Dekabryści/Część trzecia/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Rewolucya na progu Rosyi, lecz klnę się, że progu tego nie przekroczy, póki ja cesarzem jej z Bożej łaski! — Co ty tak na mnie patrzysz?
Benkendorf przewracał oczyma, myśląc tylko o jednem, jakby tu nie zasnąć, lecz trudno było zaskoczyć go, lub wprawić w zakłopotanie, wtedy nawet, gdy był senny.
— Rozkoszuję się wami, najjaśniejszy panie, nie napróżno porównują waszą cesarską mość do Apella, jak tamten pokonał Tyfona, smoka groźnego, tak wasza cesarska mość stłumiła rewolucyę powszechną.
Rozmowa ta toczyła się w poczekalni między gabinetem cesarza, a pokojem adjutantów, w zimowym pałacu, w nocy z 14 na 15 grudnia.
Cesarz spędził osiem godzin na placu, zmęczył się, wymarzł, wygłodził, mimo to, wróciwszy do pałacu, posilił się na prędce wieczerzą po nabożeństwie i zabrał się natychmiast do przesłuchania aresztowanych.
W mundurze preobrażeńskiego pułku, w szarfie i wstędze w botfortach i łosiowych spodniach, zapięty, zasznurowany na wszystkie guziki i pętelki, nie położył się ani na chwilę, a tylko zadrzemał czasem, siedząc na obitej skórą kanapie z wysoką, wypukłą poręczą, przed stołem, zawalonym papierami.
Dworski lokaj wszedł już trzeci raz do pokoju, stąpając cicho, i zmieniał po raz trzeci liczne świece, dogorywające w kandelabrach, na jaspisowym stoliku. Na angielskim ściennym zegarze wybiła godzina czwarta. Benkendorf spojrzał na zegar żałośnie, bo wszak i on nie spał już drugą noc; starał się mówić dużo, aby nie zasnąć.
— Nieraz przepiękny dzień zaczyna się od burzy, tak będzie i z panowaniem Waszej Cesarskiej Mości; sam Bóg obronił nas od klęski nie mniejszej, jak najazd francuski — powtórzył słowa zasłyszane od Karamzina.
— Tak! Pomyślnie się rozwiązało — rzekł cesarz, czując jednak, że jeszcze w nim serce zamiera, jak u człowieka, który przebiegł co tylko przez wąską kładkę, zawieszoną nad przepaścią.
Spojrzał ukradkiem na Benkendorfa, z utajoną nadzieją, że go może uspokoi i ubezpieczy, lecz ten przeciwnie starał się, jakby umyślnie omotać go siecią strachu, jak pająk złowioną muchę.
— Wszystko wisiało na włosku, Wasza Cesarska Mość! Gdyby powstańcy okazali trochę więcej zuchwałości i energii, odnieśliby niezawodnie powodzenie, lecz na szczęście Bóg miłosierny pogrążył buntowników w jakąś dziwną odrętwiałość. Przestali na placu w bezczynności właśnie tyle godzin, ile było potrzeba dla zarządzenia środków obronnych. Gdyby saperzy spóźnili się o jedną minutę, w chwili, gdy lejb grenadierzy wyruszali wreszcie w pole, złoczyńcy ci zdobyliby pałac z całą najdostojniejszą rodziną i strach pomyśleć, jakby sobie wówczas poczynała ta zezwierzęcona szajka wyrzutków, którzy wyparli się Boga, cara i ojczyzny. Włosy dębem na głowie stają, i krew stygnie w żyłach, gdy się o tem pomyśli.
— Myślisz, że wszystkichby wyrżnęli?
— Wszystkich, Najjaśniejszy Panie!
— A! prawds, że mnie chcieli przecie już na placu zabić.
— A tak! Bardzo być może, że ta sama kula, którą przeszyty został Miłoradowicz, przeznaczoną była dla Waszej Cesarskiej Mości.
— A czy żyje on jeszcze?
— Kona, może dociągnie do rana, gangrena w kiszkach.
Zamilkli obaj po tych słowach.
— A jakże teraz! Czy już spokój? — zapytał cesarz i wnet potem pomyślał, że za często się o to dopytuje.
— Bogu dzięki! dotąd panuje spokój.
— Dużo aresztowanych?
— Sto siedmiu ludzi z niższych rang, dziesięciu oficerów i kilku fraczkowych z tej cywilnej kanalii. Już to nie są główni przewódcy a zwykli szeregowcy.
— A Trubecki? On przecie jest głównym.
— O nie najjaśniejszy panie, ręczyć mogę, że sprawa bierze początek wyżej.
— Jakto wyżej; co przez to rozumiesz?
— Nie wiem jeszcze na pewno, lecz domyślam się, że wysocy dygnitarze, może nawet członkowie rady państwa, umoczyli w tem rękę.
— Któż mianowicie?
— Wolałbym nie wymieniać nazwisk.
— Nazwiska! mów! ja każę!
— Mordwinow, Sperański.
— Nie może być — wyszeptał cesarz, lecz serce w nim znów zamarło, nie od przeszłego, lecz już od przyszłego lęku.
Zaledwo przebiegł nad jedną przepaścią, aż oto otwiera się druga; myślał, że wszystko skończone, a to się dopiera zaczyna.
— Wasza cesarska mość, wszystko się może na nowo rezpocząć — wyrzekł Benkendorf, jakby odgadł i podsłuchał myśl Mikołaja.
— Sperański! Merdwinow! to niemożliwe — powtórzył znów cesarz, próbując jeszcze wywikłać się z lepkiej sieci, jak mucha, co trzepocze się w pajęczynie. — Nie! Benkendorf, ty się mylisz.
— Daj Boże, abym się mylił najjaśniejszy panie!
Arcy-szpieg patrzył na Mikołaja milcząc, tymże wzrokiem, widzącym arszyn pod ziemią, jakim spoglądał na cesarza onegdaj, wilią wybuchu grudniowej rewolucyi. Po jego cienkich wargach przewijał się zaledwie dostrzegalny uśmieszek. Rozweselił się i senność mu nawet przeszła, bo zrozumiał w tej chwili, że mucha nie wywikła się już z pajęczyny, którą ją omotał. Był poprzednio Arakczajew, teraz kolej na Benkendorfa. Wydobył z kieszeni i położył na stole ćwiartkę papieru gęsto zapisanego.
— Raczcie to przeczytać, wasza cesarska mość.
— Co to?
— Projekt konstytucyi Trubeckiego, ich dyktatora.
— Aresztowany?
— Jeszcze nie! Ukrył się u swego austryackiego szwagra Lejbzelterna. Prawdopodobnie za chwilę go przywiozą. A co się tyczy tej konstytucji — przypomniał sobie nagle, a może użalił się nad carem i zapragnął go zabawić — skoro pjana hołota krzyczeć poczęła na płaca »Ura konstytucya« — spytał ich ktoś: »A wiecież wy głuptasy co to konstytucya?« »A jakże! Wiemy — odpowiedzieli — Konstanty mąż, a konstytucya żona«.
— Nie głupio! — odrzekł Mikołaj, uśmiechając się zwykłym swym krzywym uśmieszkiem jakby przy bólu zębów, lecz policzki miał przy tem wciąż nadęte, jak malec postawiony w kąt, na pokutę.
Benkendorf wiedział czego cesarzowi brakuje. Wiedział, że Mikołaj boi się i nienawidzi, a pragnie za wszelką cenę pogardzać, pogardy tej łaknie nieugaszonem pragnieniem. Poszlij do mnie Łazarza, aby umoczył palec w wodzie i zwilżył mi język, bo goreję w tych płomieniach. Anegdota o konstytucyi była tym zwilżonym palcem, chłodzącym na chwilę, lecz nie gaszącym pragnienia.
Z poza drzwi dochodził gwar głosów. Do sąsiedniej sali adyutantury, kozacka pikieta przyprowadzała pod konwojem aresztowanych, których badali generałowie Toll i Lewaszew.
Benkendorf poszedł ku drzwiom i uchylił je.
— A wieluż tu tych Pugaczewców? — spytał opryskliwie.
Komendant pałacu Baszucki, szepnął mu coś na ucho.
— Kto? — spytał głośniej Benkendorf.
— Jeszcze jedna kanalia fraczkowa, niejaki Rylejew; czy zgłosić go do jego cesarskiej mości.
— Teraz jeszcze nie; potem. Ty najpierw donieś o Trubeckim. No! idź.
Skoro Benkendorf wyszedł, Mikołaj oparł głowę na wysokiej poręczy i próbował zdrzemnąć się, ale było mu niewygodnie. Głowa zsuwała się z gładkiej poręczy, a bał się położyć, aby nie zasnąć na dobre.
Wszedł kamerdyner generał adyutant Adlerberg, niosąc zręcznie z lokajską biegłością tacę z czarną kawą. Mikołaj pił ją całą noc, aby odgonić sen. Przy wejściu kamerdynera, drgnął i ocknął się.
— Raczcie położyć się wasza cesarska mość.
— Nie Fedorycz, nie do snu mi dzisiaj.
— Drugą już noc wasza cesarska mość nie śpi; można się rozchorować.
— Gdy zachoruję to się położę, lecz póki sił starczy trzeba się trzymać.
Napił się kawy, a aby się lepiej jeszcze rozbudzić, zabrał się do pisania listu do brata Konstantego. Nie mógł o nim myślić, bez nienawistnego zgrzytania zębów, lecz w liście swym wypowiadał tkliwe rodzinne uczucia.
Drogi mój, drogi Konstanty — wierz mi i bądź pewien, że jedynem pragnieniem mojem będzie stosować się do woli twojej, idąc w ślady naszego anioła nieboszczyka cesarza. To jedno tylko mam w sercu. Aresztowania idą nieźle, i wkrótce już będę mógł donieść ci wszystkie szczegóły tej nieszczęsnej i haniebnej historyi. Wtedy dopiero przekonasz się, jak ciężkie brzemię włożyłeś na barki swego nieszczęsnego brata i jak bardzo zasługuje na współczucie, twój biedny mały, votre pauvre diable, votre katorżnik du palais d’hiver.
Jenerał Toll wszedł z papierami.
— Siadaj Karolu Fedorowiczu i czytaj.
Toll przeczytał zeznanie Oboleńskiego, aresztowanego razem z Rylejewem.
— Jak myślisz! Czy można darować winę niższym członkom związku i tym nieszczęsnym młodym ludziom.
Toll nic nie odrzekł, nie pierwszy to raz cesarz go pytał o to.
— Biedni, biedni nieszczęśnicy — westchnął cesarz — odpowiedzialni za nich jesteśmy przed Bogiem. I za cóż ich karać, skoro błędy ich to błędy całego naszego wieku. Nie gubić ich trzeba, ale ratować. Przecieżem nie kat, ani morderca. Czyż nie rozumiesz Toll, że ja nie mogę, żadną miarą nie mogę. Czyż nie widzisz, że mi się serce rozdziera.
— Rozpłacze się jeszcze — pomyślał Toll, nie wiedząc, co robić z oczyma.
Na prostackiej jego, lecz uczciwej twarzy, pruskiego kaprala, malowała się cierpliwa nuda z jaką słuchać musiał utyskiwań cesarza.
A cesarz biadał jeszcze długo gadatliwie, z tą rozlewną czułostkowością, którą wziął w dziedzictwie po matce. Przymierzał różne maski przed Tellem, jakby stał przed zwierciadłem.
— No, jakże myślisz przyjacielu? jak myślisz? czy można im darować?
— Wasza cesarska mość — odrzekł Toll, który wreszcie nie wytrzymał i rzucił się tak, że aż krzesło pod nim zatrzeszczało. — Darować zawsze będzie czas, lecz nie można uwalniać nawet najmłodszych członków, dopóki się nie odkryje głównych sprężyn i podżegaczy całego zaburzenia. Do tego czasu należy wszystkich bez wyjątku poddać surowym przepisom, jakie nakazuje ustawa. Co wasza cesarska mość każe zrobić i Oboleńskim?
Cesarz nachmurzył się i nadął; zrozumiał, że rozmówca jego nie pragnie być zwierciadłem. Westchnął jednak raz jeszcze i pochylił się nad stołem, gdzie był rozłożony plan petropawłowskiej twierdzy, z korytarzami i numerami cel więziennych. Mikołaj zakreślił jeden z tych numerów czerwonym ołówkiem, zanotował go na rozkazie do komendanta twierdzy Sukina i oddał milcząc, papier ten Tollowi, który wziął go również w milczeniu i wyszedł.
Cesarz znów oparł głowę o poręcz i przymknął oczy, próbując zdrzemnąć się i znów głowa stoczyła mu się po gładkiem obiciu.
Po chwili wszedł komendant pałacowy Baszucki, niosąc w jednem ręku szpadę, w drugiem srebrny talerzyk, na którym leżało coś małego i krągłego.
— Co to?
— Hrabia Miłoradowicz, wasza cesarska mość — zaczął, lecz nie skończył, bo głos załamał mu się w łkaniu.
— Umarł?
— Tak! wasza cesarska mość!
— Daj mu Boże królestwo niebieskie — rzekł cesarz i przeżegnał się, myśląc, że należałoby jednak coś odczuć.
— Ostatnie jego słowa były: »Umieram jakiem żył, z czystem sumieniem, szczęśliwy, że mogłem oddać życie za monarchę«. Prosił, by uwolnić jego włościan, a waszej cesarskiej mości polecił oddać tę szpadę i kulę, która go przeszyła.
Baszucki położył na stole szpadę i postawił talerzyk z kulą.
— Nie mogę... Darujcie wasza cesarska mość — załkał znowu, pocałował cesarza w ramię, odwrócił się i wybiegł.
Mikołaj wziął kulę ostrożnie dwoma palcami i przypatrywał się jej długo i ciekawie. Nowa, świeżo ulana, mała pistoletowa kula, niewojskowa, widocznie strzelał ktoś z tych cywilnych kanalii fraczkowych. »Przeznaczona była dla waszej cesarskiej mości« — przypomniał sobie słowa Benkendorfa.
Odłożył kulę i wziął zapisaną ćwiartkę, którą mu zostawił Benkendorf, mówiąc, że to jest konstytucja Trubeckiego. Zabrał się do czytania jej.
»Doświadczenie wszystkich narodów i wszystkich wieków dowiodło, że absolutna władza jest równie zgubna dla rządzących, jak i dla rządzonych; że nie zgodna ona jest z zasadami świętej wiary naszej, ani z prawami zdrowego rozumu. Nie wolno uświęcać powagą ustaw przemocy jednego człowieka, nie wolno dopuścić, by jedna tylko strona miała prawa, a druga tylko obowiązki. Ślepe posłuszeństwo opierać się może tylko na strachu i niegodnem jest zarówno rozumnego rozkazodawcy, jak i spełniających rozkazy. Stawiając osobę swą powyżej ustaw, zapomnieli monarchowie, że w ten sposób stawiają siebie sami poza obrębem praw, poza obrębem człowieczeństwa. Że nie wolno im powoływać się na prawo, skoro chodzi o innych, a zapoznawać takowe, gdy chodzi o nich samych.
Jedno z dwojga, albo prawa są sprawiedliwe, a wtedy czemużby nie mieli podporządkować się im, albo są niesprawiedliwe, a wtedy czy wolno podporządkowywać im innych. Wszystkie narody europejskie dążą do zdobycia praw i swobód, rosyjski naród bardziej niż każdy inny zasługuje na jedno i drugie. Rosyjski naród wolny i niezależny nie może być własnością jednego człowieka, lub jednej rodziny. Istotnym zwierzchnikiem władzy, może być tylko sam naród«.
— Quelle infamie — pomyślał cesarz. — Szkaradne to, lecz nie głupio pomyślane.
Znowu chciał pogardzać, a nie mógł, czując, że to już nie konstytucya, żona Konstantego. Rozstrzelać można buntowników na placu, ale jak to uśmiercić. Straszny był ten zapisany papierek, gorszy od kuli, niezniszczalny.
— Trubecki, wasza cesarska mość — zameldował Benkendorf.
Cesarz namyślał się, lecz wreszcie rzekł:
— Niech wejdzie!
W spotkaniu pod Kulm, dwie roty Siemienowców, nie mające zapasowych nabojów, dostały rozkaz, by wyprzeć białą bronią Francuzów z lasku, gdzie stali z armatami, ostrzeliwując przeciwnika. Komendant roty, książę Sergiusz Piotrowicz Trubecki, poszedł na czele żołnierzy z obnażoną szablą, tak spokojnie i wesoło, że wszyscy rzucili się ochoczo do ataku na bagnety i wyparli Francuzów z lasu. A pod Lützen, gdy książę Eugeniusz gromił ogniem z 40 armat gwardyjskie pułki, Trubecki chcąc zażartować z porucznika von Bock, zaszedł z tyłu i rzucił mu w plecy parę grudek ziemi, od czego ten, znany w pułku z tchórzostwa, zwalił się na ziemię, jak martwy. Tak samo zwalił się i kniaź Trubecki w dniu 14 grudnia.
Skoro się tylko zbudził z rana, przypomniał słowa Puszczyna: »Lecz będziecie w każdym razie na placu«, i znów jak wczoraj, osłabł na samą myśl o tem, zaniemógł, stał się nagle mięki, płynny, jak ciecz. Bojąc się, że spiskowcy przyjdą po niego, wyszedł z domu, wziął doróżkę i kazał się zawieść do kancelaryi głównego sztabu, aby tam pytać, gdzie i jak będą przysięgać, bo zamierzał złożyć przysięgę nowemu cesarzowi, w nadziei, że jeśli co zajdzie, to pospiech w złożeniu przysięgi, przyniesie jakąś zmianę i dowiedział się, że przysięga dopiero jutro o jedenastej.
Ze sztabu poszedł Trubecki do siostry, na ulicę wielką Michałowską, a stamtąd do przyjaciela fligiel-adjutanta Bibikowa, na rogu Fontanki i Newskiego. Nie zastawszy go w domu, posiedział czas jakiś z żoną jego i bratem, pogawędził z nimi i zobaczył, że już jest godzina pierwsza; pomyślał więc, że pułki już przysięgły i że wszystko odbyło się spokojnie i odjechał do domu, aby się przebrać i udać się na nabożeństwo do pałacu.
Jadąc jednak z Newskiego na admiralski plac, zobaczył tłum, usłyszał okrzyki: niech żyje Konstanty! Zapytał co to jest? a dowiedziawszy się o buncie, omal nie utracił zmysłów, zaraz na ulicy.
Nie pamiętał już dokładnie co było potem. Poszedł znów nie wiadomo poco do głównego sztabu, stanął w progu zamyślony, a potem wstępować zaczął po schodach i wszedł do kancelaryi, gdzie zastał ludzi biegających z zastraszonemi twarzami. Ktoś powiedział:
— Panowie! Wyście w mundurach, idźcie na plac, bo tam jest cesarz.
