Dekabryści/Część druga/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

— Wystaw sobie Komarowski! — mówił cesarz — są ludzie, którzy na nieszczęście noszą ten sam, co ja mundur, a którzy... Urwał, krzywiąc się jednym kątem ust, jak człowiek, którego mocno bolą zęby — a którzy nazywają mnie samozwańcem — skończył z przymusem. Wyraz samozwaniec w ustach rosyjskiego samodzierżcy, poraził dosłownie Komarowskiego, tak że nie znalazł na razie odpowiedzi.
— Łotry! Mruknął tylko, a czując, że to za mało, dołączył do tego całą jeszcze listę rdzennie rosyjskich wyzwisk. Cesarz w mundurze Izmaiłowskiego pułku, bez płaszcza, przepasany wstęgą Andrzeja, tak, jak przybrany był na nabożeństwo, siedział wierzchem na białym koniu, w otoczeniu świty, złożonej z jenerałów i fligiel-adjutantów. Stał tak na czele batalionu lejb gwardyi preobrażeńskiego pułku, który ustawił się kolumną na admiralskim placu, wprost Newskiego. Cisza zimowego dnia pogłębiła się bardziej jeszcze tem, że skutkiem zajęcia przez wojska placów i ulic, ustała w mieście wszelka jazda kołowa. Bliskie głosy dochodziły do słuchu prawie jak w pokoju. Zdala od strony senatu donosiły echa przeciągły, nie milknący gwar podobny do szumu fal, bijących o brzegi, a wśród tego wyróżniały się co pewien czas oddzielne odgłosy, niby gruchot kamieni unoszonych wartkim strumieniem.
— Ura! ra! ra! Zagrzmiały potem salwy karabinowe, a gwar głosów wzmocnił się jeszcze, jakby się przybliżył i znowu gromkie odgłosy.
— Ura! ra! ra!
Jenerał Romarowski spoglądał ukradkiem na cesarza. Pod nisko nasuniętym trójróżnym kapeluszem z czarnymi piórami, twarz Mikołaja pobladła jakąś sino-przejrzystą bladością, a głęboko osadzone ciemne oczy rozszerzyły się.
— Strach ma wielkie oczy, pomyślał niewiadomo dlaczego Komarowski.
— Słyszysz te krzyki i strsały? Zwrócił się do jenerała monarcha, to nic, ja im pokażę, żem nie tchórz.
— Wszyscy podziwiają męstwo waszej cesarskiej mości, a tylko powinnością waszą jest ochraniać drogocenne swe życie dla dobra ojczyzay; odpowiedział Komarowski. Wtedy cesarz uczuł, że nie należało mówić o tchórzostwie. Wciąż wypadał z tonu i brał fałszywą nutę, jak śpiewak ze zdartym głosem lub aktor nie umiejący roli.
Rycerz bez trwogi i skazy, taką rolę należało mu odegrać i z początku grał ją dobrze. »Być może dziś wieczorem nie będzie nas obu na świecie, lecz zginiemy pełniąc swą powinność«, rzekł rano do Benkendorfa, ubierając się. Potem, wydając rozkazy komendantom gwardyjskiego korpusu, dodał surowo.
— Odpowiecie mi głową za spokój w stolicy. Pamiętajcie, że choćbym miał być cesarzem jeden dzień tylko, potrafię dowieść żem godzien tego dostojeństwa. Lecz gdy usłyszał wyraz bunt, serce w nim zamarło, pociemniało mu w oczach i świat zawirował dokoła niego, jak wichura. Miotać się począł, sam nie wiedząc po co, najpierw do głównego odwachu, gdyż zdało mu się, że powstańcy już dobierają się do bram zimowego pałacu i chciał postawić wartę w progu. Potem biegł sam do głównej bramy, gdzie natknął się na pułkownika Chruszczyńskiego, powracającego właśnie z koszar moskiewskiego pułku z głową zranioną, przewiązaną białą opaską.
— Zabierajcie się stąd! ukryjcie się, aby widok krwi nie podrażnił tłumu; krzyczał, machając rękami, choć żadnego tłumu jeszcze nie było. Potem nagle znalazł się sam bez świty na placu przed pałacem, wśród skupionej gromadki przechodniów, do których coś przemawiał, przytaczał ustępy z manifestu i bez przejścia prosić ich zaczął prawie uniżenie.
— Nakryjcie panowie głowy! nakryjcie głowy, bo się zaziębicie. Ludzie ci, krzyczeli ura! padali na kolana, czepiali się poły jego mundura, chwytali za ręce i nogi.
— Ojczulku ty nasz i wrogów twych na strzępy rozerwiem, nie wydamy ciebie!
