Dekabryści/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ CZWARTA.

ROZDZIAŁ I.

— Na tortury wezmą, o Boże daj siłę przenieść — to była pierwsza myśl Golicyna, skoro ocknął się na świeżem powietrzu.
Oberpolicmajster Szulgin, chcąc przywieść go do przytomności, kazał spuścić okna karety, w której go wieziono z pałacu do twierdzy.
— Co za męki przenosili chrześcijańscy męczennicy... Ale to święci, a ja. No nic, może i ja — próbował dodawać sobie otuchy, lecz ta nie przechodziła i przenikał go żywiołowy strach.
Kareta zatrzymała się przed domem komendanta petropawłowskiej twierdzy. Szulgin wysadził więźnia i zdał go feldjegrowi, ten zaś wprowadził go do niewielkiego pokoju, z gołemi ścianami, gdzie prawie nie było mebli, prócz stolika i dwóch krzeseł. Na stole paliła się łojowa świeca.
Feldjegier posadził Golicyna na jednem krześle, a sam siadł na drugiem i tak pokojowo ziewnął zasłaniając usta dłonią, a potem przeżegnał się, że Golicyn spodziewać się zaczął, że go na męki nie wezmą.
— Nie wezmą? Aż oto idą, Boże ratuj! — pomyślał, słysząc w przyległym pokoju, kroki i szczęk żelaza i czując przytem wewnątrz pod piersią, jadowite jakby wessanie powietrza od którego wnętrzności się przewracają.
Wszedł siwy starzec ostrzyżony nizko po żołniersku, bez nogi, postukując drewnianą kulą. Był to jenerał Sukin, komendant Petropawłowskiej twierdzy za nim wszedł niski tłusty człowieczek z przełamanym nosem, plac-major Poduszkin, dalej różni jeszcze plac-adyutanci, gefrejterzy i kilku jeszcze niższych »czynów«.
Sukin trzymał w ręku żelazny pręt z jakiemiś kołkami.
Niezawodnie narzędzie męki — pomyślał Golicyn truchlejąc i przymrużył oczy, żeby nie widzieć.
— Ratuj mnie Boże, ratuj — powtarzał w duchu odchodząc prawie od zmysłów.
Sukin podszedł do stołu, postukując drewnianą nogą, podniósł do światła urzędowy papier i oświadczył.
— Najjaśniejszy pan, cesarz monarcha kazał ciebie zakuć w kajdany.
Wyraz »ciebie« wymówił z umyślnym naciskiem.
Golicyn słyszał to, lecz jeszcze nie rozumiał. Kilku ludzi rzuciło się na niego i zaczęło mu nakładać kajdany na ręce i nogi i zamykać je na klucz, on jeszcze nie rozumiał, lecz nagle pojął i zagryzł wargi zapierając dech w sobie, aby się na głos nie rozpłakać z radości równie szalonej i żywiołowej jak poprzedni strach bo wreszcie pojął, że męki nie będzie.
Patrzył prosto w twarz komendanta, myśląc »co za godny człowiek« nawet beznosy major, wydał mu się sympatyczny, a rabe twarze żołnierskie, wydały mu się takie poczciwe, że gotów był każdego ucałować.
Zauważył nieznaną sobie pomarańczową wypustkę na mundurze adyutanta.
— Widocznie zmienili z powodu nowego panowania — pomyślał, z tą samą dziwnie bezmyślną radością.
Wstyd mu nieco było, że tak okropnie stchórzył, lecz i wstyd ten rozpływał się w rozradowania.
— Jegor Michajłowicz! Zaprowadzić go do Aleksiejewskiego fortu — rozkazał Sukin Poduszkinowi, a ten związał w dwóch końcach chustkę i nałożył ją na głowę Golicyna, tak aby mu oczy zakryć.
Więzień wstał, sachwiał się i omal nie upadł, bo nie przywykły był chodzić w kajdanach. Chwycili go pod ręce, wywiedli na podwórze i wsadzili do sani. Poduszkin siadł obok niego i objął go w pół. Sanie często zmieniały kierunek, kręcąc się widocznie w ciasnych uliczkach twierdzy między bastjonami.
Wyjrzawszy jednem okiem z pod opaski, Golicyn zobaczył zwodzony mostek, rzucony przez rów i jakby bramę w grubym kamiennym murze.
— Gdzie mnie wieziecie? Do Aleksiejewskiego okopu? — spytał Poduszkina.
— Nie troszcie się o kwaterę, stancyjka będzie wyborna — uspakajał go Poduszkin, poprawiając mu przewiązkę na oczach.
Golicyn przypomniał sobie, co słyszał o tym forcie, do którego wsadzano tylko tak zwanych »zapomnianych« i że z niego nikt nigdy nie wyszedł, lecz w porównaniu z torturą wieczne więzienie wydało mu się pomyślnością. Sanie zatrzymały się, aresztanta wysadzono, biorąc go znów pod ręce i prowadzono po stopniach na jakieś schody, drzwi zazgrzytały na rdzawych zawiasach i zatrzasnęły się z ciężkim hakiem.
»Zostawcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie« — przypomniał sobie Golicyn.
Zdjęto mu z oczu opaskę, i major prowadził go przez długi korytarz, słabo oświetlony mętnymi płomykami i gdzie były po obu stronach szeregi drzwi, opatrzonych numerami. Poduszkin szedł przodem i pukał do różnych drzwi, pytając czy zajęty. Odpowiedź zawsze prawie wypadała twierdząco, wreszcie odnaleziono celę, o której plac major rzekł: »ten numer wolny«.
— Proszę tu wejść — rzekł uprzejmie Poduszkin.
Golicyn wprowadzony został jakby w wązką i długą szczelinę muru, przypominającą grób. Szyldwach zaświecił lampkę, składającą się z zielonej szklaneczki, z knotem pływającym w oliwie. Przy mdłem światełku obaczył Golicyn nawisłe sklepienie powały, okno w głębokiej niszy, zaopatrzone w gęstą i grubą kratę żelazną, dwa krzesła, stolik szpitalny, tapczan i cuchnący szaflik w kącie, tak zwaną »paraszkę«.
Zdjęto z niego kajdany, rozebrano całkowicie, obszukując go, rewidując, poszczypując, nawet pod pachą, potem zabrano mu jego odzież i włożono ubranie aresztanta. Kurtkę więzienną, spodnie, zatłuszczony chałat, ostrzępione pantofle, nad miarę duże.
Po chwili wszedł do celi wysoki, chudy staruszek, w długopołym surducie a czerwonemi wyłogami i czerwonemi naszywkami, krojem mundurów z czasów cesarza Pawła. Był to komendant Aleksiejewskiego fortu, Szwed, Lilien-Ankern. Żołnierze z więziennej straży uważali go za trochę obłąkanego i nazywali go »Kaszczejem« nieśmiertelnym i wierzyli mocno, że ma już sto lat, z których pięćdziesiąt spędził w kazamatach, wieczny więzień wśród więźniów.
Zgarbiony, z rękami założonemi w tył, z otwartemi ustami, z których sterczały dwa żółte zęby z oczyma niewidzącemi, szedł posuwistym krokiem prosto na Golicyna.
— Jak wasze zdrowie? — spytał go jeszcze zdaleka i niedoczekawszy odpowiedzi, osunął się na kolana i biegłym od długiego nawyknienia gestem, nakładać począł kajdany na nogi więźnia. Włożywszy je, zaczął pokazywać, jak trzeba chodzić w kajdanach, podtrzymując za sznurek ogniwa łańcucha, zsunąwszy jednako obrożę obu nóg.
Golicyn próbował, lecz znów o mało nie upadł.
— Nic to, nauczycie się — pocieszał go placmajor.
Obróciwszy obrączki na rękach, tak, aby dotykały ciała zamszową skórką, komendant spytał:
— Czy możecie tak pisać?
— Mogę.
— Ot i skończona »toaleta« — przemówił grzecznie Poduszkin, a Liljen-Ankern zawsze na kolanach, podniósł na więźnia swoje stuletnie oczy, zachodzące plewką, jak u śpiących ptaków i wyrzekł z namaszczeniem, jakby słowa modlitwy:
— Boże miłosierdzie wszystkich nas zbawi.
— Tak zapewne na tamtym świecie starzy nieboszczycy witają nowego — pomyślał Golicyn.
Stary wstał i w tej samej zawsze postawie przygarbiony, z rękoma założonemi w tył, wyszedł a celi.
Dozorcy, pomogli Golicynowi przejść z krzesła na więzienną pryczę.
— Odpocznijcie z Bogiem, nie gryźcie się, wszystko przejdzie — rzekł Poduszkin. — Numerek wasz wygodny, sucheńki, cieplutki.
Wszyscy wyszli i zamknięto drzwi, klucz zazgrzytał w zamku i nastąpiła cisza.
Golicyn czuł się pogrzebany za życia, a jednak wciąż jeszcze radował się, że męki nie było. Zobaczył na stole kęs razowego chleba i dzbanek z kwasem. W czasie rewizyi jeszcze prosił o jedzenie, a plac major usprawiedliwiał się, że późno już, że wszyscy w kuchni śpią i kazał przynieść chleba i kwasu.
Golicyn zjadł i wypił wszystko, dawno już nie wieczerzał z takim apetytem. Zaczął układać się do snu. Zdjął chałat z trudem, dźwignął nogi obciążone kajdanami. Miał już wyciągnąć się, jak długi na swym tapczanie, lecz spojrzał na poduszkę bez nawleczki i zobaczył na niej tłuste plamy. Powąchał, zmarszczył się.
Na stole leżała chusteczka od nosa Marynki, złożona we czworo, z wyszytym czerwono znakiem M. T. Widocznie żegnając się, zdążyła wsunąć mu ją do kieszeni, a przy rewizyi zapomnieli zabrać, czy może umyślnie zostawili przes litość. Rozłożył chusteczkę tak, aby nie dotykać twarzą brudnej poduszki i uśmiechnął się. Chusteczka pachła Marynką. Przypomniał sobie teraz, jak w pierwszą i ostatnią noc poślubną, gdy cna rozbudziła go pocałunkiem, nie umiał jej zatrzymać i zasnął głupio.
Gdzieś blisko, prawie nad samem uchem zagrała, zaśpiewała, zadzwoniła pieśń Kurantowa, niby złoto brzmiące anielskie pienia i zdało się Golicynowi, że słyszy znów słowa: »Boże miłosierdzie zbawi wszystkich«, pozdrowienie martwego między martwymi.
Uśmiechnął się znów błogo i zasnął z tym uśmiechem, a ostatnią myślą jego było: »W paszczy zwierza, jak u Pana Boga za pazuchą«.
Wczorajsze dźwięki tylko w odwrotnym porządku, zbudziły go nazajutrz. Najpierw zgrzytanie śrub, odsuwanie zasuwek, a wreszcie szczęk klucza, obracanego w zamku.
Wszedł Lilien Ankern, spytał jak wasze zdrowie i niedoczekawszy odpowiedzi, znikł z celi. Fajerwerker Szykajew, młody, z wesołą twarzą żołnierz, przyniósł lekkiej herbaty w ogromnym ołowianym czajniku i dwa kawałki cukru. Cukier trzymał przez grzeczność, nie na gołej dłoni, lecz w fałdach poły munduru. Ułożył to wszystko na stole i skłonił się przyjrźnie.
— Która godzina? — spytał Golicyn.
Szybajew uśmiechnął się, milcząc i wyszedł skłoniwszy się znów. Inny, młody żołnierzyk, inwalida, wyniósł »paraszkę« i począł wymiatać celę miotłą.
— Która godzina? — spytał znów Golicyn.
Żołnierzyk milczał.
— A jaka pogoda na dworze?
— Nie mogę wiedzieć.
Chroniąc się od chłodu Golicyn owijał się chałatem i zagrzewał herbatą, oglądał przytem swą suchą, ciepłą stancyjkę.
Na utrąconej sztukateryi, błękitnawy pas świeżo zamalowany oznaczał poziom, którego dosięgała woda w czasie ostatniej powodzi. Dalej były wilgotne plamy, a z sufitu i rury piecowej prawie że ciekło. Powietrze wogóle przesycone było duszną stęchlizną, podziemnej wilgoci, a gdy zapalono w piecu z korytarza, rura żelazna rozgrzana mocno trzeszczała od ognia, tak że w głowę było gorąco, a w nogi zimno.
Ściany opadały koliście, przedłużając niejako sufit do samej podłogi, tak, że stać można było prosto tylko w samym środku celi, a po bokach trzeba się było zginać. Pod zasnutem pajęczyną sklepieniem, roiły się pająki, tarakany i inne jeszcze gady, nieznanego Golicynowi wyglądu, wysuwając się do połowy z różnych szczelin.
— Lepiej się nie rozglądać — i spuścił oczy, lecz wtedy ujrzał, że coś pełznie po podłodze; był to olbrzymi rudy szczur.
Okno było grubo zamalowane kredą, tak, że nawet w dnie słoneczne panował w celi, wieczny mrok. We drzwiach wyrżnięty otwór, tak zwane »oczko« okratowane od wnętrza, a zewnątrz zasłonięte zieloną firanką. Szyldwach, który chodził po korytarzu wysłanym wojłokową matą, i sam miał na nogach miękie walonki, poruszał się niedosłyszalnie, a skoro tylko więzień pozwolił sobie kaszlnąć, chrząknąć, poruszyć stołkiem, ukazywała się zaraz w »oczku« czujna twarz dozorcy.
— Kto tu? — spytał z po za drzwi znajomy Golicynowi głos.
— Michajłow — odpowiedział głos Poduszkina i w okienku poznał Golicyn wąs Lewaszewa.
Dlaczego nazwano mnie Michajłowem, zapytywał siebie więzień, chyba dlatego, że jestem synem Michała.
Celui ci a les fers aux bras et aux pieds — objaśniał Lewaszew, jakby pokazując komuś rzadkiego zwierza i zdało się Golicynowi, że w okienku przemknęła twarz, wielkiego księcia Michała Pawłowicza.
Na ścianach izby widać było w pół zatarte rysunki i napisy, które widocznie kazano więźniom wyskrobać, lecz ślady ich zostały, zagrobowe pamiątki poprzednich więźniów. Niektóre z nich ocalały. Jeden z rysunków, wyobrażał kobiecą główkę, pod którą wypisano wiersz:

Tyś mi na ziemi bóstwem była
Lecz już odeszłaś w wieczną dal
Módl się tam za mną....

Dalszy ciąg wytarto, zostały tylko słowa: »Ujrzeć cię jeszcze«.
Dalej znów rysunek głów męskiej i kobiecej. Pod męzką wypisane było: »Bracie zdecydowałem się na samobójstwo«, a pod kobiecą: »Żegnaj maman na wieki«, a dalej słowa ewangelii: »W ciemnicy byłem i nawiedził mnie«.
Otworzyły się drzwi i wszedł duchowny, szeleszcząc wspaniałą jedwabną rasą z krzyżem na piersiach i zawieszonym orderem.
— Czy mam honor widzieć kniazia Waleryana Golicyna — zapytał ceremonialnie, zatrzymując się u drzwi.
— Proszę, bądźcie łaskawi wejść ojcze — odparł Golicyn.
»Skoro przysyłają mi popa, więc nie tortura a kara śmierci — pomyślał i przypomniał mu się wielki inkwizytor z don Karlosa Szillera«.
Chciał powstać na spotkanie gościa, ale zachwiał się, głośno brzękając kajdanami. Duchowny poskoczył ku niemu i podtrzymał.
— Czyście się nie skaleczyli, pół puda obroży lekko licząc dźwigacie na sobie.
— Nie, nic mi się nie stało. Dlaczego stoicie, siadajcie Ojcze — zapraszał Golicyn.
— Pozwólcie przedstawić się. Jestem ojciec Piotr Mysłowski, protojerej kazańskiego soboru, a tutejszych więźniów ojciec duchowny i śmiem dodać przyjaciel, czem się i szczycę, bo nie grzech pochwalić się przyjaźnią najdostojniejszych ludzi.
»Szpieg rzuca piaskiem w oczy« — pomyślał Golicyn i spojrzał na niego uważniej.
Chłop, jak dąb, ogromnego wzrostu, barczysty, przystojny przytem, majestatyczny. Ogromna ruda broda, trochę już siwiejąca. Wygląd zdrowego włościanina, lat około pięćdziesięciu, a i twarz chłopska z grubsza ociosana, ale dobra i rozumna. Małe oczka ocienione nawisłemi powiekami, miały ów dwoisty wyraz tak pospolity u ruskich ludzi prostoduszny i przebiegły zarazem.
— No, a kiedyż egzekucya? — spytał Golicyn, badając go uparcie wzrokiem.
— Czyja egzekucya? jaka?
— Moja, a jaka, to już wy lepiej wiecie, czy rozstrzelają mnie, czy głowę zetną?
— Co wy książę? Bóg z wami — zaprzeczył trzepiąc rękami Mysłowski. — Ot macie tu krzyż, choć i nie przystoi przysięgać, na krzyż ten klnę się wam, że o żadnych egzekucyach nikt nie myśli. Czy zapomnieliście, że kara śmierci zniesiona w Rosyi ustawą.
Golicyn jeszcze nie wierzył, lecz tak jak wczoraj, gdy opuściła go obawa męki, serce skakało mu z radości.
— Niema kary śmierci, za to jest tortura — rzekł, badając znów wzrokiem gościa.
— W dziewiętnastym wieku tortura? I to w chrześcijańskiem państwie, po złotych dniach Aleksandrowskich — pokiwał głową ojciec Piotr. — Ach, panie mój, panie! Co za niedobre myśli, dodać mogę, nawet nieprzystojne, wybaczcie, że powiem nawet, nieszlachetne, nawiedzają was. Wam się dobra życzy, a wy męczyć chcecie drugich i siebie. Nie chcecie wiedzieć, z kim macie do czynienia. Gdybyście znali niewysłowione miłosierdzie monarsze...
— Słuchajcie, co wam powiem, batiuszka — przerwał Golicyn. — Pamiętajcie raz na zawsze, że ja się o miłosierdzie monarsze nie ubiegam i przekładam nad nie stryczek na szyję, lub topór. Nie trudźcie się więc na próżno, bo nic ze mnie nie dobędzie. Rozumiecie?
— Rozumiem; jak tu nie rozumieć! »Poszedł pracz, pop!« »ty dla mnie gorzej psa«, bo i psa tak byście nie wygnali.
Głos mu zadrżał, usta skrzywiły się, oczka zamgliły; zasłonił oczy rękami.
— »Zdrowe chłopisko, a jaki wrażliwy« — pomyślał Golicyn.
— Wyście mnie źle pojęli, ojcze Piotrze! Nie chciałem was obrazić.
— Och! wasza światłość! Któż-by tu uważał na obrazy — odparł ojciec Piotr, odejmując ręce od twarzy i wzdychając ciężko. — Nie raz człowiek spędzi żałość serca na pierwszym lepszym z brzegu i lżej mu się robi, na zdrowie wychodzi. Nie jestem przecież głupcem i wiem, co macie na myśli. Pop zaszedł do więźnia; od kogo? Od władzy oczywiście, jak szpieg niegodny. A przecież wy mnie, panie, widzicie po raz pierwszy w życiu. Piętnaście lat w kazamatach służę, w tem piekle tutejszem, biję się z tem, jak ryba o lód. I dlaczego służę? Jak myślicie? Dla tej blaszki, prawda? — mówił, ukazując mu order. — Obsypcie mnie rangami, gwiazdami, nie zostałbym tu i dnia jednego, gdyby nie to, że dobra życzę, choć małego, że choć trochę pomódz chcę tym, którym już nikt nie pomoże. Czyż inaczej wytrwałbym na takim paskudnym urzędzie? Przecież gdyby nie ja, lichy pop, nie byłoby tu komu ująć się za wami, a zwłaszcza po wypadkach z czternastego, które mnie bliżej obchodzą.
— Dlaczegóż to bliżej?
— A dlatego, że ja sam z takich jestem — wynurzył się ojciec Piotr i zaczął cichym szeptem.
— Choć prosty ja człowiek, lecz z łaski Boga zdrowy rozum mam i serce nie stępione. Więc patrząc na porządki tutejsze, buntuję się nieposkromionym buntem, szarpię się i męczę, chcę ujść grzechu, a nie mogę. Zdaje się oddawna już powinienem był przywyknąć, a jednak i dziś, gdy zobaczę więźnia a jeszcze, jak wy, w tych żelaznych rękawicach, wszystko we mnie kipi i burzy się. Człowieka, stworzenie Boże, najbardziej dla wolności stworzone, widzieć go w kajdanach, męka niewysłowiona.
»Nie inkwizytor to z Szillera, a sam Sziller« — pomyślał Golicyn coraz bardziej zdumiony.
— Ojcze Piotrze! Jam bardzo zawinił wobec was, darujcie! — rzekł, podając mu rękę.
Ten mocno ją uścisnął, poczerwieniał, zamrugał powiekami i zachlipał, rzucając się na szyję Golicynowi z wielką czułością.
— A u spowiedzi i komunii świętej? Dawno byliście przyjacielu? — zapytał niby od niechcenia.
Lecz Golicyn odgadł odrazu, że po to głównie przyszedł. Oswobodziwszy się z nacisków, Golicyn znów spojrzał uważniej na swego gościa i stwierdził znów ów dwoisty wyraz, przebiegły i prostoduszny razem. Nie mógł i teraz rozstrzygnąć, co w człowieku tym przeważa, chytrość, czy prostota.
— Dawno nie byłem! — odparł mimowoli na pytanie o spowiedzi.
— A teraz nie życzycie sobie?
— Nie! Nie życzę.
Rosyjskie prawa nakazują duchownym donosić o wrogich uczuciach przeciw »wysoko położonym osobom« — pomyślał Golicyn.
Ojciec Piotr, jakby chciał jeszcze go o coś zapytać, lecz nie rzekł nic i spuścił głowę. Potem wstał i miał się ku odejściu.
— Spieszę do waszego sąsiada Oboleńskiego, który siedzi tu obok za ścianą. Zdaje się przyjaciel wasz.
— Tak, przyjaciel.
— Zanieść mu pozdrowienie od was?
— Owszem pozdrówcie.
Niepodobało się Golicynowi, że ojciec Piotr tak łatwo udziela mu wiadomości, o której nie wolno wiedzieć aresztantowi, jakby już z sobą weszli w zmowę.
— Ach! omal nie zapomniałem — rzekł jeszcze Mysłowski, wyjmując z kieszeni stary skórzany futerał.
— Moje okulary! — krzyknął z radością Golicyn, skąd się u was wzięły?
— Od pana Frindina.
— Odbiorą mi je znowu, już jedne zabrali.
— Nie odbiorą, dostałem dla was pozwolenie.
Niepodobało się i to Golicynowi, że się Mysłowski narzuca z grzecznościami, za które on niema czem płacić.
— Pan Frindin kazał jeszcze powiedzieć, że księżna Marya Golicyn pozdrawia was i kazała wam powiedzieć, że ufa mocno w Bogu, a i was o to samo prosi. Pisać sama jeszcze nie może, bo teraz srogie obostrzenia, ale potem będzie mogła przezemnie — dodał szeptem prawie, oglądając się na drzwi. — Wszystko się ułoży wasza światłość, i w kazamatach ludzie żyją, tylko się nie gryźcie i nie upadajcie na duchu.
Odchodząc, podniósł rękę jakby go chciał błogosławić, lecz rozmyślił się i uściskał go tylko, potem wyszedł.
Golicyn już teraz prawie całkiem uwierzył, że nie czeka go ani męka, ani śmierć, i cieszył się; nie była to jednak już owa wczorajsza nadobłoczna radość, »w paszczy zwierza jak u Pana Boga za pazuchą«, coś zepsuło się niby zmętniało w tej radości. Zrozumiał, że są rzeczy gorsze od męki i śmierci. Choćby nawet ojciec Piotr był istotnie przedobrym, cudownie prostym popem, to dla niego Golicyna może się stać niebezpieczniejszym od wszystkich szpiegów i szpiclów.
Fajerwerker Szykajew, przyniósł obiad, kwaśny żur z kaszą. Kasza ta omaszczana była olejem, który tak szkaradnie cuchnął, że Golicyn włożywszy do ust strawę, nie mógł jej przełknąć i wypluł. Nie dano mu noża ani widelca, a tylko łyżkę drewnianą.
»Nic ostrego zapewne, abym się nie zarżnął« — pomyślał.
Po obiedzie, plac-adyutant Trusow, młody człowiek, z czerwoną bezczelną twarzą, przyniósł mu paczkę tytoniu, z wykwintną cygarnicą z perłowej masy.
— Może chcecie zapalić?
— Dziękuję uprzejmie nie palę.
— A czyż to nie wasze?
— Nie, nie moje.
— Proszę darować — rzekł Trusow z uśmiechem od którego twarz jego stała się jeszcze bezczelniejsza.
»Kuszenie tytoniem jak wpierw kuszenie ciałem i krwią Chrystusa« — pomyślał Golicyn z oburzeniem.
Skoro ściemniło się przy słabem świetle nocnej lampki, karakony wypełzły rojnie i sunęły z szelestem po ścianie, przerywając ciszę chrobotem swych łap. Przes górną część okna, niezamazaną wapnem widać było wąski pas ciemnego nieba i mruganie jedynej gwiazdki.
Golicyn myślał o Marynce, lecz nie chcąc się rozstrajać, zmuszał się więc do innych myśli i postanowił dać znak Oboleńskiemu. Przysiadł na tapczanie i zastukał palcem w ścianę, przyłożył ucho, lecz nie było odpowiedzi. Ściana była gruba stuk palcem nie wystarczał. Zmienił więc system i zastukał śrubką od kajdan, na co w odpowiedzi usłyszał podobne stukanie. Ucieszył się tak, że zapomniał o stróżach więziennych i grzmotnął mocno w ścianę, lecz na skutek tego wpadł do celi gefreiter Niczyporenko, z rozpitą, rozczarwienioną gębą.
— Ty co wyprawiasz sukin-syn, do worka chcesz?
— Do jakiego worka? — zapytał Golicyn nie tyle obrażony, co zadziwiony formą połajanki.
— Jak wsadzą, to sam zobaczysz — warknął gefrejter odchodząc, takim tonem, że Golicyn zrozumiał, iż to nie przelewki i że spotkać go może chłosta.
Położył się na tapczanie, obrócił twarzą do ściany i udał że śpi, póki się nie uciszyło, potem znów zaczął stukać palcem w ścianę, a Oboleński odpowiadał.
Zrazu stukali bez rachunku, zapalczywie, z radością, byle tylko słyszeć się wzajemnie »ty?« «ja», «ty?», «ja» i krew im huczała w uszach, z obawy, że może odpowiedzi nie będzie i z radości, że się jednak porozumiewają. Potem zaczęli liczyć uderzenia dla układania zdań, lecz zawsze coś przeoczyli, stukali za mało lub za dużo, ustawali zniechęceni i znów rozpoczynali. Stukając Golicyn zasnął i całą noc śniło mu się, że stuka.
Przeszło tak kilka dni, tak podobnych do siebie, że Golicyn stracił rachubę czasu. Zaczął więc kręcić gałki z chleba i przylepiał je na ścianie, ile gałek tyle dni. Nudy prawie nie doznawał, gdyż miał mnóstwo drobiazgowych zatrudnień i uczył się chodzić w kajdanach, krążył po swej ciasnej izdebce, jak zwierz w klatce, trzymając się poręczy krzesła, aby nie upaść. Jedyna chusteczka Marynki służyła mu wciąż za nawleczkę, oszczędzał ją i aby nie zabrudzić, nauczył się ucierać nos w palce; z początku czynił to ze wstrętem, lecz potem przywykł.
Zauważył, że zrana, gdy spluwał i chrząkał, wydzielał mu się kopeć z gardła i z nosa, lampa nocna kopciła, bo miała za gruby knot. Golicyn wyjął go, rozdzielił na włókna i wsadził z powrotem, lampa przestała kopcić i powietrze się oczyściło.
Spał, nie rozbierając się, bo nie umiał jeszcze rozdziewać się w kajdanach, bielizna zbrukała się do ostateczności, pchły go obsiadły. Mógłby poprosić o świeżą bieliznę z domu przez Mysłowskiego, lecz nie chciał zaciągać u niego dalszych obowiązków wdzięczności. Długo cierpiał, wreszcie przebrała się miara więc zdecydował się prosić o bieliznę Poduszkina. Przynieśli źle zmaglowaną, nie wyschłą jeszcze, parę grubych, żołnierskich kalesonów i szorstką, parcianą koszulę; wdział je z rozkoszą.
Raz piec nadymił, otworzono więc drzwi na korytarz, dla przewietrzenia celi. Te drzwi otwarte, przez które wyjść nie było można, wywołały u więźnia to ciężkie poczucie niewoli, tak nieznośne, że rad był, gdy wreszcie drzwi zamknięto.
Stukali dalej do siebie z Oboleńskim, lecz wciąż jeszcze nie mogli się zrozumieć. Golicyn miał już palce popuchłe i paznogcie połamane; pogrzebani żywcem, tłukli głowami o wieko trumny. Wreszcie Golicyn doszedł do przekonania, że niczego nie dokażą, dopóki nie obmyślą sobie alfabetu.
W ramie okna, w celi Golicyna, był blaszany wentylator; odłamał z niego drzazgę i wyostrzył na cegle, odkrytej przez oderwanie tynku; tym improwizowanym nożem wyciął patyczek z drewnianej nogi tapczanu. Zdjął następnie nieco sadzy z okopconego knota, rozrobił wodą, w jamie wydrążonej w futrynie okna, umoczył drewienko w czarnym płynie i wypisał na ścianie alfabet, litery w kratkach, z oznaczeniem liczby uderzeń — krótkie oznaczył punktami, długie kreskami. Następnie wydobył z futerału papierek, zatykający dziurawe dno i wypisał na nim poraz drugi alfabet, zamierzając posłać go Oboleńskiemu.
Co rano żołnierzyk inwalida przynosił mu do omywania glinianą miskę i ołowiany dzbanek, napełniony wodą. Golicyn nie mógł się sam umyć, mając ręce skute, więc żołnierz namydlał mu ręce jedną po drugiej i zlewał je wodą. Raz przyniósł mu ułamek zwierciadła, on spojrzał i nie poznawał własnej twarzy, tak wychudł, zmienił się, zarósł. Nie kniaź to Golicyn już był, a prawdziwy Michajłow katorżnik. Z żołnierzem nie wdawał się w rozmowę, a i ten zresztą uparcie milczał, lecz raz sam przemówił.
— Raczcie wasza wielmożność przejść bliżej do pieca, tam będzie cieplej.
Mówił to szeptem i przeniósł sam taboret z miską bliżej pieca, gdzie nie dosięgał już wzrok szyldwacha, czuwającego w korytarzu; potem spojrzał na Golicyna przeciągle i jakby ze współczuciem.
— Ot! tęskno siedzieć w kazamacie — rzekł — ale co poradzisz, tak się widać Bogu podobało; Bóg lubi cierpiących, to się może i zmiłuje.
Golicyn spojrzał na niego. Twarz koścista szara, z wystającemi pod oczyma policzkami, lecz w małych, zapadłych oczkach taka dobroć, iż zdziwił się, że tego pierwej nie zauważył. Dobył z kieszeni portret ze spisanym alfabetem.
— Możesz to oddać Oboleńskiemu?
— Pozwólcie, owszem, można będzie.
Ledwie Golicyn zdążył wsunąć mu do ręki, papier, gdy wszedł plac-major Poduszkin, z gefrejterem Niczyporenką. Obejrzeli piec, który znów dymił, nie zauważyli nie i wyszli.
— Małośmy nie wpadli — szepnął Golicyn, blady z przerażenia.
— Bóg się zmiłował — szepnął żołnierzyk.
— A dostałbyś?
— Przez strój pędzą naszego brata, za takie rzeczy.
— Zgubisz się jeszcze, oddaj mi kartkę.
— Nie bójcie się wasza wielmożność, bądźcie spokojni, dostawię na pewno.
Golicyn poczuł, że nie ma na to słów podsięki.
— Jak ci na imię?
Żołnierzyk znów popatrzył na niego długo i żałośnie.
— Ja wasza wielmożność człowiek martwy — uśmiechnął się cicho, jakby w samej rzeczy martwym już uśmiechem.
Golicynowi na płacz się zbierało; poraz pierwszy w życiu zrozumiał naprawdę przypowieść o litościwym Samarytaninie, odpowiedź na pytanie: »Kto mój bliźni?« Tejże nocy wiódł rozmowę z Oboleńskim.
— Witam cię! — zastukał Golicyn.
— Witam cię! — powtórzył Oboleński — czy zdrów jesteś?
— Zdrów, tylko w kajdanach.
— Ja płaczę.
— Nie płacz! wszystko dobrze — odstukał Golicyn i sam zapłakał ze szczęścia.


