ka bateryi w chwili, gdy padła pierwsza salwa, której kartacze przeleciały ponad głowami tłumu, by uderzyć w okna, ściany i krawędź dachu pałacu senackiego. Posypały się okruchy rozbitych szyb, dwaj ludzie, którzy wspięli się byli na szalę wagi, trzymanej przez boginię sprawiedliwości na frontonie senatu, opadli do podnóża posągu, a kilku zwaliło się z dachu, opadłszy z głuchym łoskotem gumowych piłek na bruk Mostowej ulicy i znalazło śmierć na miejscu. Mimo to, tłum, zebrany na placu, ani drgnął.
— Ura, Konstanty! — wrzasnęły wyzywająco tysiączne głosy.
— Za mną, dzieci! Formuj szyk do ataku! — zakomenderował Oboleński, podnosząc szablę.
— A może on i miał słuszność — pomyślał Golicyn. — może oni w samej rzeczy nie poważą się strzelać, zabraknie im tchu w ostatniej chwili. Przestali, przeczekali zwycięstwo, a teraz my pójdziemy na bagnety i zabierzemy im armaty. Lecz w tejże prawie chwili padła druga salwa i pierwsze szeregi Moskiewskiego pułku legły skoszone, dalsze, mimo to, trzymały się jeszcze, natomiast tłum rozbiegał się, rozpływał, jak mrowisko, nadeptane i zduszone nogą ludzką. Część uciekała ulicą Galerną, część Nadbrzeżną, tu wielu, natknąwszy się na poręcz ogrodzenia Newy, padało w śnieg. Inni wreszcie biegli w stronę koszar konnej gwardyi, lecz i tu przyjęła ich salwa działowa z bateryi wielkiego księcia Michała Pawłowicza. Biegnący powiewali białemi chustkami i czapkami, lecz mimo to strzelano do nich z obu stron. Ludzie miotali się, tłoczyli i dusili się wzajemnie. Trupy padały szeregami, waliły się na siebie, tworząc całe stosy. Wkońcu, nie wiedząc, gdzie uciekać, tłum zawirował na miejscu w obłędnej trwodze, a kartacze miażdżyły go, druzgotały ciała i ćwiartowały, tak, że wreszcie bryzgać poczęła krew i oderwane szmaty ciał latały, podskakiwały urwane ręce i nogi, a wszystko to przy akompaniamencie stalowego gwizdu i zgrzytu spadających pocisków. Wszystkie głosy zlały się w jeden dziki jęk, wszystko tonęło w jakimś potwornym, rozjęczanym chaosie.
Golicyn stał bez ruchu. Widział, że drgnęły wreszcie szeregi czworoboku, a wnet potem zatrzepotał już w dali, unoszony przez uciekających żołnierzy sztandar pułkowy, pohańbione godło świętej wolności rosyjskiej.
— Stójcie chłopcy! — wołał Oboleński, lecz nikt go już nie słuchał.
— Gdzie biegniesz? — krzyczał z ojcowskim gestem Michał Bestuzew, chwytając uciekających żołnierzy za kołnierz.
— »Od wichru słomka gnie się«, Wasza Wielmożność, bronił się jeden z żołnierzy i poleciał dalej.
Golicyn słyszał gwizd kul, przelatujących mu koło uszów. Kule zerwany mu kapelusz z głowy, podziurawiły płaszcz, zakrył wkońcu oczy rękami i czekał śmierci.
— No! Zdaje się wszystko skończone, posłyszał przy sobie spokojny głos Puszczyna.