Wszyscy wyszli i on ze wszystkimi, lecz odłączył się od nich i przeszedł przez dziedziniec sztabowy, na ulicę Milionną. Zatroskany, nie wiedział co z sobą począć i miotał się jak tropiony zając. Wrócił do sztabu, gdzie w bramie spotkał znajomego urzędnika, który go namówił, by razem pójść do kancelaryi.
— Och! bieda! bieda! — powtarzał wciąż urzędnik.
— Miłoradowicz zabity! — krzyknął ktoś nad samem uchem Trubeckiego, któremu aż nogi podcięło.
— Słabo wam książę?
Ktoś dał mu powąchać trzeźwiących soli i nagle ocknął się wśród nieznajomych ludzi, którzy ciągnęli go z sobą na senatorski plac.
— Chory jestem, panowie, czuję się bardzo niedobrze — mówił im prawie z płaczem.
I znowu kancelarya. O Boże! Któryż to już raz? pomyślał z rozpaczą.
Przeszedł do dalszych pokoi, do biura kuryerskiego, gdzie było pusto, bo się wszyscy rozbiegli, długo siedział sam jeden, radując się, że wreszcie zostawiono go w spokoju.
Skoro się ściemniać poczęło usłyszał huk armat, tak mocny, że szyby w oknach drżały. Zerwał się i chciał gdzieś biedz, lecz opadł znów bez sił, i słuchał w odrętwieniu, wystrzału za wystrzałem.
Z biurem kuryerskim, połączona była ciemna komórka służąca do pakowania skarbowych przesyłek. Pachło tu lakiem, szarem płótnem, płonęła mętnem światełkiem mała lampka wisząca na ścianie, na stole leżały całe swoje szpagatu, a od pułapu sterczał wielki hak, także przeznaczony do lampy. Trubecki spoglądał wciąż na ten hak, zdawało się bezmyślnie, dopiero potem przypomniał sobie, że przychodziło mu wciąż do głowy: »Dobrzeby było powiesić się«.
Wystrzały ucichły, do biura zaczęli przychodzić kuryerzy, dozorcy, egzekutorzy; kłaniali się nisko i patrzyli na niego ze zdziwieniem, wstał wówczas i wyszedł.
Wciąż jeszcze nie wiedział co z sobą począć wreszcie postanowił przenocować u swego szwagra austryackiego posła Lebzelterna. Wiedział, że i tam go odnajdą, lecz jak spłoszony psotnik choć wie, że zasłużył na rózgi, chowa się przecie pod stół, tak się i on przyczaił.
U Lebzelterów była Katasza; zobaczywszy ją zdał sobie dopiero sprawę, że o niej głównie myślał, za nią tęsknił i męczył się najbardziej tem, że ona o niczem nie wie. Chciał jej nieraz powiedzieć, lecz zawsze odkładał, i ostatecznie nie powiedział, choć wiedział dobrze, że jest to największa ze wszystkich jego podłości.
Znużony położył się spać wcześnie i zasnął twardo. Śniło mu się coś bardzo miłego jakieś niby góry, nie góry, fale nie fale fioletowo przeźroczyste jak ametysty, a on niby lata nad niemi, niby spaceruje, i ogarnęła go we śnie nagła radość, że się aż zbudził.
Leżał w ciemnościach z otwartemi oczyma, a serce biło mu jeszcze wciąż od tej wyśnionej radości. Chciał przypomnieć co to było, wiedział, że niepodobne do niczego innego i wiedział także z całą pewnością, że to więcej niż sen. Wspomniał także swój niedawny strach i poczuł odrazu, że strach ten całkiem już przeminął i nigdy nie wróci. Nie było mu nawet wstyd, a tylko dziwił się, całkiem jakby to nie szło o niego, a o jakiegoś innego człowieka. Przypomniał także swój ulubiony psalm. Czytał go zawsze po łacinie, jak się go nauczył w dzieciństwie w pensyonacie jezuickim od starego polskiego księdza Alojzego.
»Gdy dusza moja w trwodze, w Tobie nadzieje pokładam. W Bogu wysławiam słowo Jego, bo i cóż mi uczynić może, ten, co z ciała jest. Nieprzyjaciele moi odwracają się i podają tył, skoro wzywam imienia Twego, a stąd wiem, że Bóg jest ze mną. W Bogu nadzieję pokładam i nie trwożę się, cóż mi uczyni człowiek?«
Znów zamknął oczy i zdążył tylko pomyśleć: »Tak właśnie, śpią skazańcy«. No cóż? niech! i zasnął jeszcze głębiej i słodziej, lecz już bez żadnych widzeń we śnie.
Zbudził się nagle, jak to często bywa, nie od hałasu, lecz od tego, że z góry wiedział, że będzie hałas i w samej rzeczy po chwili rozległo się mocne stukanie do drzwi.
— Wasza światłość! Wasza światłość! — posłyszał zalękniony głos kamerdynera.
— Co takiego?
— Przyjechali z zimowego dworca.
Trubecki arozumiał, że jest aresztowany.
Czterech konwojowych z obnażonemi szablami wprowadziło więźnia do gabinetu cesarskiego, za nim weszli: jenerał adjutant Lewaszew, Toll, Benkendorf, komendant pałacowy Baszucki i naczelny policmajster Szulgin.
Mikołaj wstał, zbliżył się do Trubeckiego stanął przed nim i wpatrywał się w niego długo w milczeniu. Ryży, ospowaty, z odstającymi wszami i wielkim garbatym nosem, z grubemi wargami i rozstrzępionemi baczkami po obu stronach twarzy, z dwoma bolesnemi zmarszczkami dokoła ust. »Tak więc wygląda ten ich dyktator, trzęsie się cały, ożydział ze strachu« — pomyślał cesarz z nieugaszoną żądzą pogardy.
Poszedł do więźnia bliżej jeszcze i podnosząc wskazujący palec dotknął prawie jego czoła.
— Co to było w tej głowie? — rzekł — że wy z waszem imieniem, z takiej rodziny, weszliście w taką sprawę razem z tą całą hołotą.
Mikołaj miał się sam w tej chwili za Apolla belwederskiego, miażdżącego Tyfona.
— Wy kniaź Trubecki, pułkownik gwardyi, jak wam nie wstyd.
Po chwili pierwsza maska spadła i cesarz przywdział drugą, w miejsce groźnej, sentymentalną, tą samą, którą przymierzał niedawno przed Tollem.
— Taka miła żona! Czy macie dzieci?
— Nie! Wasza cesarska mość.
— To bardzo szczęśliwie, że nie macie dzieci, bo los wasz będzie straszny, straszny.
Pomimo wewnętrznego gniewu Mikołaj był spokojny, wszystko było z góry obmyślone.
— Od czego tak drżycie?
— Zziąbłem najjaśniejszy panie, jechałem tu tylko w mundurze.
— Dlaczego?
— Bo mi ukradli futro.
— Kto?
— Nie wiem. Widocznie w czasie zamięszania przy aresztowaniu; było mnóstwo ludzi — odparł Trubecki i uśmiechnął się, podnosząc oczy; a nie było ani śladu trwogi w tych oczach szarych, wielkich, smutnych i dobrych.
Stał niezręcznie z rękami założonemi w tył.
— Raczcie stać, jak należy, ręce do szwów.
— Sire...
— Skoro wasz monarcha mówi do was po rosyjsku, nie wolno wam odpowiadać mu winnym języku.
— Moja wina! wasza cesarska mość, ale mam ręce związane.
— Rozwiązać!
Szulgin zbliżył się, zaczął rozwiązywać, Mikołaj odwrócił się, a zobaczywszy w rękach Tolla papier, rozkazał:
— Czytaj!
Toll przeczytał zeznanie jednego z aresztowanych, który twierdził, że wypadki z dnia 14 grudnia są dziełem tajnego związku, który ma znaczniejsze rozgałęzienie, w czwartym korpusie, i że kniaź Trubecki, jako sztabowy oficer tego korpusu, może dać dokładne wyjaśnienia. Trubecki słyszał i ucieszył się, zrozumiał bowiem w pierwszej chwili, że zeznający naprowadził umyślnie śledztwo na fałszywy trop, aby zasłonić południowy związek.
— Czy to zeznanie Puszczyna? — zapytał Mikołaj.
— Tak, Puszczyna, wasza cesarska mość — odparł Toll.
Trubecki zauważył, że mrugnęli do siebie.
— No! Cóż powiecie na to? — spytał cesarz, zwracając się znów do Trubeckiego.
— Puszczyn myli się, najjaśniejszy panie! — odparł Trubecki, zbierając całą przytomność umysłu, ażeby odgadnąć, co znaczyło to mruganie.
— Więc wy myślicie, że to Puszczyn — rzucił się na niego Toll.
Ale Trubecki nie stracił się, zrozumiał już, o co chodzi; przez niego chcą zaplątać Puszczyna.
— Wasza wielmożność sami raczyliście twierdzić, że to zeznanie Puszczyna.
— A gdzież Puszczyn mieszka?
— Nie wiem.
— Wszak u ojca?
— Nie wiem.
— Ja zawsze mówiłem, że czwarty korpus to gniazdo spiskowców — rzekł Toll.
— Waaza wielmożność ma niedokładne wiadomości; w czwartym korpusie niema wcale tajnego związku i za to ja ręczyć mogę — odparł Trubecki i spojrzał na Tolla z jawnym prawie tryumfem.
Toll zamilkł z uczuciem myśliwca, któremu z przed nosa prawie sprzątnięto zwierzynę, a i cesarz także zrozumiał, że chybili obaj.
— A cóż wy jesteście? O sobie mówcie; przecież wy należeliście do tajnego związku.
— Należałem — wasza cesarska mość — odparł Trubecki spokojnie, wiedząc, że już teraz nie da się zaskoczyć.
— Dyktatorem byliście.
— Tak jest.
— A to ładnie! Plutonem nie umie dowodzić, a zachciało mu się rządzić losami narodów. — A czemuż to nie byliście na placu?
— Wiedząc, że potrzebne im tylko moje nazwisko, odszedłem od nich. Przedtem spodziewałem się do ostatniej chwili, że pozostając z nimi w stosunkach, w charakterze niejako naczelnika, potrafię wstrzymać ich od nierozsądnych zamysłów.
— Od jakich? czy carobójstwa? Ucieszył się znów Toll, zasadzając się na niego. »O carobójstwie nikt nie myślał«, chciał odrzec Trubecki, lecz przypomniał, że to nieprawda, odpowiedział więc inaczej.
— W politycznych zasadach związku nie było carobójstwa. Chciałem tylko powstrzymać ich od wywołania zaburzeń w wojsku i niepotrzebnego przelewu krwi.
— Wiedzieliście o zaburzeniach? — spytał cesarz.
— Wiedziałem.
— I nie donieśliście?
— Nie dopuszczałem nawet myśli do siebie, bym mógł uprawnić kogo do nazwania mnie podłym.
— A teraz, jak was nazywają?
Trubecki nic nie odrzekł, lecz spojrzał na Mikołaja tak, że zrobiło mu się nieswojo.
— Przestań się pan wykręcać i mów wszystko, co wiesz — krzyknął Mikołaj groźnie, bo zaczynał go ogarniać gniew.
— Nic więcej nie wiem.
— Nie wiecie? a to co?
Mikołaj poszedł szybko do biurka i wziął zapisaną ćwiartkę papieru, na której położył był przedtem kulę, by papier odrazu znaleść.
— Może i o tem nie wiecie. — Kto to pisał? Czyja ręka?
— Moja.
— A wiecie? że za to samo mógłbym was kazać na miejscu rozstrzelać.
— Każcie wasza cesarska mość! Macie do tego prawo — odparł Trubecki podnosząc ponownie oczy — i wspomniał w myśli »W Bogu nadzieję pokładam i nie trwożę się, cóż mi uczyni człowiek«?
— Nie trzeba się gniewać, nie trzeba się gniewać — powtarzał w myśli cesarz, lecz było już zapóźno. Nagły przypływ wściekłego gniewu, rozlewał się już jak trunek ognisty po żyłach jego.
— A! tak! Myślicie, że was rozstrzelają i że staniecie się interesującym bohaterem — syczał zadyszanym szeptem, zbliżając twarz swoją do twarzy więźnia i następując na niego tak, że go prawie pchnął. Nie tak! nie tak! nie rozstrzelanym będziesz, a zgnijesz w twierdzy w kajdanach, w kajdanach; arszyn pod ziemią; los twój będzie straszny, straszny, straszny!
Im częściej powtarzał ten wyraz, tembardziej czuł cesarz swoją bezsiłę wobec człowieka tego, który stał przed nim. Mógł zakuć go, zesłać, zamęczyć, zabić nawet, lecz mimo to nic z nim nie dokaże.
— Szubrawiec! — wrzasnął wreszcie Mikołaj — rzucił się na Trubeckiego, chwytając go za kołnierz. Mundur zaszargał. Zerwać mu szlify, zerwać mu szlify! O tak! tak! tak!
Sasa mu zdzierał szlify, trząsł, szarpał, popychał, aż zwalił więźnia na podłogę.
— Najjaśniejszy panie! — przemówił cicho Trubecki, powalony przed nim na klęczki, patrząc mu prosto w oczy, a Mikołaj dorozumiał się reszty. »Jak wam nie wstyd«. Opamiętał się wreszcie, odstąpił od niego, opadł w krzesło i zakrył twarz rękami. Wszyscy czekali w milczeniu, jak się to skończy. Trubecki wstał i spojrzał na Mikołaja z tym samym co wprzód cichym uśmiechem. Gdyby Mikołaj mógł go widzieć, zrozumiałby, że w uśmiechu tym była litość.
Otwarły się drzwi od sypialni cara, wielki książę Michał wysunął ostrożnie głowę i potem równie ostrożnie wsunął ją z powrotem i drzwi zamknął. Milczenie trwało długo, wrerzcie cesarz odjął ręce od twarzy, która była w tej chwili nieruchoma, nieprzenikniona. Wstał i wskazał Trubeckiemu krzesło, stojące przy stole.
— Siadajcie tu i piszcie do żony — rzekł, nie patrząc na niego.
Trubecki siadł, wziął pióro do ręki i spojrzał na cesarza.
— Co rozkażecie pisać wasza cesarska mość.
— Co chcecie.
Mikołaj patrzył przez ramię na to, co pisze Trubecki.
Przyjaciółko moja, bądź spokojna i módl się do Boga.
— Co tu długo pisać, przerwał Mikołaj. Piszcie tak, będę żyw i zdrowy.
Trubecki napisał. Cesarz stoi za mną i polecił mi donieść, że jestem żywy i zdrowy. Będę żywy i zdrowy, poprawił Mikołaj, dopiszcie w górze »będę«.
Trubecki dopisał, cesarz wziął papier i sam go oddał Szulginowi.
— Proszę to wręczyć księżnie Trubeckiej. Szulgin wyszedł i znów zapanowało milczenie. Trubecki wstał, cesarz stał przed nim i miał wciąż oczy spuszczone, jakby ich nie śmiał podnieść. Siadł potem za stołem i napisał do komendanta Sukina. »Trubeckiego umieścić w Aleksiejewskim forcie Nr. 7.« Oddał papier Tollowi.
— No, idźcie już! — rzekł, podnosząc wreszcie wzrok na Trubeckiego. Proszę nie gniewajcie się książę; moje położenie także nie do zazdrości, jak to chyba sami widzicie. Uśmiechnął się krzywo i poczerwieniał, bo zrozumiał, że niczem nie poprawił wrażenia. — Nadął się więc i nachmurzył.
— Idźcie stąd! idźcie wszyscy! skinął ręką, a gdy wyszli, osiadł znów na kanapie na dawnem miejscu i zamarł w nieruchomości, lecz już nie drzemał, ale szeroko otwartemi oczyma, patrzył prosto przed siebie w zwierciadło. Na ścianie nad kanapą, wisiał wielki naturalnych rozmiarów portret cesarza Pawła pierwszego. Portret ten odbijał się w zwierciadle, a płomienie świec dogorywających w kandelabrze na jaspisowym stoliku nadawały rozedrganem swem światłem, pozory ruchu i życia wizerunkowi. Zdawało się, ożył cesarz Paweł i lada chwila wystąpi z ram, w swym mundurze komandora Maltańskiego, w purpurowym płaszczu, przypominającym archirejską rasę, mały człowieczek z zapadłym noskiem, obłąkanemi oczyma i uśmiechem trupiej główki. Syn patrzył na ojca, ojciec na syna, jakby chcieli sobie coś wzajemnie powiedzieć. »11 marca, 14 grudnia« wtedy zaczęło się, teraz się kończy. »Uduszą mnie jak udusili ojca« przypomniał Mikołaj słowa brata Konstantego i mógłby w tej chwili powiedzieć o sobie to samo czem groził niedawno Trubeckiemu, »los twój będzie straszny, straszny, straszny«. Wstał i podszedł do zwierciadła, w lustrzanej szybie odbiła się twarz syna, u stóp wizerunku ojca. Blada twarz z zaczerwienionemi od bezsenności powiekami, nadęta jak u skarconego dzieciaka postawionego w kąt, z włosami najeżonymi jakby stanęły dębem. Zdało się Mikołajowi, że to nie on, lecz jakiś jego sobowtór, samozwaniec, cesarz parwenjusz.
Zbliżył twarz swą do zwierciadła, rysy jego skrzywiły się w drwiącym uśmieszku, a wargi wyszeptały bezdźwięcznie.
— Sztabs-kapitanie Romanow! to przecież ty.
Otrząsnął się ze zgrozy, bo zdało mu się, że to nie on sam, a tamten drugi w zwierciadle chichocze i szepcze mu.
— Sztabs-kapitanie Romanow, to przecież ty.
— Marynko! — rzekł Golicyn, otwierając oczy.
Pierwszy to raz ocknął się przytomny, po długiej malignie, w czasie której czuł, że ona jest przy nim i męczył się tem, że nie umie jej nazwać.
— Co, Waleryanie Michajłowiczu, co mój miły — odrzekła Maryńka, nachylając się nad nim i zaglądając mu w oczy z trwożną radością. — No! powiedz co? co? co? — pytała, usiłując pojąć jego życzenia.
Chciał ją spytać co się z nim dzieje i gdzie jest, lecz był tak osłabiony, że bał się mówić, by nie zwalić się znowu w bezdenną czeluść bezpamięci, z której zaledwie się wynurzał. Sam próbował przypomnieć sobie i pamięć mu wracała, lecz po chwili gubił ją znów, myśli jego rwały się jak zetlała przędza, rozpraszały w drobiazgach. Uwagę jego zajęły liczne flaszeczki z receptami, stojące na nocnym stoliku, plama świetlna woskowej świecy, ocienionej jedwabną umbrelką, jednostajne cykanie kieszonkowego zegarka, prawdopodobnie własnego, który leżał przy nim na nocnym stoliku.
— Która godzina? — przemówił nakoniec z ostrożnym wysiłkiem.
— Pół do siódmej — odpowiedziała Marynka.
— Rano czy wieczór? — chciał spytać, lecz wnet zapomniał i myśleć zaczął o czem innem: chcąc spytać, jak długo był chory.