ROZDZIAŁ II.

Raz o godzinie jedenastej w nocy, weszli do celi Golicyna: komendant Sukin z placmajstrem Poduszkinem i placadjutantem Trusowem, zdjęli a niego kajdany, kazali zdjąć aresztanckie ubranie i włożyć własne.
— Zagramy w ślepą babkę, wasza wielmożność — żartował plac major, zawiązując mu oczy chustką, prócz tego włożył mu na głowę czarny tekturowy kaptur.
Następnie wzięto go pod ręce, wyprowadzono z celi i wsadzono do sań. Jechali niezbyt długo i zatrzymali się. Poduszkin ujął więźnia pod rękę i wprowadził na ganek.
— Uważajcie na siebie, nie potknijcie się — troszczył się o niego w drodze.
Przeprowadził go przez kilka pokoi, przechodząc słyszał Golicyn skrzypienie piór na papierze, widocznie były to biura kancelaryjne.
Wreszcie posadzono go na krześle i zdjęto opaskę.
— Poczekajcie tu — rzekł Poduszkin i wyszedł.
Przez szczelinę jedwabnego, zielonego parawanu, za którym siedział, widział Golicyn przelatujących lokai z półmiskami, widocznie gdzieś w pobliżu ucztowano. Potem przyszedł fligel-adjutant z papierami; i konwojowi, którzy prowadzić mieli aresztanta, gdyż Golicyn miał na sobie kajdany, które włożono mu powtórnie po zmianie odzieży.
Długo jeszcze czekał; nieopodal przeprowadzano drugiego więźnia, przybranego podobnie jak on w czarny kaptur, wreszcie nadszedł Poduszkin, kazał mu znów zawiązać oczy i wziął go pod rękę.
— Stójcie teraz — rzekł nagle i puścił jego rękę.
— Odkryjcie mu oczy — rozkazał czyjś głos.
Zdjęto mu więc opaskę i Golicyn ujrzał przestronną salę z białemi ścianami, a przed sobą długi stół obity zielonem suknem; zarzucony papierami, i mnóstwo na nim zapalonych woskowych świec, umocowanych w kandelabrach.
Za stołem siedziało dziesięciu mężczyzn w jeneralskich mundurach, wstęgach i gwiazdkach. Na pierwszem miejscu siedział minister wojny Tatiszew, po prawej jego ręce, wielki książę Michał. Dalej szef głównego sztabu jenerał Dybicz, nowy gubernator wojskowy Petersburga, Goleniszczew Kutuzow, jenerał adjutant Benkendorf. Po lewej stronie, były oberprokurator synodu, książę Aleksander Mikołajewicz Golicyn, jedyny tu cywilny, jenerał adjutant Czerniszew, Polapow Lewaszew, a na końcu fligiel-adjutant pułkownik Adlerberg. Przy osobnym stoliku zasiadał urzędnik piątej rangi łysy staruszek, prawdopodobnie sekretarz.
Golicyn wiedział już, że to jest komisya śledcza, zwana także komitetem do spraw 14 grudnia. Przez chwilę panowała cisza.
— Przybliżcie się — przemówił wyniośle Czerniszew, kiwając na niego palcem.
Golicyn podszedł do stołu, przerywając ciszę brzękiem kajdan dzwoniących mu u nóg.
— Szanowny panie! — przemówił Czerniszew, po zwykłych pytaniach o imię, nazwisko, wyznanie, wiek i t. p. — W zeznaniach swych złożonych przed jenerałem Lewaszewem, odmówiliście odpowiedzi na wszelkie pytania, twierdząc, że pozostajecie w całkowitej nieświadomości, okoliczności, które jednak...
Golicyn nie słyszał wpatrzony w Czerniszewa, którego powierzchowność wprawiała go w zdumienie. Człowiek liczący dobrze już ze czterdziestkę, wyglądał na dwudziestopięcioletniego młodzika. Czarna czupryna zwinięta w czarne pukle jak futro baranie, wybielony, wyróżowany, brwi czarne cienkie jak sznureczki, wąsiki zakręcone, żółtawe oczy ukośne wąsko przecięte, chytre i drapieżne.
— Przechytra bestya — myślał Golicyn — nie próżno mówią o nim, że samego Napoleona w pole wyprowadził.
— Raczcie dziś wyznać całą prawdę, wymienić nazwisko towarzyszy, które i tak znane są już władzom, a wyznanie to potrzebne jest tylko dla was samych, aby ulepszyć wasze położenie.
— Miałem już zaszczyt zeznawać przed jenerałem Lewaszewem wszystko, co wiem o sobie, wymieniać nazwiska innych uważać za sprzeczne z honorem.
— Sprzeczne z honorem? — powtórzył Czerniszew z udanem oburzeniem. — Pan przecież nie masz pojęcia o tem, czem jest honor. Kto narusza przysięgę, powstaje przeciw swej prawowitej władzy, niema prawa mówić o honorze.
Golicyn spojrzał na niego tak, że ten odrazu pojął. »Łatwo ci się znęcać nad zakutym w kajdany więźniem, plugawy nikczemniku«. Czerniszew pobladł pod swym malowanym rumieńcem, lecz nic nie rzekł, a tylko przełożył nogę za nogę i pokręcił palcami swój wymuskany wąsik.
— Upieracie się przy swojem i chcecie w nas wmówić, że nie wiecie o niczem, my jednak przedstawić wam możemy dwudziestu świadków, którzy wam dowiodą prawdy, a wtedy nie liczcie na pobłażanie, nikt was oszczędzać nie będzie.
Golicyn milczał i myślał znudzony. »Co za głupia komedya«.
— Posłuchajcie książę — rzekł jeszcze Czerniszew, podnosząc na niego po raz pierwszy swe wąskie, żółte oczy, błyszczące w tej chwili od złości już nie udanej. — Jeśli się będziecie dalej zapierać, pamiętajcie, że mamy sposoby zmuszenia was do mówienia.
— W Rosyi jest tortura wiem, przypominał już jenerał Lewaszew, to też wasza wielmożność napróżno mi grozi torturą, bo wiem, na co szedłem — odparł Golicyn, patrząc znów prosto w oczy Czerniszewa, który się już zamaskował i próbował się uśmiechnąć.
— No, skoro nie chcecie wymieniać nazwisk, to może zechcecie nam coś powiedzieć o celach tajnego związku — przemówił innym już głosem.
Golicyn, który obmyślił sobie już wcześniej, co ma mówić w komisyi, postanowił nie ukrywać celów stowarzyszenia. »Kto wie? myślał, może dojdzie kiedyś do potomstwa z miejsca kaźni tłumiony w niej głos wolności«.
— Naszym celem — rzekł — było obdarzyć ojczyznę ustawowo zabezpieczonym rządem, zapewniającym jej wolność. Powstanie 14-go grudnia nie było buntem, jak je panowie nazywacie, lecz pierwszą w Rosyi próbą politycznej rewolucyi. A im mniejsza garstka ludzi podjęła to przedsięwzięcie, tem zaszczytniej dla nich, bo mimo, że z powodu braku ludzi i sił niedostatecznych, głos wolności rozbrzmiewał zaledwie kilka godzin, to pomyślnem jest, że się wogóle ujawnił, bo nigdy już nie umilknie. Pokazaliśmy drogę przyszłym pokoleniom i radować się możemy zgubą naszą, bo to, cośmy posiali, zejdzie...
— A pozwólcie teraz, że zapytam was o coś, książę — przerwał mu stryjaszek, książę Aleksander Golicyn, takim tonem, jakby wcale nie poznawał bratanka — gdyby się wasza rewolucya udała, cobyście zrobili z nami wszystkimi, choćby na przykład ze mną.
— O ileby książę nie chciał uznać nowych porządków, prosilibyśmy go o wydalenie się za granicę — rzekł z uśmiechem bratanek, przypomniawszy sobie, jak stryjaszek gromił go kiedyś za noszenie okularów, co nie było dobrze widziane u dworu. »I sobie zepsuł karyerę i mnie starego podszedł«.
— Kazalibyście nam emigrować?
— Tak, oczywiście.
— Dziękujemy za łaskawość — odrzekł stryjaszek; powstawszy, ukłonił się nisko.
Wszyscy się rozśmieli i rozpoczęła się rozmowa prawie że towarzyska, która sprawiła ulgę, bo wszyscy radzi byli odetchnąć od nudy.
Ah mon prince, vous avez fait bien du mal a la Russie, vous l’avez reculée de cinquante ans — westchnął Benkendorf i dodał z subtelnym uśmieszkiem. — Nasz naród nie stworzony do rewolucyi; mądry jest dlatego, że cichy, a cichy dlatego, że niewolny.
— Sławo wolność wyraża pojęcie ponętne, lecz nieuchwytne dla człowieka, bo całe życie nasze zależne jest nieustannie od naturalnych praw przyrody — rzekł Kutuzow.
— Matematycznie jest dowiedzione, że chrześcijanin i burzyciel, powstający przeciw władzy prawowitej, to pojęcia wprost sobie przeciwne — orzekł stryjaszek.
Wielki książę Michał, powtórzył po raz setny anegdotę o konstytucyi, uważanej za żonę wielkiego księcia Konstantego. Na to kamerdyner cesarski jenerał Adlerberg zachichotał tak służalczo, bezdźwięcznie, że się sam zmieszał i próbował pokryć śmiech kaszlem.
Prezes Tatiszczew, rosyjski Falstaf z wielkim brzuchem i czerwoną twarzą, z obwisłymi policzkami, skłonny do drzemki po sutej kolacyi, otworzył na wpół jedno zmrożone oko i obróciwszy je na Golicyna, warknął pod nosem.
— Szelma! szelma!
Golicyn, patrząc na nich, myślał: »Błazny! Ale i ja nie lepszy. Miałem też z kim i o czem mówić? Nie sąd to, nie miejsce kaźni nawet, a izba lokajska«.
— czy nie moglibyście książę powtórzyć nam słów, które wyrzekł Rylejew wilią wypadków do Kachowskiego — rzucił znienacka Czerniszew, przerywając lekką pogawędkę.
— Nie mogę nic powtórzyć — odparł Golicyn, który postanowił nie odpowiadać na żadne pytanie.
— A przecież byliście temu obecni, czyżbyście zapomnieli? Więc ja pomogę waszej pamięci. Rylejew powiedział do Kachowskiego: »Zabij cara! Idź jutro rano do pałacu i tam go zabij«! Pamiętacie książę, nie prawdaż, tylko nie chcecie powiedzieć.
— Nie chcę.
— Jak uważacie książę, lecz milczeniem tem szkodzicie nietylko sobie. Potwierdzając, lub też zaprzeczając słowom Rylejewa, moglibyście uratować jego lub Kachowskiego, milcząc, gubicie obu.
»W tem on ma słuszność« — pomyślał Golicyn.
— Więc jakże? — powtórzył Czerniszew — po raz ostatni pytam: powiecie?
— Nie powiem!
— Szelma! szelma! — mruknął znów Tatiszczew.
Żółte, wąskie źrenice Czerniszewa błysnęły ponownie złością.
— A czy księżna wiedziała o waszym udziale w spisku? — zapytał po namyśle.
— Jaka księżna?
— Małżonka wasza — uśmiechnął się słodko Czerniszew.
Golicyn uczuł, że kajdany zaciężyły mu nagle do nie zniesienia, nogi ugięły się pod nim i aby nie upaść, postąpił krok naprzód, chwytając za poręcz krzesła.
— Usiądźcie książę! bladzi jesteście, czy się źle czujecie?
Wstał i sam mu podsunął krsesło.
— Żona moja o niczem nie wiedziała — oświadczył Golicyn, osuwając się na krzesło.
— Nie wiedziała? — zadziwił się Czerniazew, uśmiechając się jeszcze słodziej. — Ślub wzięliście wilią aresztowania, małżeństwo z miłości, i nic jej nie zwierzyliście? mimo że tajemnica ta dotyczyła waszego i jej losu. »Nie naturalne, nie naturalne«. Darujcie książę! Zresztą nie macie powodu niepokoić się, chyba w ostateczności trudzilibyśmy księżnę.
»Czy rzucić się na podleca i rozwalić mu łeb kajdanami«, myślał Golicyn.
Ecoutez Czerniszew, il est trés probable, que le prince n’a, voulu rien confier à sa femme e qu’elle n’a rien su — przemówił wielki książę Michał, który już od pewnego czasu chmurzył się, zasłaniał arkuszem papieru, lub przesuwał po ustach rączką od pióra. Le bourru bienfaisant, poczciwy mruk, srogi był z wyglądu, ale serce miał dobre.
— Słucham wasza wysokość! — skłonił się Czerniszew.
— Jutro dostanie pan wszystkie pytania na piśmie — rzekł do Golicyna i powstawszy z miejsca, poszedł do dzwonka i pociągnął za sznurek.
W progu ukazał się plac major Poduszkin z konwojowymi.
— Panowie! — rzekł Golicyn, podnosząc się z krzesła — wyście mnie pytali o wiele rzeczy, pozwólcie i mnie z kolei zadać wam pytanie.
Powiódł oczyma po obecnych z bladym uśmiechem na zmartwiałej twarzy.
— Co? Co to znaczy? — żachnął Tabiszczew, otwierając oba oczy.
Il a raison messieurs il faut être juste laissons le dire son dernier mot — uśmiechnął się wielki książę, przeczuwając jeden z tych kalamburków, w których się lubował.
— Nie bójcie się panowie, nie powiem nic strasznego — uśmiechnął się znów Golicyn — chciałem tylko spytać, za co nas sądzą.
— Cóż to? Głupca udajecie, rozzłościł się Dybicz. — Buntowaliście lud, myśleliście o carobójstwie i jeszcze pytacie za co was sądzą.
— Myśleliśmy — rzekł Golicyn zwracając się do Dybicza — chcieliśmy może zabić, lecz nie zabiliśmy, a dlaczegóż nie sądzą tych, którzy zabili, nie teoretycznych lecz prawdziwych morderców.
— Jakich morderców? Mówcie do rzeczy, mówcie do rzeczy! lub niech was dyabli biorą — krzyknął Dybicz rozwścieczo waląc pięścią w stół.
— Nie trzeba! nie trzeba! Wyprowadźcie go ztąd jak najprędzej — protestował Tatiszczew, nagle zalękniony.
— Ci panowie — rzekł Golicyn, podnosząc obie skute ręce i ukazując najpierw Tatiszczewa, potem Kutuzowa, ci panowie dobrze wiedzą o kim mówię.
Wszyscy osłupieli, zrobiło się tak cicho, że słychać było wyraźnie trzeszczenie gorejących świec.
— Nie wiecie? No to ja wam przypomnę carobójstwo z 11 marca 1801.
Tatiszczew zsiniał, Kutuzow pozieleniał, gdyż obaj brali udział w morderstwie cara Pawła pierwszego i wszyscy obecni wiedzieli o tem dobrze.
— Precz! piecz! zabrać — krzyknęli obaj zrywając się i odżegnując się ruchami rąk.
Poduszkin przybiegł do aresztanta i narzucił mu kołpak na głowę, konwojowi pochwycili go pod ręce i wyprowadzili z sali, ale i pod kołpakiem Golicyn śmiał się jeszcze tryumfującym śmiechem.


ROZDZIAŁ III.