— Nie, nie wszystko, pomyślał Golicyn, coś jeszcze należy zrobić, ale co? Między dwoma salwami nastąpiła krótka cisza, a wtedy usłyszał za sobą cichy chrzęst. Obejrzał się i zobaczył Kachowskiego, który, stojąc na kamiennym stopniu u podnóża pomnika, chwycił jedną ręką żelazny pręt sztachetowy, a w drugiej trzymał pistolet z odwiedzionym kurkiem. Golicyn próbował odgadnąć do kogo mierzy, spojrzał ku bateryom i u lewego flanku zobaczył jeźdźca na białym koniu, w którym poznał Mikołaja. Kachowski wystrzelił, lecz chybił, zeskoczył wówczas ze stopnia, wydobył z zanadrza drugi pistolet i pobiegł, a w ślad za nim Golicyn. On także biegnąc, dobył z bocznej kieszeni pistolet i odwiódł kurek. — Zabić go! zabić zwierza!
Lecz ledwie ubiegli dziesięć kroków wpadł na nich uciekający tłum, okrążył ich ścisnął, stłoczył, zwalił się na nich, i poniósł z sobą wtył. Golicyn potknął się, upadł, ktoś zwalił mu się na pierś, ktoś inny nadeptał obcasem na skroń, tak boleśnie, że zemdlał. Gdy się ocknął, tłum był już rozproszony, Kachowski znikł, Golicyn macał długo ręką po ziemi, na której leżał, szukając pistoletu, lecz nie znalazł go, widocznie wypadł mu gdzieś w ścisku. Przestał więc wreszcie szukać, dźwignął się i próbował iść sam, nie wiedząc dokąd, zataczając się jak pijany. Salwy ucichły chwilowo, podnoszono działa, aby strzelać w dół za zbiegami, uciekającymi Galerną i Nadbrzeżną.
Golicyn przedzierał się przez opustoszały plac, między stosami trupów, sam jak martwy, wśród martwych. Cisza panowała i nieruchomość, zacichły już ostatnie jęki i tylko krew rozlewała się strugami, ciepła jeszcze tak, że topiła śnieg, a potem sama krzepła. Przypomniał sobie, że moskiewscy uciekali Galerną, powlókł się więc i on za nimi, by złączyć się z towarzyszami i razem z nimi umrzeć. Po drodze potknął się o coś, a schyliwszy się znalazł pistolet nabity, który podjął i niewiadomo dlaczego zasunął go w zanadrze. Gdy uchodził w Galerną, znów zaczęła się kanonada, jeszcze bardziej mordercza, w tej ciasnocie między domami. Przelatując ponad wązką. długą ulicą, kartacze dosięgały ludzi, i kosiły ich znów. Chroniąc się od nich uciekający, wbiegali do domów, kryli się za węgły, za każdą wypukłość murów, stukali do bram, lecz te były przeważnie zamknięte i nie ustępowały pod naporem, a kule tymczasem biły o ściany, odbijały się i powracały, nie szczędząc ładnego zakątka.
— Utłuką nas na miazgę w tej diabelskiej stępie, warknął siwy Wąsal grenadyer i z przyzwyczajenia wydobył z za cholewy tabakierkę, lecz zaraz potem schował ją z powrotem, mniemając widocznie, że nie godzi się w obliczu śmierci zażywać tabakę.
— Krwiopijcy, zbrodniarze przeklęci, klątwa wam, krzyczał w uniesieniu, wygrażając pięściami ten sam rzemieślnik w dymowej bluzie, który wpierw przemawiał o wolności, lecz padł niebawem przeszyty kulą. Stary, łysy urzędniczyna, bez futra, ni płaszcza, we fraku tylko, przycisnął się do ściany, przylgnął, rozpłaszczył się niejako i krzyczał przeraźliwie jednostajnym, piskliwie głosem, niewiadomo czy z bolu, czy ze strachu.
Otyła jejmość w puklach, wymykających się z pod czarnego kapelusza z różami, przysiadła na ziemi w kuczki, żegnała się co chwila, płacząc z łkaniem, podobnem do gdakania.