Milczał czas jakiś, potem rzekł:
— Który dziś dzień?
— Czwartek.
— A data? — chciał się jeszcze dopytać, lecz nie mógł się na to zdobyć.
Nagle w tej ciszy posłyszał głuchy huk, podobny do dalekiego strzału.
— Czy jeszcze strzelają? — zadziwił się i przypomniał sobie, że taki sam huk słyszał przez cały czas w swej gorączce i za każdym razem chciał biedź tam, gdzie strzelają, podnosił się, zrywał do biegu i zostawał na miejscu. »Stali, stali, przestali«, cykał mu jednostajnie zegarek i on uprzytomnił sobie, że to znaczy, iż przestali rewolucyę.
— Spotniał! — rzekła Marynka, kładąc mu rękę na czole.
— No! chwała Bogu — przemówił radośnie Foma Fomicz, którego Golicyn poznał po głosie.
Lekarz onegdaj powiedział: »Byle się tylko spocił, to wyzdrowieje«. Marynka ocierała mu chusteczką czoło i twarz, on patrzył na nią i przypominał jakby poprzez sen wróżebny, beznamiętnie dawny, nieraz prześniony.
»Miła! miła dzieweczka, owiana tchnieniem miłości, jak rozkwiecony bez, świętością wonnej rosy«.
Miała na sobie stary popielaty kaftaniczek, z grodenaplu, a na głowie blendynowy czepeczek nocny, z pod którego zwisały się po obu stronach twarzy długie ciemne loki. Twarzyczka jej pobladła i wychudła nieco, przez co duże jej ciemne oczy zdawały się jeszcze większe i ciemniejsze.
— Miła, rodzona miła! — wyszeptał i podnieść się starał ku niej.
Oczy ich spotkały się; Marynka zrozumiała czego chce i położyła mu na ustach dłoń, jak płatki kwiatu rozgrzane od słońca.
— Czas już podać lekarstwo, Maryo Pawłowna — przemówił Foma Fomicz.
Maryuka nalała pełną łyżkę mikstury i napoiła go. Było to kwaśne i pachło migdałami i ananasem.
— Jeszcze! — poprosił Golicyn.
— Nie można więcej; chcecie pić?
— Nie, spać.
— Poczekajcie, głowa za nisko.
Jedną ręką objęła go pod ramieniem i podniosła z nieoczekiwaną siłą i zręcznością, drugą poprawiała poduszki. Gdy podnosiła go, oparty twarzą o jej ramię, wyczuwał przez stanik jędrny miękkość dziewiczej piersi.
— Czy tak dobrze? — spytała, ułożywszy mu głowę na poduszkach.
— Dobrze, Marynko... Mateńko...
Sam nie wiedział czy powiedział to umyślnie, czy mimowoli, lecz gdy ona uśmiechnęła się, a oczy ich spotkały się powtórnie, powtórzył jeszcze dwukrotnie:
— Mateńko! Marynko!
Chciał coś jeszcze dodać, lecz spłynęły na niego, jak gdyby ciemne fale; czuł tylko, że ona całuje go w czoło. Przeżegnała go następnie szepcząc:
— Spij rodzony mój! śpij z Bogiem!
Zamknął oczy z uśmiechem i zdawało mu się, że ona go buja, huśta, kołysze.
Przespał jednym tchem do jedenastej godziny następnego dnia. Zbudziła go kotka Markiza, biała kotka, z błękitnemi ślepkami, autentyczna nie podrobiona markiza. Przespała całą noc, zwinięta w kłębek, na klawikordzie, a gdy już miała dość snu, wstała, wygięła grzbiet, zamruczała i skoczyła czterema łapkami na klawisze, czem oczywiście zbudziła Golicyna.
— A psik! niegodziwa! ot i rozbudziła — fuknęła z oburzeniem Marynka.
— Potap Potapow Potapicz — posłyszał Golicyn z drugiego pokoju głos papugi. Dorozumiał się wtedy, że znajduje się w staroświeckim domu babuni, tylko pokój był mu nieznany, żółto-brunatny, przyległy do pokoju, gdzie stały krosna. Objaśniono go potem, że w małej jego sypialni, na parterze za duszno było i za ciasno i dlatego przeniesiono go tutaj. Pachło tu brzozowemi polanami, które z hukiem i trzaskiem paliły się w piecu, wypełniając połowę bawialni różowym odblaskiem, podczas gdy druga połowa zalana była zimnem błękitno białem światłem zimowego poranku. Okna wychodziły na ogród z oprószonemi szronem staremi lipami. Na ścianach obitych cytrynowo-żółtą tkaniną, wykwitał u góry pod sufitem, biały fryz, wyobrażający pochód pląsających amorków, nagie ich kształty, zaróżowiły się od ognia płonącego w piecu i zdawały się ożywać.
— Jaki wesoły pokój — pomyślał Golicyn i jemu samemu zrobiło się nagle wesoło.
Biała kotka, nie bojąc się widocznie za bardzo fukania Marynki, skoczyła na kołdrę i ocierać się poczęła pyszczkiem o nogi Golicyna z głośnem mruczeniem.
— A psik! a psik! nieznośna! — wołała Marynka.
— Nic nie szkodzi, Marynko! wyspałem się już dobrze.
— Dobry dzień księciu, jak się czujecie dzisiaj? — spytał Foma Fomicz, wychodząc z poza parawanu. Peruczkę miał na głowie przekrzywioną na bok, pudrowany harcap rozczochrał mu się, długi kaftan był zmięty, widocznie noc całą nie kładł się i przesiedział ją, czuwając na fotelu za parawanem.
— Doskonale spałem; poco się o mnie tak troszczycie, mam się już całkiem lepiej — odpowiedział Golicyn.
Marynka spojrzała na niego zdziwiona i uradowana, taka zmiana była w głosie jego i twarzy.
— No! chwała Bogu wielkiemu, chwała Bogu — rzekł Foma Fomicz i przeżegnał się, a w dziecięcych jego oczach, w dziecięcym uśmiechu promieniała taka dobroć, że Golicynowi zrobiło się jeszcze weselej.
— A możebyście coś przekąsili książę, może kawki z bułeczką, albo jajek.
— Wszystko, wszystko co chcecie Foma Fomicz, okropnie mi się jeść chce.
Lecz Golicyn spoważniał, nagle podniósł się i zaczął nasłuchiwać, bo znów do uszu jego doszedł huk jakby dalekiego wystrzału armatniego, ten sam huk, który słyszał wczoraj i który niepokoił go wciąż w czasie gorączki, tylko teraz wiedział, że to nie przywidzenie.
— Co to jest? słyszycie?
— Biegnijcie, na miłość Boga, Foma Fomicz i dowiedzcie się co to takiego — prosiła Marynka.
— Jakto? czy nie słyszycie? — powtarzał Golicyn — strzelają, tak strzelają, a w oczach jego zabłysła nadzieja.
Zrywał się z pościeli, gotów w tej chwili biedź tam, gdzie owe strzały.
— Waleryanie Michajłowiczu! na miłość Boga uspokójcie się, Foma Fomicz dowie się.
Staruszek nie słyszał huku bo głuchy był na jedno ucho, lecz gdy wyszedł do sąsiedniego pokoju, którego okna wychodziły na dziedziniec, huk rozległ się tak mocny, że i on usłyszał. Zbliżył się do okna, podstawił sobie stołek i otworzył okienko, a wysunąwszy głowę odrazu zrozumiał skąd pochodzi huk powrócił w tedy do pokoju chorego.
— Ach! tak to mi dopiero salwa artyleryjska — mówił kiwając głową i śmiejąc się jak dzieciak. — Bądźcie spokojni książę! Salwa to nie straszna. Furtka w bramie dębowa, obraca się na żelaznym bloku i spada hałaśliwe; stróż Jefim, nosi drzewo do kuchni, a jak zatrzaśnie furtkę, strzela to jak z armaty.
Zamilkł na chwilę poczem wpadł w filozoficzny nastrój i rzekł, zażywając szczyptę tabaki ze złotej tabakierki z portretem cesarza Pawła pierwszego na której był napis: »Po Bogu on dla mnie jedyny, nim tylko żyję«.
— Tak mój panie łaskawy! Z tego wypadku widzieć można, jak niedoskonałe są nasze ludzkie spostrzeżenia i wnioski. Jeśli na przykład nie umiemy odróżnić trzasku zamykanej furtki, od salwy armatniej, to coż dopiero mówić o naszych wysoce niby uczonych gadaniach o przyrodzie o tajemniczych prawach rządzących bytem.
Umilkł nagle widząc, że Maryńka daje mu znaki i ukazuje wzrokiem na Golicyna, który zbladł nagle, osunął głowę na poduszki i zamknął oczy.
— A o śniadaniu tośmy całkiem zapomnieli — zaczął znów Foma Fomicz. — W tej chwili lecę do kuchni i przyniosę kawusi z bułeczką, jajeczek, a może i kaszki ryżowej.
Maryńka skinęła głową i staruszek wybiegł.
Gdy zostali sami, Golicyn wciąż leżał milcząc z zamkniętemi oczyma, a ona przysiadła i gładziła dłonią jego rękę.
— Jaki dzień miesiąca mamy dzisiaj? — spytał Golicyn.
— Osiemnasty grudnia.
— To znaczy trzy dni. Zachorowałem we wtorek rano.
— Tak we wtorek; kamerdynar wszedł do waszego pokoju, niosąc herbatę i zastał was w gorączce nieprzytomnego; leżeliście w ubraniu na kanapie.
— Bredziłem co w malignie?
— Tak.
— A o czem?
— Ciągle o tych wystrzałach, a także o zwierzu i że trzeba jakiegoś zwierza zabić.
— A pamiętasz Marynko, jakem ci mówił, że się jeszcze zobaczymy, ot i zobaczyliśmy się.
Popatrzył na nią przeciągle i uważnie, pragnął zapytać jej, czy wie, co było czternastego, lecz nie wiadomo, dlaczego bał się zadać jej tego pytania.
Lecz ona domyśliła się i rzekła pierwsza:
— Ja wszystko wiem. Marszałek dworu babuni był na senackim placu i wszystko widział. Powrócił wieczorem i opowiadał nam; on i was tam widział.
Urwała nagle i pochyliwszy się nad nim przyłożyła twarz swą do jego twarzy, potem ukryła ją w poduszce i zapłakała.
— Przestań Marynko! Nie płacz najmilsza dzieweczko moja, przecież jesteśmy razem i już nigdy...
Chciał powiedzieć nie rozstaniemy się już nigdy, lecz wiedział, że to nieprawda, że nie wolno mu jej łudzić, że ona wie o wszystkiem nietylko o tem co było, lecz i o tem co będzie i płacze nad nim, jak żywy nad umarłym na wieczne pożegnanie.
Gdzie twój luby? Gdzie twój miły?
Komu dasz dziewiczy wieniec?
Dom mój, trumna pod mogiłą
Zimny trup twój oblubieniec.
Przypomniał, jak czytał niegdyś te wiersze Zofii Naryszkin.
— A ot i śniadanie — zwiastował Foma Fomicz, wchodząc z tacą.
Marynka zerwała się i wybiegła; staruszek spojrzał na nią, pokiwał głową i westchnął, potem przeniósł wzrok na Golicyna, lecz nie rzekł nic, czując widocznie, że niema go czem pocieszyć i że łudzić go niema prawa.
W czasie śniadania, chcąc rozerwać chorego, opowiadał mu o rzeczach ubocznych, o wykupie Czeremuszek, o talentach doktora, który go leczy, o chorobie babuni, która dowiedziawszy się o buncie, zasłabła i przelękła się tak, że omal nie dostała apopleksyi. Położywszy się do łóżka, nie kazała wpuszczać do siebie nikogo ze służby, bojąc się, jak mówiła, by nie zarznęli, pamiętała bowiem czasy Pugaczewa.
— A to wszystko Martyszki narobili — rzekł wkońcu.
— Co za Martyszki? — spytał Golicyn.
— Martyniści — objaśnił Foma Fomicz. — Dzierżawin o nich pisze. Martyniści, masoni i inni bezbożni wolnodumcy, brykali, brykali i dobrykali się, będzie u nas to samo co we Francyi.
Golicyn uśmiechnął się, a staruszek na to tylko czekał. Wysunął z kieszeni gazetę, dodatek nadzwyczajny do Petersburskich Wiadomości, gdzie było urzędowe sprawozdanie z wypadków 14 grudnia.
Golicyn chciał przeczytać, lecz Foma Fomicz nie pozwolił na to i sam wyjął z kieszeni futerał z okularami, założył je na nos, wytarłszy poprzednio starannie szkła, i czytać począł głośno.
»Wczorajszy dzień stanie się bezwątpienia epoką w dziejach Rosyi — czytał staruszek swym cichym, jakby odległym głosem. W dniu tym mieszkańcy stolicy dowiedzieli się z uczuciem radosnej nadziei, że cesarz Mikołaj przyjmuje koronę swych przodków. Lecz podobało się opatrzności dopuścić, by radość dnia tego zamąconą została pożałowania godnem zajściem«.
Dalszy opis przedstawiał bunt, jako małe, nieznaczące zaburzenie wojsk na paradzie.
»Dwie zbałamucone roty ustawiły się w czworobok przed gmachem senatu, pod przewództwem siedmiu, czy ośmiu oficerów i kilku nikczemnego wyglądu fraczkowych cywilów...«
— To właśnie o mnie mowa — uśmiechnął się Golicyn.
Foma Fomicz odpowiedział mu takimże uśmiechem, rzucając mu spojrzenie z pod okularów.
»Nieliczne gromadki przechodniów okrążyły czworobok, krzycząc Ura! Wojska prosiły o pozwolenie atakowania, by jednem uderzeniem unicestwić bunt, lecz monarcha imperator, litując się nad szaleńcami, oszczędzał ich i dopiero pod wieczór zdecydował się wreszcie, zadając gwałt sercu, użyć siły dla stłumienia zamieszek. Wyjechały armaty i w ciągu paru minut oczyściły plac kilku wystrzałami. Taki był przebieg wczorajszych wypadków, bez wątpienia smutnych, lecz skoro się uwzględni, że buntownicy przestali cztery godziny na placu, nie znajdując posłuchu, prócz u kilku pijanych żołnierzy i kilku ludzi z miejskiego motłochu, również pijanych, i że ze wszystkich gwardyjskich pułków zaledwie dwie roty dały się wciągnąć, to przyznać trzeba, że w okolicznościach tych znaleść można raczej wiele pocieszających odznak, gdyż ogromna większość wojsk wyszła z tej próby zwycięsko, składając dowód niezachwianej wierności i całkowitego oddania dla najdostojniejszej osoby panującego nam prawowitego monarchy. Sąd ustawowy rozpocznie się niebawem nad występnymi uczestnikami zaburzeń, które zostały już całkowicie ukrócone. W mieście panuje spokój«.
— Czy naprawdę jest w mieście spokój? — spytał Fomy Fomicza Golicyn.
— Cicho jest, to prawda, lecz od takiej ciszy człowiek nie ozdrowieje — odparł staruszek, kiwając głową. — Miasto jakby wymarło i tylko migają kibitki z aresztantami, pod konwojem żandarmów. Wciąż nowych i nowych wiozą i końca temu niema. Dojdzie się tego, że jedna połowa rodu ludzkiego obróci do w więźniów, a druga w dozorców. A wie książę — dodał, zniżając głos — sny się czasem sprawdzają.
— Jakie sny?
— A choćby i wasz o armatnich strzałach. Południowa armia, jak słychać nie przysięgła; idzie podobno na Moskwę i Petersburg, by ustanowić konstytucyę; jenerał Jermołow także, a ten ma siły duże, cała armia kaukaska opowiedziała się za nim, oddana mu bezgranicznie. Ja, widzicie znam zdawna jenerała Aleksego Piotrowicza. Orzeł to z naszych dawnych Suworowskich. Z nim niema żartów. Gotów jeszcze założyć nową dynastyę Jermołowych na miejsce Romanowych. Tak więc widzicie książę, kto wie, czy nie zacznie się wszystko na nowo.
Golicyn słuchał i znów zagorzał w oczach jego błysk nadziei, lecz sam go zgasił.
— Jeśli zacznie się, to nie tak rychło — przemówił cicho do siebie raczej.
Ale Foma Fomicz usłyszał.
— Nie rychło może, ale przyjdzie.
— A cóż wam potem, przecież wy za carem.
— Ja, wasza światłość, stary człowiek, dziewiąty krzyżyk liczę, toż więc po staremu żyję i po staremu myślę, a każdy rdzenny Rosyanin oczekuje wszelkiej pomyślności i wszelkiej sławy dla ojczyzny wyłącznie od monarszego tronu.
— A więc widzicie; wy jesteście za carem, a ja za republiką, cóż wam po mnie? lepiej i nie znać.
— No, dosyć już, książę miły! Nie tak to dużo w świecie dobrych, uczciwych ludzi, by mieli się z sobą swarzyć. Więc cóż chcecie żebym zrobił, może do policyi donieść? Tfu! widzicie jaki! Ja tu krzątam się przy nim, niańczę, dogadzam, a on ze mnie szpiega robi.
Próbował sierdzić się staruszek, ale nie umiał. Oczy jego i uśmiech dziecięcy wyrażały zawsze tę samą niewyczerpaną dobroć.
— Foma Fomicz! proszę was do babuni — rzekła Marynka, wchodząc do pokoju.
— W tej chwili. A co się stało?
— Nic, a tylko babunia zatęskniła za wami, mówi żeście o niej zapomnieli i dbacie już tylko o księcia.
— W tej chwili! natychmiast — zawołał Foma Fomicz, mocno wzruszony i zerwał się, by pospieszyć, drepcąc i suwając staremi nogami.
»A on oto kocha ją tak samo, jak przed czterdziestu laty« — pomyślał Golicyn.
Z poza drzew ogrodowych, oproszonych szronem, pobłękitniały, pozieleniały, jakby wyblakłe turkusy, blade jak dziecięce oczy dobrego staruszka, a zimne grudniowe słońce, zajrzało do okna. Kwiaty mrozu wykwitłe na szybach zaiskrzyły się jak drogie kamienie i bursztynowe światło zalało pokój. Na blado cytrynowem wypełzłem obiciu wystąpiły skaczące zajączki, a na białym fryzie, rozzłociły się obnażone kształty amorków.
— Co za wesoły pokój — pomyślał znowu Golicyn. To tak od słońca, chociaż nierosztrzygnął stanowczo patrząc na Marynkę... to od niej. Przebrała się już i miała na sobie swą codzienną, skromną sukienkę, z białej krepy, w różowe kwiatki. Umyła się, zaplotła warkocze i upięła je z tyłu w koszyczek, a tylko po obu stronach twarzy zwieszały się czarne loki. Pomimo bezsennej nocy, twarzyczkę miała świeżą, jak »różana jutrzenka« zdaniem Fomy Fomicza, wyraz jasny, promienny, bez śladu w oczach niedawnych łez. Porządkowała pokój, zmiatała okruchy, ustawiała systematycznie flaszki z lekarstwami, zabrała naczynie od śniadania, wymyła je, wytarła, poprawiła ogień w piecu żelaznym hakiem, aby nie gasł w głowniach, lecz płonął jasnym płomieniem.