Następnego ranka komendant Sukin przyniósł Golicynowi zapieczętowaną kopertę z piśmiennemi pytaniami, papier, atrament i pióra.
— Nie spieszcie się z odpowiedzią, namyślcie się pierwej — rzekł oddając mu paczkę.
Dnia tego podano mu tylko chleb i wodę. Zrozumiał, że to kara za wczorajsze.
Późnym wieczorem wszedł sztabs-adyutant Trusow i położył na stole białą pszenną bułeczkę apetycznie przyrumienioną, podobną do tych, które niemieccy piekarze nazywają »różyczką«.
— Zjedźcie na zdrowie.
— Dziękuję wam, nie głodny jestem.
— Nie szkodzi, niech sobie poleży, może się wam zechce.
— Zabierzcie — rzekł Golicyn stanowczo, przypomniawszy kuszenie tytoniem.
— Nie obrażajcie się książę, przecież ja z dobrego serca proszę usilnie zjedźcie, bo mogą być nieprzyjemności.
— Jakie nieprzyjemności? — zadziwił się Golicyn.
Ale Trusow nic nie odrzekł, tylko uśmiechnął się chytrze, a jego słodko bezczelna twarz wydała się Golicynowi jeszcze wstrętniejszą. Skłonił się i wyszedł, zostawiając bułkę na stole.
Do późnej nocy Golicyn porozumiewał się z Oboleńskim stukaniem; palce ich obu zabolały, więc stukali dla odmiany, Golicyn prętem od miotły, Oboleński ogryzkiem ołówka.
— Postanowiłem milczeć na wszystkie pytania — uwiadamiał Golicyn, opowiadając swoje przesłuchanie.
— Nie trzeba milczeć, zaszkodzisz w ten sposób sobie i drugim — odpowiedział Oboleński.
— Czerniszew mówi to samo — rzekł Golicyn.
— On ma słuszność! Trzeba odpowiadać, ale przebiegle, trzeba łgać.
— Nie mogę! A ty możesz?
— Uczę się.
— Rylejew podlec! Wszystkich wydaje.
— Nie, on nie podlec; ty nie wiesz, czy stawiano już was sobie do ozsu, dla konfrontacyi?
— Nie!
— Ano to postawią was jeszcze, a wtedy sam zobaczysz, że on lepszy od nas wszystkich.
— Nie rozumiem!
— Zrozumiesz jeszcze, a jeśli cię spytają o Kachowskiego, to nie mów, że to on zabił Miłoradowicza, ja także raniłem go bagnetem, być może, że ja zabiłem.
— Poco kłamiesz? wiesz dobrze, że Kachowski.
— Wszystko jedno, nie zdradzaj go w każdym razie, staraj się go uratować.
— A ciebie zgubić?
— Nie zgubisz, wszyscy i tak świadczą za mną, a przeciw niemu.
— Nie umiem kłamać.
— Ty zawsze tylko o sobie myślisz, pomyśl o drugich. Idę już, bywaj zdrów.
Po rozmowie z Oboleńskim, Golicyn tak się głęboko zamyślił, że machinalnie nie myśląc co robi, zaczął jeść bułkę. Opamiętał się dopiero, gdy spożył połowę, nie wypadało zostawiać, więc zjadł do końca. W nocy zbudziły go kurcze i ból żołądka. Jęczał i stękał, całą noc się przemęczył, rankiem zaś chwyciły go tak straszne wymioty, że myślał, iż wnet skona; lecz potem zrobiło mu się lżej i zasnął.
— Jakże wam noc przeszła? — spytał go nazajutrz Sukin.
— Bardzo źle, miałem nudności i wymioty...
— Czy zjedliście co niezdrowego?
— Trusow uraczył bułką.
— Nie zapiliście wodą?
— Nie.
— A to dlatego, trzeba zawsze popijać chleb wodą. To nic! prsejdzie, zaraz będzie doktór.
— Nie trzeba doktora.
— Owszem, trzeba. Gdyby, broń Boże, co zaszło, przepisy u nas są bardzo srogie, odpowiadamy głową za życie aresztanta.
»Bezimienny« — tak nazywał Golicyn swego przyjaciela żołnierzyka — był najmocniej przekonany, że Golicyna chciano otruć i wziął bardzo do serca nocną przygodę.
— Wasza wielmożność, naraziliście się im, to was za to męczą.
Przyszedł doktór, ten sam, którego Golicyn widział w zimowym pałacu przy Odojewskim: Salomon Mojszewicz Jelkan, prawdopodobnie z wychrztów, o smagłej cerze, z grubemi wargami i chytremi biegającemi oczkami.
»Obrzydliwa morda« — pomyślał Golicyn — taki i otruć może człowieka.
Zastosowano do więźnia leczniczą dyetę, podając mu tylko herbatę i rzadką zupę. Golicyn nie tykał tych dań i nie jadł nic, prócz chleba, który przynosił mu ukradkiem Bezimienny.
Dwa dni tak przeszło, trzeciego odwiedził go Poduszkin. Przysiadł na tapczanie, westchnął, ziewnął, przeżegnał się i zaczął:
— Dlaczego wy nie jecie.
— Bo nie chcę.
— Dajcie pokój, radzę zacznijcie jeść, to inaczej zmuszą was do jadła.
— Jak zmuszą?
— A no wsadzą wam maszynę do gardła i rosołu naleją tak, że przełkniecie z musu, a potem wsadzą was do mieszka.
— Co za mieszek?
— Takie więzienie pod ziemią, z wierzchu płyta kamienna, z otworem dla powietrza. Tam nie tak, jak tutaj, zimno, wilgoć, nie dobrze.
Umilkł, ziewnął powtórnie i dodał:
— Nie gryźcie się, wszystko przejdzie. Ot i jenerał Jermołow siedział tu za panowania cara Pawła pierwszego, a potem wyszedł i teraz mi się nie kłania i z wami tak będzie, wszystko się dobrze skończy.
— Czytaliście Kandida? Jegorze Michałowiczu?
— To niby tak, wedle nosa, mam istotnie wraz z Kandidem ten przywilej; nie wolno tykać nosa.
Golicyn pamiętny na maszynkę zmuszającą do jadła i mieszek zaczął jeść po tej rozmowie. Niekiedy zachodził do niego komendant Sukin. Siwy krótko przystrzyżony z grubą prostacką twarzą, przypominającą starego mopsa, oparty na swej drewnianej nodze, wołał już zdaleka:
— Ja, panie mój, tak myślę, że jeśli gdzie na świecie można żyć szczęśliwie, to w naszej Rosyi; tylko nie zaczepiaj nikogo, to swobody nigdzie nie zaznasz takiej, jak u nas i wiek przeżyjesz szczęśliwie, jak za królestwa Bożego — przerywał, a nie doczekawszy odpowiedzi przekładał dalej.
— Wy, moi panowie, lekkomyślnieście sobie poczęli. Rosya jest tak olbrzymim krajem, że nie może być rządzoną inaczej jak samowładnym rządem. Gdyby się wam udał zamach 14 grudnia, powstałaby z tego taka kasza, że sami bylibyście nie radzi. — Przerywał mowę wpatrując się badawczo w Golicyna i zaczynał na nowo.
— Och, młodzieńcze! młodzieńcze! serce się krwią zalewa, patrząc na was, miejcie sami litość nad sobą i nie upierajcie się w milczeniu, a skoro odpowiecie jak należy na pytania, monarcha zmiłuje się może i wszystko będzie dobrze.
I tak bez końca. Czy chwycić go za kołnierz i wyrzucić precz? — myślał z cichą wściekłością Golicyn.
Po nocnem przejściu z bułką wciąż jeszcze był niezdrów i nie ukrywał przed doktorem Jelkanem mniemania swego, że go chciano struć.
Doktora tego pozbył się, a zamiast niego odwiedzał go felczer Zatriapeznyj, człowiek nizki, gruby, nie myty, nie czesany, podobny do swego nazwiska, znany mu zresztą poprzednio z czasów sceny w pałacu z Odojewskim. Zatrapezny był wszelako człowiekiem uczciwym i niegłupim, a mianował się chętnie zdeklarowanym Jakobinem. Od niego dowiadywał się Golicyn o różnych wypadkach zachodzących w fortecy.
U pułkownika Pestla, aresztowanego niedawno w południowej armii, znaleziono truciznę, którą zażyć chciał, by uniknąć męki. Podporucznik Zajkin próbował odebrać sobie życie tłukąc głową o ściany, bo wiedział gdzie zakopana jest »Ruska prawda« i lękał się tortury. Podpułkownik Falenberg, prawie wcale nie zamieszany uwierzył, że wrazie przyznania się, przebaczą mu i wypuszczą na wolność, obwinił się więc umyślnie o carobójstwo, a gdy go przewieźli do twierdzy, dostał pomieszania zmysłów. Dziewiętnastoletni miczman Diwow, »chłopczyk«, jak go nazywali współwięźniowie, donosił, że w każdą noc śni mu się ten sam zawsze sen, że ktoś zabija kindżałem cesarza. Słyszał jakieś głosy, miewał wizye i na podstawie tych majaczeń chwytano ludzi i wsadzano ich do fortecy. Porucznik Mieczkow powiesił się na ręczniku, lecz urwał się i znaleziono go leżącego bez przytomności na podłodze. Kornet Swistunow przełknął tłuczone szkło z rozbitej lampki. Pułkownik Bułakow uwierzył w zmiłowanie carskie jak w miłosierdzie Boże, a gdy zobaczył że jest oszukany, postanowił zamorzyć się głodem. Stawiano przed nim najprzedniejsze potrawy, lecz on niczego nie tykał i tylko gryzł palce do krwi, aby oszukać głód. Męki jego trwały dziewiętnaście dni, karmili go sztucznie, wreszcie pomimo usilnego nadzoru, znalazł sposobną chwilę i rozwalił sobie głowę o ściany.
— A co będzie ze mną? — myślał Golicyn słuchając tych opowiadań.
Golicyn nie odpowiedział jeszcze na zadane mu na piśmie pytania. Z początku chciał milczeć i wszystkiego się zapierać, lecz im dłużej o tem myślał, tem więcej czuł, że nie wolno milczeć. Nieodparte były argumenta Czerniszewa i Oboleńskiego, przyjaciela i wroga.
Ojciec Mysłowski zachodził prawie codzień, lecz tylko na chwilę. Zajdzie, bywało pogada, to znów pomilczał, jakby czekał na coś i odchodzi, nie doczekawszy się.
— Co myślicie ojcze Piotrze, czy dobrze ja robię — zapierając się? — zapytał raz Mysłowskiego.
— Waleryanie Michajłowiczu! rodzony mój najlepszy! — ucieszył się Mysłowski i widać było, że właśnie czekał na to pytanie — cóż w tem dobrego? Nie dobrze, nierozsądnie robicie, milcząc, a nawet mogę dodać nieszlachetnie, bo gubicie...
— Wiem! wiem, gubię w ten sposób nietylko siebie, ale i drugich. Wszyscyście się zmówili, aby mi to powtarzać. Ach, ojcze Piotrze i wy przeciw mnie, tego się nie spodziewałem.
— Przyjacielu mój! zrób podług sumienia, jak cię sam Bóg natchnie — zawołał ojciec Piotr i rzucił się znów do uścisków.
Tegoż dnia Golicyn odesłał komisyi swe pytania na piśmie. Odpowiedział na wszystko, co jego samego dotyczyło, co do drugich zaś tłomaczył się nieświadomością. Odesłał z rana, a wieczorem Bezimienny przyniósł mu karteczkę od Kachowskiego.
»Golicyn! pisał do niego, los mój jest w twoich rękach; Rylejew podły, wszystkich zdradza; jeśli was skonfrontują, a on twierdzić będzie, że to ja zabiłem Miłoradowicza, nie wydajcie mnie, wszyscy oni podli są prócz was«.
Po tej kartce Golicyn nie spał całą noc, nie wiedząc, na co się zdecydować i wreszcie nic nie postanowił, zrozumiał, że samo się rozstrzygnie.
Następnego dnia napisał do komisyi, aby mu zwrócono pytania, a gdy je otrzymał, postąpił tak, jak mu doradzał Oboleński. Odpowiedział szczegółowo na każde pytanie, starając się tylko nikomu nie zaszkodzić, nikogo nie zawikłać i łgał, przekręcał, używał wybiegów. Pisał do późnej nocy, skończywszy legł na posłanie.
W półmroku, przy mdławem świetle lampki, ćwiartki papieru bieliły się na stole, a za każdym razem, gdy na nie spojrzał, odczuwał taki wstręt, że miał ochotę podrzeć je na strzępy. Nie zrobił tego jednak, tylko odwrócił się do ściany, by na nie nie patrzyć i zasnął.
Następnego dana, spisał na nowo odpowiedzi, a we dwa dni potem, Sukin obdarzył go pierwszym dowodem zmiłowania carskiego, każąc mu zdjąć z nóg kajdany.
Drugą łaską była przesyłka z domu, stary domowy ulubiony szlafrok, który nosił w czasie swej rekonwalescencji w żółtym pokoju babuni i rozpieczętowany list od Marynki.
»Przyjacielu mój! pisała, jestem zdrowa i czuję się dobrze, o ile to jest możliwe w mojem położeniu. Uważaj na siebie na miłość Boga i nie poddawaj się rozpaczy. Nie myśl abym mogła istnieć bez ciebie. Śmierć może nas rozdzielić. Pójdę wszędzie tam gdzie ty! Pamiętasz jak ci mówiłam, że życie moje zależy od ciebie, jak nitka od igły, gdzie igiełka tam i nitka. Niech cię Bóg strzeże i matka przeczysta; twoja na wieki, księżna Marya Golicyn«.
W parę dni potem powieziono go znów do komisyi, wprowadzono go do tej samej sali, z temi samymi obrzędami.
— Zeznania Rylejewa w niektórych punktach, nie zgadzają się z waszymi, zostaniecie z nim skonfrontowani — oświadczył mu Czerniszew i zadzwonił, poczem konwojowi wprowadzili Rylejewa.
— Czy potwierdzicie Golicyn, że w nocy wilią czternastego, Rylejew powiedział Kachowskiemu dając mu sztylet. »Zabij cara«.
— Potwierdzam.
— A wy Rylejew co na to powiecie.
— Mówiłem już waszej wielmożności, że zgadzam się z góry na wszystko co powie Golicyn. Ja dobrze nie pamiętam com wtedy powiedział, ale jeśli on pamięta, to widocznie tak było. Wy pamiętacie Golicyn.
— Pamiętam! — odparł Golicyn podnosząc na niego oczy.
I znów tak samo jak w Ermitażu, zdało mu się, że to on i nie on. Lecz nie czuł w tej chwili na niego oburzenia ani pogardy, a tylko żałość niezmierną, na widok tego co z nim zrobili. Wychudzony, zmieniony jak po ciężkiej chorobie. Nie była to już twarz żywego człowieka, lecz bił z niej jasny niezmącony spokój jaki gości niekiedy na twarzach zmarłych. »Ty go nie znasz, on lepszy od nas wszystkich« — przypomniał Golicyn słowa Oboleńskiego.
— A zatem Rylejew, wyście namawiali Kachowskiego?
— Namawiałem? Nie, on sam wpierw postanowił i ja o tem wiedziałem, ale być może bezemnie nie zrobiłby nic. Jam winien więcej, niż on — odrzekł Rylejew, a po chwili dodał jeszcze. Ja nie ukrywam wasza wielmożność, nietylko słów moich, ale i najskrytszych myśli. Przychodziło mi często na myśl, że dla ostatecznego utwierdzenia nowego porządku niezbędnem będzie wytępienie całkowite carskiej rodziny. Mniemałem, że zabicie samego tylko cara nietylko nie rozwiąże kwestyi, ale przeciwnie, sprowadzi rozdwojenie umysłów i zgubne będzie dla celów związku. Mniemałem, że powstałoby wówczas stronnictwo cesarskiej rodziny, co doprowadziłoby nieuchronnie do wojny domowej. W razie zaś wygubienia członków rodziny cesarskiej wszystkie stronnictwa musiałyby się pogodzić. Takie były moje myśli, lecz o ile sobie przypomnieć mogę, nie zwierzałem ich przed nikim i sam wreszcie doszedłem do przekonania, że o losie carskiej rodziny zadecydować musi wielki sobór. Proszę więc pokornie komisyę, by nie poczytywano za dowód uporu z mej strony, że nie mówiłem o tem wszystkiem wcześniej, jeśli to uczyniłem, to dla oszczędzenia nie tyle siebie, co drugich. Przyznaję owszem szczerze, że sam się uważam za głównego, a może i jedynego sprawcę wypadków 14 grudnia, bo gdybym był odrazu odmówił uczestnictwa, to zapewne niktby nie zaczął. Słowem, jeśli dla szczęścia Rosyi potrzebna jest czyja śmierć, to ja tylko na nią zasłużyłem i błagam Stwórcy, by na mnie się skończyło.
— Kachowski utrzymuje, że hrabiego Miłoradowicza zabił Oboleński, przebijając go bagnetem — zaczął Czerniszew. — Czy potwierdzacie Rylejew, że zabił go nie Oboleński, lecz Kachowski i że sam mówił o tem w mieszkaniu waszem wieczorem czternastego.
— Potwierdzam — odrzekł Rylejew.
— A wy Golicyn, czy także to potwierdzacie?
Golicyn wiedział, że odpowiedź jego zgubi nieodwołalnie jednego z dwóch, Kachowskiego, czy Oboleńskiego, którego wybrać?
— No i cóż? znowużcie zamilkli — zauważ]ł Czerniszew z domyślnym uśmiechem. Zdawało mu się, że podchwycił go i że się już nie wywinie.
— Błagam was, Golicyn, odpowiedzcie — rzekł Rylejew — inaczej zgubicie niewinnego.
— Potwierdzam! — odrzekł Golicyn.
Wymawiając te słowa, miał uczucie, że przynosi wyrok śmierci Kachowskiemu.
Czerniszew zadzwonił znów i rozkazał:
— Wprowadźcie tu Kachowskiego.
Kachowski wszedł, zawsze ten sam, z twarzą ciężką, kamienną, o nadmiernie wystającej dolnej szczęce, z oczyma żałosnemi, jak u chorego dziecka lub psa, który zgubił pana, z niepoczytalnym wzrokiem lunatyka.
Golicyna wyprowadzono do przyległego pokoju i posadzono — jak zwykle — za parawanem.
W pokoju tym, znajdował się doktor Jelkau i felczer Hieronim Pantalejewicz. Golicyn dowiedział się potem, że obaj siadywali tu zawsze w czasie posiedzeń komisyi, bo przesłuchiwanych wynoszono często bez czucia, więc tu puszczali im krew.
Z początku głosy z komisyi dochodziły stłumione, lecz potem otworzono drzwi i słychać było dokładnie, co mówią.
— Wyście, zdaje się, skłamali, Kachowski, spotwarzając niewinnego.
— Ja spotwarzyłem? Ja? Jestem, być może, zbrodniarzem, ale nikczemnika i potwarcy nikt ze mnie nie zrobi. Sami zawinili, a teraz mnie oskarżają, robiąc ze mnie mordercę. Całowali, błogosławili, a teraz jak złodziejem poniewierają. No dobrze, wszystko jedno, skoro na mnie składają, ja się wypierać nie będę. Ten...
Golicyn zrozumiał, że »ten,« to znaczy Rylejew. Kachowski tak go nienawidził, że nie chciał wymówić jego nazwiska.
— Ten mię obrazić nie może, nie poniży mnie bardziej od siebie; jedno tylko powiem, ja tego człowieka nie znam i nigdy go nie znałem.
— Tak! Ale na główne pytanie dosadnie odpowiedzieliście, kto zabił hrabiego Miłoradowicza?
— Miałem już honor objaśnić, wasza wielmożność, że wystrzeliłem, lecz nie ja jeden, strzelał cały czworobok — a kniaź Oboleński zadał mu ranę bagnetem. Czy ja zabiłem, czy kto inny, nie wiem i nikt nie zmusi mnie do innej odpowiedzi. Proszę mnie więcej nie pytać, bo odpowiadać nie będę.
— Lepiej nie zapierajcie się, Kachowski, na was wszyscy wskazują.
— Jacy wszyscy?
— Rylejew, Odojewski, Bestużew, Puszczyn i Golicyn.
— Golicyn! Nie może być.
— Czy chcecie stanąć z nim do oczu?
— Nie! Nie trzeba.
Milczał czas jakiś.
— Darujcie, wasza wielmożność — rzekł po chwili, a w głosie, jego drżały łzy. — Chwilowa słabość, dzieciństwo... Nie płakać, a śmiać się trzeba. Wszystko jak najlepiej na tym najlepszym z światów, jak mówi nasz beznosy filozof. Ostatni cios zadany, ostatnia nić zerwana. Skończone! Wszystko skończone! Sam zawsze żyłem i sam umrę.
— A zatem przyznajecie się do zabójstwa hrabiego Miłoradowicza.
— Przyznaję się, przyznaję! Obu rękami podpiszę. Ja zabiłem hrabiego Miłoradowicza, a gdyby cesarz podjechał do czworoboku, to jegobym zabił i wszystkich, wszystkich! Zamiarem moim było wytępić całą carską rodzinę. No panowie macie! Czegóż wam jeszcze trzeba. A teraz ukarzcie, zróbcie ze mną, co chcecie. O jedną proszę łaskę, niech wyrok spełnią prędko; śmierci się nie boję i potrafię umrzeć, jak należy.
— Razem, Kachowski, umrzemy! Tyś nie sam, pamiętaj — zawołał Rylejew, a w głosie jego brzmiała tak rozpaczliwie błagalna nuta, że w Golicynie serce zamarło. Czy tamten zrozumie? Czy mu odpowie?
— Co on mówi? Co on mówi? Zróbcie mi łaskę wasza wielmożność. Wyzwólcie mnie od tego. Słuchać obrzydliwość.
— No! Uspokój się Kachowski, nie gorączkuj się — rzekł Czerniszew i powstawszy z krzesła, ujął go za rękę.
W tej chwili Poduszkin wyjrzał z za drzwi, Golicyn także.
— Bądźcie spokojni; nie dotknę go, nie będę rąk paskudził — rzekł Kachowski i odwrócił się w stronę Rylejewa, jakby go teraz dopiero zauważył. — No cóż! Mów teraz.
Rylejew podniósł na niego wzrok z uśmiechem.
— Chciałem powiedzieć Kachowski, że ja ciebie zawsze...
— Co! co! co! — nastawał na niego tamten, zaciskając pięście.
— Ej! dzieci miarkujcie się! — odezwał się Czerniszew.
Nadbiegł plac major z konwojowymi.
— Kochałem cię i kocham — skończył swoje Rylejew.
— Kochasz! To masz za twoje kochanie! — krzyknął Kachowski i rzucił się na Rylejewa, poczem rozległ się odgłos policzka.
Golicyn krzyknął i zachwiał się, jakby jego samego uderzono. Ktoś pobiegł do niego i posadził na krześle, a on stracił naraz przytomność.
Gdy się ocknął felczer Zatraperny, podawał mu szklankę z wodą. Długo dzwonił zębami o szkło, nie mogąc ująć brzegów szklanki, wreszcie napił się wody i spytał:
— Co on mu zrobił, czy go zabił?
— Nie zabił, tylko zjechał podleca po mordzie, co mu się należało — odparł Zatrapeznyj.
I znów, jakby jego samego znieważono, Golicyn uczuł, że pali go w twarz ten sromotny policzek. Napawając się goryczą i wstydem — myślał: »Należy ci się to nikczemniku«.


ROZDZIAŁ IV.

— No Bogu dzięki, odpowiedzieliście i rzecz skończona! — mówił do Golicyna O. Piotr, który odwiedził go nazajutrz po przesłuchaniu. — Teraz już wszystko pójdzie gładko. Cesarz daruje wszystkim; sam mówi: »Zadziwię Rosyę i Europę«.
Maleńkie pod nawisłemi powiekami szczeliny oczek, świeciły taką prostoduszną chytrością, że Golicyn spoglądając na niego nie mógł stanowczo rozpoznać, co przeważa, prostota czy przebiegłość.
— Monarcha sam raczył odczytać waszą odpowiedź — objaśniał dalej O. Piotr, z tajemniczem mruganiem. — Jego cesarska mość nabrał wysokiego mniemania o waszych zdolnościach, przeczytawszy wasze pismo.
— No! dość tego Ojcze Piotrze, idźcie już! — rzekł blednąc Golicyn.
Ojciec Piotr nie zrozumiał i spojrzał na niego ze ździwieniem.
— Idźcie! — powtórzył Golicyn, blednąc bardziej jeszcze. — Spełniłem waszą radę, czego więcej chcecie odemnie?
— No! Co to? Co wam? Waleryanie Michajłowiczu, gołąbku drogi? Czego znów na mnie? Za co?
— A! za to, że będąc sługą Chrystusowym, nie wstydzicie się brać na siebie roli podpatrywacza i szpiega.
— Niech was Bóg sądzi książę. Krzywdzicie człowieka, który wam nic prócz dobra nie życzy.
— Won! won! — krzyknął Golicyn, zrywając się i tupiąc nogami.
Ojciec Piotr odszedł i od tego dnia nie pokazywał się już. Golicyn wiedział, że dość byłoby wezwać go słówkiem, a natychmiast powróci, lecz nie robił tego. Nie chciał, starając się wmówić w siebie, że nie tęskni za nim i że mu zawsze był wstrętnym ten sentymentalny filut.
Nietylko Ojciec Piotr, lecz i wszyscy opuścili go.
»Wreszcie zostawili mnie w spokoju« — cieszył się zrazu; lecz gdy pojął, że samotność zwarła się nad nim jak woda nad topielcem, zrobiło mu się straszno.
Najgorszem ze wszystkiego było to, że Oboleńskiego przeprowadzono do innej celi. Skończyło się stukanie, z nowym sąsiadem trzeba było wszystko zaczynać na nowo.
Na miejsce Oboleńskiego posadzono tu Odojewskiego. Skoro Golicyn zastukał do niego, tamten odpowiedział takim łomotem w ścianę, że zlecieli się wszyscy dozorcy i za każdym razem, skoro Golicyn próbował stukać powtarzało się to samo. Wreszcie Golicyn zwątpił o możności wyuczenia go i przestał.
Z drugiej strony siedział w pół obłąkany jenerał Falenberg. Ten całkiem nie odpowiadał na stukanie.
Golicyn tęsknił za żoną, często w nocy głośno płakał. Łkania jego zrazu ciche wzmagały się i kończyły się rozdzierającym wołaniem:
— Marynko! Marynko!
W pierwszych dniach uwięzienia, gdy Golicyn myślał, że koniec przyjdzie rychło, było mu lekko, lecz teraz gdy przekonał się, że koniec ów nadejdzie może po miesiącach, latach, dziesiątkach lat, ogarnęła go niewysłowiona żałość i smutek beznadziejny. Dnie opływały tak dziwnie podobne jedne do drugich, że zlewały się jak w majaczeniach gorączkowych, w jeden nieprzerwanie długi dzień. Sam zrzucił ze ściany nalepione gałeczki z chleba, które wpierw służyły mu za miarę czasu i stracił całkiem rachunek upłynionych dni. Czas przeistoczył się dla niego w wieczność, w otchłań bezdenną nad którą pochylał się niekiedy z lękiem.
Rozum zachwiał się i kruszył się jak ziarno mielone w żarnach pod naciskiem dwóch myśli streszczających się w dwóch pewnikach. »Trzeba coś robić«. »Niema tu nic do robienia«. Całemi godzinami układał na stole figury, ze składek wentylatora różne gwiazdy, krzyże, koła i wieloboki. Albo siedząc na tapczanie, wypruwał długą nitkę, którą przyszyte było prześcieradło do kołdry, wiązał węzełki jedne na drugich, a gdy zrobił się z tego cały kłębek, rozwiązywał i znowu zaczynał. Albo śledził pająka snującego pajęczynę i zazdrościł mu. »Ten ma robotę i nie nudzi się«. Albo stawał na futrynie okna i patrzył długo na przeciwległą ścianę granitową pustą bez okien i na dach bastyonu.
Niekiedy wzrok jego zatrzymywał się na krawędzi rynny, gdzie siadywała ta sama zawsze, znajoma, jak mu się zdawało, wrona i krakała, albo krążył po swej celi, wydeptując głębiej jeszcze wyżłobione przez poprzednich więźniów jamki w ceglanej podłodze, albo pisał głupie wierszyki i stwierdzał ich obłędną niemal bezmyślność.

Gdyby los nasz był wiadomy
Niktby nigdy nie dał wiary,
Że za taką głupią sprawę
Tak okrutne znosim kary.

W kącie, gdzie stała misa do umywania, znalazł na ścianie napis;
God dame your eyes.

— Kto to napisał? — spytał Bezimiennego.
— Anglik.
— A co z nim zrobili?
— Umarł.
— Z czego?
— Od spania. Spał zawsze dniem i nocą i śpiący umarł.
Zrobił się dziwnie płaczliwy. Z najbłahszej przyczyny łzy mu stawały w oczach lub płakał jak baba byle czego. Gdy zrana grały kuranty, podobne do pogrzebowych dzwonów, chciało mu się płakać. Skoro fajerwerker Szybajew, przynosząc mu bieliznę lub herbatę, uśmiechnął się przyjaźniej, łzy mu napływały do oczu. Raz odczytawszy kartkę od Marynki, rozpłakał się głośno, jak dziecko, a gdy szyldwach zajrzał przez oczko we drzwiach, zawstydził się i odwrócił do ściany, lecz i tak łez utulić nie mógł. Lały się obfitym strumieniem trująco słodkim.
— Ot, co zrobiło ze mnie więzienie, parę tygodni ledwie, a cóż będzie dalej.

Zginę za miły kraj rodzony,
I czuję to błogością zdjęty,
Żem ojcem jest własnego losu,
I błogosławię los mój święty.