Chłopak w osmolonym fartuchu, z pustym koszem na głowie, ten sam może, co z natrętną ciekawością gapił się na Golicyna, leżał na wznak zabity, pławiąc się w krwawej kałuży. Komuś obok Golicyna pocisk rozmiażdżył głowę; odgłos taki, jakby ktoś mokrem płótnem uderzał o ścianę, pomyślał z dziwnem znieczuleniem. I zakrył oczy rękoma. Byleby prędzej, prędzej, raz skończyć, przyzywał cicho śmierci, lecz śmierć nie przychodziła. Zdawało mu się, że wszyscy jego towarzysze zabici być muszą, a on jeden tylko pozostał przy życiu i zwaliła się na niego straszliwa rozpacz, gorsza od śmierci. Zabić się chciał i już wyjął pistolet i przyłożył go do skroni, lecz wspomniał Maryńkę i dłoń mu opadła.
W tymże czasie Michał Bestuzew zebrał niedobitków i formował z nich oddział, zamierzając iść przez lód na twierdzę, zająć ją i obrócić działa na pałac zimowy, by zacząć nowe powstanie. Sformowały się już trzy plutony, gdy pierwsza kula armatnia przeleciała z gwizdem i uderzyła w lód. To baterya z isakowskiego mostu paliła w dół ku Newie. Pociski jeden za drugim padały na rzekę, lecz mimo to żołnierze szli. W tem nagle rozległ się okrzyk:
— Toniemy!
Rozbijany kartaczami lód popękał i powstały w nim olbrzymie szczeliny, w jednej z nich pasowali się ludzie ze śmiercią, reszta uciekła na brzeg.
— Tędy dzieci! — wołał Bestuzew, ukazując ręką na bramę akademii malarskiej, lecz zanim dobiegli, zatrzaśnięto wrzeciądze. Żołnierze wyrwali deskę z dna rozłupanej łodzi i próbowali zbić wrota z zawiasów. Drzwi trzeszczały pod ciosami i zaczęły ustępować, lecz w tej chwili ujrzeli szwadron konnej gwardyi, mknący prosto na nich.
— Ratujcie się dzieci! Ratuj się kto może — krzyknął Bestuzew i wszyscy się rozbiegli, został tylko chorąży. Bestuzew objął go, pocałował, polecił oddać sztandar pędzącemu na przodzie porucznikowi i sam odszedł. Oglądał się jednak w biegu i widział, jak chorąży zbliżył się do oficera, by oddać mu sztandar i padł natychmiast, zarąbany szablą. Oficer porwał zdobyty w ten sposób sztandar i pocwałował z nim.
— Wszystko skończone! wasza cesarska mość — meldował Benkendorf.
Monarcha milczał zamyślony.
Co to było? co to było? — przypominał sobie jak przez sen, czując, że zaszły rzeczy straszliwe i nieodwołalne.
— Wszystko skończone! bunt uśmierzony — powtórzył Benkendorf, a w głosie jego było coś nowego co zdziwiło cesarza, choć nie pojął jeszcze całkiem i nie dowierzał.
Mikołaj podniósł nieśmiało oczy i znów je spuścił; po chwili spojrzał śmielej i nagle pojął, że nie stało się nic strasznego, przeciwnie wszystko odbyło się jak należy, uśmierzył oto bunt, ukarał buntowników.
Jeśli będę choć przez dzień jeden cesarzem pokażę, żem tego godzien; — pokazał.
Teraz dopiero stał się naprawdę carem, nie samozwańcem już, a samowładną. Na blade policzki jego wystąpiły dwie krwiste plamy, zagryzione wargi czerwieniły się jakby opiły się krwi i twarz cesarza nagle ożyła.
— Tak Benkendorf! skończone, już jestem cesarzem, lecz za jaką cenę, Boże mój. Cóż robić! Dziej się wola nieba.
Wszedł teraz w nową rolę i czuł, że już z niej nie wypadnie, nowa maska przylgnęła do twarzy jego, maska której nie zdejmie.
— Ura! ura! ura! Mikołaj — rozlegały się na senackim placu krzyki wielotysięczne, które dotarły w głąb zimowego pałacu, gdzie zrozumiano również, że wszystko skończone i że bunt uśmierzony.