Golicyn śledził ją w milczeniu, każde jej poruszenie, młode, krzepkie, a zręczne, harmonijne, jak muzyka, tak że wszystkie najpowszedniejsze czynności, które dokonywała, stawały się jasne i świąteczne, jak ona sama. Uczuła widocznie na sobie wzrok jego, bo się obejrzała, uśmiechnęła i przyszła do niego, by przysiąść na krawędzi łóżka.
— No co?
Słoneczny promień rozdzielał ich, jak przejrzysta tkanina upięta w ramach, a w błękitnawo żółtem świetle krążyły złote pyłki, jakby rozpląsane w zawrotnym tańcu. Marynka pochylając się ku niemu, weszła głową w ów promień, a Golicyn zauważył, że czarne jej włosy przesycone słońcem, stały się rudo ogniste, z czerwonym niemal odblaskiem, niby agat oglądany przez rubinową szybę.
— Patrzcie! rude! zaśmiała się Marynka, patrząc na swoje loki i sama się zdziwiła.
Golicyn uniósł się nieco i dzielący ich dotąd promień, zjednoczył ich, a gdy skłoniła niżej jaszcze głowę, ujął ręką pukiel jej włosów i przycisnął go do ust. Zapach włosów dziwnie upajający, odurzył go jak mocne wino, bijąc mu do głowy.
— Nie trzeba! jak można włosy! zawstydziła się Marynka, poczerwieniała i odebrała mu z rąk swój czarny pukiel. Golicyn pobladł nieco i opadł na poduszki jakby w niemocy. Miał zawrót głowy i zdawało mu się, że sam krąży jak te słoneczne pyłki rozpląsane w zawrotnym tańcu.
— Jak dobrze! Marynko! — słoneczko moje szeptał do niej po przez złoty promień z błogim uśmiechem.
— Co dobrze? — pytała, uśmiechając się doń oczyma.
— Wszystko dobrze! żyć dobrze...
— Żyć... żyć... byle tylko żyć pomyślał i ogarnęło go takie umiłowanie i żądza życia, jakich nigdy jeszcze nie doświadczył.
Naczelny śledczy komitet, w sprawie wypadków 14 grudnia, rozpoczął posiedzenie swe w zimowym pałacu, a potem w Petropawłowskiej twierdzy. Całą sprawą kierował osobiście sam cesarz, pracując nieraz po piętnaście godzin na dobę, tak, że otoczenie, niepokoiło się o jego zdrowie.
— Point de rélache. Za wszelką cenę dojdę z pomocą Bożą, do samego jądra spisku, mówił Mikołaj do Benkendorfa.
— Powoli! powoli! wasza cesarska mość, siłą niczego się nie dojdzie; działać trzeba łagodnością i chytrością.
— Nie ucz! sam wiem co mam robić, odpowiadał cesarz, lecz chmurzył się i czerwieniał, na wspomnienie o Trubeckim, pocieszając się jednak, że niepowodzenie to było skutkiem znużenia, bezsenności osłabienia i nie powtórzy się więcej. Odetchnął, uspokoił się i poczuł znów tak samo, jak po strzałach na placu, że wszystko dzieje się jak należy.
Rylejew badanym był w komitecie 21 grudnia, a następnego dnia przeniesione go do zimowego pałacu, gdzie cesarz, miał go przesłuchać osobiście.
— Byleby odrazu koniec! — myślał Rylejew, lecz zrozumiał wnet, że śmierć nie przyjdzie odrazo, że zamęczą go powoli, stopniowo, zmuszając do wypicia kropla po kropli śmiertelnego kielicha.
Nazajutrz po aresztowaniu Rylejewa, cesarz kazał dowiedzieć się czy żonie jego nie brak środków do życia. Natalia Rylejewa odpowiedziała, że mąż zostawił jej tysiąc rubli, a wówczas cesarz polecił posłać jej dwa tysiące, a 22 grudnia w dniu imienin Nastienki, córeczki Rylejewa, wręczono jej jeszcze tysiąc rubli na wiązanie od cesarzowej Aleksandry Fedorówny i przyrzeczono, że darują więźniowi życie, jeśli przyzna się do wszystkiego. »Miłosierdzie cesarza wstrząsnęło duszę moją«, pisała żona do męża, więzionego w fortecy. Najbardziej zadziwił Rylejewa ów podarek, posłany na imieniny Naści.
»Co za czułości! wie, czem brać ludzi, podlec; a gdyby jednak«... zaczynał myśleć Rylejew i nie kończył, bo robiło mu się straszno.
Raz dziękował komendantowi Sukinowi za widzenie się z żoną. Sukin zdziwił się, bo nie dał nigdy pozwolenia na odwiedzenie więźnia, myślał więc, że żona Rylejewa weszła bez przepustki, zarządził śledztwo wśród dozorców, lecz wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że nie przekroczyła ona bram twierdzy.
— Chyba się wam przyśniło — mówił Sukin do Rylejewa.
— O nie! Widziałem ją, jak was widzę, powiedziała mi rzeczy, o których wiedzieć nie mogłem, jak o podarku cesarza.
— O tem powiedziani wam w komitecie śledczym.
— W komitecie później, lecz wpierw dowiedziałem się od niej.
— Musieliście zapomnieć.
— Nie, nie zapomniałem, nie odchodzę jeszcze od rozumu.
— To musiała być zjawa.
— Jakto zjawa?
— Widzenie na jawie. To się zdarza, musicie być chory, leczyć się trzeba.
— Tak! chory być muszę — pomyślał z obrzydzeniem.
Dnia 22 grudnia przewieziono go do zimowego pałacu późnym wieczorem. U wejściu na odwachu zrewidowane go starannie, lecz rąk mu nie związano, a tylko wprowadzono pod konwojem, do adjutantury, gdzie posadzono go w kącie za parawanem i kazano czekać. Starał się obmyślić co powie za chwilę cesarzowi, lecz myślał o czem innem. Przypomniało mu się jak w ostatnią noc, gdy go aresztowano, żona jego, Natalia, objęła go rękami i wołała z krzykiem tak rozdzierającym, jak przy porodach:
— Nie puszczę! nie puszczę!
I trzymała go w ramionach mocno, mocno. O! mocniejsze od żelaznych kajdan słabe te ramiona kobiece, okowy miłości, jak trudno mu przyszło wyswobodzić się z nich. Uniósł ją prawie nieprzytomną, zaniósł na łóżko, ułożył w pościeli, a potem sam wybiegł i raz jeszcze obejrzał się. Ona otworzyła oczy i patrzyła na niego, ostatni raz spotkali się spojrzeniem. — Ja przynajmniej wiem za co mnie ukrzyżują, lecz ona stojąca pod krzyżem, gdy miecz jej serce przeszyje, nie będzie wiedziała za co.
O takich rzeczach myślał, siedząc w biurze adjutantury za parawanem. A w końcu nie myślał już o niczem, tylko czuł, że gorączka pali go coraz bardziej. Płomień świec raził go w oczy jakby rznąc ostrzem, nawiedzały go majaczenia i zdawało mu się, że siedzi w swej celi więziennej, z oczyma utkwionemi we drzwi, które się zaraz otworzą, by wpuścić Nataszę, tak samo, jak w czasie owej zjawy.
Drzwi się otworzyły i wszedł Benkendorf.
— Proszę wejść! — rzekł, wskazując ręką i puszczając go przodem.
Rylejew wszedł. Cesarz stał w drugim końcu pokoju; Rylejew skłonił się i chciał podejść bliżej, lecz Mikołaj zatrzymał go.
— Stój! — rzekł cesarz i sam zbliżył się do niego i położył mu ręce na ramiona.
— Cofnij się! wstecz! wstecz! wstecz — rzekł trzykrotnie, zmuszając go, by cofnął się i obrócił w ten sposób, by światło od świec, padało mu prosto na twarz.
— Ot tak! — rzekł stawiając go przed sobą, patrz mi prosto w oczy. A ty — dodał, zwracając się do Benkendorfa, idź stąd i pamiętaj, że nikogo teraz nie przyjmuję.
Benkendorf wyszedł.
Cesarz milcząc, patrzył długo w oczy Rylejewa.
— Uczciwe! — rzekł wreszcie — takie oczy nie kłamią. Mówił to, jakby do siebie, a po krótkiej przerwie spytał:
— Jak nazwisko?
— Rylejew.
— A imię?
— Konrad.
— Po ojcu?
— Fedorycz.
— Czy wierzysz Konradzie Fedorowiczu, że ci mogę przebaczyć?
Rylejew milczał, cesarz przysunął twarz swą do jego twarzy i patrzył mu w oczy jeszcze mocniej, a wreszcie uśmiechnął się.
— Co to? co to? — myślał Rylejew, bo w uśmiechu cesarza dojrzał coś, jakby proszącego i smutnego.
— Biedni my obaj — rzekł po chwili cesarz, wzdychając ciężko. — Nienawidzimy się wzajemnie, boimy się siebie. Kat i ofiara, lecz nie odróżnisz kto tu jest katem, kto ofiarą, kto winien? Wszyscy, a ja bardziej niż wszyscy. No! daruj mi! Nie chcesz bym ja ci przebaczył, więc ty mi przebacz. Przybliżył usta do jego twarzy, Rylejew pobladł i zachwiał się.
— Siadaj! — rzekł cesarz, podtrzymując go i sam go posadził na krześle.
— No wypij! zachęcał i sam mu nalał szklankę wody. — Cóż? lepiej teraz? możesz mówić?
— Mogę.
Rylejew chciał wstać, lecz cesarz nie dał mu i zatrzymał go za rękę.
— Siedź.
Sam przysunął sobie krzesło i siadł naprzeciw.
— Słuchaj Konradzie Fiedorowiczu, sądź mnie jak chcesz, wierz lub nie wierz, ale ja ci powiem całą prawdę. Ciężkie brzemię włożyła na mnie opatrzność, za ciężkie na jednego, a ja zawsze sam, bez rady, bez pomocy. A cóż ja właściwie znaczę? Komendantem brygady byłem, niczem więcej. Klnę się Bogiem, że nigdy nie pragnąłem władzy, nie chciałem panować. Gdybyś ty wiedział Rylejew! lecz nie, ty nigdy tego wiedzieć nie będziesz i nikt się nie dowie, co ja czużem i co czuć będę do końca życia na wspomnienie tego okropnego dnia 14 go grudnia. Krew! krew! cały we krwi. Nie zmyjesz! nie odkupisz niczem. Jam przecie nie zwierz, nie potwór, a człowiek, a przytem ojciec tak, jak ty, Rylejew. Ty masz córeczkę Natę, a ja mego Saszkę. Car ojciec, naród dzieci, więc jakże? ja nóż we własne dziecko, jakby w mego Saszkę.
Zakrył twarz rękami i długo ich nie odejmował, wreszcie odjął i położył je znów na ramionach Rylejewa i spojrzał mu w oczy z uśmiechem, jakby błagalnym.
— Widzisz! ja z tobą, jak przyjaciel, jak brat, bądźże i ty mi bratem, pożałuj, poratuj.
— Kłamie czy nie kłamie? — myślał Rylejew. — Kłamie czy nie kłamie? Rozkąsić mnie chcesz, no dobrze, poczekaj, niech i ja ciebie rozgryzę.
— Chcecie znać prawdę wasza cesarska mość? wiedzcie zatem, że wolność to potężna kusicielka i ja w niej rozkochany, pociągnąłem za sobą drugich. I nie żałuję tego, nie doznaję skruchy. Czyż winien jestem przed ludźmi dlatego, żem płomiennie pożądał ich szczęścia. Lecz nie o sobie chcę mówić, a o ojczyźnie, która do ostatniego tchu droższą mi będzie nad wszelkie pomyślności świata i nad niebo samo.
Mówił, jak zwykle, książkowo, bez prostoty, dziś więcej niż kiedykolwiek, bo obmyślił to sobie wszystko naprzód i z góry przygotował. Lecz nagle porwał się, podniósł rękę, blada twarz jego zapłonęła rumieńcem, oczy zabłysły i stał się naraz znów dawnym Rylejewem nieukróconym buntownikiem; lekki był, polotny, ognisty jak rozchwiany od wichru płomień.
— Wiedzcie o tem wam cesarska mość, że póki ludzie żyć będą, trwać będzie wśród nich umiłowanie swobody. Chcąc wykorzenić z Rosyi pragnienie wolności, musielibyście wytępić do ostatka całe pokolenie wychowane i wzrosłe za poprzedniego panowania. Śmiało twierdzić można, że na tysiąc ludzi nie znajdzie wasza cesarska mość i stu, którzyby nie pałali namiejętnem pożądaniem wolności. I nietylko Rosya, wszystkie narody Europy tchną tem samem pragnieniem, którego nie stłumi nic, najsroższy nawet ucisk. Ukażcie mi wasza cesarska mość jakikolwiek kraj, ukażcie okres historyi, gdzieby naród jaki szczęśliwym był, pod absolutną władzą, bez ustaw i praw, bez czci i sumienia. Wrogami waszemi nie my, a ci którzy wobec was poniżają swą godność ludzką. Zapytajcie wreszcie siebie wasza cesarska mość, cobyście zrobili na naszem miejscu, gdyby podobny wam człowiek, mógł igrać z wami jakbyście byli bezdusznym przedmiotem.
Cesarz słuchał tego w milczeniu, oparty łokciem o poręcz krzesła, z głową opartą na dłoni, słuchał spokojnie, uważnie; a Rylejew mówił coraz głośniej, krzyczał prawie, żywo gestykulując, to się zrywał z miejsca, to znów siadał.
— W manifeście waszym, zapowiedzieliście wasza cesarska mość, że rządy wasze będą dalszym ciągiem Aleksandrowego panowania. Czyż nie wiecie tego, wasza cesarska mość? Czyż nie wiecie tego, że panowanie Aleksandra było dla Rosyi zabójcze? O! to jest głównym winowajcą wypadków 14 grudnia. On to dźwignął w olbrzymim wysiłku umysły i podniósł Rosyę do świętych praw człowieczeństwa, aby ją następnie zatrzymać i wstecz odwrócić. On to rozdmuchał w sercach naszych święty płomień, aby go potem zdławić. Oszukał Rosyę, oszukał Europę. — Zdjęto z nas złote więzy owite laurami, zostały rdzawe kajdany, które gniotą lodzi. Wstąpił na tron błogosławiony, a zeszedł przeklęty.
— Ty wciąż tylko o nim, a cóż o mnie powiesz? — zapytał cesarz zawsze równie spokojnie.
— Co o was? A oto co. Was, wasza cesarska mość, gdy byliście jeszcze wielkim księciem, nikt nie lubił, bo i nie było za co. Jedynem zajęciem waszem front, musztra, żołnierze, o niczem innem wiedzieć nie chcieliście, a patrzyliśmy na to i lęk nas zdejmował, że na tronie rosyjskim zasiądzie pruski pułkownik lub gorzej jeszcze nowy Arakczejew, złośliwszy od pierwszego; i nie omyliliśmy się. Wyście źle zaczęli wasza cesarska mość, jakeście to sami raczyli przyznać, przez krew weszliście na tron, w naród swój, w dziecko własne ugodziliście nożem... a teraz kajać się chcecie, prosicie o przebaczenie. Jeśli prawdę mówicie, dajcie wolność Rosyi wasza cesarska mość, a wszyscy my staniemy się wiernemi sługami waszemi. Ale, jeśli kłamstwem coście rzekli, to strzeżcie się, bo cośmy zaczęli drudzy skończą. Krew za krew, na głowę waszą, syna waszego, wnuków i prawnuków i przyjdzie chwila, gdy ujrzą narody, że żaden z nich w sile powstańczej nie dorówna naszemu narodowi. Nie złuda to najjaśniejszy panie, bo wzrok mój przeziera w tej chwili zasłonę przyszłości po przez całe stulecie. Będzie rewolucja w Rosyi, będzie. A teraz ukarzcie mnie wasza cesarska mość, zabijcie.
Osunął się na krzesżo w niemocy.
— Napij się, napij — mówił cesarz, podając mu szklankę wody. Może kropel.
Wyszukał je sam w szafie i dał mu wąchać angielską sól zmieszaną ze spirytusem. Rylejew cały w potach chciał otrzeć twarz, lecz nie znalazł chustki i cesarz dał mu własną. Krzątał się przy nim, zabiegał, troszczył o niego gibki i giętki w ruchach. Długa jego smukła postać gięta się wężowo w łaskawej pieczołowitości.
— Cóż to sen? zmora? czy zjawa? myślał z lękiem Rylejew.
— Ach Boże mój, co wam? odpocząć trzeba, położyć się, może wina, herbaty, może jaki posiłek?
— Nie trzeba, nic nie trzeba, wzbraniał się Rylejew, a w duszy myślał tylko, kiedy się to skończy.
— Czy możesz wysłuchać mnie teraz — zapytał cesarz i przysunął sobie znów krzesło, by siąść naprzeciw niego, poczem zaczął:
— Dziękuję za prawdę, przyjacielu!
Rzekłszy to, uścisnął mocno obie jego ręce.
— Wszakże nam monarchom wszyscy kłamią, raz na wiek prawdę usłyszysz. Wszystko, coś mówił o mnie, prawdą jest, prócz jednego. Niemcem na tronie rosyjskim nie będę, choćbym nim był przedtem, od dziś nie będę. Babka moja, cesarzowa Katarzyna, była Niemką, lecz wszedłszy na tron rosyjski, stała się Rosyanką. Tak i ja. Personne n’est plus russe de coeur que je ne le suis — rzekł po francusku, lecz natychmiast powtórzył to po rosyjsku. — My obaj ruscy ludzie, ja car i ty buntownik, a powiedz sam, na miłość Boga, czy moglibyśmy mówić tak z sobą, gdybyśmy nie byli ruscy?
Coś podobnego do bladego uśmiechu przemknęło po wargach Rylejewa.
— A co! — podchwycił cesarz i także się uśmiechnął. — Mów! Nie bój się. Sam widzisz, że prawdy ze mną bać się nie trzeba.
— Wyście bardzo rozumny, najjaśniejszy panie.
— No tak! A wyście mnie mieli za głupca i to druga omyłka. Głupcem nie jestem i rozumiem bardzo dobrze, że z Rosyą źle się dzieje. Ja, pierwszy obywatel kraju, niczego bardziej nie pragnę, jak by ojczyzna moja wolną była i szczęśliwą. A czy wiesz, że ja, jako wielki książę, liberałem byłem, lecz taiłem umyślnie moje uczucia. »Wlazłszy między wrony«, znasz przysłowie, więc i ja krakałem z Arakczajewem, im głośniej, tem lepiej, a skrycie wam pomagałem. No, powiedz teraz, czego wyście chcieli? Konstytucyi? Republiki? »Kłamie w każdem słowie, lub sen to chyba, zmora, zjawa« — myślał Rylejew z lękiem, lecz od lęku mocniejszą była namiętna ciekawość. — »A gdyby tak spróbować, nie uwierzyć, lecz udać, że wierzę«.