Jakiś osobnik w lisiem futrze, z twarzą czerwoną i błyszczącą, pchał się do całowania cesarza. Oddech jego cuchnął wódką, a prócz tego szedł od niego jakiś zapach jakby skóry i bardziej jeszcze odrażający niby surowego mięsa. Na tyłach gromadki, rozbijał się jakiś pijaczyna, którego szarpano i bito, lecz który zdążył jeszcze zakrzyknąć: »Ura Konstanty«.
Cesarz odetchnął lżej, wtedy dopiero, gdy zobaczył, że przed bramą zimowego pałacu ustawia się kolumna batalionu lejb-gwardyi przeobrażeńskiego pułku.
Zebrała się wreszcie świta i przeprowadzono konia.
— Dzieci! Moskiewski pułk dopuszcza się swawoli. Wyście zuchy i nie pójdziecie w ich ślady. Czyście gotowi iść za mną gdzie wam każę, zawołał cesarz przejeżdżając przed frontem, zwykłym swym rozkazującym tonem.
— Radziśmy starać się, wasza cesarska mość, odparli żołnierze, nie zbyt skwapliwie i nie zbyt przyjacielsko, lecz Bogu dzięki, że choć tak...
— Naprzód! dywizyon! pół obrotem lewem skrzydło — zakomenderował cesarz i powiódł ich na admiralski plac. Lecz doszedłszy do Newskiego, zatrzymał się nie wiedział co dalej pociąć i postanowił poczekać na raport wysłanego dla wywiadu jenerała Suchozaneta, komendanta gwardyjskiej artyleryi. Wszystko to zdawało mu się chwilami, jakby wizyą gorączkową, gdy zwłaszcza spuścił oczy i zamyślał się, co mu się często zdarzało. Takie chwile zapomnienia nawiedzały go jakby krótkie omdlenia. Przywiódł go do przytomności głos generał-adyutanta Lewaszewa, który nadjechał tu, zaraz po pierwszej wrzawie i strzałach, na senatorskim płacu.
— Hrabia Miłoradowicz ranny! wasza cesarska mość.
— Rana ciężka, prawdopodobnie żyć nie będzie.
— No cóż! sam sobie winien. Dostał za swoje; wzrusżył ramionami cesarz, a cienkie jego wargi skrzywiły się uśmieszkiem, od którego dreszcz poszedł po obecnych.
— O! to nie to co Aleksander Pawłowicz, pomyślał generał Komarowski, ten nam dopiero nada konstytucyę!
— Cóż nam powiecie, Iwanie Onufrowiczu? — zapytał cesarz nadjeżdżającego Suchozaneta.
Cela va mal sire — zaczął ten. — Bunt rozszerza się, a buntownicy nie chcą słuchać żadnych perswazyj. Wojska, które przysięgły, również są niepewne i mogą przejść w każdej chwili do zbuntowanych, a wtedy wytworzą się niebezpieczne warunki. Raczcie wasza cesarska mość zarządzić sprowadzenie artyleryi — kończył swe doniesienie Suchozanet.
— Więc sam mówisz, że jest krucho?
— Coś robić, niema innego sposobu, trzeba posłać po artyleryę.
Lecz cesarz już nie słuchał. Czuł, że przebiegają mu dreszcze po plecach i dolna szczęka drży, pocieszał się, że to od zimna, lecz wiedział, dobrze, że nietylko od tego. Czuł to samo, co w dzieciństwie, gdy w czasie burzy wsunął głowę pod poduszkę, a dziadźka Lamsdorf wyciągał go za ucho. Sam sobie współczuł. Czego oni wszyscy chcą od niego? co on im zrobił. Ofiarą jest niewinną woli brata. Biedny mały, pauvre diable. Biedny Niks.
Skoro się znów ocknął, przekonał się, że mówi z nim już nie jenerał Suchozanet, a jenerał Wojnow, naczelnik gwardyjskiego korpusu.
— Wasza cesarska mość! W Izmaiłowskim pułku wzburzenie i niepewność.
— Co! Co! co wy mówicie? jak wy śmiecie! — krzyknął na niego cesarz z taką nagłą wściekłością, że ten osłupiał, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. — Miejsce wasze panie nie tu, a tam, gdzie burzą się żołnierze, powierzeni waszej opiece.
— Ośmielam się dodać jeszcze, wasza cesarska mość...
— Milczeć!
— Najjaśniejszy panie!
— Milczeć!
A każdy okrzyk, wychodzący z ust jego, brzmiał wzrastającą wściekłością.