Pięknie! A gdy przyszło do rzeczy, postradał siły, zląkł się i zapragnął żyć.
Kochał życie, bo kochał Marynkę. Miłość to podłość. Aby umrzeć jak należy, trzeba miłość zdradzić, zabić trzeba miłość. Ze wszystkich okropnych myśli, jakie go nawiedzały, ta była najstraszniejsza.
Z każdym dniem nuda wzmagała się, cierpienie bardziej gniotło, serce bolało, myśli plątały się i zdawało mu się nieraz, że odchodzi od rozumu. Kontrolował z trwogą myśli swe, poruszenia, słowa, dopatrując we wszystkiem objawów pomięszania zmysłów. Zrazu był to bezwiedny lęk, a potem lęk przed lękiem, odchodził od zmysłów na myśl, że grozi mu obłęd myśli.
Byle jeż prędzej, myślał niekiedy z rozpaczą i szedł w kąt celi i tłukł głową o ścianę, lub oglądał blaszkę wentylatora, zastanawiając się czyby się tem nie można zarżnąć.
Wreszcie rozchorował się. Dostał gorączki, kłucia w boku i kaszlać zaczął krwią. Komendant Sukin zląkł się o niego, wezwał doktora, a ten oświadczył, że jeśli chorego nie przeniosą do suchej, zdrowszej celi, to wpadnie w suchoty.
Golicyn ucieszył się; a więc męki się skończą, przyjdzie śmierć, wyzwolenie.
Ojciec Piotr na wiadomość o jego chorobie przybiegł natychmiast, a gdy go przepraszał go, że ostatnim razem obszedł się z nim tak ostro, nie dał mu skończyć, rzucił mu się na szyję z płaczem. Zaczął go teraz codzień odwiedzać i aby rozerwać chorego, przynosił mu nowinki z miasta.
Od O. Piotra dowiedział się Golicyn o przybyciu do stolicy orszaku pogrzebowego za zwłokami nieboszczyka cesarza. Wszyscy zapomnieli już o nim, jak gdyby umarł przed kilku dziesiątkami lat. A tymczasem orszak pogrzebowy z trumną jechał przez całą Rosyę, wolno, wolno, przez całe dwa miesiące. Towarzyszyły mu wojska konne i piesze, okrążały go, strzegły z aryergardą i awangardą, z patrolami i wywiadami, całkiem jak w kraju nieprzyjacielskim. Obawiano się buntu.
Wśród ludu rozeszły się pogłoski, że cesarz nie umarł i że grzebią kogoś innego; w Moskwie gotują się wywlec ciało z trumny, wlec po ulicach, a potem spalić.
»Przedsięwziąłem już wszelkie środki ostrożności dla zapewnienia bezpieczeństwa bezcennym prochom — pisał hrabia Orłow Denisow, naczelny mistrz ceremonii, pogrzebowego orszaku. — Śmiem ręczyć, że raczej ostatnia kropla krwi mojej zakrzepnie u podnóża trumny dostojnego zmarłego, zanim gwałt lub przemoc, naruszy zwłoki, do których dostęp znaleść może tylko po zimnym mym trupie«.
Po przybyciu zwłok do Moskwy, zamykano starannie na noc bramy Kremlu i u każdego wejścia stała zbrojna warta. A w Petersburgu jakoby zrobiono podkop pod wszystkiemi ulicami, przez które iść miał pochód, od rogatki aż do Kazańskiego soboru, a w podziemiach soboru, stały cztery beczki z palnym prochem, to samo pod mostem Troickim, gdyż chciano wysadzić w powietrze pochód.
Dziwniejsze jeszcze wiadomości przyniósł Golicynowi felczer, Awdiej Pantalejewicz. Cesarz nie umarł naturalną śmiercią, Meternich go otruł. Twarz w trumnie dziwnie poczerniała, że poznać jej nie było można. A i żywy cesarz Mikołaj twarz ma zmienioną od strachu nie gorzej od nieboszczyka. Lecz to, co opowiadał Bezimienny, było ze wszystkiego najbardziej zdumiewające.
W czasie, gdy zwłoki cesarza przejeżdżały przez Moskwę, był tam pewien dyaczek ze wsi, a kiedy wrócił do wsi zacięli go chłopi rozpytywać, czy widział ciało cara. »Jakiego — mówi — cara? To nie cara a czorta wiozą.« Wtedy jeden chłop uderzył dyaka w twarz i powtórzył słowa jego popowi, a pop doniósł do władzy i dyaka aresztowano.
A inni znowu mówią, że w trumnie złożony jest ani car, ani dyabeł, a tylko prosty jeden żołnierz, bo kiedy car był w Taganrogu, to byli tacy zbóje co go chcieli zabić, o czem się car dowiedział. Wtedy wyszedł w nocy z pałacu i powiedział do szyldwacha co stał u drzwi:
— Chcesz ty umrzeć za mnie?
— Rad starać się — odpowiedział żołnierz.
I wtedy car wdział na siebie żołnierski szynel i stanął na warcie, a żołnierz ubrał się w mundur cesarski i poszedł do pałacu. Strzelił ktoś do niego z pistoletu i żołnierz zginął a cesarz rzucił karabin i uciekł nie wiadomo gdzie. Do pustelni, mówią, do starców, aby modlić się, by duszę zbawić i uprosić u Boga zmiłowanie nad Rosyą.
— Kto wie, może i prawda — szepnął Golicynowi tajemniczo ojciec Piotr, skoro ten powtórzył mu opowieść Bezimiennego.
— To prawda? — zadziwił się Golicyn.
— A to, że był martwy, a teraz żywy.
— Bóg z wami ojcze Piotrze; przecież to niedorzeczność. Czyżby wszyscy, całe otoczenie cesarskie w Taganrogu, jenerałowie, adjutanci, dworzanie, sama cesarzowa Elżbieta Aleksiejewna, czyżby oni wszyscy brali udział w zmowie, dla oszukania Rosyi.
— No tak, zapewne — zgodził się niechętnie ojciec Piotr, lecz po chwili dodał jeszcze tajemniczo. — Ciemna sprawa, wasza światłość, ciemna sprawa.
A pochyliwszy się do ucha Golicyna zwierzył mu jeszcze:
— Bo widzicie był w Taganrogu przy śmierci cesarskiej żołnierz pewien, niezwykle do cesarza podobny z twarzy. Żołnierz chory był w szpitalu i zmarł, a cesarz wyzdrowiał, więc ciała ich zamienili. Lejb-medyk Buhle wszystko zatuszował, przechytra bestya.
— Lecz pocóż? Na co to komu potrzebne?
— Komu? To jeszcze dziś tajemnica, kiedyś się odkryje. A wiecie, że pojawił się niedawno starzec świętobliwy, sługa Boski, za całą Rosyę ofiara i męczennik. Od ziemi do nieba słup ognisty. Błogosławiony zaprawdę. — A imię jego...
— Jakie? powiedźcie!
— A nikomu nie powtórzycie?
— Nikomu.
— Fedor Kuźmicz — wyszeptał Ojciec Piotr, nabożnym szeptem.
— Fedor Kuźmicz? — powtórzył Golicyn i coś wieszczego, przejmującego zabrzmiało mu w tem imieniu, jak gdyby sam na mgnienie oka uwierzył, że Fedor Kuźmicz to w samej rzeczy cesarz Aleksander. Przypomniał rozmowę swą, w Lincu z Pestelem i wizyjne majaczenia Zofii »Zabić martwego by powstał żywy«.
Dnia 13 marca Bezimienny uwiadomił Golicyna.
— Cara tu grzebią.
Przez niezabielony skrawek szyby okiennej, widać było, że śnieg pada, zamieć marcową. Płatki śnieżne mokre już, widać było, że wnet stopnieją.
Golicyn przymknął oczy i widział wyobraźnią, jak sunie długi pogrzebowy orszak, z czarnym karawanem i trumną, pod białym całunem śnieżnym.
Nagle zahuczały ogłuszająco armatnie strzały. Ściany kazamaty zadrżały jakby ruszone w posadach, chwilami płomień ognisty błyskał, rozświecając ciemną celę. Zrozumiał, że w tej chwili w podziemia Petropawłowskiej twierdzy, spuszczają trumnę za zwłokami cesarza Aleksandra pierwszego.


ROZDZIAŁ V.

Władzom więziennym w twierdzy nakazano czuwać troskliwie, by żaden z uwięzionych nie umarł przed końcem procesu. Więc i Golicyna otoczono teraz staranniejszą opieką. Zmieniono mu twardy tapczan na wygodne łóżko, dawano lepszą strawę, dostarczano książek, zdjęto kajdany z rąk, a potem z nóg, a wreszcie przeniesiono go do zdrowszej suchej celi. Lecz on tęsknił, za swą dawną izbą, z jej podłogą ceglaną, wyżłobioną od ludzkich stóp. Tęsknił za przyjacielem pająkiem, za plamami wilgoci, które dla niego miały kształt i życie wyśnionych obrazów. W początkach kwietnia wyzdrowiał na dobre, a gdy przekonał się, że już nie umrze, chciał się tem martwić a nie mógł. Niech go nawet czekają miesiące i lata zamknięcia, niech nawet wieki i cierpienia jeszcze nieznane, wszystko dobre, byleby żyć.
Okno w nowej celi wychodziło na zewnątrz w dole był rów, opadające mury bastyonu rozchodziły się tak, że więcej światła wpadało przez okno, mimo, że wsunięte było w grubą dwuarszynową prawie ścianę. To też słońce w początkach kwietnia zaglądać poczęło coraz częściej i kładło się na ścianie w kącie, jaskrawym płatem, pokratkowanym cienistą siatką od kraty okiennej. Golicyn siadał w tym narożniku i otwierał szeroko oczy, patrząc prosto w słońce. Nie myślał o niczem, a tylko wchłaniał w siebie światło i ciepło jak roślina.
Golicyn nie myślał o niczem, tylko wchłaniał w siebie słońce jak roślina. Słońce i on, więcej mu nic nie było trzeba.
A Marynka? Marynka, to jak to słońce, które świeci ziemi. Zda się pierwszy raz w życiu, tu w więzieniu poznał, co znaczy wolność i szczęście. Z początku wstydził się i prawie bał, że jest tak po prostu szczęśliwy, lecz potem zrozumiał znów, że »wszystko dobrze«. Och jak dobrze! Boże mój! I modlić się chciał, lecz modlitwy nie było, a tylko wzdychanie do Boga, pytanie i odpowiedź: — »Tu«? »tu« i dusza cała uczuła się w ostatecznem ukojeniu.
Z ojcem Piotrem pogodził się całkiem. Zrozumiał, że chociaż z niego filut, ale ta jego przebiegłość, jak to często bywa u ruskich ludzi, zmieszana jest z dobrocią i to tak nawet, że im większy filut, tem dobroć w nim większa. Może być, że z początku spaczoną miał duszę, służył dwom panom, lecz stopniowo zdradził stróżów więziennych i przeszedł do obozu więzionych, nie rozumem a sercem odgadywał, że to najlepsi synowie Rosyi, i pokochał ich sercem całem, w samej rzeczy jak ojciec duchowny dzieci swe.
— A wiecie ojcze Piotrze, wyście już całkiem nasz — powiedział mu raz Golicyn.
— Nareszcie zobaczyliście to! — rozpromienił się ojciec Piotr. — Wasz! druhu najmilszy, wasz, z takimi jak wy żyć i umierać.
Dnia 12 kwietnia w niedzielę palmową wszedł ojciec Mysłowski do Golicyna w zasie z kielichem w ręku i powiedział, że rozdaje komunię świętą więźniom.
— A wy książę czy pragniecie? — spytał Golicyna tak samo, jak za pierwszem spotkaniem przed trzema miesiącami.
— Nie! nie pragnę — odrzekł Golicyn, tak samo jak wtedy.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę mieszać Chrystusa ze zwierzem.
I objaśnił mu swoją dawną myśl o świętokradzkiem pomieszaniu cesarskiego z Boskiem, kościoła z państwem.
— A choćby i tak. Dlaczego macie gubić się a tego powodu — odrzekł Mysłowski. — Czyż głodny człowiek nie pożywi się chlebem, dlatego że go znalazł w jaskini zbójców.
Golicyn umilkł rozbrojony; tak ułagodziło i niemal poraziło to ukorzenie się, nietylko może ojca Piotra, lecz i tego wszystkiego, co stało za nim.
— Wiecie przecież ojcze Piotrze, za co zaliczono mnie między złoczyńców i wiecie, że niema we mnie skruchy, jakże więc chcecie nieskruszonego nakarmić hostyą.
— Nakarmiłbym.
— Nawet zabójcę?
— Co wam książę? Bóg z wami, przecieżeście nikogo nie zabili.
— Wszystko jedno, chciałem zabić, zabić zwierza w imię Chrystusa. Jak myślicie ojcze Piotrze, czy wolno w imię Chrystusa zabijać?
Ojciec Piotr stał przy oknie. Promień sfoneczny padał na złoty kielich w jego ręku, który lśnił, jakby sam był słońcem: Ręce duchownego drżały tak iż zdawało się, że oto opuści kielich, wargi poruszały się bezdźwięczne. Chciał coś rzec i nie mógł.
— Nie wiem! — rzekł wreszcie — ja was nie sądzę. Niech Bóg sądzi!
Golicyn osunął się na kolana.
— Darujcie ojcze Piotrze — wyszeptał.
— Ucałował jego rękę i pochylił nizko głowę przed kielichem. Ojciec Piotr przeżegnał go i wyszedł milcząc.
Dnia 18 kwietnia w noc wielkanocną, Golicyn nie spał i wciąż czegoś czekał i nasłuchiwał, lecz przez głuche ściany więzienia nie przenikał żaden głos i panowała martwa cisza.
Wspiął się na futrynę okna i patrzył przez szczelinę wentylatora, bo i tu jak w dawnej celi, wyłamał z niego blaszane piórko. Obaczył tylko czarną bezdenną ciemność. Przyłożywszy jednak ucho do szczeliny wentylatora, dosłyszał wreszcie coś jakby odległe brzęczenie pszczelnego ula, był to odgłos dzwonów wielkanocnych, hasło zmartwychwstania. Nigdy jeszcze nie czuł jak dziś tu w tym więzieniu, gdzie pogrzebano go żywcem, że Chrystus zmartwychwstał.
W maju zaczęto wyprowadzać więźniów do małego ogródka wewnątrz Aleksiejewskiego fortu, wyprowadzono i jego. Skoro po raz pierwszy przestąpił próg więzienia, i znalazł się pod gołem niebem, słoneczny blask olśnił go tak, że zakrył oczy rękami. Świeże powietrze zapierało mu dech i jak człowiek, który dostał się na ląd po długiem pływaniu, miał uczucie, że ziemia się pod nim kołysze. Fajerwerker Szybajew, prowadził go pod ramię i podpierał.
Ogródek był trójkątny, opasany trójkątnym, wysokim murem jak dno studni; mury gładkie granitowe, nagie, pokryte od dołu porosłym mchem, jak naturalna skała. Jedne tylko drzwi ciężkie, okute w żelazo, stanowiły wyjście. Uboga trawka, parę krzewów, bzu i czeremchy, dwie czy trzy brzózki między niemi, nawpół złamana ławka drewniana; pod jedną ze ścian darniowy kopczyk, mogiła, jak objaśnił Szybajew księżnej Tarakanow, która utonęła w więzieniu w czasie powodzi.
Ogródek był lichy, lecz Golicynowi wydał się niebiańskim rajem i jak pierwszy człowiek z raju lub zmartwych wskrzeszony z grobu, wpatrywał się z zachwytem w żółte kwiatki, rosnące w trawie, w kleisto-żywiczne prątki brzozowe, w błękitne niebo i przejrzyste, jak świetlany opar, obłoki. Zagrały kuranty, jakby wprost nad głową jego, spojrzał więc w górę.
— Pozwólcie tędy, wasza wielmożność, tam jest widok — rzekł Szybajew, wskazując mu jeden z narożników trójkątnego muru.
Golicyn zbliżył się do tego miejsca, wspiął się na krawędź opadającej tu rynny i oparty plecami o mur, ujrzał oślepiająco błyszczącą w słońcu iglicę petropawłowskiej twierdzy z archaniołem trąbiącym na trąbie, jakby dla zaświadczenia, że więźniowie, pogrzebani w tej żywej mogile wyjdą z niej dopiero w dniu ostatecznego sądu, wskrzeszeni z martwych.
Powrócił następnie znów na środek ogródka i siadł na ławce.
Szybajew mówił do niego, lecz on nie słuchał. Ten zrozumiał, że Golicyn pragnie być sam, odszedł więc nieco, odwrócił się i zapalił fajeczkę.
Golicyn długo patrzył na cienki smukły pień białej brzózki, aż wreszcie objął go, przylgnął do kory twarzą i zamknął oczy.
Przypomniał słowa Marynki: »Wybiegnę, bywało, w gaj, gdzie młode brzózki, cienkie, jak woskowe świeczki, kora na nich taka miękka, ciepła, słońcem nagrzana, obejmę, bywało, pieszczę, całuję; siostrzyczko, ty moja, miła rodzona«.
Skoro po tej przechadzce Golicyn wrócił do swej nowej jasnej celi, wydała mu się ciemną i ciasną, jak mogiła. Jak gdyby na chwilę wstał z grobu i znów się tam położył, lepiej było wcale nie wstawać. Postanowił nie chodzić na spacer. Odmówił raz, drugi, potem nie wytrzymał i znowu wyszedł. Brzózki już się rozwinęły. Bez zakwitł, od bzu kwitnącego powiało mu w twarz świeżością wonnej rosy.
Znów, jak poprzednio, usiadł przy brzozie, objął w uścisku i przylgnął do niej twarzą. Zamknął oczy, taka tęsknota ścisnęła mu serce, że chciałby krzyczeć z bólu.
Nagle usłyszał szelest kroków. Podniósł oczy, skoczył i wyciągnął ręce z uczuciem cichego lęku. Zdało mu się bowiem, że widzi przed sobą widmo Marynki.
— Waleńka! serce ty moje jedyne! — zawołała, biegnąc ku niemu.
Objęła go, przylgnęła całem ciałem, żywa, żywa Maryńka.
Co było potem? już nie pamiętali oboje. Mówili coś razem, nie rozumiejąc się wzajemnie; przerywali sobie, śmiali się i płakali.
On patrzył na nią i dziwił się i nie poznawał. Pobladła a jednak rozkwitła nową nieznaną mu urodą. Dziewiętnastoletnia dzieweczka, lecz już w pełni kobieta. Jakie spokojne męstwo, ani lęku, ani smutku nawet w tych czarnych oczach, a tylko moc nieskończonej miłości, jak u tamtej na płótnie Rafaela.
— Ty Marynka tu? Boże miły! Jakim sposobem tu?
— A cóż? Nie czekałeś na mnie? Myślałeś, że nie przyjdę? A widzisz, że przyszłam. Ankudynicz wprowadził mnie.
— Co za Ankudynicz?
— Niczyporenko. Czyż nie wiesz? O ten, co tam stoi.
Golicyn spojrzał na stojącego obok szybajewa gefrejtera Niczyporenkę. Był to ten sam, który groził mu kiedyś chłostą.
— Wiesz, że ja tu codziennie bywam w fortecy. Nibyto do cerkwi chodzę na mszę ranną, ale nie wiedziałam, że ty w tym forcie jesteś. Z bulwaru cerkwi widać okna więzienia, wszystkie jednakie, wapnem zamalowane, nic nie można poznać, ja wciąż patrzę i myślę, które twoje? które? Wszystkim już dokuczyłam. Komendant łaje. Raz chciał mnie kazać z cerkwi wyprowadzić. Więc ja bywało przebieram się za służącę, tak przychodzę. Poduszkin ma córkę Adelajdę Jegorównę. Stara panna przedobra! Kocha się w Kachowskim... Ach Boże mój! co ja opowiadam, same głupstwa. A wiesz kiedy lody puściły...
Zaczęła i nie skończyła, osądziwszy widocznie znów, że to głupstwa. Chciała opowiedzieć, jak raz, Ananyasz, stróż babuni, który także codzień chodził do fortecy, nastraszył ją, że kniaź śmiertelnie chory. Pobiegła do fortecy, a tu wszystkie mosty zniesione, bo kry puściły. Przewoźnicy nie chcieli jechać, aż wreszcie ubłagała jednego za 25 rubli. Rzucił jej sznur, musiała go uwiązać do żelaznego obręczu, przymocowanego do sztachetów na brzegu, by spuścić się po lodem pokrytych granitowych schodach. Długo nie mogła sobie poradzić. Sznur szorstki zamarzał, koło żelazne ciężkie, schody obmarzłe śliskie, a ręce słabe.
Lecz pokonały wszystko te słabo ręce, lód, żelazo i granit. Spuściła się do czółna, popłynęli. Niosło krę wprost na nich. Płaty lodu obijały się o czółno z trzaskiem, zdawało się tuż, tuż, przewrócą je. Stary przewoźnik blady od strachu, to łajał ją, to modlił się. A gdy przybyli do drugiego brzegu, spojrzał na nią z podziwem.
Zapewne pomyślał o niej, to co wszyscy: Co za śliczna dziewczyna.
Późno było; bramy twierdzy zamknięte, warta puścić nie chciała. Wsunęła datek, wpuścili; pobiegła do mieszkania Adelajdy Jegorówny, ta ją uspokoiła. Książę był ciężko chory, ale już teraz ma się lepiej, doktór powiedział, że wkrótce wyzdrowieje.
— Ale co się to księżnej z rączkami stało — zawołała przerażona Adelajda.
Marynka spojrzała na swoje ręce, rękawiczki na strzępy porwane, na dłoniach krew. Otarła skórę o zamarznięty powróz, zdarła ją sobie do krwi. Uśmiechnęła się na wspomnienie, jak on te dłonie całował.
— Po kim jesteś w żałobie? — zapytał Golicyn po długiem milczeniu, w czasie którego patrzyli sobie w oczy i odgadywali wzajemnie wszystko, czego sobie nie zdążyli wypowiedzieć. Dopiero teraz zauważył, że ona jest w czarnej sukni w kapeluszu z czarnym woalem.
— Babunia umarła.
— A mama jak się ma?
— Tak sobie, nie bardzo — urwała i zaczęła mówić o czem innem.
Zrozumiał, że ona pragnie, aby nie zaczynał z nią o matce; chciała sama nieść swój krzyż. Zbliżył się Ankudynicz.
— Pozwólcie wasza światłość!
— Zaraz, zaraz Ankudynicz, jeszcze minutkę.
— Nie można żadną miarą, komendant zobaczy i będzie bieda.
Marynka sięgnęła do kieszeni i wyjęła paczkę asygnat, wsunęła mu je do ręki. On skrzywił się, widocznie za mało. Znów sięgnęła do kieszeni lecz już nic nie znalazła. Zdjęła więc z szyi złoty łańcuszek z krzyżykiem i oddała mu, wtedy odszedł.
Znowu zaczęli rozmawiać, ale już bez radości. Czuli, że chwila rozłąki bliska.
— Poczekaj, co to ja chciałam? aha! — pochyliła się i szeptać mu zaczęła po francusku, że można uciec. Teraz na Newie stoi dużo statków zagranicznych i to blisko twierdzy. Foma Fomicz rozmawiał już z jednym kapitanem i paszport dostał, a plac adjutant Trusow, za dziesięć tysięcy...
— Trusow? Łotr, strzeż się go; zresztą nie wolno uciekać, a gdyby i wolno było nie chcę.
— Dlaczego?
On popatrzył na nią tak, że zrozumiała.
— Daruj miły, ja może nie rozumiem, a wiesz ojciec Piotr mówi, że wszystkim darują.
— Nie Marynko! nie darują, i nie trzeba nam ich przebaczenia.
— No! wszystko jedno, choćby cię zesłali na kraj świata, będziemy razem. A jeśli...
Nie skończyła, ale on zrozumiał. Jeśli umrzesz, to i ja z tobą.
— Wasza światłość! — powtórzył znów Niczyporenko i wziął ją za rękę.
Wyrwała ją i rzuciła się na szyję Golicynowi. Objęła go przywarła, całowała go, a potem przeżegnała.
— Niech cię chroni Matka przeczysta.
I znów w ostatniem spojrzeniu, ani lęku nie było, ani smutku, a tylko moc bezgranicznej miłości, jak u tamtej wszechmocnej na płótnie Rafaela.
Gdy się opamiętał już jej nie było i mógł znów mniemać, że to tylko widzenie. Opadł na ławkę i długo siedział z zamkniętemi oczyma bez ruchu.
Nagle uczuł na twarzy wilgotne krople. Podniósł oczy. Chmurka deszczowa nadpłynęła tymczasem i złote strugi spływały rozdzwonione w słońcu, niby struny złotej lutni, niby świetlane łzy, jakby ktoś płakał z radości.
Mocniej zazieleniała trawa, zabieliły się jaśniej smukłe pieńki brzóz, a bez zawoniał silniejszym aromatem. Golicyn obejrzał się, nikogo nie było w ogródku, Szybajew wyszedł rozumiejąc widocznie, że w takiej chwili więzień pragnie sam zostać. Golicyn osunął się na klęczki pochylił nisko głowę, rozgarnął rękami trawę i przywarł ustami do ziemi.
— Ziemię kochać grzech, niebieskie rzeczy kochać trzeba — przypomniał te słowa Marynki i zapłakał od radości.
— Ziemio rodzona! Matko przeczysta — szeptał.


ROZDZIAŁ VI.
Zapiski G. I. Murawiewa Apostoła.

»Rosya ginie! Rosya ginie! Boże ratuj Rosyę«, temi słowy modlę się umierając. Wiem, że umrę. Wszyscy mówią, że nie będzie wyroków śmierci, a ja myślę, że będą. A choćby ich nie było, ja i tak umrę. Ze złamanemi nogami człowiek chodzić nie może, z duszą złamaną nie może żyć.
Po rozbiciu powstańczego pułku czernichowskiego dnia 4 stycznia przywieziono mnie do Petersburga rannego tak ciężko, żem nie spodziewał się zostać przy życiu, a jednak żyję. Nie umarłem pierwszą śmiercią, by umrzeć drugą.
Żeglarz zaparty krami rzuca w morze flaszkę z ostatnią krzepiącą myślą: »Dowie się może kto, jak zaginąłem«. Tak samo i ja rzucam w ocean przyszłości te zapiski przedśmiertne; mój testament dla Rosyi. Piszę na świstkach chowam i o skrytki. W podłodze mojej celi odchyla się jedna cegła, więc pod nią. Przed śmiercią oddam któremu z towarzyszy, może zdoła przechować. Źle piszę po rosyjsku. Je dois avouer à ma honte, quo j’ai plus d’habitude de la langue française que du russe. Pisać więc będę w obu językach. Taki już nasz los: obcy w ojczyźnie. Spędziłem dzieciństwo w Niemczech, Francyi, w Hiszpanii. Gdyśmy zobaczyli na pruskiej granicy rosyjskiego kozaka na warcie, brat Maciej i ja wyskoczyliśmy z karety i rzuciliśmy się ku niemu, by go uściskać. — Bardzo się cieszę, że długie przebywanie na obczyźnie nie ochłodziło waszej miłości dla ojczyzny — rzekła matka moja, gdyśmy pojechali dalej. — Lecz przygotujcie się dzieci na straszną wiadomość, której sama wam muszę udzielić, że w Rosji spotkacie to, czegoście dotąd nie znali, to jest niewolników. Później dopiero zrozumieliśmy tą straszną prawdę: »Wolność obczyzną, niewola ojczyzną«.
My wszyscy jesteśmy dziećmi dwunastego roku. Wtedy rosyjski naród jednomyślnym porywem ocalił ojczyznę. Tamto powstanie zrodziło nasz ruch; rok 1812 początkiem był tego, co zaszło w 1825. Myśmy wszyscy wierzyli, że okres sławy wojennej kończy się z Napoleonem, a zaczyna się czas wyzwolenia narodów. Jakżeby Rosya, wyzwoliwszy Europę z pod jarzma Napoleońskiego, nie miała zrzucić własnego jarzma? Rosya skupić miała w sobie porywy wszystkich narodów do wolności. Rosya wyzwolona — to wyzwolony świat.

*

Onegdaj tatuś zaszedł do mojej celi, a widząc na mnie mundur splamiony krwią, powiedział:
— Przyślę ci inną odzież.
— Nie trzeba — odrzekłem — umrę z piętnami krwi przelanej.
Chciałem dodać: za ojczyznę, lecz nie powiedziałem tego, bo krew ta przelana jest za coś większego, niż ojczyzna.

*

Oto jedno ze wspomnień najwcześniejszego mego dzieciństwa i nie wiem nawet, czy sam to widziałem, czy też pamiętam z opowiadania brata Macieja.
W 1801 roku 12 marca, z rana po herbacie, brat mój zbliżył się do okna. Mieszkaliśmy wtedy na Fontanie przy Obuchowskim moście, w domu Jusupowa. Brat, wyjrzawszy oknem na ulicę, spytał mamy:
— Czy dziś Wielkanoc?
— Nie! Dlaczego? Co tobie, Matiusza?
— Bo ludzie się tak ściskają na ulicy, jak na Wielkanoc.
W noc ową zabity był cesarz Paweł pierwszy. Tak zjednoczyła Rosya Chrystusa z wolnością. Car zabity, Chrystus zmartwychwstał.