— Czegóż tak milczysz? Czy boisz się?
— Nie, nie boję się; ja chciałem republiki — odpowiedział Rylejew.
— No, chwała Bogu, przynajmniej rozumny jesteś człowiek — odparł Mikołaj, ściskając mu znów rękę. — Bo widzisz, co do mnie, ja rozumiem absolutną monarchię, rozumiem republikę, lecz nie rozumiem konstytucyi. To forma rządu kłamliwa, przebiegła, rozwiązła, i ja cofnąłbym się raczej po granicę państwa, niżbym się na nią zgodził. Widzisz, jakim ja z tobą szczery, płaćże i mnie tem samem.
Milczał chwilę, poczem chwycił się nagle za głowę.
— Co to było? Co to było? Coście zrobili mój Boże! Powstaliście na druha własnego, na sprzymierzeńca. Więc nawet was w błąd wprowadziłem. I czemużeście nie przyszli prosto do mnie, czemuście nie powiedzieli »tego oto chcemy«. Lecz i teraz... Posłuchaj Rylejew, może i teraz nie zapóźno jeszcze. Razem zgrzeszyliśmy, razem pokutujmy. Babka moja mawiała: »Ja nie lubię samodzierżawia, jam w duszy republikanka, lecz nie urodził się jeszcze ten krawiec, co skroić ma dla Rosyi nową szatę«. Próbujmy ją razem skroić, ja z wami; wy najlepsi ludzie w Rosyi, bez was nie zdziałam nic. Zawiążmy więc nowy spisek. Absolutna władza, to wielka potęga, wielka siła, bierzcie ją wspólnie ze mną. Poco wam rewolucya? Ja sam rewolucyą.
Jak lecący w przepaść czepia się jeszcze urwiska, lecz już wie, że spadnie, tak i Rylejew bronił się lękiem, lecz już zaczynał wierzyć i już się radował.
Oczy cesarza również zabłysły radością.
— Poczekaj! Nie postanawiaj nic, daj sobie czas do namysłu. Mówić tak z kimś, jak ja dziś z tobą, można raz tylko w życiu. Pamiętaj, że nie twoje to losy, ani moje rozstrzygają się dziś, a losy Rosyi. Jak powiesz, tak się stanie. No powiedz. Chcesz razem, czy nie chcesz? Tak? Czy nie?
Rylejew chciał coś powiedzieć, lecz w gardle mu zaschło; w oczach zbierały się łzy i już, już miały spłynąć, to znów osychały.
Po chwili jednak ujął rękę, którą wyciągał do niego cesarz. Urwał się ostatecznie... już leciał w otchłań, już uwierzył.
— Co ja zrobiłem? Cośmy zrobili? Jak mogliśmy my wszyscy, chociaż nie, to ja jeden wszystkich zgubiłem. Więc na mnie jednym niech się tu zaraz wszystko skończy. Ukarzcie mnie tu zaraz, na miejscu zabijcie, a tamtym niewinnym darujcie.
— Wszystkim, wszystkim i tobie i wszystkim. Niemam wam nic do przebaczenia. Wszak mówiłem ci, razem będziemy, razem.
Objął go i zapłakał, przynajmniej tak wydało się Rylejewowi.
— Płaczecie? I nad kim? Nad mordercą — zawołał Rylejew, osuwając się na kolana.
Z oczu płynąć mu zaczęły łzy nie utulone, a coraz słodsze. Mówić zaczął w upojeniu, jak w malignie lub szaleństwie.
— Pamiętaliście o imieninach Nastienki. Ot jaki wy! wiedzieliście czem szarpnąć. Czuję bicie anielskie waszego serca, wasz jestem, wasz jestem, wasz na wieki! Lecz cóż ja? pięćdziesiąt milionów czeka waszej łaski. Czyż można mniemać, by monarcha, który przebacza zabójcom swoim, nie pragnął miłości swego narodu i szczęścia ojczyzny? Ojciec! Ojciec! My wszyscy jak dzieci w rękach twoich. Ja nie wierzyłem w Boga i ot co! Bóg cud pokazał. Pomazaniec Boży. Rodzony car ojciec... Słoneczko jasne...
— A chcieliście nas wszystkich wyrżnąć? — spytał nagle cesarz cichym szeptem.
— Chciałem! — odparł Rylejew również szeptem i dawny lęk przemknął jak błyskawica przez duszę jego, przemknął i znowu zagasł.
— Wy! chcieliście? Kto jeszcze?
— Nikt więcej, ja jeden.
— A Kachowskiego nie namawiałeś?
— Nie! on sam.
— A! sam. No! a Pestel, Murawiew, Bestuzew, w drugiej armii jest także spisek, czy wiedziałeś o nim?
— Wiedziałem.
— No mów! mów, wszystkich wymień. Trzeba wszystkich ratować, by nie padły znów daremne ofiary. Powiesz?
— Powiem. I pocóżby się syn miał ukrywać przed ojcem. Mogłem być waszym wrogiem, lecz nie jestem podłym i skoro wierzę wam, to całkiem. Przed chwilą jeszcze nie wierzyłem, a teraz wierzę, Bóg widzi. Pytajcie.
Mówił wciąż na klęczkach, a cesarz się pochylił ku niemu i szeptali do siebie, jak spowiednik z pokutnikiem, lub jak dwoje kochanków.
Rylejew wymieniał wszystkich, wszystkich wydawał, imię za imieniem, tajemnicę za tajemnicą...
Zdawało mu się czasem w ciągu tej spowiedzi, że słyszy szelest portyery wiszącej na drzwiach, oglądał się niespokojnie, a raz i cesarz sam wstał i poszedł ku drzwiom, jakby się bał, czy kto nie podsłuchuje.
— Nie! Niema nikogo, sam widzisz — rzekł cesarz, rozsuwając portyerę tak, że Rylejew mógł zobaczyć prawie całą przestrzeń, choć nie całkiem.
— No cóż! zmęczyłeś się — rzekł Mikołaj, rozumiejąc, że nie należy przeciągać struny.
— No dość już! idź już odpocznij, jeśli zapomniałeś o czem, to mi jutro powiesz. A jakże w twojej celi? czy nie brakuje czego? może ciemno lub wilgoć.
— Nie! nic mi nie trzeba, gdyby tylko z żoną...
— Widzieć ją chcesz, jak tylko skończymy śledztwo, zobaczysz ją. O żonę i Nastię bądź spokojny. One moje! wszystko dla nich zrobię.
— Nagle spojrzał na niego i pokiwał głową z żałośnym uśmiechem.
— Jak wy mogliście? Co ja wam zrobiłem? — zachlipał tym razem szczerze.
Nad sobą użalił się; pauvre diable. Biedny mały, biedny Niks.
— Darujcie! darujcie! wasza cesarska mość — jęknął Rylejew, jak śmiertelnie ugodzony, przypadając mu do nóg. Albo lepiej nie, nie przebaczajcie, śmiercią ukarzcie zaraz, bo nie przeniosę tego.
— Bóg przebaczy! dosyć już, dosyć! — mówił cesarz i objął go i całował, głaskał ręką po głowie, ocierał łzy to sobie, to jemu, jedną chusteczką.
— No! z Bogiem! do jutra! spij spokojnie. Pomódl się za mnie, a ja za ciebie. Daj przeżegnam. O! tak! Chrystus z tobą.
Pomógł mu wstać i sam powiódł do drzwi adyutantury, gdzie zawołał.
— Lewaszew! odprowadzić.
— Chusteczka! wasza cesarska mość — rzekł Rylejew podając chustkę.
— Weź na pamiątkę — odrzekł cesarz podnosząc oczy w górę. — Bóg widzi, że chciałbym otrzeć tą chusteczką łzy, nie tylko twoje, ale wszystkich cierpiących, uciśnionych i płaczących.
Wychodząc Rylejew nie zauważył, jak z poza ciężkich fałdów, owej portyery, której szelest niepokoił go, wysunął się Benkendorf.
— Zapisałeś wszystko? — zapytał cesarz.
— Niektórych rzeczy nie dosłyszałem. No! teraz rzecz skończona! Mamy wszystkie imiona, wszystkie nici spisku. Winszuję waszej cesarskiej mości.
— Niema czego przyjacielu. Ot, co ze mnie zrobili, szpiega.
— Nie szpiega, a spowiednika, który czyta w sercach. Jak mówi apostoł. »Jako miecz obosieczny, przeniknąłeś mnie, do głębi ducha i mózgu«.
Przysłanego Rylejewa, utrzymywać na mój rachunek. Dostarczyć mu kawy, herbaty i innych rzeczy. Dać mu papier i wszystko do pisania, a co napisze natychmiast mnie odesłać. Pozwolić mu pisać co chce, kłamać i łgać ile zapragnie«.
Taką kartkę posłał cesarz do komendanta twierdzy Sukina.
— A ta chusteczka! ta chusteczka na pamiątkę — zachłysnął się Benkendorf, całując cesarza w ramię.
Ten spojrzał na niego milcząco i nie wytrzymał, lecz rozśmiał się z cichym tryumfem. Czuł, że odniósł dziś większe zwycięstwo, niż na placu 14 grudnia. Bał się jeszcze, nienawidził i nie nasycił jeszcze nie ugaszonej żądzy pogardy, lecz miał już nadzieję, że nasyci ją niebawem.
Golicyn przychodził do zdrowia tak szybko, że się wszyscy zdumiewali i przypisywali ten pomyślny stan artystycznym talentom lekarza, on jednak sam wiedział dobrze, że nie doktor leczy go, a Maryńka. Patrząc na nią, poił się niejako ożywczą wodą i wierzył mocno, że gdyby nawet umierał, onaby go z martwych wskrzesiła. Pięć dni po pierwszem ocknięciu się z maligny, wstawał już z łóżka i chodził trochę po pokoju.
Dnia pewnego stróż babuni, Ananiasz Wasilicz, doniósł Fomie Fomiczowi, że człowiek jakiś pyta się o księcia, a nie chce powiedzieć swego nazwiska.
— A na co wygląda?
— Bóg jego wie — odparł stróż — chłop nie chłop, pan nie pan, dziwnie jakoś ubrany.
— Pewnie szpieg — pomyślał Fomicz i rzekł do stróża:
— Przegnaj go na cztery wiatry.
— Jużem go gnał, ale on iść nie chce. Koniecznie powiada, dla ważnego interesu samego księcia muszę się z nim zobaczyc.
Foma Fomicz sam zeszedł do sieni i zobaczył młodego człowieka, wysokiego, bladego, chudego, z czarną, klinowatą bródką, ubranego w kożuch niepokryty, osmolony kaszkiet i ciepłe »walonki«. Wyglądał na subjekta sklepowego lub agenta-dostawcę.
— Książę chory jest i nie może się z tobą widzieć — rzekł nieufnie staruszek, który też odgadnąć nie mógł, czy ma do czynienia z panem czy z chłopem. — A ty sam kto taki?
— Koniecznie muszę się widzieć, koniecznie — powtórzył młody człowiek, nie wymieniając swego nazwiska.
— No! idź z Bogiem, bracie — rozsierdził się Foma Fomicz i próbował się go pozbyć, lecz tamten iść nie chciał.
— To proszę, oddajcie księciu tę karteczkę, a ja poczekam. Nie jestem wcale tym, za kogo mnie macie, a całkiem przeciwnie — rzekł, uśmiechając się tak, że mu Foma Fomicz uwierzył i wziął kartkę by ją zanieść Golicynowi.
Na kartce nabazgrane było niewyraźnie po francusku: »Koniecznie muszę widzieć was, Golicyn, przyjmijcie mnie, bo i tak nie odejdę«. Podpisu nie było, a pismo było nieznajome, mimo to Golicyn zgodził się przyjąć go.
Skoro tylko wszedł do pokoju, Golicyn poznał go odrazu po blado-niebieskich, wypukłych oczach i rzucił się ku niemu z okrzykiem:
— Küchla!
— Poznałeś mnie!
— Zrzuć tylko brodę, odepnij brodę, całkiem na żydka wyglądasz.
— Nie mogę zdjąć, bo przyklejona.
Skoro Foma Fomicz uspokojony wyszedł, Golicyn posadził przy sobie gościa.
— No! teraz mów.
Küchelbeker zaczął opowiadać, że wszyscy prawie spiskowcy aresztowani, a kogo nie wzięto, ten sam się zgłasza. Naznaczona jest naczelna komisya śledcza, lecz cesarz sam kieruje sprawą. Nie będą więźniów oszczędzać. Jedni ulegną karze śmierci, drudzy pójdą na zesłanie, lub zgniją po turmach.
— Żyją wszyscy? — spytał Golicyn.
— Tak, wszyscy; nikt nawet nie jest ranny.
— Cud! stali przecie pod takim ogniem.
»Może to nie napróżno — pomyślał — może los zachował nas na trud większy od śmierci«.
— No! a co słychać z południową armią i kaukaskim korpusem?
— Wszystko stracone, niema już na co liczyć. No! a teraz rzecz najważniejsza, czy chcecie ze mną uciekać?
— Z wami? A! w samej rzeczy, wspaniała będzie ucieczka. Wyście właśnie do takich rzeczy. Wszakże was, Küchelbeker, pierwszy lepszy szyldwach zatrzyma.
— Nie śmiejcie się, Golicyn, rzecz jest całkiem poważna i dobrze obmyślana, są pieniądze i ludzie pewni. Znam aktora Pustoszkina z Aleksandrowskiego teatru, w wodewilach grywa. Brodę wam dostanie z rekwizytów teatralnych nie gorszą od mojej i kożuch i chłopską odzież. Byle się dostać za rogatki, a potem z transportem zboża na Archangielsk. Dopóki lody nie puszczą ukrywać się będziemy na wyspach u rotmanów, a potem na angielskim lub francuskim okręcie za morze. A można i do Warszawy. Żydki za parę setek przez granicę przeprowadzą. Do Paryża możemy pojechać, a potem do Wenecyi.
— Do Wenecyi? — zaśmiał się Golicyn — a wiesz ty Kühla, co mówiła o Wenecyi pewna rosyjska dama. Ładne miasto i klimat ładny, lecz cóż stąd, nie ma z kim złożyć partyjki preferansa. Tak i ty, Küchla, nie potrafisz żyć bez Rosyi.
— Potrafię! My i w Rosyi obcy; nie ojczyznę opłakujemy, a za ojczyzną tęsknimy, nosimy żałobę nie po tem, co umarło, lecz po tem, co się jeszcze nie narodziło. Nie wiem, jak ty czujesz, Golicyn? Lecz dla mnie Rosya dzisiejsza jest całkiem oplugawiona, okrwawiona. Czarne dni nastały i potrwają długo, jakie pięćdziesiąt, a może i sto lat! Umrzeć nam przyjdzie w głuchej pustyni, zdala od świętej ziemi Syonu, gdzie można żyć i śpiewać podniosłą pieśń.
Bo niewolnicy co wloką okowy
Podniosłych hymnów śpiewać nie zdołają.
— Więc jakże przyjacielu, czy chcesz?
— Nie Küchla, nie chcę; i zresztą jakże tu choremu człowiekowi włóczyć się po mrozie.
— No! jak uważasz, ale jeszcze się zastanów, pomyśl; ja jeszcze raz zajdę.
— Owszem zajdź, pomyślę jeszcze — odrzekł Golicyn, byle się go tylko pozbyć, a w duszy jego powstała zła myśl. »Niemiec i dlatego ucieka«, lecz stłumił ją natychmiast i pożegnał się z Küchlą, równie serdecznie, jak go był powitał.
Po odejściu gościa, Golicyn zamyślił się, nie o ucieczce, bo o tem nigdy nie myślał na seryo, lecz o tem, co będzie, skoro go zaaresztują. Nie zastanowił się jeszcze dotąd nigdy poważnie nad takim obrotem rzeczy, nie zaglądał w przyszłość i żył z dnia na dzień, jakby ukołysany w kolebce, jaką był dla niego ten żółty wesoły pokój. Zdawało mu się niby, że świat kończy się za wrotami starego ogrodu, oprószonego śniegiem i czepiał się sam niedorzecznej nadziei, że go nie znajdą. Stary dom, wierny druh, dobra kryjówka, jakbyś wpadł na dno morskie, nie znajdą, nie odszukają. Przyczai się tu, przeczeka, a potem odjedzie z Marynką, do Czeremuszek, lub jeszcze dalej na kraj świata, ożeni się z nią, poszle do dyabła politykę i będzie poprostu szczęśliwy.
Dopiero po wizycie Küchli, zrozumiał, że uwięziony będzie na pewno i pomyślał, co się stanie z Marynką. Przypomniała mu się rozmowa, jaką miał z Niną Lwowną. Czterdziestoletnia matka Marynki, wychowanka instytutu, kształcona pod wpływem sentymentalnych romansów pani de Susa, i Genlis, naiwną była w życiowych sprawach i niepraktyczną, jak dziecko. Dowiedziawszy się od Trudina o wykupie Czeremuszek i widząc zabiegi Golicyna o względy Marynki, ucieszyła się bardzo, nie rozumiała tylko dlaczego Golicyn nie pomówi z nią, matką, o swych uczuciach i uważała to za niewłaściwe. Lecz skoro dowiedziała się, że i on brał odział w buncie 14-go grudnia, zlękła się mocno. Długo kryła się z tem, milczała i czekała, czy on pierwszy nie zacznie, lecz w końcu nie wytrzymała i zaczepiła go sama.
Zaczęła zdaleka o swem samotnem wdowieństwie, o sieroctwie Marynki, o tem, że wierzy w uczciwość zasad Golicyna i czystość jego zamiarów, a ostatecznie sapytała go wprost:
— Jak myślicie książę? czy sprawa ta zakończy się dla was pomyślnie.
— Jaka sprawa? — spytał Golicyn, lubo odrazu zrozumiał o co chodzi, lecz było mu wstyd i straszno. »Skrzywdziłem córkę, myślał i matka wie o tem«.
— A! te straszne wypadki 14 grudnia — zaczęła Nina Lwowna — darujcie, że mówię tak prosto z mostu, ale widzicie, ja matka, a taki szlachetny człowiek, z uczuciem szlachetnem jak pan, zrozumiecie chyba łatwo serce matki. Mówcie więc szczerze Waleryanie Michajłowiczu, w waszych rękach nasz los.
— Pozwólcie Nino Lwowna — odparł Golicyn — że odpowiem wam równie szczerze, jakeście mnie spytali. Nie; sprawa moja nie skończy się pomyślnie, uwiężą mnie, będą sądzić i skażą albo na śmierć albo na więzienie i katorgę.