W małym okrągłym gabinecie, którego okna wychodziły na plac pałacowy, młoda cesarzowa Aleksandra Fiodorówna siedziała na niskim krześle przy oknie i patrzyła przez szyby zkąd był widok na plac zalany wojskiem. Starsza cesarzowa Marya Fiodorówna, miotała się jak zwykle i paplała bezładnie. Trzymała w ręku mały portrecik zmarłego cesarza Aleksandra i usiłowała wsunąć go do rąk każdemu po kolei, powtarzając wciąż prośby i błagania by zaniesiono buntownikom ten wizerunek.
— Pokażcie im, pokażcie tego anioła, może się opamiętają.
W gabinecie znajdowali się przy monarchiniach Mikołaj Karamzin i książę Aleksander Golicyn. Karamzin wychodził na plac i opowiadał swoje wrażenia.
— Co za twarze widziałem! Jakie słyszałem słowa! Macie tu niedorzeczną tragedyę tych szaleńców liberalistów. Umrzemy wszyscy za świętą Ruś! — wołano — a rzucano kamieniami, których pięć, czy sześć padło przy mnie. Dość powiedzieć, że ja, spokojny historyograf, pragnąłem działowego ognia, przekonany będąc, że niema innego sposobu ukrócenia buntu.
— A wiecie, Mikołaju Mikołajewiczu, że to, co się dziś dzieje, to żywa krytyka waszej historyi państwa rosyjskiego — szepnął mu na placu jeden z tych szaleńców liberalistów.
Często później wspominał Karamzin te niepojęte słowa.
Gdy zagrzmiał pierwszy huk armat, starsza cesarzowa, Marya Fiodorowna, klasnęła z rozpaczą, w dłonie.
— Boże mój! do czegośmy doszli! syn mój wstępuje na tron z armatami, przelewa się ruska krew!
— Skażona krew! wasza cesarska mość — pocieszał ją Golicyn.
Lecz ona powtarzała zatroskana:
— Co powie Europa! co powie Europa!
A młoda cesarzowa, opadłszy na kolana przy pierwszym strzale, nie wstawała, nie ruszała się i tylko głowa jej drżeć poczęła bez przerwy, »jak lilia w gromach burzy« — myślał Karamzin. — A i potem, gdy burza ucichła i wszystko się skończyło, nie ustało to drżenie i na zawsze już chwiała się ta głowa kobieca, jak kwiat z nadłamaną łodygą. Sama tego nie zauważyła, lecz inni widzieli, myśleli, że przejdzie, lecz zostało już tak na całe życie.
W sąsiednim pokoju, przy okrągłym stoliczku, siedział, jedząc swój kotlecik, mały Szasza, następca tronu. Ubrany w czerwoną kurteczkę, suto szemerowaną złotem, w rodzaju huzarskiego munduru, malec posłyszał pierwsze okrzyki o Mikołaju i podbiegł do okna, klaszcząc w rączki:
— Tatuś! tatuś!
W paradnych salach pałacu, lśniących od świateł w żyrandolach, umilkł szumiący gwar, gdy wszedł cesarz.
— Ani go poznać! Całkiem inny całowiek. Taka w nim zaszła zmiana w głosie, w ruchach — zauważyli wszyscy.
— Tout de suite il a pris de l’aplomb — pomyślał książę Aleksander Golicyn. — Powraca innym niż wyszedł. Nie samozwaniec to już, a samowładca.
— Błogosławiony, który przychodzi w imię Pana.
Temi słowy witał wchodzącego do cerkwi monarchę metropolita Serafim.
— Najwspanialszemu, najczcigodniejszemu władcy, imperatorowi wszech Rossyi mnogie lata. Niech zleje na niego Pan szczęśliwe dni i życie spokojne, niech mu da zdrowie i zbawienie, a na wrogi jego niech zeszle pogrom i poskromienie — śpiewał hucznie, jak grom głos dyakonów pod koniec nabożeństwa.