»Gdy krwawą hostyą nas obdzielą,
Sam powiem: »Chrystus z martwych powstał«.

Słowa te są oczywiście bluźnierstwem w ustach ateusza Puszkina, lecz bluźniąc tak, nie wiedział sam, jak świętym rzeczom bluźnił.

*

Najmocniejszem mojem przekonaniem było, że w razie powstania, w czasie zamętu, wywołanego przewrotem, całą nadzieją naszą i ostoją, może być tylko wielkie przywiązanie do wiary tak silnie ugruntowane w rosyjskim narodzie, i że wiara będzie zawsze dla ludzi najsilniejszą podporą na drodze do wolności, na co Gorbaczewski odpowiedział mi tonem sceptycznym i zdziwionym, że przeciwnie zdaniem jego, wiara jest całkiem sprzeczna z wolnością. Zacząłem mu wtedy dowodzić, że to mniemanie jest całkiem mylne, że prawdziwa wolność zaczęła się dopiero wraz z wprowadzeniem chrześcijaństwa i że Francya, która wpadła w takie nieszczęścia w czasie swego przewrotu, skutkiem niewiary, jaka się wówczas wkradła w umysł, powinna służyć nam za naukę.

*

Filozof Hegel utrzymuje, że rewolucya francuska jest dalszym rozwojem chrześcijaństwa, i że pojawienie się jej jest równie ważnem, jak objawienie Chrystusa. Nie! Nie francuska rewolucya, a prawdziwa, przyszła rewolucya, będzie czemś takiem. Jakobinizm, to wolność bez Boga. Prawdziwa groza la terreur, nienasycone mężobójstwo, krwawa czara dyabelska.

*

Zjednoczyć Chrystusa z wolnością, to wielka idea, wielkie światło, co wszystko opromieni.

*

A może nikt nigdy nie dowie się za co zginąłem. Nie mury więzienia odgradzają mnie od ludzi, a mury samotności. Z ludźmi, na wolności, jam równie sam, jak tu w więzieniu.

Toujours rêveur et soltiaire
Je passerai sur cette terre,
Sans que personne m’ait connu.
Ce n’est qu’an bout de ma carriére,
Qae par un grand trait de lumiere
Ou connaitra ce qu’ou a perdu.

Tak chełpić się mógł tylko głupi dzieciak. »Cóż to! Przyszedł mój koniec i żaden blask nie rozjarzył się nad światem?“ A jednak zdaje mi się, że miałem w sobie myśl wielką, która mogłaby świat opromienić, lecz nie umiałem powiedzieć o niej ludziom. Znać prawdę, a nie umieć jej wypowiedzieć, to najstraszniejsza z ludzkich mąk.
Jedyny człowiek w Rosyi, który mógłby mnie pojąć, to Czadajew. Jak dziś pamiętam nasze rozmowy nocne, w 1919 r. w Petersburgu, w koszarach Siemionowskiego pułku. Służyliśmy razem i razem wstąpiliśmy do związku »Szczęśliwości«. Pamiętam twarz jego łagodną, bladą jak z wosku lub z marmuru, cienkie wargi z wiecznym uśmieszkiem i szaro niebieskie oczy takie żałosne, jakby już oglądały koniec świata.
— Mija już kształt dzisiejszego świata tego, nowy się zaczyna — mawiał Czadajew. — Do ostatnich wyczekiwanych zdarzeń sposobi się ród człowieczy, do królestwa Bożego na ziemi i w niebie. A któż, jak nie Rosya, pusta, odkryta, biała jak niezapisana karta, bez przeszłości, bez teraźniejszości, cała w przyszłość idąca. Rozmiar nieoczekiwanych zjawisk, une spontaneité immense. Czyż nie Rosyi to jest zadaniem, urzeczywistnić oczekiwania, rozwiązać zagadkę ludzkości.
I kończyliśmy wszystkie rozmowy nasze słowami modlitwy: Adveniat regnum tuum. »Przyjdź królestwo Twoje«.
»I będzie jeden król na ziemi i w niebie Jezus Chrystus«, to słowa mego katechizmu.

*

»Od teoryi do wykonania daleka droga«, mawiał Pestel; a o mnie powiedział raz bratu memu Maciejowi: Votre frêre est trop pur. Tak, nazbyt czysty, bo nazbyt doktryner. Taka czystość to błahość przeklęta. Czysta teorya w czynie, to donkiszoterya śmieszna i smutna. Nie zdziałałem nic, a tylko poniżyłem myśl wielką, unurzałem świętość w błocie i krwi. Lecz bądź co bądź próbowałem przynajmniej działać, a Pestel nawet nie próbował.

*

On został aresztowany 14 grudnia w sam dzień powstania. Czas jakiś wahał się i zamierzał z początku iść z Wjackim pułkiem na Tulczyn, aresztować naczelnego komendanta z całym sztabem i podnieść sztandar powstania. Zamiast tego, wsiadł do kolaski i pojechał do Tulczyna, gdzie go natychmiast aresztowano. Rozumnie postąpił, rozumniej od nas wszystkich; wytrwał w czystości teoryi.

*

Mógłbym polubić Pestela, ale on mnie nie lubił, bał się, czy też lekceważył. Jasność jego umysłu jest bezgraniczna, lecz wszystkiego rozumem nie pojmiesz. Ja wiem coś, o czem on nie wie. Należało nam zespolić się. Być może przewrót nie udał się, dlatego żeśmy tego nie zrobili.

*

W dół toczyć kamień łatwo, w górę ciężko. Pestel toczył kamień w dół, ja dźwigałem go w górę. On chce polityki, ja chcę religii, polityka łatwa, religia trudna. On chce rzeczy już byłych, ja niebywałych.

*

»Jam nie chrześcjanin, ani rab, wybaczać uraz nie umiem« — tak mawiał Rylejew.
»Chrześcijaństwo — niewola. Oto otchłań, w którą stacza się wszystko«.

*

»Pestel na południu, Rylejew na północy: dwaj ateiści, dwaj wodze rosyjskiej wolności. A w środku nieskończenie wielka ilość maluczkich. Tu tylko głupcy i nikczemnicy wierzą w Boga« — tak mi powiedział pewien ruski Jakobin, dziewiętnastoletni chorąży.

*

Nie mając Boga, lud uznali za Boga.
— Z ludem wszystko można, bez ludu nic — krzyczał raz Gorbaczewski pokłóciwszy się zemną o demokracyę.
La masse n’estrien, elle ne sera que oe que venlent les individus qui soni tous. Tłum jest niczem, będzie on zawsze tylko tem czego chcą jednostki — odpowiedziałem w uniesieniu.
Wiem ja dobrze, że to nie całkiem tak, ale jeśli Boga nie ma, niech mi dowiodą, że jest inaczej.

*

»Rosya jest jedna, jak Bóg jeden« — mówi Pestel, który sam w Boga nie wierzy. Lecz jeśli niema Boga jedynego, to i Rosyi jedynej niema.
Toczę kamień w górę, a on w dół, praca syzsyfowa. Nie łudzę się też i wiem. Jeśli w Rosyi będzie przewrót, nie mój katechizm weźmie górę, a »prawda« Pestela. O nim pamięć zostanie, o mnie zapomną. Za mną nie pójdzie nikt i będzie w Rosyi to samo co we Francyi: wolność bez Boga, krwawa czara dyabelska.

*

Zapomną, lecz przypomną potem; odejdą lecz wrócą. Kamień, który strącili zstępując w dół, sami uczynią węgłem budowy. Nie będzie Rosya zbawiona dokąd nie przyjmie mojej wolności z Bogiem.

*

Bóstwo odzwierciedla się we wszechświecie. Sama istota bóstwa zrealizować się może jedynie w nieskończonej ilości skończonych kształtów. Rewelacya Przedwiecznego w jednym tylko skończonym kształcie byłaby niedoskonałą. Kształt jest tylko znakiem, który wskazuje Jego obecność.

*

Wszystkie czyny ludzkie, to tylko znaki. Tak i ja daję tylko znak o sobie, tobie, daleki mój druhu w przyszłych pokoleniach, jak konający skinieniem ręki pozdrawia, gdy już mu głosu braknie. Nie sądź mnie więc wedle tego, com zdziałał, lecz wedle tego, com chciał zdziałać.

*

Nie myśleliśmy wcale o powstaniu, gdy naraz 22 grudnia, jadąc z bratem Maciejem z Wasilkowa, miasteczka pod Kijowem, gdzie stał pułk czernichowski, do Żytomierza do głównego sztabu korpusu, dowiedzieliśmy się przypadkowo na ostatniej stacyi od kuryera senackiego, rozwożącego urzędowe listy, o wypadkach, zaszłych czternastego w Petersburgu. W sztabie korpusu dowiedzieliśmy się, że rząd natrafił już na trop tajnego związku i że aresztowania zaczęły się. W drodze powrotnej do Wasilkowa przyjaciel mój Michał Pawłowicz Bestuzew Riumin, podporucznik połtawskiego pułku, uwiadomił mnie, że komendant pułku Gebel, ścigał mnie z żandarmami. Postanowiłem przedrzeć się do czernichowskiego pułku, żeby tam wywołać powstanie. Rozumiałem dobrze, że to pomysł rozpaczliwy, że poczynanie walki z garstką ludzi przeciw olbrzymim siłom rządowym, to szczyt nierozumu, lecz nie mogłem opuścić powstańców na północy.

*

Jechaliśmy więc do Wasilkowa bocznemi drogami, kryjąc się przed Geblem. Śniegu było mało, straszliwa gruda, bryczka się nam złamała, wynajęliśmy w Berdyczowie żydowską furmankę i 28 grudnia, dowlekliśmy się do miasteczka Trzylasy, na starej kijowskiej drodze o 45 wiorst od Wasilkowa. Zatrzymaliśmy się w chacie kozackiej, na kwaterze porucznika Kuźmina i znużeni drogą poszliśmy spać.
W nocy przyleciał Gebel, postawił dokoła chaty żandarmów, zbudził nas i oświadczył, że aresztuje nas z polecenia wyższej władzy. Oddaliśmy mu szpady, radzi nawet, że wszystko skończy się bez daremnych ofiar, poczem zaprosiliśmy go na herbatę.
Zanim wypiliśmy herbatę, zaczęło świtać i do chaty weszło czterech oficerów z mojego batalionu. Byli to: Koźmin, Sołowiew, Suchinow i Szczepiło, wszyscy członkowie tajnego związku, przybyli tu umyślnie z Wasilkowa, aby mnie odbić. Gebel wyszedł na ich spotkanie do sieni i zaczął im wymyślać za samowolne opuszczenie pułku, gdzie byli komendantami rot. Wszczęła się zwada, głosy podnosiły się coraz bardziej, wreszcie ktoś krzyknął:
— Zabić podleca!
Wszyscy czterej rzucili się na Gebla, a wydarłszy karabiny szyldwachom, bić go poczęli kolbami i kłuć bagnetami, gdzie który trafił, w piersi, w brzuch, w ręce, w nogi, w plecy, w głowę. Ogromnego wzrostu, atletycznej budowy, Gebel tak był zalękniony, że się wcale nie bronił, a tylko pokrzykiwał żałośnie:
— Och! święta Maryo! Matko Boża!
Gustaw Iwanowicz Gebel, z urodzenia Polak, uważał się jednak za Rosyanina i nigdy po polsku nie mówił, a tu naraz przypomniały mu się słowa polskiego pacierza. Żołnierze z warty, przeważnie młodzi rekruci, nie kwapili się w obronie swego komendanta. Wogóle podwładni żołnierze nienawidzili Gebla, za pałki i rózgi, któremi ich sowicie raczył i nazywali go zwierzem. Oficerowie bili go wciąż, lecz nie mogli zabić. Sień była ciasna i ciemna; skutkiem tego razy padały na ślepo. Zresztą w uniesieniu plątali się i potykali, bili bez rozmysłu, jak w szaleństwie pijanem lub przez sen.
Twarde ma życie dyabelska sztuka — krzyczał ktoś nie swoim głosem.
Dobrawszy się do drzwi, Gebel chciał wyskoczyć, lecz tamci porwali go za włosy, zwalili na ziemię i sami na niego padli. Myśleli, że już z nim koniec, lecz on zebrawszy ostatki sił otrząsnął się i wynosząc dosłownie na własnych plecach, dwóch oficerów Kuźmina i Szczepiłę, wydostał się na dziedziniec.

*

My z bratem byliśmy już także na dziedzińcu, bo wybiliśmy okno i wyskoczyliśmy. Nie rozumiem co się ze mną stało, gdym obaczył okrwawionego, poranionego Gebla i straszne jakby senne twarze moich kolegów. Czasem we śnie widzisz zmorę a właściwie nie widzisz, a czujesz gniotący ciężar na piersiach. Tak było i ze mną. Czułem ciężar gniotący na piersiach a odejść nie mogłem. Brat Maciej uciekł a ja zostałem i porwawszy karabin zacząłem bić kolbą po głowie Gebla. Ten oparł się o ścianę i zakrył twarz rękami, biłem po rękach. Pamiętam tępy stuk kolby o kości rozstawionych palców, pamiętam na jednym z tych palców białym, opuchłym, złoty pierścień z chryzolitem i jak z pod niego bluznęła krew.
Pamiętam żałosne wołanie Gebla: »Święta Maryo, Matko Boża«.
Nie wiem co mi było pobudką. Być może żal mi było poranionego i chciałem go dobić, lecz razy były słabe, senne, czułem dobrze, że tak się nie zabija i że temu końca nie będzie.
— Przestańcie Sergiuszu Iwanowiczu! Co robicie? Przestańcie! — zawołał ktoś i odciągnął mnie przemocą.
Opamiętałem się; czułem, żem odmroził sobie palce od mrozu na kolbie karabinu. A tamci bili wciąż, przestawali i znów bili.
Kuźmin za każdym razem wbijał szpadę w ciało Gebla tak głęboko, że dobywał ją z wysiłkiem. Lecz mimo to zdawało się, że szpada przebija nawskróś ciało jego, nie przynosząc mu szkody, jakby to było ciało upiora; zdawało się, że to już nie Gebel, a ktoś drogi, nie ulegający śmierci.
— Twarde ma djabeł życie!
Wreszcie, gdy wszyscy go na chwilę odstąpili, on na w pół przytomny, szedł zataczając się ku wrotom i wyszedł na ulicę.
Taż obok stała karczma, a przed nią sanie chłopskie. Zwalił się na nie; konie same ruszyły i zawiozły go do gospodarza zarządcy wsią i tam zdjęto go z sani, przechowano i odesłano do Wasilkowa.
Gebel otrzymał trzynaście ran ciężkich nie licząc mnóstwo lekkich i mimo to wyżył i prawdopodobnie przeżyje nas wszystkich.

*

Tak to obdzieliliśmy się krwawą hostyą.

*

Skoro oficerowie oświadczyli żołnierzom, że jestem wolny, wielka była radość wśród nich, i gotowi byli pójść za mną wszędzie gdzie ich powiodę. W tymże dniu więc 29 grudnia, wyruszyłem z piątą rotą na Wasilków.

*

Dnia trzydziestego po południu, stanęliśmy pod miastem. Wystawiono przeciw nam kordon strzelców, lecz gdyśmy się już tak zbliżyli, że widać było twarze żołnierzy, ci krzyknęli radośnie: Ura! i złączyli się z nami. Weszliśmy na rynek bez przeszkody i obstawiliśmy naszemi wartami, odwach, sztab pułku, więzienie, urząd sztabowy i rogatki miejskie.

*

Wieczorem wydałem rozkaz, aby następnego dnia o 9 zrana całe wojsko zebrało się na rynku. Koledzy całą noc sposobili się do wymarszu, i co chwila przybiegali do mnie po rozkazy, lecz ja zamknąwszy się w swojej kwaterze nikogo nie wpuszczałem i przepisywałem z pomocą Bestuzewa mój katechizm.
Myśl owego katechizmu zaczerpnięta była z dzieła pana de Salvandy don Alonzo on l’Espagne, gdzie zamieszczony jest katechizm za pomocą którego mnisi hiszpańscy podburzali lud przeciw jarzmu Napoleona. Dzieciństwo moje przeszło w Hiszpanii, gdzie ojciec mój Iwan Matwiejewicz Murawiew Apostoł był posłem w Madrycie i ot zachciało mi się odnowić dzieciństwo w latach męskich, przenieść Hiszpanię do Rosyi.
Ce sont vos chateaux d’Espagne qui vous oni perdu mon ami — raczył użalić się nademną jenerał Benkendorf w czasie przesłuchania w śledczej komisyi.

*

Ukończywszy spisanie katechizmu, podyktowaliśmy go trzem pisarzom pułkowym i poleciliśmy im wygotować dwanaście egzemplarzy odpisu. Rankiem wezwałem do siebie porucznika Mazalewskiego i poleciłem przebrać się po cywilnemu i dobrawszy sobie trzech ludzi z niższych rang, również w płaszczach bez naszywek, przedrzeć się z nimi do Kijowa rozrzucać tam mój katechizm między ludem.
Mazalewski spełnił ściśle moje zlacenie. Sam głuchemi bocznemi drogami dotarł do Kijowa i polecił towarzyszom rozejść się po różnych dzielnicach, na Padół na Peczersk i rozrzucać odpisy mego katechizmu w gospodach, szynkowniach, w bramach domów, co też oni uczynili. Tak więc zapewne katechizm mój, niosący błogą wieść o Królestwie Bożem na ziemi, wala się teraz po szynkach i pod progami bram. O! don — kiszoterjo bezprzykładna.
Skoro roty zebrały się na rynku, postałem po kapelana wojskowego. Przybył więc ojciec Kejzer (szczególne nazwisko! rodem z niemieckich kolonistów) całkiem młody chłopak, lat 26 najwyżej, chudy, suchotnik, z jasnym jak len warkoczykiem, takim, jakim się widuje u wiejskich dziewczynek. Skoro mu zacząłem wyjaśniać cel naszego powstania, zbladł jak płótno, drzeć począł i aż spocił się ze strachu.
— Czy nie zgubicie nas wasza wielmożność, mam przecie żonę, dzieci.
Patrząc na tego spłoszonego zająca, rycerza Królestwa Bożego na ziemi, zrozumiałem raz jeszcze, jak daleko jest od zamierzenia do istotnego czynu.
Oto świadectwo samego ojca Daniły, zeznania jego złożone w komisyi śledczej, a przedstawione mi dla udowodnienia mej winy. Odpowiadając na podane mi na piśmie punkta, spisałem to jego zeznanie, aby przechować je dla potomności.
»Dnia 31 grudnia, przyszedł do mnie na kwaterę drugiej grenadyerskiej roty, o godzinie 11-ej przed obiadem, podoficer z bojowej amunicyi i przyniósł mi ustny rozkaz podpułkownika Murawiewa Apostoła, żebym szedł natychmiast do niego i krzyżem, dla odprawienia nabożeństwa, przy czytaniu katechizmu. Przejęty najstraszniejszym lękiem, nie wiedziałem gdzie mam biedź po obronę i nie śmiejąc opierać się, posłałem djaka Iwana Ochlestina, do pułkowej cerkwi, po książkę mszalną i skrócony katechizm i udałem się ze służbą cerkiewną na kwaterę Murawiewa, gdzie znajdowało się już dużo oficerów. Będąc niedawno przydzielony do pułku, nie znałem żadnego prawie z tych oficerów, a i poraz pierwszy w życiu, widziałem samego Murawiewa, który rozkazał mi nie odchodzić z kwatery, gdzie też przestałem dobre pół godziny przy progu przed nim i drugimi oficerami.
Jeden z owych oficerów przystąpił do mnie i spytał czy gotów jestem zrobić co należy? Odpowiedziałem, że przyniosłem księgę modlitewną i skrócony katechizm. Lecz wtedy oficer ten wziął z rąk djaka cerkiewny katechizm, otworzył go i powiedział, że oni mają inny katechizm, pisany. W tymże czasie Murawiew zmienił własny rozkaz i powiedział, że nie trzeba długiego nabożeństwa, tylko coś krótkiego.
»Widziałem wtedy, że to sprawa dziwna, a choć nie rozumiałem co oni z sobą po francusku mówili, zobaczyłem na stole kilka nabitych pistoletów i wszędzie warty z nabitymi karabinami, zląkłem się też bardziej jeszcze, umyśliłem sobie wymknąć się, ale nie śmiałem. A gdy Murawiew włożył na głowę wojskową czapkę, przepasał się szarfą i udać się miał z oficerami na rynek, gdzie były ustawione wojskowe roty, kazał i mnie iść z sobą... Podjechał potem przed front wojska, zakomenderował, a oficerowie i kilku z niższych rangą otoczyli mnie w koło z nabitymi pistoletami, niektórzy zaś mieli kindżały.
Wtedy ja na rozkaz Murawiewa wdziałem na siebie rasę i odśpiewałem z asystą pieśń: »Królu niebieski«, Ojcze nasz, hymn o Narodzeniu Chrystusa i Zdrowaś Maryo, a potem już nic podług przepisów kościelnych nie robiłem. A potem jeden oficer podał mi papier, którego ja pierwej nigdy nie widziałem i nigdy nie słyszałem o tem, co tam było napisane. Oficer, stojący za mną, zaczął to czytać z pamięci, a ja za nim powtarzałem zmuszony do tego i z niezwykłym strachem. Wypowiadałem przytem słowa, których już zupełnie nie pamiętam«.
Biedny ojciec Daniło, rosyjskiej wolności mimowolny męczennik.
Ranek ów był słoneczny. W nocy spadł był pierwszy śnieg. Zima, jak to często bywa na Ukrainie, zelżała i jakby wiosną poprzez zimę powiało. W cieniu był mróz, a w słońcu odwilż. Wróble ćwierkały, gołębie gruchały, grzejąc się w słońcu na złocistych kopułach cerkwi. W sadach wiśnie i jabłonie, oproszone śniegiem, wyglądały jakby kwieciem pokryte, a przy śniegu ciemnemi zdawały się białe ściany kozackich chat, a całkiem już brudnemi małe żydowskie domki. Patrząc na głęboki szafir nieba, przypomniałem słowa kolendy, którą śpiewają na Boże Narodzenie dziewczęta ukraińskie: »Bywaj-że zdrów, a nie sam a z miłym Bogiem. Miły Bóg w miłem Niebie«.
Wojsko ustawiło się na rynku gęstemi kolumnami, ja stałem przed frontem konno, mając za sobą sztandary. Ojciec Daniło w pół żywy, czytał katechizm tak cicho, że słów prawie słychać nie było. Bestuzew więc przystąpił do niego, wziął mu z rąk papier i sam czytać zaczął głośno i z przejęciem.
— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego. »Dlaczego Bóg stworzył człowieka«?
— Dlatego, aby wierzył w Niego i był wolny i szczęśliwy.
— Dlaczego lud rosyjski i żołnierze nie są szczęśliwi?
— Dlatego, te samowładni carowie odebrali im swobodę.
— Co nakazują święte prawa, ludowi rosyjskiemu i ludziom wojskowym?
— Wzbudzić w sobie skruchę za długie służalstwo, uzbroić się i wystąpić przeciw tyranii i niecnocie, a potem ustanowić rząd, zgodny z prawami Bożemi.
Zdawało się, że nietylko słuchacze, wojsko wsłuchane z pożądliwą uwagą, zastraszeni mieszkańcy Wasilkowa, horodniczy Prytulenko, sędzia Dragańczuk, poczmistrz Beznosikow, kancelista z obwiązaną twarzą, siwowąsy stary kozak i stepowy pan, ziemianin z okolicy, prosta baba przekupka i dwaj żydki z rudymi pejsami, lecz i brudne, żółte ściany powiatowego urzędu, pułkowego odwachu i magazynu prowiantowego patrzyły na nas ze zdumieniem i zdały się mówić.
— To nie to! Nie to!
A gruchające w słońcu gołębie i wiśnie osypane śniegiem i błękitne, głębokie niebo odpowiadały zda się.
— Właśnie to! Właśnie to!
— Chrystus rzekł: nie będziecie niewolnikami człowieka, bo odkupiłem was krwią moją — czytał dalej Bestuzew coraz głośniej i górniej. Świat nie usłuchał wezwania Bożego i dlatego popadł w nieszczęście, lecz cierpienia nasze wzruszyły Najwyższego i dlatego posyła nam dziś wolność i zbawienie. Ruskie rycerstwo zaprowadzi wolność i wiarę w Rosyi i będzie jeden Pan na niebie i ziemi Jezus Chrystus.
Skoro Bestużew skończył, nastała cisza, wielka cisza, a w ciszy tej rozległ się mój głos. Co mówiłem, nie pomnę, a tylko pamiętam, że była taka chwila, gdy zdało mi się, że oni naraz wszystko pojęli. Choć umrę, nic nie zdziaławszy, czułem, że za taką chwilę umrzeć warto. Zdjąłem czapkę, przeżegnałem się i podniósłszy szpadę, zawołałem:
— Dzieci! Za wiarę i wolność, za Króla Chrystusa. Ura!
— Dra! — odpowiedzieli zrasu cicho, nieśmiało, a potem krzyknęli głośno z zapamiętaniem.
— Ura! Konstanty!
— Głupio jakoś było krzyczeć »Ura! Jezus Chrystus«, więc ktoś mądry podsunął im »Ura Konstanty«. Podchwycili to, ucieszyli się i zrozumieli, że to właśnie to.
I ja również tak to pojąłem, jak gdybym zasnął ponownie tym samym strasznym snem co onegdaj, gdym ujrzał Gebla poranionego, okrwawionego, przypartego do ściany, gdym go bił mimo że zasłaniał się rękami, gdym okładał go kolbą karabinu i chciałem zabić, a nie mogłem. Twarde ma djabeł życie.
Djabeł śmiał się w tej chwili se mnie tryumfalnym śmiechem.
— Ura! Ura! Konstanty!

*
Dalej nie mogę rozpamiętywać. Wstyd mi i straszno, i poco? Skoro i tak śmierć blisko.

Niech więc drudzy opowiedzą, czem skończyła się moja wyprawa za królowanie Chrystusa? czy za cara Konstantego? Jak cztery doby krążyliśmy jak zaklęci w jednem miejscu, między Wasilkowem a Biało-Cerkwią, około Trzylasów tej samej wsi, gdzieśmy bili Gebla. Czekaliśmy wciąż odsieczy, lecz nikt z nią nie pospieszył; wszyscy zawiedli nas, złudzili, sprzedali. Z początku tylu się do nas zbiegało ochotników, żeśmy nie wiedzieli co z nimi począć, a potem oficerowie jeden po drugim wymykać się zaczęli do Kijowa, by poddać się władzom. Umykali kto w czem mógł, niektórzy w szlafrokach. I duch w wojsku upadł. Skoro żołnierze prosili mnie o pozwolenie, by trochę pograbić, a ja odmówiłem, wszczęły się szemrania.
— Nie za cara Konstantego idzie Murawiew — sarkali żołnierze — a za jakąś tam wolność. Jeden Bóg na niebie, jeden car na ziemi! Murawiew oszukuje nas.
W Wasilkowie już zdarzały się po szynkach burdy. A w czasie pochodu przy każdej karczmie przydrożnej stawiałem szyldwachów, lecz ci pierwsi opijali się. Nie zapomnę nigdy pijanego żołnierzyny, którego widziałem u wrót szynkowni, jak zwaliwszy się na ziemię, wrzeszczał, klnąc w ojca i matkę.
— Nikogo się teraz nie boję. Hulaj dusza! Teraz wolność!