Ona zbladła tak, że zdawała się, że za chwilę omdleje.
— A co będzie z Marynką? — załamała ręce z płaczem. — Co robić? poradźcie książę, poratujcie.
W zapłakanej jej twarzy odbiło się podobieństwo z płaczącą Marynką.
Golicyn wziął jej rękę i pocałował a szacunkiem i miłością.
— Jam winien bardzo wobec was Nino Lwowna, lecz daję wam słowo, że zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, aby Marynka o mnie zapomniała i najlepiej będzie, jeśli wyjedziecie panie obie natychmiast do Czeremuszek.
Na tem skończyła się rozmowa, lecz teraz dopiero zrozumiał, że złożył przyrzeczenie, które wykonać jest nad siły jego. Łatwo powiedzieć »zrobię wszystko, aby o mnie zapomniała«. Im więcej myślał o tem, tem więcej czuł się winny. Nieświadomą dzieweczkę, dziecko prawie, wlecze oto ze sobą na mękę, której może sam przenieść nie zdoła, chwycił się jej jak tonący i ciągnie na dno, albo jak ten wędrowiec w pustyni, co uciekając od zwierza wpadł do studni i zawisł na sęku i rwie maliny z krzaka zwisającego nad studnią, zapominając o otchłani.
Siedział z myślami temi przy oknie w żółtym pokoju, gdzie mroczno było jeszcze pomimo południowej godziny. Zawieja oblepiła okna śniegiem, stare drzewa za oknem skrzypiały z jękiem targane wichurą, wicher hulał w kominie wyjąc żałośnie i smętnie; Golicynowi ciężko się zrobiło na duszy i bezgranicznie smutno. Przypomniał, jak uciekając z placu, stał pod ścianą w ognia wystrzałów w wązkiej uliczce jak zapragnął gorąco śmierci i przyłożył już pistolet do skroni, lecz odjął go, wspomniawszy Marynkę. Dlaczego to uczynił?
— O czem tak dumacie? — usłyszał głos Marynki i wzdrygnął się, bo nie zauważył jej gdy wchodziła do pokoju. Uśmiechnął się do niej jak zawsze gdy ją widział lecz nic nie odrzekł.
Na wieszadle przy drzwiach zawieszony był płaszcz jego, ten sam, który miał na placu, Marynka zdjęła go, usiadła przy stoliku z robotą i cerować zaczęła małe okrągłe dziurki powstałe od kul.
— Widocznie ten gość rozstroił was, któż to taki? — pytała, nie podnosząc oczu.
— Stary przyjaciel Wilhelm Küchelbeker.
— Także był a wami na placu?
— Był.
— O czemże mówiliście? Czy sekret?
— Radził uciekać.
— No! a wy?
— Ja nie chcę.
— Dlaczego?
— Ja bez Rosyi nie mogę i bez was.
— Dlaczego bezemnie, ja przecie z wami.
— A Nina Lwowna?
— Mama także a nami, a jeżeli nie, to możemy i bez mamy. Gdzie wy, tam i ja. Czy widzicie tę igiełkę z nitką, gdzie igła tam nitka.
On śledził w milczeniu ruchy cienkich paluszków wywlekających i przeciągających nitkę, która migała mu szybko przed oczyma, — ona spokojna i pogodna cerowała krągłe dziurki.
— Ja wciąż myślę o tem Marynko co będzie a tobą, gdy mnie wsadzą do więzienia.
— A może cię nie schwycą.
— Na pewno schwycą.
— To i cóż ze mną będzie, to samo co i z tobą — odpowiedziała spokojnie, jakby już dawno wszystko postanowiła.
Zamilkli oboje.
— Marynko! Czy drobisz o co cię poproszę? Przyrzeknij.
Spojrzała na niego.
— Poco? Wiesz bardzo dobrze, że zawsze robię to co chcesz.
— Wszystko.
— No! oczywiście! — odparła, z tym swoim miłym uśmiechem, który tak lubił.
Zatrzymał się chwilę zbierając siły.
— Wyjeżdżaj natychmiast do Czeremuszek — rzekł stanowczo.
Ona przestała szyć; podniosła oczy i spojrzała na niego, długo, uważanie jakby nie rosumiała o co chodzi i próbowała pojąć.
— A jakże wy bezemnie?
— Mnie tak lżej.
— Samemu lżej?
Milcząc, potwierdził głową.
Popatrzyła na niego jeszcze uważniej, jeszcze spokojniej i zaczęła:
— To nie prawda! Dlaczego mówicie nieprawdę?
— Owszem, to prawda.
— A no dobrze; ale i wy zróbcie teraz, o co was poproszę i powiedźcie, że nie kochacie mnie, to znaczy nie tak...
— Jakto nie tak?
— A oto tak. Jeśli ścisnąć kogo za rękę trochę za mocno, to boli, lecz gdy ranę urazisz, boli nieznośnie. Otóż ja tak kocham, a jeśli wy nie... powiedźcie tylko, to zaraz odjadę.
Spokojna stanowczość, biła z jej twarzy i głosu i Golicyn zrozumiał, że jeśli powie »nie tak«, ona naprawdę odjedzie i wszystkiemu będzie koniec. Milczała, czekając, a on nic nie mówił; wtedy witała, podeszła do niego, objęła głowę rękoma i pocałowała w czoło.
— Jakiś ty głupiutki! Boże mój! żeś mi to dał takiego głuptaska — uśmiechnęła się, a on tak samo, jak w czasie choroby pomyślał, że jest małem dzieckiem, a ona duża weźmie go na ręce i nieść go będzie, jak matka dziecko.
Marynka wróciła do swego stolika i zaczęła znów cerować.
— No! A teraz raczcie powiedzieć, coście takiego nabroili, bo ja muszę wszystko wiedzieć.
— O czem tu mówić Marynko! polityka przenudna materya!
— Myślisz, że nie na mój rozum. To nic, mów! Może jakoś pojmę.
»Mówić z osiemnastoletnią dziewczyną o polityce, czyste utrapienie« — pomyślał Golicyn, w przekonaniu, że ona nie zrozumie.
I w samej rzeczy dopóki mówił z tem uczuciem, ona nie zawsze pojmowała i zadawała niekiedy tak dziecinne pytania, że urywał w pół zdania, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Widzisz, jaka ja niemądra — śmiała się. — U nas na balu w powiecie kawaler pewien spytał panny, co ona czyta; odpowiedziała: czytałam różową książkę, a moja siostra niebieską. Otóż ja taka sama jestem.
Lecz skoro opowiadać zaczął o Zofii Naryszkin, nachmurzyła się, a oczy jej błyszczały tak, że pomyślał: »Rozpłaczę się«.
— Ale ty ją jeszcze kochasz, jakby była żywą.
— Tak, jak żywą.
— I mnie razem.
— Tak, razem.
— Portret jest?
— Jest.
— Pokaż!
Zdjął z szyi medalion a portretem Zofii Naryszkin. Ona długo wpatrywała się weń, milcząc, potem pocałowała miniaturę i rozpłakała się.
— Jaka ja zła! Jaka szkaradna dziewczyna — uśmiechała się przez łzy. — No, oczywiście, razem, razem obie kochać cię będziemy.
— A wiesz, Marynko! Tyś czytała przynajmniej różową książkę, a ja co? Wszyscy rozumni ludzie to najgorsi durnie! Uśmiechał się także przez łzy.
Teraz dopiero widział, że ona wszystko pojmuje, widzi na wskroś, wchodzi niejako sercem w serce. O tem, że zamierzał zabić ojca Zofii, cesarza Aleksandra, straszno było powiedzieć; chciał zataić, lecz nie mógł, przyznał się i do tego. Z początku nie wierzyła i dopytywała się, jakby nie rozumiejąc.
— Chciałeś zabić jej ojca? I ona wiedziała?
— Wiedziała.
— Nie! nie! dosyć! Nie trzeba mówić o tem. Nie mów, ja teraz nie zrozumiem, może potem.
Czasem wchodził ktoś do pokoju, przerywając im, lecz skoro tylko zostali sami ona nagliła go.
— No! mów! mów! co dalej.
Skoro ściemniło się i zapalono świecę, przeszli do błękitnego pokoju, tego samego, gdzie stały krosna i gdzie powiedział, że ją kocha, żegnając ją przed 14 grudnia.
Tu nikt im już nie praeszkadzał.
Marynka usiadła w tem samem miejscu, co wtedy przed krosnami, na których rozpięty był jeszcze nieskończony haft wyobrażający białą papugę na zielonem polu. Żółty czubek Potapa Potapicza wyszyty był zaledwie do pożowy. W kącie płonęła stłżmionem światłem olejna lampa w matowej kuli, a od okien kładły się na podłodze czworokątne smugi księżycowego światła.
Pod wieczór zawierucha ustała, poszarpane strzępy obłoków, ciemne, to jasne płynęły po niebie na kaztałt widmowych wizyi, kwiaty mrozu wykwitłe na szybach iskrzyły się w tem świetle błękitem szafiru.
Golicyn opowiadał długo Marynce o tajnym związku w południowej armii, o Sergiuszu Murawiewie i jego katechizmie, a ze sposobu w jaki go słuchała, widział, że pojmuje wybornie rzeczy zasadnicze.
»Królowie — czytał — przeklęci są od Boga jako ciemiężyciele narodów, dla oswobodzenia ojczyzny wszyscy powinni złączyć się i powstać przeciw tyraństwu, by ustanowić wiarę i wolność w Rosyi. Skruszeni w długiem poniżeniu naszem oddamy cześć; bo jeden będzie wtedy król na ziemi i w niebie Jezus Chrystus«.
— Przecież Chrystus jest tylko w niebie — zauważyła prostodusznie Marynka.
— I na ziemi także.
— Gdzieżby na ziemi? — zaprzeczyła jeszcze prostoduszniej, tu go nie widać.
— Właśnie dlatego nie widać, że tu zamiast Chrystusa, panuje zwierz, trzeba zwierza zabić.
— A! czyż wolno zabijać dla Chrystusa? — odrzekła.
Przed chwilą bał się, że ona nie zrozumie, a teraz zrobiło mu się straszno, bo zbyt dobrze rozumiała; osiemnastoletnia dzieweczka prawie dziecko jeszcze, przejrzała odrazu najgłębszą tajnię ducha jego, najsroższą ducha mękę.
Nagle wstała i zajrzała mu w oczy, kładąc mu ręce na ramionach.
— Walerianie Michajłowiczu, wierzycie wy w Chrystusa?
— Co ty Marynko?
— Wierzycie? czy tak?
— Wierzę w Jezusa Chrystusa, Syna Bożego Jedynego i że zrodził się z Ojca przed wiekami — odparł z przejęciem Golicyn.
— No! Bogu dzięki — odetchnęła a ulgą przeżegnała się. — A to wszyscy mówią o was. »Buntowniki bezbożne«. Więc i ja pomyślałam głupia. Nie gniewajcie się za to na mnie. Papa bywało mówił: »Nie wszystkiemu wierz, co ludzie mówią, a własnym rozumem żyj«, a ja swego rozumu jeszcze nie mam i w tem bieda.
Zamyśliła się jakby coś sobie przypominając.
— Już wiem do czego to podobne — zawołała z radością — poczekajcie zaraz wam pokażę.
Pobiegła do swego pokoju i wróciła za chwilę, niosąc książeczkę w oprawie z czarnej skóry tłoczonej złotem. Był to jeden z tych sztambuchów, w którym powiatowe panie i panienki wpisywały sobie wierszyki sentymentalne:
Dziś każde serce zdradą dysze
Wierności się nikt nie użali
Złudne przysięgi Amor pisze
Strzałą na płynnej fali.
A dalej komplement:
Cazrne twoje o czy Marie noszą żałobę po tych, których jasnego światła zbawiły.
Odwróciła kilka stronnic i pokazała mu wyblakły już nieco ustęp, wypisany dużem okrągłem pismem staroświeckich nieco konturów.
— Pan Radiszczew był przyjacielem tatusia — pochwaliła się Marynka. — A oto jeszcze:
O pomnij Maryo przebłogie słowa
Nasienie niewiasty zetrze węża głowę.
Aleksandsr Łabzin.
— To był także przyjaciel tatosia — pochwaliła się znów.
— Tak więc oto czyjaś ty chrześniaczka, Łabzina i Radziszczewa — nśmiechnął się z radością Golicyn i zdało mu się, że od tej chwili złączeni są węzłem nowego powinowactwa.
— A ty co myślałeś? — zaśmiała się z tryumfem. — No, a teraz mów, opowiedz co dalej.
Skoro opowiedział, jak czternastego Mikołaj strzelać kazał do bezbronnego ludu, ona wyszeptała blednąc.
— Jeśli tak, to zabić zwierza — i nie spytała już czy wolno zabijać dla Chrystusa, a i on zrozumiał, że tym razem nie tylko pojęła, lecz i przyjęła za swoje, i nie opuści go w najgłębszej tajni ostatniej męki i nie odstąpi go przed ludzkim, ani nawet przed Boskim sądem.
Skoro skończył wreszcie, Marynka przysiadła przy nim na poręczy fotela i tak samo jak w czasie choroby, przysunęła twarz swą do jego twarzy. Siedzieli tak milcząc i patrzyli na postrzępione chmury obłoczne płynące po niebie. Księżyc krył się za nie to znów wyzierał, a w miarę tego kwiaty mrozu na oknie gasły to roziskrzały się błękitem szafirów.
— A pamiętasz Marynko jak mówiłaś, że ziemię kochać grzech, niebieskie tylko rzeczy miłować trzeba.
— Czy mówiłam? Nie! Nie pamiętam. Ach tak! poczekaj! to było wtedy gdyśmy jechali nocą dyliżansem. Dlaczegoś to tak zapamiętał.
— Bo widzisz, ojczyzna także ziemią, a czyi ojczyznę kochać grzech?
— Pocóż to? widocznie powiedziałam wtedy głupstwo.
— Nie! nie głupstwo, a tylko nie wszystko. Bo widzisz, wszystkiego o tem nikt z nas nie wie.
Mówił spokojnie, lecz Maryńka poczuła odrazu, że to dla niego najważniejsze. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.
— Nikt nie wie o czem? — spytała szeptem.
— O ziemi i niebie, jak ziemię i niebo razem kochać — odrzekł jej równie cicho.
— Razem! — powtórzyła w zamyśleniu!
— Tak jak ty mnie i Zofię razem kochasz.
Znowu umilkła, pogrążając się w głębszej jeszcze zadumie, a potem rzekła z takim wyrazem twarzy, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widział.
— Dawno bardzo, pamiętam to, jak przez sen, bo byłam bardzo jeszcze maleńka, pływaliśmy łódką z tatusiem. Młyn u nas, w Czeremuszkach, pod samym prawie dworem, rzeka groblą zatamowana, woda cicha, gładka, jak lustro. Długośmy tak pływali, aż wieczór nadszedł, prawie że noc; a woda jeszcze cichsza, jeszcze gładsza, że zda się, wcale jej niema i po powietrzu pływamy. Na niebie duże, białe obłoki, widać przez nie gwiazdy, w dole to samo, także obłoki i gwiazdy. Niby dwa nieba, jedno w górze, drugie w dole, a my pośrodku. Straszno i pięknie. Tak pięknie... Ot, jak teraz my z tobą. Wiesz! to samo, to samo, powiedz, czy nie to?
— To, Marynko! to.
I oboje umilkli, bo słowa wyczerpały się, jak wąska kładka, rzucona nad przepaścią. Patrzyli na siebie bez słów, aż zjednoczył ich pocałunek.
Skoro on oprzytomniał, Marynka odeszła już od niego i stała przy oknie. Pytała go o coś, czego nie mógł zrozumieć, wreszcie pojął.
— A czy pamiętasz, jak wilją, czternastego, tyś mi powiedział, że idziesz na śmierć także i za mnie. Pytałam dlaczego także i za mnie, a tyś mi wtedy nie odpowiedział.
— Dlatego, że gdy za Rosyę, to i za ciebie, a czy ty zresztą sama wiesz, Marynko, kto ty?
— No kto?
On nic nie odrzekł, wpatrzony w nią. Cała biała na tle roziskrzonych na szybach szafirów, przeniknięta blaskiem miesięcznym, była mu razem bliska i daleka.
— No kto ja? — spytała znów i spuściła głowę pod jego wzrokiem, który zdawał się patrzeć nie na nią, a poprzez nią na jakąś drugą.
Coś przeszyło serce jego jak grotem, tak że osunął się na klęczki.
— Rodzona ty moja, rodzona! — powtarzał, jakby w tem jednem słowie mieściło się wszystko, co czuł dla niej i pochylił głowę do jej stóp i całował je. Jak na krańcach stykają się niebo i ziemia, tak one dwie razem ziemska i niebieska Marya i Zofia, a w nich jedna jedyna.
Czuł w tej chwili, że się już niczego nie zlęknie, kajdan, tortur, ni śmierci; wiedział, że ona odgrodzi go od wszystkiego, ściana niewzruszona, wieczysta orędowniczka, radość niewyczerpana. A choćby go i w piekło zesłali, to ona i tam zajdzie do niego w otchłań ciemności, a ciemność obróci się w światło i »nasienie niewiasty zetrze głowę węża«.
Siódmego stycznia, w pierwszym dniu dozwolonym, Golicyn wziął ślub z Marynką, a następnego dnia został aresztowany.
»Dobrze, wszystko jest dobrze« — myślał Golicyn, patrząc na brudną zieloną ścianę.
Długa, wąska, ciemna, bez okien izba, coś w rodzaju komórki z nawisłym pułapem, oświecona tylko oszklonemi drzwiami, wychodzącemi na korytarz. Był to odwach, tak zwana Hauptwacha w zimowym pałacu, na parterze. U drzwi na korytarzu stało czterech wartowników, którzy zaglądali wciąż przez szyby, to samo robili i przechodnie. Golicynowi tak dokuczyło to zaglądanie, że odwrócił się plecami do drzwi i patrzył w ścianę.
Drugą już noc spędzał na twardem, kulawem, słomianem krześle, owijając się płaszczem i drżąc od chłodu. Nogi mu drętwiały, bolały krzyże, chciał położyć się na starej, obitej skórą kanapie, lecz natychmiast pchły go oblazły. Próbował kłaść się na podłodze, podłożywszy płaszcz — lecz od drzwi i od obmarzłych jeszcze szczap drzewa, zwalonych obok nieopalonego pieca, wiało takim chłodem, że bał się zaziębić, bo nie był jeszcze całkiem zdrów. Znów więc zasiadł na krześle, godząc się z losem.
— Dobrze i tak, wszystko dobrze! — powtarzał sobie w duchu.
Przypomniał, jak wczoraj, gdy prowadzili go pod konwojem na odwach, a on potknął się na ciemnych schodach, jeden z konwojowych uderzył go kolbą w plecy. Obejrzał się i sobaczył żołnierza młodego gołowąsa z perkatym nosem, bez brwi, który też spojrzał na niego z podełba, małemi, głęboko osadzonemi oczkami, posępnie, lecz bez złości.