— Tak! Imperator z Bożej łaski, samowładca wszech Rossyi. Co mi dał Bóg, tego mi żaden człowiek nie odejmie — pomyślał cesarz i uwierzył teraz, że wszystko dzieje się jak należy.
— »Krwi boimy się, chcemy krwi uniknąć, a krew będzie, lecz na darmo przelana« — przypomniał Golicyn słowa Kachowskiego. — Daremna! daremna! daremna! — Krew! — dźwięczało mu upornie w rozbolałej głowie, jednostajnie do unużenia, jak w gorączkowej bredni.
— Leżąc na sofie w bibliotece, patrzył z pod przymrużonych i palonych gorączką powiek na krąg światła padający od lampy z zielonym abażurem wpół mroku zalewającym kąty pokoju, na półki wypełnione książkami, na wykwitające ze ścian, miękie linie pasteli, wyobrażających rysy prababek i pradziadków. Takie to było wszystko ciche, spokojne, harmonijne, to straszny dzień przeżyty na placu, mógł wydać się tylko przerażającym snem.
Późną nocą, gdy się już wszystko skończyło, podoficer moskiewskiego pułku, uciekając od kursujących patroli, przemycał się głuchymi zaułkami przez zaspy śniegowe w okolicach Krukowskiego kanału. Tu natknął się w ciemnościach, na ciało Golicyna, który leżał, jak martwy, zdrętwiały i przemarzły między zwalonemi tu kłodami drzew. Minął go w pierwszej chwili, mniemając, że jest zabity, lecz zawrócił, usłyszawszy słaby jęk, a pochyliwszy się, poznał przy słabem świetle latarni twarz jednego z przewódców powstania, których widział dziś zrana na placu. Doniósł więc o nim porucznikowi Küchelbekerowi, który znajdował się w pobliżu z gromadką żołnierzy. Ocucono Golicyna, a Küchelbeker wsadził go na dorożkę i zawiózł go do Odojewskiego, u którego sam mieszkał w pobliżu wielkiego teatru. Gospodarza nie było w domu, dowiedziano się, że nie powrócił jeszcze z placu.
Skoro Golicyn usłyszał, że wszyscy prawie koledzy ocaleli, ożywił się niezmiernie i przypomniał obietnicę jaką dał Marynce, że obaczy się z nią, choćby ostatni raz przed wiecznem rozłączeniem; chciał też zaraz jechać do domu. Küchelberker jednak nie puścił go, ułożył, zakrył, obwiązał mu głowę płócienną chustką umoczoną w occie, napoił herbatą, ponczem i jeszcze jakimś apecyalnym dekoktem. Golicynowi zdawało się, że spać nie będzie, że się tylko położy na chwilę, mimo to ledwie zamknął oczy wpadł w sen głęboki jakby się w czeluść pogrążył.
Skoro się przebudził, nie było Küchelbekera, wołał, lecz nikt się nie odezwał, spojrzawszy na zegarek, przekonał się ze zdziwieniem, że już jest siódma godzina zrana, że przespał pięć godzin, gdy zdawało mu się, że ledwie trzy minuty. Wstał i obszedł całe mieszkanie, lecz nie znalazł nikogo prócz drzemiącego ordynansa, którego rozbudził, a który mu powiedział, że pan jego nie wrócił dotąd i że Küchelbeker pojechał ze starym kamerdynerem, szukać go po całem mieście.
Golicyn czuł się bardzo słaby, doświadczał zawrotu głowy i dotkliwego bolu w skroni od uderzenia obcasem, mimo to ubrał się do wyjścia; wtedy dopiero zauważył, że ma na sobie cudzy kapelusz, że okulary jakimś cudem ocalały. Wyszedł na ulicę, wsiadł do dorożki i wieźć się kazał najpierw na senatorski plac, a potem dopiero do domu.