Cesarz wiedział bardzo dobrze, że nie ma powodu gniewać się, lecz nie mógł sobą zawładnąć. Jak ognisty napój ożywczy i wzmacniający, rozlał mu się po żyłach ten nagły gniew. Nie czuł już nikczemnych dreszczyków ani drgania dolnej szczęki i stał się znów rycerzem bez trwogi, samowładcą nie samozwańcem. Zrozumiał teraz, że będzie uratowany, jeśli potrafi rozgniewać się jak należy.
W tej chwili stanął przed nim nieznany mu oficer, w mundurze sztabs-kapitana pułku dragońskiego. Oficer był wysoki, o cerze smagłej, nieco żółtawej, z czarnemi oczyma, czarnym wąsem i czarną opaską na głowie. Stał z szacunkiem, lecz bez uniżenia, a w spokoju jego było, co niweczyło odległość, dzielącą monarchę od poddanego.
— Czego potrzebujesz? — spytał go cesarz, jakby zniewolony, zwracając się ku niemu.
— Ja byłem z nimi, lecz rzuciłem ich i postanowiłem stawić się ze skruchą przed waszą cesarską mością — rzekł spokojnie oficer.
— Nazwisko wasze?
— Jakubowicz.
— Dziękuję wam za spełnienie powinności — rzekł cesarz, podając mu rękę, z właściwym sobie uśmieszkiem, który zakochane w nim damy nazwały demonicznym.
Jakubowicz uścisnął ją.
— Idźcie więc do nich, panie Jakubowski.
— Jakubowicz — poprawił z naciskiem oficer.
— I powiedźcie im, w mojem imieniu, że jeżeli złożą broń, daruję im wszystko.
— Spełnię rozkaz, najjaśniejszy panie, lecz żyw stamtąd nie wrócę.
— Jeśli się boicie?
— Oto dowód, że nie jestem tchórzem i że honor milszy mi nad zranioną głowę — odparł Jakubowicz, unosząc czapkę i ukazując przewiązkę na ranę. Następnie dobył z pochwy szablę i zatknął na niej białą chusteczkę, godło zgody, trzymając ją przed sobą, poszedł na plac senacki, w stronę buntowników.
— Zuch! odezwał się ktoś ze świty. Cesarz nic nie odrzekł i nachmurzył się. Jakubowicz długo nie wracał — wreszcie ukazał się zdaleka biały sygnał. Cesarz nie wytrzymał i pojechał naprzeciw.
— No i cóż? panie Jakubowski.
— Jakubowicz, poprawił znów tamten z tym samym co poprzednio naciskiem. Tłum rozhulał się wasza cesarska mość i nie chce słuchać o niczem.
— Więc czegóż oni chcą?
— Pozwólcie wasza cesarska mość powiedzieć na osobności.
— Strzeżcie się wasza cesarska mość — podszepnął Benkendorf — to jakaś zbójecka morda. Lecz cesarz pochylił się z konia, nakłaniając ucha.
— Ot teraz! możnaby go zabić, pomyślał Jakubowicz.
Nie był tchórzem, i gdyby był postanowił śmierć cesarza, to by się nie zląkł! lecz nie wiedział poco? i za co zabijać. Nieboszczyka cesarza Aleksandra za to, że go w randze nie posunął, ale tego za co? A przytem zdawało mu się, że królobójca musiałby być ubrany czarno i przyjechać na czarnym koniu, i żeby do tego było z paradą, słońce, muzyka, ale tak poprostu zabić, co za przyjemność?
— Proszę, żeby wasza cesarska mość, zechciał sam do nich podjechać, z nikim innym mówić nie chcą.
— A o czemże chcą mówić?
— O konstytucyi — odparł Jakubowicz.
Jakubowicz kłamał, bo nie zaczynał żadnych układów z buntownikami. Skoro go zdaleka dostrzegli, zaczęli krzyczeć: »Podły ty!« i wzięli go na cel, tak, że zaledwie zdążył szepnąć parę słów do ucha Michałowi Bestuzewowi i zaraz uciekł.
— A ty co myślisz? — pytał cesarz Benkendorfa, powtarzając mu do ucha słowa Jakubowicza.
— Kartaczy by im posłać, oto co myślę, — zawołał z oburzeniem Benkendorf.
— Kartaczy albo konstytucyę, pomyślał cesarz, a blada jego twarz pobladła bardziej jeszcze. I znów mrówki mu zaczęły chodzić po plecach, a dolna szczęka zadrżała.
Jakubowicz spojrzał na niego i zrozumiał, że miał słuszność, gdy szepnął do Bestuzewa:
— Trzymajcie się; on się boi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.