— No! a ty się czego gapisz, sukinsyn, nie plącz nogami i marsz dalej.
— I to dobrze! — pomyślał Golicyn, wspominając ten moment.
A gdy wprowadzono go na odwach, dyżurny feldfebel, cuchnący tytoniem i wódką, obszukiwać go począł drobiazgowo. Tłuste palce, obrosłe rudym włosem i upstrzone piegami, pełzały po ciele jego, macały, szczypały. Odebrał mu medalion z miniaturą Zofii Naryszkin; związał w tył ręce powrozem, który wpijał się w ciało. Nazajutrz dopiero któryś z dyżurnych oficerów zlitował się i kazał go rozwiązać, ale ręce bolały go jeszcze. Golicyn podniósł rękę i oglądał czerwone pręgi, ślady powrozu.
— I to dobrze — pomyślał.
Myśl jego pobiegła do Marynki. Ona już nie Marynka, a księżna Marya Golicyna. Rozradowała go ta świadomość. Sam jeszcze nie rozumiał, jak się to wszystko stało.
— Jutro nasz ślub! — oświadczyła mu pewnego wieczora.
Dziwił się, że tak prędko i prosił, aby poczekać, lecz ona o niczem słyszeć nie chciała, postanowiła że jutro i tak się stało. Wszystko już dawno obmyśliła i przygotowała z pomocą Fomy Fomicza w sekrecie przed mamą i nawet przed narzeczonym. Nawet nikt ze służby nie wiedział prócz starego stróża, Ananyasza Wasylicza. Babunia leżała chora, a Nina Lwowna, pojechała rankiem jeszcze na drugi koniec miasta, do jakiejś dawnej przyjaciółki. Staruszek kapelan inwalidzki, z Siemienowskich koszar, niegdyś kolega pułkowy Fomy Fomicza, Ojciec Stafiej, mistrz w kojarzeniu związków małżeńskich w wyjątkowych warunkach, dał im ślub w domowej kaplicy w domu babuni.
Golicyn uległ posłusznie, lecz nic nie rozumiał. W czasie ślubu sterczał, jakby kij połknął — żartował Foma Fomicz. W małej domowej kapliczce, duszno było od świec i kadzideł, głowa mu krążyła i bał się, że osłabnie.
Znużony położył się wcześnie i zasnął głęboko. Gdy tak spał, Marynka weszła cichutko na palcach i obudziła go pocałunkiem. Nigdy jeszcze tak nie całowała, czuł, że w pocałunku tym oddawała mu duszę.
— Teraz wszystko dobrze! rozumiesz! — szepnęła mu na ucho, i wybiegła, zanim się opamiętał, cicho na palcach do maminej sypialni! A on zasnął mocno, słodko i głupio, czując, że głupio jest spać w taką noc.
A następnego wieczora aresztowano go. Szulgin, który przyjechał z feldjegrem i czterema konwojowymi, wyprowadził aresztanta do sieni. Marynka wybiegła za nim i ledwie zdążyła, objąć go, przeżegnać i szepnąć na ucho:
— O mnie się nie bój, myśl tylko o sobie, niech cię Matka przeczysta broni.
A gdy już schodził po schodach, przegięła się przez poręcz i spojrzała na niego, a we wzroku jej nie było ani strachu, ani żałości, tylko bezgraniczna miłość. Do czegoś podobne były te oczy, wciąż myślał, lecz nie mógł sobie uprzytomnić.
Znudziło mu się wreszcie patrzeć na ścianę, odwracał się do stołu i oparty na łokciach zadrzemał.
— Marynko, mateczko! — powtarzał, usypiając, tak samo jak w czasie choroby i zdało mu się, że ona go bierze na ręce, huśta i kołysze.
Obudził się od brzęku szabel i dzwonienia ostróg, myślał, że spał długo, choć trwało to zaledwie dziesięć minut, była dziewiąta godzina wieczorem.
— Zaprowadzić aresztanta do cesarza — zabrzmiał czyjś rozkaz.
Okrążyli go konwojowi i powiedli nieskończenie długim korytarzem i schodami. Przeszli następnie szereg sal, obwieszonych obrazami; Golicyn poznał, że znajduje się w Ermitażu. W największej sali gorzało tak wiele świec, że zadał sobie pytanie:
— Cóż to? Bal?
Tuż potem doszedł do wniosku, że to jasne światło służyć miało do śledzenia najdrobniejszych drgnień na twarzy aresztowanych, w czasie przesłuchania. W dole światło, a w górze przez oszklony sufit ziała bezdenna czarność nocnego nieba.
W rogu przy ścianie, pod Rodziną Świętą Dominiquina, za rozłożonym stolikiem od kart, zarzuconym papierami, siedział młody człowiek w mundurze lejbgwardzisty i husarskiego pułku, t. j. w obcisłej czerwonej kartce, suto szamerowanej złotem, z naszywkami oznaczającemi wysoką rangę. Był to jenerał-adjutant Lewaszew.
Konwojowi przyprowadzili Golicyna przed ów stolik; dwóch zostało u drzwi z obnażonemi szablami.
— Proszę, usiądźcie książę — rzekł Lewaszew, wskazując ręką krzesło. — Spotkaliśmy się, zdaje mi się, kiedyś u waszego wuja księcia Aleksandra Michajłowicza — przemówił po francusku takim tonem, jakby siedzieli naprzeciw siebie nie jak aresztant i sędzia śledczy, lecz jak dwaj goście, którzy spotkali się w znajomym domu.
— Służyliście książę w wojsku?
— Służyłem.
— W którym pułku?
— W Preobrażeńskim.
— Czy dawno wzięliście dymisyę?
— Przed dwoma laty.
Golicyn patrzył na Lewaszewa. Twarz nie zła i nie dobra, tylko obojętna, oczy ani głupie ani zbyt mądre, a tylko trochę przebiegłe. Światowy, przykładny młodzieniec, lichy zapewne huzar, a wyborny tancerz. Dobry zapewne chłopak, z tych co sami lubią żyć i drugim żyć dają.
Golicyn podniósł rękę i pokazał mu czerwone pręgi od sznurów.
Lewaszew zmarszczył się.
— Znowu przesolili, a ile im razy nakazywałem...
— Czy u was tu wszystkim związują ręce?
— Prawie że wszystkim, taki już porządek; cóż chcecie, na odwachu.
— Czyż to cyrkuł?
— Coś w tym rodzaju.
— A czy to wolno robić z pałacu cyrkuł policyjny?
Lewaszew nic nie odrzekł.
— No, a teraz przystąpimy do rzeczy — zaczął po chwili Lewaszew, a wyraz twarzy jego zmienił się i stał się urzędowy nie srogi, a znudzony i jakby niechętny, rozumiał widocznie, że robota niezbyt czysta. Położył przed sobą arkusz papieru i umoczył pióro w kałamarzu.
— Czy raczyliście złożyć przysięgę cesarzowi Mikołajowi Pawłowiczowi.
— Nie przysięgałem.
— Dlaczego?
— Bo przysiędze tej towarzyszą także obrzędy i zaklęcia, które uważałem za niewłaściwe.
— I nikomu nie będziecie przysięgać?
— Nikomu.
— Jakże tak bez przysięgi? Przecież w Boga wierzycie.
— Wierzę.
— A przysięga od Boga.
— Nie, nie od Boga.
— No, spierać się nie będę, czy tak mam zapisać.
— Tak zapiszcie.
Twarz Lewaszewa przybrała jeszcze obojętniejszy wyraz.
— Wy sobie bardzo szkodzicie książę, bardzo, pomyślcie jeszcze.
— Ja panie jenerale całe życie o tem myślałem.
— I toście obmyślili?
— Właśnie to.
Lewaszew uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Z przyzwyczajenia pokręcił cienkiego wąsika i zapisał odpowiedź Golicyna.
Pytał dalej tonem bardziej jeszcze znudzonym.
— Należeliście do tajnego związku?
— Należałem.
— Jakie szczegóły wiadome są wam z działalności związku?
— Żadne.
Lewaszew milczał chwilę, spojrzał na swoje pióro, zdjął z niego jakiś pyłek i podniósł oczy na Golicyna.
— Nie sądźcie książę, aby władze nie wiedziały o niczem. Mamy dokładne zeznania naocznych świadków, stwierdzające, że wypadki 14 grudnia przygotowane były dawno i wybuchnąć miały jeszcze za poprzedniego panowania, godząc w nieboszczyka cesarza. Jeśli życzycie, mogę przytoczyć wam szczegóły zamierzonego przez was carobójstwa. Przeszłego roku odbyło się w mieszkaniu tutejszego literata Rylejewa zebranie, na którem przedstawiciel Tulczyński południowego zawiązku podpułkownik Pestel, proponował wytępienie wszystkich członków carskiej rodziny. Czy wiecie co o tem?
— Nie! Nie wiem.
— A kto to odpowiedział Pestelowi: Zgadzam się z wami całkowicie.
— Także nie wiem.
— A może raczycie przypomnieć.
— Nie! Nie pamiętam.
— Niedobrą pamięć macie, książę — uśmiechnął się Lewaszew, podkręcając machinalnie wąsa. — Więc ja wam przypomnę, że to są wasze słowa. A teraz czy nie zechcielibyście wymienić tych stowarzyszonych, którzy byli na owem żebraniu?
— Wybaczcie, panie jenerale, lecz tego żadną miarą nie mogę zrobić.
— Dlaczego?
— Dlatego, że wstępując do związku, przysiągłem że nikogo nie zdradzę.
Lawaszew odłożył pióro i odchylił się w tył na poręcz krzesła.
— Posłuchajcie, Golicyn! Im dłużej będziecie się zapierać, tem gorzej dla was! Chcecie ratować waszych towarzyszy, lecz nikogo nie uratujecie, a siebie zgubicie. Powtarzam wam, że władze i tak już wiedzą wszystko, a szczere przyznanie z waszej strony potrzebne jest wyłącznie dla was samych i jest jedyną dla was drogą zjednania sobie miłosierdzia cesarza.
Wypowiedziawszy te słowa, widocznie wyuczone, Lewaszew zapytał jeszcze:
— No i dlaczego milczycie? Nie chcecie nic powiedzieć?
— Nie chcę.
— Więc zmuszą was do mówienia, łaskawy panie. Spełnić muszę obowiązek sędziego i przypomnieć wam, że w Rosyi stosuje się w śledztwie torturę — rzekł Lewaszew, wymawiając z naciskiem każde słowo.
— Bardzo wam wdzięczny jestem, wasza wielmożność, za to ostrzeżenie, lecz czuję się w obowiązku zwrócić waszą uwagę, że teraz tem bardziej nikogo nie wydam — odparł Golicyn, patrząc mu prosto w oczy, a w duszy pomyślał: »Dobry chłopak, a jeśli naczalstwo rozkaże, gotów pięty przypiekać«.
— Pour cette fois je ne vous parle pas comme un juge mais comme un gentilhomme votre egal — zaczął Lewaszew, wracając do poprzedniej uprzejmości. — Nie rozumiem, doprawdy, książę, skąd ta ochota robienia z siebie męczennika dla ludzi, którzy was sprzedali.
— Nie rozumiecie, wasza wielmożność, skąd ochota nie robienia z siebie nikczemnika? — spytał Golicyn.
Lewaszewa nieco to uraziło, lecz dobry chłopak nie wziął zbytnio do serca obrazy, rozumiejąc dobrze, że aresztant w położeniu Golicyna nie usposobiony jest do prawienia grzecznostek.
— Bądźcie łaskawy książę przeczytać i podpisać — rzekł — podsuwając Golicynowi protokół przesłuchania.
Golicyn spojrzał i stwierdził, że jenerał pisze, jak szewc i podpisał, nie czytając.
Lewaszew wstał, rozprostował członki, przez co obcisła jego husarska kurtka, opięła się bardziej jeszcze na ciele, odlewając dosłownie kształtną jego figurę. Nie ślęczyć bo takiemu gładyszowi nad papierami, a przystałoby mu raczej tańczyć mazura w sali balowej z pięknemi paniami, lub gnać jak wicher w płomiennym zamęcie bitwy.
Pociągnął za sznur od dzwonka, na co wbiegł feldjeger, wówczas wskazał Golicynowi stojący obok biurka, zielony, jedwabny parawan.
— Zechciejcie potrudzić się tam i poczekajcie za parawanem.
Wyszedł z feldjegrem, a Golicyn usiadł na wskazanem miejscu.
Wkrótce potem otworzyły się drzwi w drugim końcu sali i wszedł ktoś. Kto, poznać nie było można z poza parawanu, lecz po głosach zmiarkował Golicyn, że to dwie osoby.
Rozmawiali, chodząc, aż podeszli do stolika, przy którym zatrzymali się. Oni także nie widzieli Golicyna, on zaś słuchał, co mówią.
— Ja składałem zeznania, nie kierując się rozumem, a tylko w porywie wdzięczności serca dla jego cesarskiej mości dlatego wyznałem niejedno, czegoby drudzy nie powiedzieli.
Na chwilę głos zacichł, a potem Golicyn posłyszał znowu.
— Łatwo samemu zginąć wasza wielmożność, ale stać się przyczyną zguby drugich, męka nie do zniesienia.
Golicyn poznawał niby i nie poznawał. Czyj to głos? Wstał z krzesła, zbliżył się na palcach do brzegu parawanu i wyglądnął.
Rozmawiający stali do niego plecami zwróceni, jednego nie widział, lecz w drugim poznał Benkendorfa. Potem dostrzegł i drugiego, wierząc i nie wierząc własnym oczom.
— Bądźcie spokojni przyjacielu! Cesarz daruje wszystkim — odrzekł Benkendorf i wziąwszy pod rękę tamtego, przeszedł z nim tuż koło parawanu.
Golicyn zobaczył w przechodzie twarz drugiego człowieka. Spojrzeli sobie oko w oko. Był to Rylejew.
Opadł na krzesło i ciemno mu się zrobiło w oczach, jakby opłynęła go nagle bezdenna czarność, ziejąca z góry przez oszklony sufit.
— Proszę was — rzekł po chwili Lewaszew, zaglądając za parawan.
Golicyn wstał i wyszedł ze swej kryjówki, a z drugiego końca sali zbliżał się do niego cesarz.
Twarz zastygła, blada, jakby z marmuru wykuta, szła oto na niego, a Golicyn uprzytomnił sobie jak wtedy pod kartaczami na senackim placu, biegł z pistoletem w ręku, aby zabić zwierza.
Stanąwszy przy stoliku, cesarz zmierzył aresztanta oczyma od stóp do głów i wskazał palcem protokół spisany przez Lewaszewa, który trzymał w ręku.
— Co to? Coście tu nabredzili? Pytają was o fakta, a wy zbywacie sąd prawieniem niedorzeczności. »Przysięga nie od Boga«. A czy znane są wam mój panie nasze ustawy? czy wiecie że za to?
Tu przesunął ręką po szyi, znaczącym gestem.
Golicyn uśmiechnął się, co mu zrobić miał ten człowiek gorszego od grozy, jakiej przed chwilą doznał.
— Czego się uśmiechacie — spytał cesarz, chmurząc się.
— Dziwię się wasza cesarska mość! Należało mi grozić najpierw śmiercią, a potem torturą, wszak tortura gorsza jest od śmierci.
— Któż wam groził męką? — spytał cesarz.
— Jego wielmożność — odparł Golicyn, wskazując na Lewaszewa.
Mikołaj spojrzał na Lewaszewa, Lewaszew na Mikołaja, a Golicyn na obu.
— Patrzcie, jaki odważny — rzekł Mikołaj — to na tym świecie nie boicie się niczego, a cóż na tamtym? Czeka was potępienie wieczne. Czy z tego się śmiejecie? Więc chyba nie jesteście chrześcijaninem? Co?
— Chrześcijaninem jestem, wasza cesarska mość i dla tego właśnie powstałem przeciw samowładzy waszej.
— Samowładza od Boga pochodzi, car pomazaniec Boży, na Bogaście powstali.
— Nie! Na zwierza.
— Jakiego zwierza? Co za brednie?
— Człowiek, który z siebie Boga robi, zwierzem jest — przemówił Golicyn cicho i z przejęciem, jakby wymawiał jakieś zaklęcie i pobladł od radości, bo zdało mu się, że słowami temi zabija zwierza.
— Ach nieszczęsny! — przemówił cesarz, kiwając głową — od mędrkowania rozum się wam zaćmił. Oto do czego prowadzą piekielne pomysły, płynące z samolubstwa i pychy. Mnie was żal, po co się gubicie? czyż nie widzicie, że ja wam dobrze życzę — przemówił po chwili łaskawym tonem. — Czemu nic nie mówicie? — dodał jeszcze łaskawiej, biorąc go za rękę — wszak wiecie, że ja wszystko mogę, mogę nawet darować wam.
— Otóż w tem właśnie bieda, wasza cesarska mość, że wy wszystko możecie. Bóg na niebie, a wy na ziemi, to właśnie jest robieniem z człowieka Boga.
W tej właśnie chwili przypomniał sobie Rylejewa i wzdrygnął się.
Cesarz odrazu pojął, że nic nie zdoła wydobyć a Golicyna, przesłuchiwał go tęż niechętnie, dla formy tylko, żeby mieć czyste sumienie. Nie rozgniewał się. Po całomiesięcznych ćwiczeniach doszedł już do tego, że na nikogo i na nic nie gniewał się w czasie przesłuchiwania. Lecz dokuczyło mu już to wszystko, radby był skończyć.
— No, dość już mielenia głupstw — krzyknął cesarz z nagłem grubjaństwem — odpowiadajcie jak należy.
— Mówiłem już jego wielmożności jenerałowi Lewaszewowi, że dałem...
— Co mi tu wyjeżdżacie z waszym jenerałem, z waszem szubrawem słowem — krzyknął cesarz.
»Tamten pisze jak szewc, a ten łaje jak szewc« — pomyślał Golicyn.
— Nie chcecie więc mówić? Nie chcecie, ostatni raz was pytam, nie chcecie?
Golicyn milczał.
Twarz cesarza zmieniła się w oka mgnieniu, opadła z niej maska, ustępując miejsca nowej. Twarz jego stała się groźna, blada jak z marmuru wykuta; Apollo Belwederski, miażdżący Tyfona. Odstąpił na krok, wyciągnął rękę i krzyknął:
— Zakuć go tak, żeby i drgnąć nie mógł.
W tej chwili wszedł Benkendorf, cesarz odwrócił się ku niemu i na wdział nową maskę.
»Biedny mały, biedny Niks, votre katorżnik du palais d’hiver«.
Benkendorf szepnął coś Mikołajowi na ucho, a ten, nie patrząc już na Golicyna, jakby zapomniał o nim wyszedł z sali.
— Raczcie tu zaczekać — przemówił znów Lewaszew, wskazując krzesło za parawanem.
Golicyn usiadł, spokojny już i ucieszony.