*

Naraz obiegła wszystkie szynki pogłoska o zamierzonej rzezi. »Trzeba tylko — mówiono — noże wyostrzyć, a potem rżnąć«. »Wyszedł od cara ukaz, żeby wyrżnąć wszystkich żydów i panów, żeby ich już raz na świecie nie było«. W szynku Mordka Szmulisa, kozak pewien z Czuhajewa opowiadał:
— Jakby się już raz rzesanie zaczęło, to jabym nie potrzebował ani piki, ani noża, a tylko bym szczypę ostrugał i osmolił, a potem nadziałbym na nią głowy siedemdziesięciu panków i siedemdziesięciu żydków; a inny znów żołnierz z Biało-Cerkwi, objaśniał.
— Jak zaśpiewają Chrystus zmartwychwstał! na świętej Jutrzni wtedy zaczną ludzie rżnąć.
Tak to zjednoczył lud Chrystusa z wolnością.

*

Niech drudzy opowiedzą, jak sześć rot mego oddziału, chluba i duma pułku, przeobraziło się w ciągu paru dni w szajkę rozbójniczą, w pijany motłoch Pugaczewski. Nie zdążyłem opamiętać się gdy się to już stało. Jak mleko zsiada się w czasie burzy, tak dokoła mnie wszczął się rozkład.
Wtedy to zrozumiałem rzecz straszną, że dla ludu rosyjskiego, wolność, to morderstwo, rozbójnictwo, bratobójstwo, zbrodniczość nieposkromiona, że z Bogiem — niewola, a wolność — z dyabłem. I kto wie! gdybym się był zgodził zostać atamanem takiej zbrodniczej szajki, nowym Pugaczewem to być może oni by mnie nie wydali i zleciałyby się do mnie zewsząd na pomoc, wszystkie dyabły, i poszliby ze mną na Kijów, na Moskwę, na Petersburg i kto wie wstrząsnęlibyśmy może cesarstwem rosyjskiem.

*

30 stycznia, o drugiej godzinie po południu, na wzgórzach Ustinowskich, koło wsi Połohy, spotkały nas cztery szwadrony huzarów Maryampolskich z dwoma armatami, pod dowództwem jenerał-majora Gejsmara.
Władze stchórzyły tak, że na moją niespełna tysiączną garstkę rzucono wszystkie prawie pułki 3 korpusu kijowskiego, oddział zaś Gejsmara był tylko przednią strażą owej siły zbrojnej. Myśmy wiedzieli, że w tym oddziele wszyscy komendanci są członkami tajnego związku, lecz nie wiedzieliśmy, że właśnie wczoraj aresztowano ich w Kijowie i zastąpiono innymi oficerami. Ucieszyliśmy się więc, mniemając, że to nasi spieszą nam z pomocą, szaleliśmy z radości wierząc w cud. I nie my tylko, żołnierze także do ostatniego.

*

Dzień był tak samo promienno jasny, jak 31 grudnia, niebo tak samo błękitne, do głębi »miłe niebo z miłym Bogiem«. I znów tak samo jak na Wasilkowskim rynku, była taka chwila, gdy mi się zdało, że wszyscy zrozumieli i że wojsko moje to już nie szajka rozbójnicza, a rycerstwo Boże.
Żołnierze szli prosto na działa z męstwem beztrwożnem. Zagrzmiała kanonada, granaty przeleciały nad głowami naszemi, a myśmy szli. Kartacze zawyły, a ogień był morderczy, padali ranni, a myśmy szli i wciąż jeszcze wierzyliśmy w cud. Nagle uczułem, jakby mnie ktoś pałką po głowie uderzył. Spadłem z konia i wgniotłem się twarzą w śnieg. Gdym się ocknął, obaczyłem nad sobą Bestuzewa, który mnie dźwignął i obcierał mi twarz chustką. Twarz miałem zalaną krwią, kartacz ugodził mnie w głowę. Chustka przemokła na wskroś, a krew płynęła bez przerwy. Gefreiter Łazykin, ulubieniec mój, przystąpił do mnie. Nie poznałem go prawie, tak straszliwie miał skrzywioną twarz i tak dziwnie po babsku chlipał.
— Za coś ty nas zgubił? Ty zwierz! Sukinsyn przeklęty! — Rzucił się na mnie z bagnetem, ktoś zasłonił mnie, żołnierze obstąpili nas i wydali huzarom.
Później dowiedziałem się, że rzucili wszyscy karabiny i poddali się, że nie oddali ani jednego strzału od chwili, gdy zrozumieli, że cudu nie będzie.

*

Wieczorem przywieźli nas pod konwojem do Trzylasów, zawsze to przeklęte miejsce. Wsadzili nas do pustej karczmy. Brat Maciej dostał skądziś łóżko i ułożył umie. Omdlewałem często z powodu utraty krwi z nieopatrzonej rany. Trudno mi było leżeć; brat podniósł mnie nawpół i oparł głowę moją na swojem ramieniu. Naprzeciw nas leżał w kącie na słomie Kuźmin, także ranny.
Miał lewe ramię całkiem zdruzgotane od granatu. Ból musiał to być nie do zniesienia, lecz on krył go w sobie i nie jęknął ani razu, tak, że nikt prawie nie wiedział, iż jest ranny. Ściemniło się, podano światło, Kuźmin prosił mego brata, by się do niego zbliżył. Brat mój wskazał, milcząc, na moją głowę. Wtedy Kuźmin przyczołgał się z wysiłkiem do nas, uścisnął rękę mego brata w sposób, jakim poznawali się wtajemniczeni w bractwie zjednoczonych słowian, poczem wrócił na miejsce w swój kąt. Nikomu nie chciało się mówić; wszyscy milczeli. Nagle rozległ się strzał. Straciłem przytomność, a gdy się ocknąłem, po przez dym z prochu wypełniający izbę, dostrzegłem Kuźmina na słomie z okrwawioną głową. Strzelił sobie w skroń z pistoletu, który miał ukryty w rękawie płaszcza i zabił się na miejscu. »Śmierć albo swoboda« przysięgał i przysięgi dotrzymał.

*

Na Ustinowskich wzgórzach zginął młodszy mój brat, Hipolit Iwanowicz, Apostoł Murawiew, dziewiętnastoletni młodzieniec. Dna 31 grudnia przed samem wyruszeniem naszem w pochód, przyleciał do Wasilkowa pocztową trójką, prosto na rynek. Dopiero co właśnie zdał był świetnie egzamin oficerski w szkole konnych szefów kolumny, dostał stopień i nominacyę do sztabu 2-ej armii. Wyjechał z Petersburga 13 grudnia z wieściami dla nas od tajnego związku północnego i prośbą o pomoc.
Chciałem go ratować i błagałem na wszystko, by jechał dalej, lecz on nie chciał i został z nami. Mocniej od wszystkich wierzył w cud. Zaraz na rynku zamienił pistolety z Koźminem i przysięgli obaj »Swoboda lub śmierć«. Dotrzymał przysięgi. Na Ustinowskich wzgórzach widząc, żem padł, rażony kartaczem, myślał, żem zabity i odebrał sobie życie wystrzałem z pistoletu w usta.
Rankiem 4-go stycznia, zajechały sanie, które miały wieźć mnie i brata Macieja do Białej cerkwi. Prosiliśmy konwojowych, by pozwolili nam wpierw pożegnać się z Hipolitem. Długo wzdragali się, wreszcie zaprowadzili nas do niezamieszkałej chaty. Tu w pustej, zimnej i ciemnej izbie leżały na gołej podłodze nagie ciała zabitych; widocznie husarzy nie wstydzili się ograbić ich i rozebrali ich do naga. Wśród nich ciało Hipolita. Nagość jego była przepiękna, jak młodego boga. Twarz nie naruszona wystrzałem, tylko pod okiem na policzku, mała, ciemna plamka. Wyraz twarzy spokojny i hardy. Brat pomógł mi uklęknąć, pocałowałem zmarłego w usta i rzekłem: Do widzenia.
Dziwne! Sumienie dręczy mnie o wszystkich, których zgubiłem, a o niego nie. Najczystsza ofiara, najczystszej miłości. Powiedziałem mu wtedy do widzenia, a teraz wiem, że to już rychło. Ty pierwszy spotkasz mnie tam Hipolicie! Ty mój aniele biało-skrzydły.

*

Jutro, dwunastego lipca, ogłoszą wyrok.

*

Wyrok ogłoszony. Pestel, Rylejew, Kachowski, Bestuzew i ja, skazani na ćwiertowanie, lecz zgodnie z wysokiem miłosierdziem monarszem złagodzono wyrok, skazując nas na szubienicę. Raczono miłościwie zmienić ćwiertowanie na powieszenie, a ja jednak myślę, że nas rozstrzelają, nigdy jeszcze w Rosyi nie wieszano oficerów.

*

Takiż wyrok wydano na zabitych. »Kuźmin, Szczepiło, Hipolit, Murawiew Apostoł ćwiertowani; lecz wobec tego, że niepodobna ćwiertować i wieszać zmarłych, postawią na mogiłach ich w miejsce krzyżów szubienice i przybiją tablice z imionami ich, na wieczne pohańbienie«.

*

Zwalą podobno zwłoki ich do wspólnego nie święconego dołu, w mogiłę bez krzyża, zapewne tam w okolicach Biało-cerkwi. Biała cerkiew, wróżebna nazwa. Będzie też nad nimi biała cerkiew.

*
Pamiętam pożegnanie moje z cesarzem Mikołajem Pawłowiczem. Obiecywał wszystkich ułaskawić, ściskał mnie i całował z płaczem. »Ja może nie, mniej od was godzien litości; je ne suis qu un pauvre diable. Biedny dyabeł w samej rzeczy najbiedniejszy z dyabłów; niech mu Bóg przebaczy, bo sam nie wie co czyni.
*

Jutro stracą nas. Teraz mi już wszystko jedno, czy powieszą, czy rozstrzelają; byle prędzej. Brat Maciej zazdrości mi, mówi, że śmierć byłaby dla niego błogosławieństwem; marzy o samobójstwie, chce się głodem zamorzyć. Pisuję do niego i zaklinam na pamięć nieboszczki matki, by nie próbował targnąć się na swoje życie. Dusza odlatująca z ciała przed czasem przeznaczonym, dostanie się w ponure miejsce pobytu i rozłączona będzie na wieki z tymi, których kochała. Piszę mu tak a myślę sam, że jak z nogą złamaną chodzić się nie da, tak i z duszą złamaną żyć niepodobna.

*

Brat Maciej nie chce żyć, a Bestuzew umierać nie chce. 23 lata, dziecko prawie. Nie oczekiwał wyroku śmierci, do ostatniej chwili miał nadzieję. Męczy się, lęka. A i teraz słyszę jak miota się w swej celi, tłucze się jak ptak o ściany klatki. Nie mogę znieść tej jego męki.

*

Brat Maciej i Bestuzew, dwa skrajne przeciwieństwa. Jeden zbyt cienki, drugi zbyt lekki, jak dwie szalki u wagi, a ja w środku nich jak strzałka wiecznie drżąca.

*
Widziałem we śnie mamę i Hipolita. Taka radość! jakiej nigdy na jawie nie bywa. Mówili oboje, że ja jeszcze głupiutki jestem i nie wiem o czemś najważniejszem.
*

Siedzę w Kronwerskim forcie pod numerem 12, a tuż obok do numeru 11-go przeprowadzono niedawno Waleryana Golicyna z Aleksandrowskiego fortu. Skoro się kazamaty tak zaludniły, że miejsca zabrakło, przegradzono je drewnianemi ścianami, na mniejsze klatki. Surowe drzewo sosnowe zeschło się i powstały między deskami szczeliny. Przez jedną z takich szpar porozumiewamy się z Golicynem. Lubię go. Ten wszystko rozumie, także przyjaciel Czadajewa. Szkoda, że nie mogę wszystkiego spisać. Rozmawialiśmy o Ojcu i Synu, o Matce przeczystej ziemi — i tak samo jak we śnie czułem, że nie wiem czegoś co najważniejsze.

*

Oddam Golicynowi te zapiski niech je sam przeczyta i odda następnie Ojcu Piotrowi Mysłowskiemu, który obiecał je przechować. Ostatnimi dniami pisałem swobodnie nie ukrywając się. Nikt mnie nie szpieguje. Atramentu i papieru mam dostatek. Ugaszczają nas przed śmiercią — dogadzają. Pieszczą ofiary. Lecz czas kończyć. Dzisiejszej nocy stracenie. Pieczętuję flaszkę i rzucam ją w ocean przyszłości.
Słońce zachodzi; moje ostatnie słońce takie krwawe dzisiaj, jak codzień w tych czasach. Od upalnego skwaru i posuchy, palą się lasy i błotne torfowiska w okolicach miasta. W powietrzu dymne opary. Słońce wschodzi i zachodzi jak zmętniała szkarłatna kula, a we dnie czerwieni się po przez zasłonę dymu jak rozgorzała głownia. Ich to krwawe słońce, to może pochodnia krwawa mściwych Eumenid dla nas, dla Rosyi; żagiew wschodząca, która już nie zajdzie.

*

Miałem sen. We śnie tym na czele powstańczych rot rozbójniczej szajki, przebiegłem całą Rosyę jako zwycięzca. Wszędzie wolność bez Boga, zbrodnia i bratobójstwo nieukrócone. A nad Rosyą całą obróconą w czarne pogorzelisko, widniało słońce krwawe, krwawa czasza dyabelska. I Rosya cała, zbójecka szajka pianego motłoch szła za mną krzycząc:
— Hurra! Murawiew. Pugaczew! hurra! Jezus Chrystus!

*

Mnie ten sen już nie straszny; lecz czy nie strasznym będzie dla wnuków i prawnuków!

*

Nie! Czadajew nie miał racyi. Rosya to nie biała karta: Zapisano już na niej słowa »Królestwo zwierza«. Straszny jest »Car zwierz« lecz czy nie straszniejszy odeń »Naród zwierz«. Rosya nie zbawi się dopóki z łona jej nie wyrwie się głos bólu i skruchy, którego echo wypełni cały świat.

*

Słyszę już ciężkie stąpania. Zwierz idzie!

*

Rosya ginie! Rosya ginie! Boże zbaw Rosyę!


ROZDZIAŁ VII.

»Ile razy wchodzę do celi Sergiusza Iwanowicza ogarnia mnie to samo uczucie kornej czci, co gdy wstępuję na stopnie ołtarza dla służby Bożej«.
Słowa te przyszły na pamięć Golicynowi, skoro przeczytał zapiski Murawiewa: »Mój testament Rosyi«.
Okno celi było otwarte. Z powodu upałów lipcowych, nieznośnie skwarnych, władze więzienne pozwoliły na otwieranie okien, z obawy, by się więźniowie nie podusili. W ciszy nocnej dochodził od Kronwerskiego nasypu głuchy stuk topora i łoskot młotów. Golicyn nie słyszał tego, dopóki czytał, lecz ukończywszy, zauważył: »Stuk! Stuk! Stuk!«i znów cicho: »Stuk! Stuk! Stuk!«.
— Co oni robią? — myślał.
Zrana jeszcze zauważył na wale robotników ciesielskich, którzy coś majstrowali, dźwigali, to opuszczali dwa czarne słupy. Jenerał adjutant w kapeluszu z białym pióropuszem, nadjechał konno i patrzał przez lornetkę na roboty cieślów, a potem wszyscy znikli.
I oto znowu: Stuk! Stuk!
Stanął przy oknie i wyjrzał. Lipcowa noc była jasna, lecz w powietrzu, jak wogóle w tych dniach opary, dym i mgła. W tej mgle na wale snuły się cienie, które dźwigały, to opuszczały dwa czarne drągi. »Co oni robią?« — myślał Golicyn. A z sąsiedniej celi dochodził go szept. To Murawiew po przez szczeliny ściany szeptał do Bestuzewa, przygotowując go na śmierć.
Golicyn padł na swój tapczan i zakrył się z głową prześcieradłem. Przypomniał sobie, co mu mówił Mysłowski o pięciu osądzonych na śmierć.
— Nie zlęknijcie się tego, co wam powiem — mówił Ojciec Piotr. — Wyprowadzą ich pod szubienicę, ale w ostatniej chwili przyleci goniec cesarski i przywiezie im ułaskawienie.
— Przecież konfirmacja wyroku już podpisana — przeczył Golicyn.
— Podpisana? Konfirmacya dekoracya — upewniał ojciec Piotr z tajemniczem mruganiem.
Były też inne pogłoski o ułaskawieniu, które Golicyn rozpamiętywał żarliwie.
Cały zarząd więzienia był przekonany, że wyroki nie zostaną wykonane, że egzekucyi nie będzie.
Ułaskawią — twierdził placmajor Poduszkin. — Kara śmierci zniesiona ustawowo w Rosyi, jakże cesarz może naruszyć prawo.
— Ułaskawią — twierdzili szyldwachy — sam cesarz winien temu, co było czternastego. Za cóż ich karać?
A cesarzowa Marya Fedorówna otrzymała jakoby od cesarza list, w którym upewniał ją, że nie będzie krwi przelanej z powodu wyroku.
A młoda cesarzowa Aleksandra Fedorówna miała błagać na klęczkach o zmiłowanie.
Cesarz wyrazić się miał: »zadziwię świat i Europę«. Słowa te wyrzec miał do księcia Wellingtona.
Na wyrok sądu najwyższego odpowiedział, że nie zezwoli nietylko na ćwiertowanie, jako na śmierć męczeńską, ale i na rozstrzelanie, które stosowane być powinno tylko do wojennych przestępców, ani na odcięcie głowy, na żadną wogóle karę, połączoną z przelewem krwi. Sędziowie więc skazali na powieszenie; stryczek obchodzi się bez przelanej krwi, lecz mimo to ułaskawienie będzie.
Próżno Golicyn okrywał głowę prześcieradłem, aby łoskotu nie słyszeć. Stuk! Stuk! Stuk. Wciąż to samo, cisza i znów powraca.
— I któż to karze? Car, czy Rosya? Zwierz, czy królestwo zwierza?
Zerwał się z nagłym lękiem. Tam na wale dźwigają się, to opadają dwa czarne słupy, a na nich zawisł przyszły los Rosyi, jak na straszliwej szali.
»Jeruzalem! Jeruzalem! Mordująca proroki twe, kamienująca wysłańców Bożych. O! gdybyś choć w twój dzień poznała, co służy pokojowi twojemu. Lecz owo zakryte jest przed oczyma twojemi. I oto przyjdą na ciebie dni, gdy wrogi twoje okrążą cię, otoczą, osaczą ze wszech stron i wybiją dzieci twoje na łonie twojem, rozburzą cię i nie zostawią ani kamienia na kamieniu, za to, żeś w czasy swoje nie poznała nawiedzenia swego«.
Golicyn osunął się na klęczki i zjednoczył głos swój z szeptem przedśmiertnym, dochodzącym z za ściany.
— Rosya ginie! Rosya ginie! Boże, zbaw Roayę!

*

Rylejew po wyjściu ojca Piotra, który wyspowiadał go i podał mu Komunię, wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na godzinę. Była dziewiętnasta minuta po pierwszej; wiedział, że o trzeciej przyjdą po niego. Zostało mu więc jeszcze dwie godziny i czterdzieści jeden minut. Położył zegarek na stole i śledził posuwanie się wskazówki; dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia jeden minut.
— No cóż, czy straszno! Nie, nie straszno, tylko jakoś dziwnie. Coś podobnego do wrażenia, o jakiem czytał w książce astronomicznej, że gdyby człowiek dostał się na małą planetę, to mógłby podnosić z łatwością największe ciężary, odrzucać walące się na siebie skały, jak lekkie piłeczki. Albo jeszcze podobne do stanu magnetycznego. Czytał o tem, gdy zajmował się mesmeryzmem. W ciało zamagnetyzowanej wbijają igły, a ona tego nie czuje. Tak było z nim. Wbijał sobie w duszę ostre igły, próbował jedną po drugiej, czy nie ukole.
Strach nie kłół, a gniew? Przypomniał swój gniew na cesarza. Oszukał, spodlił, znieprawił, wymęczył, przyjaźń kłamał, a teraz zabija. Lecz i gniewu już nie czuł. Rozumiał, że gniewać się na cesarza, to samo, co bić pięścią w ścianę, o którą się człowiek potknął. A wstyd? Niedawno jeszcze palił go wstyd, jak rozpalone żelazo, gdy wspomniał, jak go Kachowski spoliczkował przy konfrontacyi naocznej, jak go nazwał podłym. Lecz teraz i wstyd już nie palił. Żelazo rozpalone wystygło, jak wodą zalane. Niech się Kachowski nie dowie, niech nikt nigdy nie wie, że on podłym nie był. Wystarczy mu, że sam o tem wie.
Jeszcze jedna, ostatnia, najostrzejsza igła została mu. Żal za swojemi. Wspomniał Natalię, zaczął przeglądać jej listy; czytał je:
»Ach drogi mój — pisała — sama nie wiem, co ze mną! Czekam rozstrzygającej chwili między strachem a nadzieją. Możesz sobie wyobrazić moje położenie; sama jedna na świecie z niewinną sierotą. Ciebie jednego miałyśmy, w tobie nasze szczęście. Modlę się do Wszechmocnego, by uradował mnie wiadomością, żeś ty niewinien. Ja znam twoją duszę, wiem, że nigdy nie chciałeś zła, zawsze pragnąłeś dobra. Zaklinam ciebie, nie trać nadziei w miłosierdzie Boże i we współczucie anielskiego monarchy. Żegnaj nieszczęsny mój męczenniku, niech Boskie miłosierdzie będzie z tobą. Kaftan i dwie nocne szlafmice przyszlę z bielizną. Nastienka zdrowa, myśli, że jesteś w Moskwie. Ja jej ciągle opowiadam, że pojedziemy do ciebie. Cieszy się, gotuje do drogi i wciąż pyta, czy prędko mamo?
Tu był dopisek ręką Nastienki dużem dziecinnem pismem:
»Drogi tatusiu! Całuję rączki. Przyjeżdżaj prędzej, bo mi tęskno. Pojedziemy do babuni«.
Tu uczuł pod powiekami coś wilgotnego, czyżby łzy?
Przeszła igła prsez znieczulone ciało i trafiła w żywe. Boli? Nie bardzo, ot i przeszła. Pomyślał tylko, że dobrze iż nie prosił o pożegnania ostatnie z żoną. Przestraszyłby ją śmiertelnie. Żywi boją się umarłych, im bliżsi, tembardziej... Przypomniał sobie jednak, że trzeba coś do niej napisać, a sam nie wiedział co. Przymusił się i zaczął:
»Jestem w stanie tak radosnego spokoju, że wyrazić tego nie potrafię. O droga przyjaciółko, jak dobrze jest być chrześcijaninem«.
Uśmiechnął się. Onegdaj ojciec Piotr doniósł mu, że archireje będący członkami najwyższego trybunału odmówili podpisów swoich na wyroku śmierci.
»Bez względu na to, jaki będzie wyrok, nie uchylamy się od niego, a tylko z duchownego naszego charakteru wynika, że do podpisania wyroku, przystąpić nie możemy«.
Wszak on tak samo; robi to wszystko, co z charakteru jego wynikać winno.
Niedawno przeglądając listy Natalii, znalazł własne notatki, które jej chciał przesłać, dotyczące przeważnie spraw gospodarskich i interesów.
»Trzeba wnieść w lombardzie 700 rubli. Krawcowi żydowi Jachimkowi oddaj dług, jeśli się dowiesz, że Kachowski nie może zapłacić. Akcye moje leżą w biurku, w górnej szufladzie z lewej strony. Na wsi cały owies i siano sprzedaj. Należałoby odprawić starostę Konona, choć szkoda, bo staruszek uczciwy, jakiego dziś nie znajdzie«.
Jak człowiek patrzący na swój dawny portret, tak on zdziwił się czytając:
— Czy to ja?
Zrobiło mu się ckliwo!

Nadno mi! tak mi istność zbrzydła!
Jak na obczyźnie dni się wloką.
Któż mi gołębie przypnie skrzydła?
Bym lecić mógł, choć w noc głęboką,
Świat ten mogilnym tchnie wyziewem.
Więc dusza z ciała rwie się rada...