Nie rozwidniło się jeszcze całkiem, niebo szarzało dopiero, a na dachach bieleć poczynał śnieg. W miarę zbliżania się do senackiego placu, ulice nabierały wyglądu koszar wojennych. Wszędzie wojska, patrole, kordony, placówki, stogi słomy i siana, piki i karabiny ustawione w kozły, sygnały wart, trzask palonych ognisk, dokoła których migały poprzez smugi dymu błyszczące lufy haubic.
Na rogu ulic Angielskiej i Nadbrzeżnej, Golicyn wysiadł z sań bo dalej nie było już przejazdu i poszedł pieszo, przedzierając się przez tłum. Uszedłszy kilka zaledwie kroków, musiał się zatrzymać, bo na plac nie puszczano nikogo. Wojsko okrążyło go dokoła, a prócz tego w oznaczonych odstępach, stały armaty obrócone paszczami do głównych ulic. Ulicą nadbrzeżną jechał wielki wóz zakryty słomianą rogożą, za jego zbliżeniem się lud rozstępował się i zdejmował czapki.
— Co to? — spytał Golicyn.
— To wiozą nieboszczyków — odpowiedziano mu szeptem. — Daj im Bóg królestwo niebieskie, to przecież ludzie chrześcijańscy, a pod lód ich wrzucają jak psów.
Szeptali tak w dalszym ciągu ladzie stojący obok Golicyna, który dowiedział się w ten sposób, że policya zbierała przez całą noc trupy i zwoziła je nad rzekę, gdzie zrobiono wiele przerębli dla wrzucania zwłok. Topiono tak wszystkich, nie tylko umarłych bo znajdowali się wśród nich i żywi ciężko ranni. A nie było czasu na odróżnianie, bo polecono do rana oczyścić plac. Niektórych wrzucono tak niedbale, że sterczeli z lodu i przymarzali. Stada wron wietrząc żer, zbierały się i ważyły nad Newą, jak czarne chmury ze złowieszczem krakaniem, a prócz krakania tego dawał się słyszyć jakiś inny jeszcze potworniejszy zgrzyt, podobny do żelaznego szczęku.
— A to co? czy słyszycie? — spytał znowu Golicyn.
— A! to pranie i maglowanie — odpowiedział mu ktoś, bojaźliwym szeptem.
— Jakto pranie i maglowanie?
— A no! idź i sam zobacz.
Golicyn przecisnął się jeszcze trochę dalej i spiąwszy się na palcach zaglądnął tam skąd rozchodził się ów zgrzyt.
Tam na placu ludzie skrobali bruk żelaznymi zgrzebłami, oczyszczali go ze krwi zakrzepłej wraz ze śniegiem i posypywali białym, czystym, poczem wbijali go walcami, a na stopniach ganku w gmachu senackim zmywano zakrzepłe kałuże krwi, zlewając je kipiatkiem z dymiących cebrów, potem wycierano kamienne płyty wiechciami i ścierkami, wstawiano szyby w oknach, zabielano ściany i białe kolumny senatu, tynkowano dziury zrobione od kul, a w górze pod dachem przyprawiano na nowo szalki, trzymane przez boginię sprawiedliwości.
Ranek pochmurny wstawał taki sam mglisty i cichy, jak wczoraj i namyślał się tak samo w co się obrócić, w mróz, czy w odwilż? Igła admiralska wpiła się podobnie jak wczoraj w niskie obłoki podobne do białej waty, a mostki biegnące przez Newę, gubiły się tak samo w białej ścianie mgły i śniegu. I zdawało się, te tam za Newą niema już nic, prócz śniegu i pustynne mgły, że tam koniec wszystkiego, nieba i ziemi ostatni kraniec świata. A spiżowy jeździec na spiżowym koniu skoczyć chciał zda się w tą białą otchłań najdalszą i ostateczną.
Na placu tymczasem trwało wciąż skrobanie, zgrzytanie, ścieranie żelaznymi zgrzebłami.
— Nie zeskrobią — pomyślał Golicyn — krew wystąpi z ziemi, poskarży się Bogu i sprowadzi poskromienie zwierza.