»No i dobrze, wszystko dobrze« — powtarzał w duchu. — Skąd ochota być męczennikiem za tych, którzy nas sprzedali? No oczywiście ochota« — powtórzył z takimże dziecięcym uśmiechem, jak Marynka.
Parawan stał przy drzwiach; z poza drzwi tych słychać było kroki i głosy.
Drugie drzwi, te, przez które wszedł poprzednio cesarz, otworzyły się i ktoś przez nie wybiegł i słychać było głos Lewaszewa.
— Sprowadźcie tu cyrulika — trzeba krew puścić.
»W Rosyi jest tortura« — przypomniał sobie Golicyn i zaczął pilnie nasłuchiwać, chcąc wyśledzić, co dzieje się za drzwiami.
Głosy tłumiła ciężka portyera. Wysunął głowę z za parawanu, w sali nie było nikogo, prócz dwóch żołnierzy, stojących u drzwi nieruchomo, jak posągi.
Rozsunąwszy portyerę, Golicyn znalazł za nią drzwi na wpół otwarte. Natknął się na krzesło, na którem widocznie siedział ktoś w czasie śledztwa dla przesłuchiwania.
Dalej były drugie drzwi, również wpół otwarte, a za nimi druga portyera. Rozchylił po cichu fałdy i wyjrzał. Mała salka, obwieszona obrazami, przeważnie skopiowanymi ze szkoły włoskich mistrzów ze szkoły Perugina i Rafaela, zalana była podobnie, jak wielka, potokiem światła od mnóstwa roziskrzonych świec.
Wprost naprzeciw drzwi ktoś leżał na kanapie. Przy kanapie siedział na krześle Benkendorf, zwrócony do leżącego, którego zasłaniał prawie całkiem, tak, że Golicyn widzieć mógł tylko nogi, okryte szalem i róg białej poduszki.
Prócz tego stało tu lub siedziało kilku jeszcze ludzi: Lewaszew, komendant pałacu, Baszucki, oberpolicmajster Szulgin i ktoś cywilny we fraczku, podobny do żyda, prawdopodobnie lekarz. Potem wszedł jeszcze jeden człowiek, tłusty, rudy, w zatłuszczonym cynamonowym fraczku, z felczerskimi przyborami, do puszczenia krwi.
— Jak się czujesz przyjacielu? — spytał Benkendorf.
— Dobrze! zdumiewająco dobrze — odparł leżący — nigdy się jeszcze tak cudownie dobrze nie czułem.
— Głowa nie boli?
— Nie! przeszło, wszystko przeszło. Duch silny, rozum świeży, dusza spokojna, serce, jak niegdyś niewinne i młode. O! nigdy jeszcze nie byłem tak szczęśliwy. — Jeszcze tam w celi więziennej miewałem chwile takiej błogości, żem prawie od rozumu odchodził. Mówiłem, mówiłem wciąż, wszystko wypowiedzieć chciałem głuchym ścianom. Nie ludzie, to kamienie wszystko odczują. Zacząłem krzyczeć, śpiewać, tańczyć, skakać, jak zwierz w klatce, jak pijany, lub waryat. Komendant Sukin, przemiły człowiek, tylko nazwisko takie, że jakby miał syna, to i nazwać go nieprzyzwoicie, przestraszył się biedaczek, myśląc, że ja poprostu oszalałem i posłał po lekarza; chciał związać. Nic ale rozumiał. Wogóle nikt nic nie rozumie, wy jedni zrozumieliście wasza wielmożność. Okropnie mi się podobają wasze oczy. Rozumne oczy, dobre, tylko tak niby, jedno oko poczciwe, a drugie jakby troszkę chytre.
— Che! cha! Patrzcie jaki spostrzegawczy — rozśmiał się Benkendorf.
— Nie gniewajcie się! na miłość Boga, nie gniewajcie się... ja nie to chciałem... z początku o czem innem, a potem mi jakoś przyszło. Okropnie mi się chce mówić, pozwólcie mi się wygadać, wasza wielmożność.
— Mówcie! tylko spokojnie, bo wam znów będzie gorzej.
— Nie! dobrze, teraz wszystko dobrze. Teraz wszystko powiem. Pierwej myślałem, że trzeba się wystrzegać. A teraz myślę kogo się tu strzedz? Anioła? Cesarz to anioł, nie człowiek, sam teraz widzę i wy także; przed takimi aniołami niema co się ukrywać. Prócz dobra nic od was spodziewać się nie można. Wszystkiego się dowiecie, wszystko powiem, do samego źródła wszystko pokażę, aż zakipi. I zrobię tak, bo mi to przyjemnie, z całem zadowoleniem. Już ja się postaram, wasza wielmożność, sami zobaczycie wszystko systematycznie doniosę, pułk po pułku wam rozkroję, nawet takich po imienin nazwę, o którychbyście się nigdy nie dowiedzieli. Ale gdzie on? Ja jemu samemu chcę, dlaczego tu go niema? Ja jemu tylko chcę.
— Najpierw mnie, potem jemu — podsunął Benkendorf.
— Nie! Najpierw jemu, temu aniołowi; ja chcę do niego; czemu mnie nie puszczacie? Ja muszę do niego.
Porwał się z kanapy, jakby chciał biedź, uniósł się nawpół i Golicyn teraz dopiero zobaczył wyraźnie twarz jego jak przedtem Rylejewa. On to był? młody kniaź Odojewski.
Poznawszy Odojewskiego, Golicyn zachnął się i osunął na krzesło; zakrył twarz rękoma, nie widzieć chciał, nie słyszeć, lecz wnet ciekawość przemogła. Rozsunął znów fałdy portyery i znów patrzył. Odojewski leżał na wpół i twarz jego wyglądała prawie zdrowo, skutkiem zapewne gorączkowych wypieków na policzkach. Wyglądał jak dawniej. Miły chłopak Sasza, z tym swoim właściwym mu wdziękiem, pół chłopięcym, pół młodzieńczym.
Jak kwiat pod sierpem zabójczym zniwiarza.
— Do samego czternastego byłem całkiem czysty. Wychowywałem się w domu. Maman m’adonné une education exemplaire. Do ostatniej chwili z oczu mnie nie spuszczała. A i ja mamę, co ta mówić, gdy umarła, ledwie przeżyłem! Wstąpiłem do wojska, mając dwadzieścia lat, całkiem jeszcze byłem dziecinny. Ja z natury jestem beztroski, lekkomyślny, leniwy, nigdy w życiu żadnej nie doznałem nieprzyjemności, zanadto byłem szczęśliwy, przez całe życie. Wiersze pisałem, marzyłem o złotym wieku, jak wszyscy młodzi ludzie krzyczałem o wolności, tak na wiatr, Rylejew to samo, dla tegośmy się zeszli.
— Więc to Rylejew przyjął was do tajnego związku — spytał Benkendorf.
— Nie! Nie on. Zresztą to wszystko jedno, nie pamiętam kto, a i przyjęcia żadnego nie było. Wszystko to swywola, głupota, dzieciństwo, opory rozgorączkowanego mózgu Rylejewa. Bo i co może dokonać trzydziesta, czterdziesta najwyżej ludzi, młokosów, marzycieli, romantyków, lunatyków, jak mówi Golicyn.
— Jaki Golicyn? Kniaź Waleryan Michajłowicz? — spytał Lewaszew.
— No tak, albo co?
— Czy to on odpowiedział na projekt Pestela, aby wytępić carską rodzinę. »Zgadzam się z wami całkowicie, do gruntu«. Czy to on powiedział?
— Może być, nie pamiętam.
— Postarajcie się przypomnić sobie.
— A wam to na co?
— To bardzo ważne.
— Całkiem nie ważne, głupstwo. Wasza wielmożność — dodał Odojewski zwracając się do Benkendorfa. — Czego mnie się tamten tak dopytuje, nie pozwólcie mu, my tu przecie nie szpiegi, jesteśmy nie donoszczyki.
Benkendorf, mrugnął na Lewaszewa.
— Nie gniewaj się przyjacielu, Lewaszew już nie będzie. — Chcieliście opowiedzieć nam jak przepędziliście dzień 14 grudnia.
— A tak, chciałem, tylko, że to wszystko było jak we śnie; snu nie opowiesz. Noc całą przestałem na warcie w pałacu nie zmrużywszy oka, zmęczyłem się jak pies; krew uderzyła do głowy, co u mnie zwykle bywa od bezsenności. Rano pojechałem do kawiarni Lereda, kupiłem funt karmelków kwaśnych, bardzo lubię takie karmelki. Potem poszedłem do domu wyspać się. Aż poniosło mnie na plac. Zawlekli mnie zaraz do czworoboku, dwadzieścia może razy próbowałem odejść, ściskać mnie zaczęli całować, więc i zostałem, sam niewiem poco!
— Mieliście w ręku pistolet? — spytał Benkendorf.
— Pistolet? — Może być, ktoś mi zapewne wsunął.
Lewaszew zaczął spisywać coś ołówkiem na papierze.
— Poco on zapisuje wasza wielmożność, pistolet głupstwo! Może miałem, może nie miałem, nie ma co zapisywać.
— A widzieliście jak strzelano do hrabiego Miłoradowicza?
— Widziałem.
— Eto strzelał?
— Tego niewiem.
— Szkoda! moglibyście uratować niewinnego.
— Ech! panowie! wy wciąż to samo, czy to koniecznie potrzebne?
— Koniecznie.
— No! dajcie uszko, powiem cicho.
Benkendorf pochylił się, a Odojewski coś mu szepnął do ucha.
— A potem jak zaczęli strzelać — zaczął znów całkiem głośno i całkiem już spokojnie i wesoło — poszedłem przez Newę na Wasilewski Ostrów, a stamtąd na Mojkę do literata Gendra. Stara Gendrowa bardzo mnie lubi, skoro więc zobaczyła, zakrzyczała: »Uciekaj«. Pieniędzy dała, ja całkiem głowę straciłem i szedłem, gdzie oczy poniosą, chciałem się pod ziemię schować, pod lód. Ludzie w oczy zaglądali, jak wrony w ślepia konającego. Nocowałem w rynsztoku pod mostem; w przerębel wpadłem, tonąłem, zamarzłem, śmierć już czułem. Wylazłem obłocony i znów włóczyłem się dwa dni, Bóg wie gdzie, w Krasnem Siole byłem, w Kateringorze, kożuch kupiłem, czapkę, po chłopsku się przebrałem i wróciłem do Petersburga. Zgłosiłem się do wujaszka Lińskiego, ministra. Obiecał przechować mnie, a potem sam pojechał do policyi i doniósł. No, myślę źle i sam się zgłosiłem.
— Nie zgłosiliście się, lecz was przywiózł Baszucki.
— Przywiózł, a może być, nie pamiętam, w każdym razie sam chciałem, w Rosyi nie ujdziesz. Ja sam na siebie doniosłem. Ruski człowiek odważny jest, jak szpada, twardy, jak krzemień, dopóki w duszy ma Boga i cara, a bez nich robi się z niego szmata, podlec! Ot taki, jak ja teraz. Bo ja podlec jestem wasza wielmożność, co — spytał, zwracając się do Benkendorfa i patrząc mu prosto w twarz.
— Co znowu, przeciwnie, jesteście szlachetny człowiek, który zbłądził, lecz nawrócił się.
— Nieprawda! Po oczach waszych widzę, że to nieprawda. Mówicie szlachetny, a myślicie podlec! No, ale i wy panowie — dodał, spozierając z kolei na wszystkich — wy także, skoro słuchacie podleca też ładni ludzie jesteście. Ja tu od rozumu odchodzę, a wy wyzyskujecie to, co wy ze mną wyrabiacie? Katy, katy, oprawcy!
Twarz jego zbladła i skrzywiła się przykro.
— Przeklinam was, sakończył wreszcie.
Golicyn znów się cofnął; zakrył oczy rękami, to znów uszy zatykał, aby nie słyszeć, nie na długo jednak, bo znów ciekawość pociągnęła go nieprzeparta, znów rozsunął fałdy portyery i słuchał.
Odojewski leżał teraz, milcząc z samkniętemi oczami, jakby omdlały, lecz znów otworzył oczy i mówić zaczął prędko i bez związku, jak w gorączce.
— No cóż! A niech! Wszyscy podli są i wszyscy szlachetni; niewinni, nieszczęśliwi. Zwierzęta i anioły równocześnie, upadłe anioły, zbuntowane trzeba tylko zrozumieć. Przemądra dobroć panuje nad światem, tak powiedział Niemiec Szelling. Es herrscht eine allweise Güte, über die Welt, a po rosyjsku: przeczysta opieka Matki Bożej. A ot i ona, widzicie?
Wprost, naprzeciw niego na ścianie, wisiała Madonna sykstyńska Rafaela.
Golicyn spojrzał także na obraz i nagle przypomniał sobie, do kogo podobne są te oczy. Gdy go aresztowano, a Maryńka przechylona przez poręcz schodów patrzyła na niego po raz ostatni, oczy jej miały ten sam wyraz.
— Co za oczy! — przemówił Odojewski, patrząc z wyrazem zachwytu na Madonnę — to jak śpiewają w ruskich pieśniach: matka ziemia; Rosya matka; wszystkich cierpiących matka. Tylko o tem nie wolno... Już wy nie gniewajcie się na mnie, wasza wielmożność! Wszystko powiem, wszystkiego się dowiecie. Ot, tylko odpocznę chwilę i zaczynam. Kachowski strzelał, Oboleński kłuł konia bagnetem, a Küchelbeker chciał wielkiego księcia Michała zastrzelić i już w niego mierzył, tylko mu pistolet spalił na panewce. No, nic to, nic to, zapiszcie prędzej, bobyście zapomnieli. No i co jeszcze. Wszystko to głupstwo, nie o to chodzi. A wiecie, jakem ja zamarzał w rynsztoku pod mostem, to było to samo... to samo... co kiedyś, gdy dzieckiem byłem, złoto-zielone filiżaneczki, z których mleko piliśmy, mama nalewała, tam u nas na wsi na entresolu, okna duże wychodziły prosto na brzozowy gaj; złoto-zielone listeczki od słońca na wiosennych brzózkach, tak cudnie i całkiem, jak teraz. Tylko się nie gniewajcie, mili... drodzy... Nie trzeba się gniewać, a wszystko będzie dobrze. Darujemy jeden drugiemu, polubimy się, weźmiemy się za ręce i tańczyć będziemy wkoło, jak dzieci, jak anioły Boże w raju, w złotym, promiennym wieku.
Mówił tak coraz ciszej, ciszej, aż wreszcie zamilkł, oczy zamknął i niby zasnął! tylko po twarzy ciekły mu łzy, być może przez sen, bo razem uśmiechał się.
Benkendorf pocałował go w głowę z nieobłudną, być może, czułością.
W drugim końcu sali taka sama ciężka portyera, jak ta, za którą stał Golicyn, rozsunęła się i wszedł cesarz. Wszyscy go okrążyli, mówiąc pół głosem, aby nie zbudzić chorego, poszczególne tylko słowa dolatywały Golicyna.
— Byle gorączka się nie podniosła.
— Krew trzeba puścić, okłady na głowę.
— Ważne zeznania?
— Baz związku, bredzenie chorego.
— To nic, dojdziemy.
Golicyn nie wiedział sam, kiedy wrócił na dawne miejsce za parawanem i siedział w odrętwieniu dłuższy czas.
Nagle ocknął się i zobaczył Lewaszewa, który znów zasiadł za swym stolikiem od kart i rozpatrywał papiery.
Golicyn skoczył i rzucił się ku niemu tak nagle, że Lewaszew drgnął, obejrzał się i zerwał się również.
— Co to jest? Co wam Golicyn?
— Prowadźcie mnie do cesarza.
— Nie można, zajęty, jeśli macie mu co powiedzieć, to i ja powtórzę.
— Nie! Ja chcę do cesarza, zaraz w tej chwili mnie prowadźcie.
— Czego pan krzyczy? Czyś pan zmysły postradał?
— Tak! Postradałem zmysły, rozum straciłem. Jednego już doprowadziliście do obłędu, a teraz drugiego. W Rosyi jest tortura; jednego już zamęczyliście, teraz drogiego. Obu razem! Żyły wypruwacie! Wypruwajcie! Owszem, torturujcie! Przypiekajcie! Podli! Wy, podli, podli katy! Oprawcy! — krzyczał Golicyn w szaleństwie, topiąc nogami i zaciskając pięście.
Lewaszew uchwycił go za ręce, lecz on wyrwał się, odtrącił go i pobiegł, krzycząc, nie wiedząc gdzie i poco. Przemknęła mu przez głowę myśl, aby zabić zwierza, a jeśli nie zabić, to zelżyć go, zbić, plunąć mu w twarz.
— Łapaj — krzyczał Lewaszew do dwóch żołnierzy, wciąż jeszcze stojących u drzwi, co drugi w końcu sali nieruchomo, jak dwa posągi.
Na krzyk Lewaszewa posągi ożyły, zrozumiały, pojęły i rzuciły się pędem w pogoń za Golicynem.
— Mikulin! Mikulin! — krzyczał dalej Lewaszew z takim lękiem w głosie, jakby za mało było trzech ludzi dla rozprawienia się z jednym.
— Jestem wasza wielmożność — odparł, wyrastając, jak z pod ziemi, dyżurny pułkownik Mikulin, a z nim wkroczyło pięciu mołojców z jednej gwardyi, w miedzianych kaskach i pancerzach, cała armia na jednego bezbronnego.
Obstąpili go, osaczyli, okrążyli, ktoś objął go z tyłu tak mocno, że prawie dech utracił, ktoś inny dusił go za gardło, ktoś bił go po twarzy, lecz on mimo wszystko nie poddawał się i bronił się z rozpaczliwą siłą, jaką obdarza szaleństwo.
Gdzieś w dali przemknęła twarz cesarza, lecz znikła natychmiast.
W tem z przyległej sali dobiegł go krzyk. Golicyn poznał głos Ryjewskiego, lecz ani wtedy, ani później nie miał się dowiedzieć, co to było. Czy ocknął się chory z omdlenia i zląkł się, słysząc szamotanie, czy puszczano mu krew, a on wyobraził sobie, że wzięto go na męki, że go mordują, dość że krzyk ów był strasznym przepojony lękiem.
Golicyn odpowiedział na to równie przeraźliwym wołaniem tak, że gdyby ktoś nieświadomy usłyszał te głosy, uwierzyłby bez wątpienia, że tu jest naprawdę miejsce kaźni, lub dom waryatów.
— Dajcie sznurów! dajcie sznurów! związać go! — krzyczał ktoś. — Czego ona kanalia wyje! zatkać mu gardziel.
Golicyn czuł jak mu zapychano usta chustką, wiązano ręce, nogi, wreszcie podjęto w górę i niesiono gdzieś. Ukorzył się, poddał, zamknął oczy.
— No teraz dobrze, wszystko dobrze — powiedział czyjś głos i jakby w czerwonej mgle przepłynęła gdzieś blada twarz zwierza.
Golicyn utracił zmysły.