Wyziewem śmierci tchnęło życie. Widocznie nietylko umarli cuchną żywym, lecz i żywi umarłym.
Spojrzał na obraz. Czy by się nie pomodlić? Lecz nie; z tem już skończone. Modlitwa dziś westchnienie. Modleniem się będzie, gdy zatchnie się z pętlą na szyi.
Znów o czemś pomyślał, lecz tak dziwnie, jak by całkiem bez myśli. Myśli swych nie widział, jak przy szybkim oblocie koła nie widzi się szprychów. Powtarzał tylko w duchu z wzrastającem zdumiemiem:
— Więc to to? Więc to tak jest!?
Znużony przyłożył się.
— Byleby nie zasnąć myślał. Powiadają, że skazani na śmierć, śpią zwykle twardo.
Z tą myślą zasnął.
Zbudził go łoskot kroków i stukanie drzwiami w korytarzu. Zerwał się, spojrzał na zegarek; już czwarta. Zaskrzypiały zamki i rygle. Lęk zmroził go całkiem tak jakby go zanurzono z głową w zimnej wodzie. Lecz skoro spojrzał na twarze wchodzących, plac-majora Poduszkina i stróża Trofimowa, lęk błyskawicznie zniknął, jakby go zdjął z siebie i im przekazał. Teraz im straszno, a nie jemu.
— Czy już czas Jegorze Michajłowiczu — spytał Poduszkina.
— Nie, jeszcze dość czasu. Nie przyszedłbym jeszcze, ale tam wciąż naglą, choć i tak nie gotowe.
Rylejew zrozumiał, że szubienice jeszcze nie gotowe. Poduszkin nie patrzył mu w oczy i Trofimow także jakby się wstydzili. Rylejew uczuł wtedy, że i on się wstydzi. Była to wstydliwość śmierci, podobna uczuciu jakiego doświadcza człowiek, którego obnażają zdejmując mu odzienie. Wstyd duszy obnażanej.
Trofimow przyniósł kajdany i aresztancką odzież. Rylejew był dotąd we fraku, tym samym, w którym go aresztowano, i miał na sobie czystą koszulę z ostatniej przesyłki Natalii, podług ruskiego obyczaju, który każe kłaść na umierających czystą bieliznę. Przebrawszy się usiadł za stołem i podczas gdy Trofimow wkładał mu kajdany, pisał list do Natalii. Znowu szło jak z urzędu, lecz nie zważał już na to i nie zmuszał się, ona i tak zrozumie. Jedno tylko wypadło szczerze.
Miła przyjaciółko dałaś mi szczęście niezmienne przez osiem lat. Uczuć moich wyrazić nie potrafię — dziej się wola Boża.
Wszedł O. Piotr. Mówić coś zaczął o skrusze, o przebaczeniu, poddaniu się woli Bożej, lecz skoro zauważył, że go Rylejew nie słucha, zmienił ton i rzekł po prostu.
— No cóż Konradzie Fedorowiczu, może mi coś jeszcze polecicie.
— Nic! już nic, zdaje się wszystko powiedziałem ojcze Piotrze — odpowiedział Rylejew równie prosto.
Uśmiechnął się i chciał pożartować.
— No, jakże ojcze, więc konfirmacya wyroku, dekoracya?
— »Konfirmacya, dekoracya« — mawiał poprzednio ojciec Piotr, chcąc wzbudzić w więźniach wiarę, że zatwierdzenie wyroku przez cesarza jest tylko komedyą.
Lecz spojrzawszy na Mysłowskiego, Rylejew zrozumiał, że tamtemu jest wstyd i straszno, wziął jego rękę i przyłożył sobie do serca.
— Słyszycie, jak bije?
— Słyszę.
— Równo?
— Równo.
Wyjął z kieszeni chustkę i podał Mysłowskiemu.
— Oddajcie to cesarzowi, nie zapomnijcie.
— Nie zapomnę, a co powiedzieć?
— Nic, on już będzie wiedział.
Była to ta sama chustka, którą Mikołaj ocierał łzy Rylejewa, gdy ten płakał u stóp jego porażony, wstrząśnięty carskiem miłosierdziem.
Poduszkin wyszedł, a gdy wrócił, Rylejew z twarzy jego odgadł, że już czas.
Wstał; przeżegnał się przed ołtarzem; przeżegnał Poduszkina Trofimowa i aamego nawet ojca Piotra i uśmiechnął się do niego, jakby mówiąc:
— Tak, teraz już nie ty mnie, a ja ciebie.
Żegnał potem na cztery strony jakby przyjaciół i wrogów niewidzialnych i zdawało się, że robił to nie sam z siebie, a że mu to ktoś nakazał, komu był posłuszny. Poruszenia jego były tak pewne i naturalne, że się nikt nie zdziwił i każdy przyjął to, jak należy.
— No i cóż Jegorze Michajłowiczu, jam już gotów — rzekł i sam wyszedł z celi.


ROZDZIAŁ VIII.

Kachowski wiernym pozostał do końca swojej zasadzie. »Samotny żyłem i samotny umrę«. Spotykając współwięźniów na korytarzu, nie przemówił do nich nigdy słowa, nie podawał ręki, trwał w mniemaniu, że wszyscy są podli, zakrzepł niejako i skamieniał. Dnie i noce spędzał na czytaniu. Książek dostarczała mu Adelaida Jegorowna, córka plac-majora Poduszkina, którego mieszkanie położone było wprost naprzeciw okna celi Kachowskiego. Stara panna zakochała się w Kachowskim; siedziała wciąż przy oknie, grała na gitarze i śpiewała:

Jak samotny w pustej celi
Biedny więzień za swą kratą.
Och! gdybyście serce mieli,
Żalby zdjął was patrząc na to.

Kachowski miał serce miękie, a wzrok krótki, twarzy jej nie widział, a tylko suknie wszystkich kolorów tęczy, różowe, niebieskie, zielone, żółte, miał ją więc za prześliczną osobę, całkiem jak Don Kiszot Dulcyneję. Do książek zabrał się pożądliwie, zwłaszcza wczytywał się w »Boską komedyę«. Podróżował był dawniej za granicą, był i we Włoszech, rozumiał więc cokolwiek po włosku. Dwie zwłaszcza postacie wprowadziły go w zachwyt. Farinata i Kapaniusz Quel magnanimo (Kto? ten wspaniały?) Farinata degli Uberti męczy się w szóstym kręgu piekła, na ognistym cmentarzu Epikurejczyków i bezbożników. Skoro Dante zbliża się ku niemu z Wirgiljuszem, podnosi się na wpół z ognistej mogiły.

»W pół się podnosi z takiem hardem czołem
Jak gdyby piekło miał w srogiej pogardzie«.

A olbrzym Kapaniusz jeden z siedmiu wodzów oblegających Teby, strącony do piekieł przez Zeusa, za bluźnierstwo, podobny dawnym tytanom, leży nagi na gołej ziemi pod ognistym deszczem.

Któż jest ten olbrzymi?
Co leży w ogniu z taką dumną twarzą,
Jak gdyby ogień nie palił mu ciała

pyta Dante Wirgiljusza, a olbrzym woła w odpowiedzi.

Qual fui vivo, tal son morto.

»Niech mnie raz jeszcze Zeus gromem ugodzi
Nie dam mu przeto, by się zemstą sycił«.

Kachowski sam miał się za podobnego, owym dwom wielkim wzgardzicielom piekieł.
Skoro ojciec Piotr, zapytał go ostatniego dnia przy spowiedzi, czy przebacza swym wrogom, odpowiedział:
— Przebaczam wszystkim prócz dwóch podleców: cesarza i Rylejewa.
— Synu! — zatrwożył się ojciec Piotr — w ostatniej godzinie? przed śmiercią? Na Boga cię zaklinam, ukorz się i przebacz.
— Nie przebaczę.
— Cóż ja z tobą zrobię? jeśli nie przebaczysz, nie mogę ci dać komunii.
— To nie trzeba.
Ojciec Piotr musiał wziąść grzech na własną duszę, dając komunię zatwardziałemu.
A skoro przyszedł Poduszkin z Trusowem, by go prowadzić na śmierć, Kachowski spojrzał na nich tak, jak człowiek co ma piekło w wielkiej pogardzie.
— Poszedł na śmierć, jakby szedł do drugiego pokoju, by zapalić papierosa — opowiadał później Poduszkin.
— Paweł Iwanowicz Pestel to człowiek najdoskonalej zrównoważony ze wszystkich spiskowców — mawiał o nim ojciec Piotr. Matematyk znakomity, wierzy w słuszność swych zasad, jak w pewniki matematyczne. Zawsze i wszędzie wierny sobie i nic zachwiać nie może jego stałości, sam, zda się, wynieść zdoła na barkach dwie góry alpejskie.
— Nie myślałem wcale o tem, co z nami zrobią, lecz wszystko jedno, byle prędzej — oświadczył Pestel po ogłoszeniu wyroku.
A skoro pastor Reinbot zapytał go, czy gotów jest na śmierć, odpowiedział:
— Żal zdjąć z siebie starą kapotę, ale co robić?
— Jaką kapotę?
— A to nasz rosyjski poeta Delwig mówi:

My się śmierci nie lękamy, a z ciałem rozstać się trudno,
Tak, jak człowiek niechętnie starą zdejmuje kapotę.

— Czy wierzy pan w Boga? panie Pestel.

— Jakby panu powiedzieć; sercem nie wierzę, lecz rozumem wiem, że musi istnieć coś takiego, co ludzie nazywają Bogiem. Bóg potrzebny jest dla metafizyki, jak dla matematyki zero.
Schrecklich! Schrecklich! — wyszeptał Reinbot i mówić zaczął o nieśmiertelności i życiu zagrobowem.
Pestel słuchał jak człowiek, któremu chce się spać, a wreszcie przerwał z uśmiechem:
— Szczerze mówiąc, mnie i to życie już dokuczyło. Prawo rządzące światem sprowadza się do jednego pojęcia tożsamości. Istnieję ja, Paweł Iwanowicz Pestel, nic tylko ja, Paweł Iwanowicz Pestel, i tak już przez 33 lata, wciąż to samo. Nuda nieznośna. Nie! Już lepiej nic; tam nic i tu nic. Dobry sen, to sen bez marzeń, dobra śmierć, bez przyszłego życia. Ja już bardzo snu spragniony jestem, panie pastorze.
Schrecklich! Schrecklich!
Odmówił stanowczo przyjęcia komunii.
— Bardzo dziękuję wam, panie pastorze, ale ja tego wcale nie potrzebuję.
Skoro Reinbot zaczął go przekonywać i próbował obudzić w nim skruchę, rzekł, tłumiąc ziewanie:
Aber mein lieber Harr Reinbot wollen wir doch uns besser über die politik unterhalten — i zaczął mówić o angielskim parlamencie.
Reinbot wstał.
— Wybacz pan panie Pestel, ja nie mogę mówić o takich rzeczach z człowiekiem idącym na śmierć.
Pestel także wstał i podał mu rękę.
— No cóż! Dobrej nocy panie Reinbot.
— Co mam powiedzieć waszym rodzicom.
Po twarzy Pestla bladej żółtawej, nieco obrzękłej (był on w tej chwili dziwnie podobny do Napoleona z pod Waterloo) przesunął się cień.
— Powiedźcie im — rzekł nieco drżącym głosem — żem ja zupełnie spokojny, lecz nie mogę myśleć o nich bez szarpiącego bolu. Oddajcie proszę ten list mojej siostrze Zofii.
List był krótki, pisany po francuzku.
»Tysiąc razy dziękuję ci droga Zofio, za tych słów parę, które dopisałaś do listu naszej matki. Jestem nadzwyczajnie wzruszony twojem tkliwem współczuciem i twoją przyjaźnią dla mnie. Bądź przekonana droga przyjaciółko, że nigdy siostra nie była czulej kochana, jak ty przezemnie. Żegnaj mi droga Zofio; twój czule przywiązany i serdecznie przyjazny brat Paweł«.
Oddał list pastorowi i towarzyszył mu do drzwi, jakby go chciał odprowadzić, lecz w progu zatrzymał się i ścisnął mocno jego rękę, mówiąc z uśmiechem.
— Dobranoc więc panie pastorze, powiedzże mi pan tak po prostu dobranoc.
— Ja nic nie mogę powiedzieć panu panie Pestel, ja tylko mogę...
Reinbot nie skończył; objął go tylko z łkaniem, uściskał i wyszedł.
— Straszny człowiek! — wspominał następnie — miałem wtedy uczucie, że rozmawiam z samym szatanem. Zostawiłem go w zatwardziałości serca, polecając miłosierdziu Bożemu. Gotując się iść na śmierć, Pestel zauważył, że zgubił złoty krzyżyk, który nosił pod koszulą, podarek Zofii. Zląkł się, zbladł i drzeć zaczął cały jak gdyby wraz z tem, utracił całe swoje męstwo. Szukał długo, wymacując odzież drzącemi palcami, wreszcie znalazł i ucałował krzyżyk żarliwie; włożył następnie na szyję i uspckoił się.
Czekając na Poduszkina usiadł na krześle, spuścił głowę i zamknął oczy: Być może nie spał, lecz wyglądał jak człowiek śpiący.

*

Michał Pawłowicz Bestuzew Riumin bał się śmierci, podług własnych słów jak ostatni tchórz i podlec. Podobny był trzepoczącej się w klatce ptaszynie, po którą kotka wyciąga pazurzyste łapki. Niekiedy płakał ze strachu, jak małe dziecko i wcale się tego nie wstydził, to znów dziwił się.
— Co się se mną stało? Nigdy przecie nie bytem tchórzem. Stałem pod kartaczami na Ustimowskich wzgórzach i nie bałem się, dlaczego teraz tak tchórzę.
— Wtedy szedłeś na śmierć z własnej woli, a teraz z musu. Lecz i tak nie bój się, czego się masz bać? Wszystko przejdzie — pocieszał go Murawiew, choć widział, że jego pociechy nie skutkują.
Bestuzew bał się tak, iż zdawało mu się, że nie wytrzyma i utraci w samej rzeczy rozum, albo i umrze ze strachu przed egzekucyą, jak ostatni tchórz i podlec.
Murawiew wiedział coby go uspokoiło. Bestuzew bał się, bo miał jeszcze nadzieję, że konfirmacya wyroku, to dekoracya, że w ostatniej chwili przyleci jeszcze goniec cesarski z ułaskawieniem. Aby poskromić strach, należało mu odebrać tą nadzieję. Lecz z drugiej strony Murawiew nie wiedział, czy można było to robić, czy nie lepiej by przysłaniała mu oczy święta zasłona nadziei.
Bestuzew siedział obok Murawiewa w celi numer 13 kronwerskiego fortu. Dzieliła ich tak samo cienka przegroda drewniana, jak od strony celi Golicyna i była w ścianie między deskami taka sama szczelina. Ustawili tapczany swoje w ten sposób, że leżeli do siebie głowami i mogli rozmawiać przez szczelinę.
W ostatnią noc przed śmiercią Murawiew czytał Bestuzewowi ewangelię po francusku, gdyż obaj słabo rozumieli po słowiańsku.
»Przyszli na miejsce, które zwało się Getsemani, a wtedy on rzekł uczniom swoim: Zostańcie, zanim się pomodlę i wziął z sobą Piotra, Jakóba i Jana i począł lękać się«.
— Poczekaj Sieroza! — zatrzymał go Bestuzew, co to takiego? Co?
— A co Misza?
— Czy tam naprawdę napisano »lękać się zaczął«.
— Tak napisano.
— A czegóż on się lękał? Czy śmierci?
— Tak, cierpienia i śmierci.
— Jakże to? Bóg i śmierci bał się.
— Nie Bóg, a człowiek, on Bogiem był i człowiekiem razem.
— Więc niech i człowiekiem. A czyż mało jest ludzi odważnych? Oto Sokrates naprzykład cykutę wypił, nogi mu drętwiały a on jeszcze żartował. A tu co? Tak jak ja.
— Tak, jak ty Misza.
— No, więc ja nie podły.
— Nie! Nie podły. Ty może lepszy od wielu ludzi, co trwogi nie znają. Trzeba kochać życie, trzeba bać się śmierci.
— A ty nie boisz się?
— Owszem, boję się: mniej jak ty, ale to może gorzej, że ja mniej. Oto naprzykład Matiusza, brat mój i Pestel, co wcale się śmierci nie boją, i to całkiem niedobrze.
— A Hipolit?
— Hipolit nie widział śmierci; kto bardzo kocha, ten śmierci nie widzi, a my nie bardzo kochamy, więc nam nie wolno nie bać się.
— No czytaj! Czytaj!
Murawiew dalej czytał, lecz Bestuzew znów go zatrzymał.
— Słuchaj Sieroza, jak ty myślisz? Czy ojciec Piotr to uczciwy człowiek?
— Uczciwy.
— A dlaczegóż kłamie, że ułaskawią, słyszał o gońcu?
— Słyszał.
— Dlaczego on kłamie? Przecież żadnego gońca nie będzie. Jak ty myślisz? Nie będzie? Dlaczego ty milczysz, Sieroza?
Po głosie jego poznał Murawiew, że gotów znów rozbeczeć się, jak dziecko. Milczał, nie wiedząc, co począć, czy powiedzieć prawdę? Zdjąć z oczu jego świętą zasłonę nadziei, czy też oszukać go, pożałować? Pożałował i oszukał.
— Nie wiem, Misza! Kto wie? Może i będzie goniec.
— No dobrze, czytaj! — przemówił Bestuzew radośnie. — Wiesz, co przeczytaj? Izajasza proroka, pamiętasz w twoich zapiskach?
Murawiew zaczął czytać.
»I będzie w ostatnie dni...«
»Przekują miecze swe na oradła, a kopie na sierpy; i nie podniesie już naród przeciwko narodowi miecza i nie będą się więcej uczyli, jak wojować«.
»A w one czasy wilk mieszkać będzie społem a jagnięciem, a chłopię małe igrać będzie obok gniazda żmii«.
»I nie będą czynić zła, ani gwałtu na świętej górze mojej, bo ziemia cała napełnioną będzie wiedzą o Panu, jako morze wypełnione jest wodami«.
»I stanie się, że zanim zawołają do mnie, ja już odpowiem i gdy jeszcze mówić będą, już usłyszę«.
»Jak dziecię cieszy matka, tak ja was ucieszę...«.
— Poczekaj! Czekaj! Jak dobrze! Nie ojciec, a matka; a wiesz? to właśnie tak będzie.
— Tak będzie.
— Nie! nie będzie, a jest! — zawołał nagle Bestuzew. — Przyjdź Królestwo Twoje, tak jest z początku. A wkońcu »jako jest Królestwo Twoje« a wiesz, Sieroza, gdym czytał na rynku w Wasilkowie twój katechizm, była taka chwila.
— Wiem.
— Wiesz? i ty także? A wiesz, że w taką chwilę umierać nie straszno.
— Nie straszno.
— No! czytaj, czytaj! Daj rękę.
Murawiew wysunął rękę przez szczelinę, Bestuzew ucałował ją, potem przyłożył ją sobie do twarzy i zasnął na niej, jakby ją jeszcze we śnie całując. Czasem jeszcze wstrząsał się przez sen i jęknął niekiedy, jakby łkaniem, jak małe dziecko we śnie, lecz w końcu całkiem się uciszył i zasnął spokojnie.
Murawiew także zadrzemał. Zbudził go nagle straszny krzyk.
— Co to? Co to?
Zatknął uszy, żeby nie słyszeć, lecz wkrótce uciszyło się i słyszał tylko szczęk nakładanych kajdan i perswazye Trofimowa.
— Człowiek ze snu wasza wielmożność, jak małe dziecko, łatwo się nastraszy, a jak się zbudzi, to tylko śmiech.
Murawiew stanął przy ścianie, odgradzającej go od Golicyna i spytał przes szczelinę:
— Czy przeczytaliście mój testament?
— Przeczytałem.
— Wręczycie go ojcu Mysłowskiemu?
— Wręczę. A czy pamiętacie Murawiew jakeście mi mówili, że my o czemś najważniejszem nie wiemy.
— Pamiętam.
— A czy nie będzie to właśnie to, o czem mówi twój testament: Królowanie Chrystusa na ziemi i w niebie.
— Tak, lecz nie wiemy, jak to zrobić.
— A zanim się dowiemy, Rosya zginie.
— Nie zginie! Chrystus zbawi. — Umilkł i dodał szeptem. — Chrystus i jeszcze ktoś.
— Kto? — chciał zapytać Golicyn, lecz nie spytał, czując, że o takie rzeczy pytać nie wolno.
— Wyście żonaty, Golicyn?
— Żonaty.
— A jak imię waszej żony?
— Marya Pawłówna.
— A jak do niej mówicie?
— Marynko!
— Więc pocałujcie odemnie Marynkę. Bądźcie zdrów, już idę; niech was Bóg strzeże.
Golicyn usłyszał stuk drzwi otwieranych, zgrzyt klucza, obracanego w zamku w sąsiedniej celi.
Skoro wyprowadzono wszystkich pięciu skazanych na korytarz pod konwojem grenadyerów Pawłowskich, ucałowali się wszyscy oprócz Kachowskiego. Ten stanął na uboczu, zawsze równie kamienny. Rylejew spojrzał na niego i chciał zbliżyć się, lecz Kachowski odepchnął go milcząc oczyma, które zdawały się mówić: »Idź do djabła podlec«. Rylejew uśmiechnął się tylko na to, myśląc: »za chwilę pojmie«.
Poszli: najpierw Kachowski sam, potem Rylejew z Pestlem, za nimi Murawjew z Bestuzewem, trzymając się pod rękę. Przechodząc obok drzwi prowadzących do cel więziennych Rylejew żegnał każdą znakiem krzyża, mówiąc przeciągle śpiewnym jakby wołającym tonem.
— Żegnajcie bracia! żegnajcie!
Słysząc kroki więźniów i głos Rylejewa, Golicyn rzucił się ku drzwiom i krzyknął na szyldwacha:
— Odsuń firankę!
Żołnierz usłuchał, podniósł firankę, Golicyn wyjrzał i zobaczył Murawjewa, który uśmiechnął się do niego, jakby raz jeszcze chciał przypomnieć.
— Oddasz!
— Oddam — odpowiedział Golicyn takimże milczącym uśmiechem.
Wrócił na miejsce i stanąwszy przy oknie widział na tle dymno-szkarłatnej zorzy porannej dwa czarce słupy połączone poprzeczną belką, z której zwieszało się pięć stryczków.


ROZDZIAŁ IX.

Prócz pięciu skazanych na śmierć za udział w wypadkach 14 grudnia, osądzono jeszcze 116 uczestników na pozbawienie praw stanu. Wyprowadzono ich na plac przed menniczym domem, gdzie potworzono z nich oddziały, podług stopni i rang, poczem wyprowadzono ich z twierdzy przez pawłowskie wrota, na zbocze Kronwerskiego fortu, puste miejsce, które służyło dawniej za śmietnisko i gdzie i dziś jeszcze rozrzucone były kupy gruzu i rumowiska.
Wojsko z korpusu gwardyi i oddział artyleryjski z nabitemi działami, okrążyły skazańców półkolem. Głucho we mgle porannej bito w tarabany, nie naruszając niemal przedświtowej ciszy. Obok każdego oddziału płonął stos drzewa i stał kat.
Przeczytano stojącym wyrok i rozpoczęła się egzekucya pozbawiania czci. Kazano osądzonym, uklęknąć, kaci zdzierali z nich mundury, zrywali epolety, szlify, ordery, i rzucali to wszystko w ogień, poczem zaczęła się ceremonia łamania szpad. Były one już poprzednio nadpiłowane mimo to trzymały się mocno, tak, że skazani, którym łamano je na głowach padali od uderzeń. Tak upadł i Golicyn, gdy kat uderzył go po głowie kamerjunkierską szpadą.
— Jeśli mnie raz jeszcze tak uderzysz, zabijesz mnie na dobre — rzekł do kata wstając.
Potem włożono na nich paskowate chałaty szpitalne, a że nie dobierano ich bynajmniej podług wzrostu i budowy więźniów, powstały najdziwaczniejsze sprzeczności. Mały dostał długopołą odzież wlokącą się po ziemi, duży nie mieścił się prawie w ciasnym kaftanie. Straż ubierała ich wśród żartów z tej niedobranej odzieży, poczem poprowadzono ich z powrotem do twierdzy.
Po drodze, gdy przechodzili obok kronwerskiego okopu, żołnierze widząc dwa czarne słupy sterczące na wale, szeptali między sobą.
— Co to?
— Niby to nie wiesz.
— Tak! coś bardzo podobne do niej.
— A cóż to nie widziałeś takiej?
— Nie widziałem.
— Nikt nie wiedział za naszej pamięci, to pierwsza.
— Pierwsza może, ale i nie ostatnia.
Niechytra sztuka, a przecież nikt u nas nie umiał jej urządzić, Niemca skądciś wypisali.
— A i kata ruskiego nie znaleźli Łotysza jakiegoś czy Czuchońca musieli sprowadzić.
— A i to mówią lichy kat, nie będzie umiał sprawić się gładko.
— Kutuzow go nauczy, on majster, na carskiej szyi się wprawił — śmieli się, a śmiech to był ludzi zatrwożonych.
— I czemu się tak guzdrzą. Naznaczone było na drugą godzinę, a oto już piąta.
— W admiralicyi to wystrugali, wieźli na sześciu wozach, ale po drodze jeden wóz ugrzązł, ten co wiózł najważniejszą maszynę. Musieli tu na nowo strugać, dlatego się przewlekło.
— Nic nie będzie. Na pokaz tylko, dla postrachu, konfirmacya, dekoracya. Przyleci goniec cesarski z ułaskawieniem.
— Ot jedzie już nawet, czy widzicie?
— Kto?
— Jenerał Czerniszew.
— Wszystko jedno, przyjedzie goniec.
I znów oglądali się na szubienicę.
— Podobna do huśtawki.
— Pohuśtaj się.
— To nie huśtawka, a waga — rzekł głośno Golicyn.
Nikt nie pojął oczywiście, co chciał przez to wyrazić, że szala to jest, na której ważą się losy Rosyi.
Do słupów szubienicznych przyjechali konno dwaj jenerałowie Kutuzow i Czerniszew i spierali się o wytrzymałość powrozów.
— Za cienkie — twierdził Czerniszew.
— Nie są za cienkie — przeczył Kutuzow, na cienkich łatwiej zacisnąć pętlę.
— A jeśli urwą się?
— Zmiłujcie się, worki z piaskiem ośmiopudowe wieszali na tem i powróz wytrzymał.
— Sami jeździliście na próbę.
— Tak, bytem sam obecny.
— No oczywiście wasza wielmożność lepiej się na tem rozumie — uśmiechnął się jadowicie Czerniszew, na co Kutuzow sponsowiał, zrozumiawszy aluzyę. Cara umiał zadławić, więc i tych carobójców powiesić potrafi.
— Nie zapomniałeś sadła? — krzyknął gromko na kata.
Minz ruanz, minz ruvanz! — wybełkotał czuchoniec, ukazując na szaflik z sadłem.
— Więc nawet nie umie mówić po rosyjsku — zauważył Czerniszew, oglądając ciekawie kata przes lornetkę.
Był to mężczyzna lat około czterdziestu, o białych niemal brwiach i z zapadłym noskiem, dziwnie przypominający cara Pawła I. Wzrok nawet miał podobnie jak u tamtego obłędny.
— Niedołęga jakiś, z rąk mu wszystko leci. Skądżeście takiego durnia wyszukali?
— A wybyście kogoś mądrego polecili do tej roboty — odciął się Kutuzow.
W tej chwili pięciu skazańców przekraczało próg twierdzy. Próg ten w bramie wchodowej był tak wysoki, że z trudnością im przychodziło przestępować go zakutemi w łańcuchy stopami. Pestel zwłaszcza był tak osłabiony, że musieli go podtrzymywać konwojowi.
Skoro wstąpili na wał i przechodzili obok szubienicy, Pestel rzekł:
C’est trop. Mogliby nas rozstrzelać.
Do ostatniej chwili nie wiedział, że będą ich wieszać.
Z wysokości okopu zobaczyli nieliczną garstkę ludzi zgromadzonych na placu Troickim. W mieście nikt nie wiedział, gdzie się odbędzie egzekucya. Mówiono, że na wilczem polu, inni że na Senackim placu. Lud patrzył w milczeniu i ze zdziwieniem, odwykł już od kary śmierci. Niektórzy żałowali skazańców, wzdychali i żegnali się. Nikt jednak nie wiedział kogo i za co wieszają; mniemano, że zbójców jakich lub fałszerzy monet.
— Il n’est pas bien nombreux notre publique — uśmiechnął się Pestel.
Znów w ostatniej chwili czegoś zabrakło, skutkiem czego Czerniszew i Kutuzow spierać się zaczęli i prawie łajać.
Skazańcom kazano siąść na trawie. Usiedli w tym samym porządku, co przyszli. Pestel z Rylejewem, Murawjew obok Bestuzewa i Kachowski sam, na stronie. Rylejew nie patrząc na Kachowskiego, czuł wszelako na sobie jego kamienny wzrok i zdawało się, że gdyby zostali sami, tamten rzuciłby się na niego i zadusił własnemi rękami. Straszny jakby ciężar duchowy przytłaczał w tej chwili Rylejewa i nie miał już tego uczucia, co człowiek na małej planecie, który odrzucać może z łatwością najcięższe skały, walące się na niego. czuł owszem brzemię walących się skał i to coraz mniej i dotkliwiej.
— Szczególna czapka, widocznie nie Rosyanina — rzekł Pestel, wskazując na czapkę z uszami kata.
— Zapewne Czuchoniec — odparł Rylejew.
— A koszula czerwona. C’est le gont national. Kata nawet ubierają czerwono — zauważył Pestel, poczem dodał, wskazując na pomocnika kata:
— A ten mały całkiem podobny do małpy.
— Lub do Mikołaja Iwanowicza Grecza — zauważył Rylejew.
— Jakiego Grecza.
— Tego autora.
— A! Bałharyn i Grecz — przypomniał sobie Pestel.
Poczem ziewnął i dodał:
— Czerniszew dziś nie uróżowany.
— Wcześnie jeszcze, więc nie zdążył się wystroić — odparł Rylejew.
— Pocóż się te stosy palą?
— Pozbawiano tu czci osądzonych i palono mundury.
— Patrzcie kapela! — zadziwił się Pestel, ukazując na orkiestrę wojskową, ustawioną przed szwadronem leibgwardyi pawłowskiego grenadyerskiego pułku.
— Cóż to? przy muzyce wieszać nas będą?
— Widocznie.
Tak gadali o drobnostkach.
Ras tylko zagadnął Rylejew Pestla o »Ruską prawdę«, na co ten machnął ręką i nic nie odrzekł.
Bestuzew mały, szczupły, rudawy, z roztarganymi włosami i dziecinną piegowatą twarzyczką wyglądał na nieletniego chłopaka, którego za chwilę mają ukarać, lecz może i darują winę. Oddech miał szybki, jakby się wspinał pod górę, niekiedy wstrząsał się cały, lub chlipnął po dawnemu, tak, że zdawało się, iż się za chwilę rozpłacze, lub zawoła na głos jak w celi:
— Oj! oj! Co to? co to?
Lecz skoro spojrzał na Murawiewa, uspokajał się i zdawał się pytać go oczyma: »I kiedyż będzie koniec?«, a tamten odpowiadał mu również wzrokiem: »Zaraz już zaraz« i gładził go po głowie z uśmiechem.
Nadszedł ojciec Piotr z Krzyżem. Skazańcy wstali.
— Czy już? — zapytał Pestel.
— Nie jeszcze, dopiero nam powiedzą — odparł Rylejew.
Bestuzew spojrzał na ojca Piotra, jakby i jego chciał zapytać: kiedyż koniec? Lecz ojciec Piotr odwrócił się od niego a wzrok miał tak prawie spłoszony jak sam Bestuzew. Wyjął chustkę i wycierał spocone czoło.
— A nie zapomnijcie o chustce dla cesarza, upominał go Rylejew.
— Nie! Nie zapomnę, nie zapomnę Konradzie Fedorowiczu, bądźcie spokojni. Ale cóż oni? cóż oni? — troszczył się ojciec Piotr jakby też czekał gońca, lub może myślał już tylko: »niech już raz koniec«.
Oddalił się od więźniów i przystąpił do oberpolicmajstra Czychaczewa, który stał obok szubienicy, wydając ostatnie rozporządzenia. Poszeptał coś z nim, poczem powrócił do oskarżonych.
— No! przyjaciele moi! — rzekł podnosząc krzyż.
Chciał jeszcze coś dodać, lecz nie mógł.
— Jak rozbójników wiedziecie nas, ojcze Piotrze — rzekł Murawiew.
— Tak, tak, jak rozbójników — powtórzył zająkując się ojciec Piotr, lecz nagle przeobraził się i rzekł mocno zaglądając Murawiewowi w oczy.
— Zaczem powiadam ci, dziś jeszcze będziesz ze mną w raju.
Murawiew ukląkł i mówił żegnając się:
— Boże! zbaw Rosyę, zbaw Rosyę, zbaw Rosyę.
Pochylił nisko głowę i ucałował ziemię a potem krzyż.
Bestuzew powtarzał wszystkie jego ruchy jak cień, lecz widocznem było, że nie zdaje sobie sprawy ze swych postępków.
Pestel przystąpił do krzyża, mówiąc:
— A i ja choć nie prawosławny, proszę abyś pobłogosławił mnie ojcze Piotrze na daleką drogę.
Także ukląkł. Ciężko, powoli jak we śnie, podniósł rękę i przeżegnał się i pocałował krzyż.
Po nim uczynił to samo Rylejew, czując zawsze na sobie kamienno-tłoczący wsrok Kachowskiego.
Kachowski wciąż jeszcze stał na stronie i nie zbliżał się do ojca Piotra, aż ten sam do niego przystąpił.
Kachowski osunął się na klęczki, powoli jakby niechętnie i równie powoli przeżegnał się i pocałował krzyż. Potem nagle zerwał się, objął za szyję Ojca Piotra i ściskał go mocno jakby go chciał udusić. Wypuściwszy z objęć Mysłowskiego, obejrzał się w stronę Rylejewa i oczy ich spotkały się.
»Nie pojmie« — myślał Rylejew i ciężar tłoczący, który miał na duszy, wzrósł jeszcze i zdawało się zadławią go za chwilę. Lecz na kamiennej twarzy Kachowskiego, coś jakby drgnęło i rzucił się do Rylejewa z głośnym szlochem.
— Konradzie... bracie... Konradzie. Ja ciebie... daruj! przebacz Konradzie... my razem... tak razem — bełkotał wśród łez.
— Petia! Gołąbku! Ja zawsze wiedziałem... razem... my razem — odpowiadał Rylejew również łkając.
Przystąpił teraz oberpolicmajster i odczytał głośno wyrok, który kończył się temi słowy:
»Tych zbrodniarzy za ich ciężkie występki powiesić«.
Włożono na skazańców długie sięgające stóp białe śmiertelne koszule. Przewiązano je następnie sznurami pod szyję, w pasie, poniżej łokci i w przegubach nóg powyżej stóp tak, że skazańcy byli całkiem jakby spowici. Na głowy włożono im białe czapki, a na szyi zawieszono czarne skórzane tablice z napisem nakreślonym białą kredą, wymieniającym imię przestępcy z dopisanym przy każdem imieniu wyrazem »carobójca«.
Zamieniono przypadkiem imiona Rylejewa i Kachowskiego, policmaister dostrzegł omyłkę i polecił odmienić tablicę. Wypadek ten wywarł na obecnych wrażenie ponurego żartu, dla skazańców był ostatnią przedśmiertną zwłoką.
Kutuzow dał znak, zagrała muzyka wojskowa, przy dzwiękach jej wiedziono skazańców. Szubienica stała na wzniesionym pomoście, na którą wejść trzeba było po drewnianej równi pochyłej, bardzo spadzistej. Wstępowali powoli bo trudno im byłoby wobec tego, że nogi mieli związane i skute i robić mogli drobne tylko kroki. Konwojowali ich i popychali styłu.
W tymże czasie kaci namaszczali tłuszczem powrozy.
Stary podoficer grenadyerski, stojący tuż przy szubienicy, patrzył na to i chmurzył się. Znał się on dobrze na wieszaniu ludzi, bo w czasie pochodów Suworowa w Królestwie Polskiem powiesił sam z jaki tuzin żydków szpiegów. Widział więc, że powrozy przemokły od nocnej rosy i tłuszcz się ich nie chwyci, że twarde będą i pętla może się wysunąć.
Skazańcy weszli na pomost i stali szeregiem obok siebie zwróceni twarzami do Troickiego placu.
Stali w następującym porządku od prawej ku lewej stronie: najpierw Pestel, dalej Rylejew, Murawiew, Bestuzew i Kachowski.
Kat włożył im pętle na szyje, w chwili owej twarze wszystkich skazańców były jednako spokojne i jakby zamyślone. Skoro założono stryczek na szyję Pestela z posennej jego twarzy przemknęła myśl, którą możnaby wyrazić następnymi słowami.
»Czy umieram za nic, czy za coś? Za chwilę dowiem się«.
Nasunięto im kołpaki na oczy.
— Panowie, poco to — rzekł Rylejew, który miał wrażenie, że nietylko palce, ale i żółta twarz Czuchońca krzątającego się przy nich pokryta łuszczącą się skórą, cuchnie łojem.
Znów uczuł gniotący ciężar tłoczący mu piersi, lecz gdy Kachowski uśmiechnął się, sprawił, że odrzucić mógł i tą ostatnią skałę walącą się na niego, jak lekką piłkę.
Uśmiechnął się Murawiew do Bestuzewa.
— Będzie goniec, będzie!
Kaci zbiegli a pomostu.
— Gotowe? — krzyknął pytająco Kutuzow.
— Gotowe! — brzmiała odpowiedź.
Czuchoniec szarpnął z całej siły żelazny pierścień przymocowany do okrągłej zatyczki w bocznej ścianie szafotu. Deska wysunęła się z pod nóg skazańców, jak klapa w podłodze. Ciała zwisły.
— Och! — rozległ się głuchy jęk z ust ludu zgromadzonego na Trockim placu, z piersi żołnierzy, okrążających miejsce egzekucyi, całego wogóle tłumu i zdawało się, że to ziemia zajękła od walącego się ciężaru.
Nie odrazu zrezumiano, co się stało; było ich pięciu, a dwóch tylko wisiało na szubienicy.
— Do czorta! Co to takiego? Co to takiego? — krzyczał Kutuzow z twarzą straszliwie skrzywioną i spiąwszy konia ostrogą, popędził w stronę szafotu.
Ojciec Piotr wypuścił z rąk krzyż i wbiegł na pomost i patrzył w otwór na dole i w górę na puste, kołyszące się pętle.
Zrosumiał, co się stało. Urwali się, a właściwie wysunęli z pętli: Murawiew, Kachowski i Rylejew. Powieszeni zostali tylko Pestel i Bestuzew.
Tam w dole, w czarnej jamie, kotłowały się trzy straszne, białe figury, spowite w śmiertelne koszule. Kołpaki pospadały im z głów, twarze mieli odsłonięte, policzki Rylejewa były okrwawione, Kachowski jęczał z bolu, lecz ucichł, spojrzawszy na Rylejewa, i uśmiechnęli się do siebie.
— Razem bracie!
— Razem.
Murawiew był prawie nieprzytomny, lecz, jak człowiek głęboko uśpiony, który budzi się z wysiłkiem, zdołał ocknąć się, otworzył oczy i spojrzał w górę. Zobaczył, że Bestużew wisi, poznał go po niskim wzroście.
»Bogu dzięki!« — pomyślał. — Zgłosił się już po niego goniec innego króla i zwiastował mu życie.
O sobie nie pamiętał, nie troszczył się o to, że przyjdzie mu niebawem konać nie drugą już, a trzecią śmiercią. Zamknął znów oczy i skupił się w ostatniem oczekiwaniu.
— Hipolit! mama...
Muzyka nie grała już i nagle z gromadki ludzi, stojących na Troickim placu, podniósł się straszliwy krzyk, jęk przechodzący w wycie. To kobieta jakaś wiła się w ataku wielkiej choroby i znów jak przed chwilą, po całym tłumie przebiegł głuchy jęk i dreszcz grozy. Zdawało się, że za chwilę już ludzie nie wytrzymają i rzucą się na katów, zabiją ich, a szubienicę rozniosą.
— Wieszać! Wieszać! Prędzej! — krzyczał Kutuzow. — Hej! Muzyka.
Zagrała znów kapela, a z jamy dobywano trzech urwanych z powroza. Wciągnięto ich na pomost, bo iść sami nie mogli, wniesiono niemal na rękach. Podsunięto im pod stopy podjętą deskę i wtedy Pestel, który dostawał jej końcami stóp, ożył jeszcze, ciało jego zadrgało. Bestuzew tylko pozostał martwy. On jeden dzięki drobnemu wzrostowi uszedł powtórnej śmierci.
Znów włożono im pętle na szyje i wysunięto deskę. Tym razem powieszono ich jak należy.
Była szósta godzina zrana. Słońce weszło we mgle, jak codzień w owym czasie mętno-czerwone. Wprost naprzeciw słońca, między dwoma czarnymi słupami, wisiało pięć ludzkich ciał. Długie, długie białe postacie spowite w białe całuny, tak białe, że nawet zmętniała purpura słońca nie splamiła ich krwią.


ROZDZIAŁ X.

Wilią wykonania wyroku, cesarz wyjechał, a jak niektórzy twierdzili uciekł do Carskiego Sioła. Co kwadrans posyłano tam kuryerów z miejsca kaźni, ostatni przywiózł następujący raport Kutuzowa.
»Egzekucya odbyła się spokojnie i w należytym porządku, który zachowany był zarówno wśród asystującego wojska, jak i nielicznych zresztą widzów. Skutkiem niezręczności naszych katów, i nieumiejętnej budowy szubienicy, trzech urwało się za pierwszym razem, a mianowicie Murawiew, Kachowski i Rylejew, lecz natychmiast powieszono ich znowu i ponieśli zasłużoną śmierć, o czem najpoddaniej donoszę waszej cesarskiej mości«.
Tegoż dnia, szef głównego sztabu jenerał Dybicz pisał do cesarza:
»Feldjegier wręczy waszej cesarskiej mości doniesienie jenerała Kutuzowa o spełnieniu wyroku na łotrach. Wojsko zachowało się z godnością, zbrodniarze zaś z tą samą nikczemnością, jaką widzieliśmy w nich od początku«.
»Składam dzięki Bogu za to, że się wszystko skończyło pomyślnie — pisał cesarz w odpowiedzi Dybiczowi. — Wiedziałem z góry że bohaterowie 14 grudnia, nie okażą w tym momencie należnego męstwa. Radzę wam mój miły zachować przez dzień dzisiejszy najostrzejsze środki ostrożności«.
Dnia 14 lipca odprawione zostało nabożeństwo dziękczynne na Senackim placu. Wojsko okrążyło pamiątkową cerkiew, zbudowaną obok pomnika Piotra Wielkiego, w tem samem miejscu gdzie w dniu 14 grudnia stał czworobok buntowników. Metropolita w otoczeniu duchowieństwa, przechodził przed szeregami wojsk i kropił je wodą święconą. Ostatnia litania odmówiona została uroczyście na klęczkach, a w końcu wygłoszona została dziękczynna modlitwa.
»I oto ras jeszcze błagamy Zbawiciela i Pana naszego, by przyjąć raczył dziękczynienie i modły niegodnych sług swoich za wybawienie od szalonych poczynań źle myślących ludzi, których bunt obrócony był na obalenie naszej wiary prawosławnej i tronu, i rozsprzężenie cesarstwa rosyjskiego od czego Zbawiciel nasz uchronił nas wstawiennictwem swojem«.


»Ich męka, męką Rosyi. Nie. Policzkiem wymierzonym Rosyi, lecz to nie; zniosą i to. Prawdę mówił Kachowski. Podły to kraj, podły naród i z tego Rosya ginie. A może niema komu ginąć, może wogóle niema! nie było żadnej Rosyi.
Tak myślał Golicyn siedząc w swojej nowej celi, w Newskim forcie dokąd przeprowadzono go po egzekucyi 13 lipca. Wiedział już, że wyrok został wykonany, nie znał tylko szczegółów.
W dniu tym zaczęto się znów obchodzić bardzo srogo z więźniami, tak prawie, jak w pierwszych czasach. Nie wypuszczano ich ani na chwilę z cel, ustać musiały wszelkie porozumiewania się i stukanie w ścianę, dozorcy znów oniemieli i nie dawali żądnych odpowiedzi, co najwyżej swoje wieczyste: »Nie mogę wiedzieć«.
W dniu egzekucyi Poduszkin wsunął ukradkiem Golicynowi list od Marynki. Córka plac-majora Adelajda, ubłagała ojca, aby list oddał, nie otwierając go, był więc nie cenzurowany.
Przyjacielu mój! Dawno już nie pisałam do ciebie, bo brakło mi odwagi i nie chciałam prsez obcych ludzi pisać ci o strasznej boleści. W przeszłym miesiącu, 29 czerwca umarła mama. Mimo, że chorowała od stycznia nie spodziewałam się tak rychłego końca. Nie mogę się pozbyć szarpiącego serce uczucia, że to ja, lubo mimo woli, przyczyniłam się do tego nieszczęścia. Niema gorszej męki, od żalu spóźnionego, żeśmy nie kochali dostatecznie tych, których już niema. Nie będę zresztą o tem pisać, ty sam zrozumiesz. I tak zostałam teraz całkiem sama na świecie, bo Foma Fomicz lubo kocha mnie jak rodzoną córkę i gotów życie za mnie oddać, z powodu starości swojej niewielką jest podporą, a postarzał bardzo od czasu śmierci babuni. Ale ty się nie bój o mnie mój drogi, wiem teraz, że człowiek w rasie potrzeby znajduje w sobie takie siły jakich nie przypuszczał.
Co do mnie, ja nie straciłam i nigdy nie stracę głębokiej ufności w miłosierdzie Boże i w opiekę Królowej niebieskiej, orędowniczki naszej, podpory niewzruszonej, wszystkich cierpiących Matki. teraz właśnie przekonałam się, jak możną jest jej święta opieka. Co dzień modlę się do niej ze łzami za ciebie i za was wszystkich nieszczęsnych. Dużo jeszcze chciałabym pisać o tem wszystkiem, ale nie umiem; daruj mi, że tak licho piszę. Przeżyłam straszne dni, gdy się rozeszła wiadomość, że i druga kategorya, do której ty należysz, dostali wyroki śmierci. Wiedziałam jedno tylko, że cię nie przeżyję i to mnie krzepiło. Wystaw więc sobie radość moją, gdy się dowiedziałam, że kara śmierci zamieniona na wieczystą katorgę i jeszcze większą radość, że nam, żonom, wolno będzie jechać za mężami. My obie z księżną Katarzyną Trubecką robiłyśmy starania, aby pozwolenie to uzyskać i teraz już mamy pewność, że je dostaniemy. Księżna Trubecka to kobieta przepięknego charakteru. Mnie już nic więcej nie potrzeba skoro tylko będę mogła być z tobą i dzielić twą niedolę. Oto i teraz sama nie wiem jak to wyrazić, ale pamiętasz, jakeś ty mówił w gorączce: »Marynko, mateczko«.
Dalej nie mógł czytać, list wypadł mu z rąk. Skąd list taki, w taki dzień? Sam nie wiedział, jakie uczucie w nim przeważa, radość, czy odraza do własnej radości? Przypomniał najstraszniejszą z mąk swoich, gdy odchodził prawie od zmysłów w Aleksiejewskim forcie na myśl, że miłość to podłość. Miłość żywych, radość żywych to zdrada i krzywda umarłych. Że niema w gruncie ani miłości ani radości, a tylko podłość i śmierć: podłość żywych! śmierć szlachetnych, pozatem nic. Następnego dnia, 19 lipca wieczorem, odwiedził Golicyna ojciec Piotr. Podobnie jak wtedy w palmową niedzielę, gdy Golicyn odmówił przyjęcia Komunii, Mysłowski trzymał w ręku kielich, lecz ze sposobu, w jaki go niósł, widać było, że jest pusty. Starał się nie patrzeć w oczy Golicynowi, zamyślony był i smutny, lecz Golicyn nie zlitował się nad nim, jak Rylejew, lecz spojrzał na niego z pod okularów badawczo i gniewnie i uśmiechnął się szyderczo.
— No cóż! ojcze Piotrze! Doczekaliście się ułaskawienia. Konfirmacya — dekoracya?
Ojciac Piotr także chciał uśmiechnąć się, lecz usta jego skrzywiły się tylko. Usiadł na krześle i podniósłszy kielich do wysokości twarzy, zacisnął wargami krawędź czary i załkał głucho, a potem głośniej i głośniej, a wreszcie postawił kielich na stole i ryknął wielkim płaczem.
— Co za baba! — pomyślał Golicyn, wpatrując się w niego zawsze równie szyderczo.
— No! a teraz raczcie opowiedzieć jak to było — rzekł, gdy się Mysłowski wreszcie uciszył.
— Nie mogę, druhu mój, nie mogę teraz, potem mażo kiedyś, ale teraz nie mogę.
— Mogliście prowadzić na śmierć, a opowiedzieć nie możecie? Mówcie natychmiast — krzyknął groźnie Golicyn.
O. Piotr spojrzał na niego wylękniony, ocierał oczy chustką i mówić zaczął zrazu niechętnie, potem z widocznem upodobaniem, znajdując w opowiadaniu tem jakby gorzką osłodę. Skoro wspomniał chwilę, gdy skazańcy urwali się i znów zostali powieszeni, zakrył oczy rękami i zapłakał. Golicyn natomiast roześmiał się.
— Ładny kraj, powiesić nawet nie umieją, jak należy. Podła! Podła! Podła!
— Kto podły?
— Rosya.
— Jak wy strasznie mówicie, książę.
— Cóż to? Za ojczyznęście się obrazili; nic to, przełkniecie.
Obaj zamilkli.
Okno więzienne wychodziło na Newę prosto na zachód. Słońce zachodziło krwawo czerwone, leci mniej zmętniałe, niż w ostatnich dniach, gdyż opary dymne rozproszyły się już nieco. W dali za Newą płonęły szkarłatem szyby w oknach Zimowego pałacu, jakby od wnętrza biła łuna pożarna. Szkarłatne światło zalewało także celę Golicyna.
Przed chwilą kończąc opowiadanie, ojciec Piotr wziął znów do rąk kielich i trzymał go jeszcze wciąż. Złota czasza w purpurze zachodu błyszczała oślepiającym blaskiem, rzekłbyś, druga tarcza słoneczna.
Golicyn spojrzał na nią, poczem wstał, przystąpił do ojca Piotra, położył mu ręce na ramionach i rzekł równie jak wpierw twardym tonem:
— Rozumiecie teraz, dlaczego ja wtedy nie przyjąłem komunii? Rozumiecie teraz?
— Rozumiem — wyszeptał ojciec Piotr, a spojrzawszy na niego, przekonał się, że nawet w tem szkarłatnem świetle słonecznem, twarz ma śmiertelnie bladą.
Znowu milczeli.
— Gdzie pogrzebano ich? — spytał po chwili Golicyn.
— Nie wiem — odparł ojciec Piotr — nikt nie wie. Jedni mówią, że tuż przy szubienicy, w dole z niegaszonem wapnem, inni że na wyspie Gołodaja, gdzie bydło grzebią, inni wreszcie, że zaszyto ich ciała w worki, uwiązano kamienie i wywieziono czółnem w stronę morza, gdzie ich w wodę wrzucono.
— A mszę żałobną to ja za nich odprawiłem — dodał Mysłowski z przebiegłym uśmieszkiem. — Dziś była parada na senackim placu. Nabożeństwo dziękczynne za stłumienie buntu. Wojska skrapiano święconą wodą i plac cały także, że to niby ze krwi obmyć trzeba. Boją się krwi, a i tak nie obmyją. Władyka metropolita sam celebrował z asystą duchowieństwa; a ja nie poszedłem. Matuszka protopapadya mówi do mnie:
— Za wiele wy sobie pozwalacie, ojcze Piotrze; a baczcie lepiej, aby się do archirejów nie doniosło, bo dostalibyście po szyi.
— A niech mówią; niech się doniesie. Wyprawiłem Kazańską, ze wszystkimi popami na nabożeństwo, a sam nie poszedłem. Wdziałem na siebie żałobną szatę i panichidę odprawiłem. »Wieczyste odpoczywanie racz dać Panie duszom sług Twoich: Sergiusza, Michała, Piotra, Pawła i Konrada, tam gdzie sprawiedliwi w błogosławieństwie spokój mają. Przyjmijże ich Panie do pokoju Twego«. Lecz co tu mówić! Przyjmie ich niebo przyjmie!
Wyprostował się w całej wysokości i rzekł mocnym tonem:
— Świadczę się Bogiem żywym, że umierali jak święci. Jako ziarna dojrzałe opadli na ziemię, lecz nie ziemia przyjęła ich, a Ojciec niebieski. Wieńca męczeńskiego dostąpić godni byli i nie będzie im to odjęte; sława Bogu wielkiemu. Amen.
I znów dziś jak kiedyś w niedzielę palmową, Golicyn osunął się na klęczki.
— Pobłogosław ojcze Piotrze! — rzekł.
Tamten podniósł rękę.
— Nie tak — przerwał mu Golicyn — nie tak. Kielichem błogosławcie.
Mysłowski wyciągnął rękę.
— W imię Ojca i Syna i Ducha, błogosławił, dotykając kielichem czoła jego, piersi i ramion, poczem dał mu go do ucałowania.
Skoro Golicyn przyłożył usta do krawędzi czary, purpurowo-złoty promień słońca padł na złociste dno i zdało się, że kielich po brzegi wypełnił się krwią.
Ojciec Piotr uściskał więźnia i chciał wyjść.
— Poczekajcie — zatrzymał go Golicyn i rozpiąwszy koszulę wyjął z zanadrza zwitek papieru, który oddał Mysłowskiemu.
— Co to? — spytał ojciec Piotr.
— Zapiski Murawiewa; testament dla Rosyi, kazał wam oddać, przechowajcie to.
— Przechowam.
Raz jeszcze uściskał Golicyna i wyszedł z celi.
Golicyn siedział długo bez ruchu, nie czując prawie łez, które mu ciekły po twarzy i wpatrywał się w szkarłatne słońce, czarę niebieską pełną krwi. Wreszcie spuścił wzrok, a oczy jego padły na rozłożony na stole list Marynki. Zrozumiał teraz dlaczego list taki doszedł go w taki dzień. Przypomniał ostatnie słowa Murawiewa: »Pocałuj odemnie Marynkę« i przycisnął do ust jej pismo.
— Maryńka, mateczka! — wyszeptał.
Przypomniał sobie jak po odejściu jej z Aleksiejewskiego fortu, przypadł twarzą do ziemi i całował ją i jak Murawiew w ostatniej przedśmiertnej godzinie również całował ziemię.
— Ziemio! Ziemio! Matko przeczysta.
Przypomniał także szeptane przez ścianę wyrazy Murawiewa:
»Nie zginie Rosya. Zbawi Chrystus i jeszcze ktoś«.
Wtedy nie wiedział kto; teraz już wie:
Rosyę zbawi Matka.

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.