Dekabryści/Część druga/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
— Stąd lepiej widać, wejdź tu — zachęcał Golicyna Oboleński, pomagając mu wdrapać się na stos granitowych brył, zwalonych u podnóża pomnika Piotra, dla przebudowy Isakowskiej cerkwi. Golicyn obrzucił wzrokiem plac. Od senatu do admiralicyi, od soboru do nadbrzeżnej i dalej wzdłuż całej rozciągłości Newy, kipiał tłum wielotysięczny. Jednakie, małe, czarne, stłoczone jak ziarnka kawioru głowy, głowy, głowy. Ludzie wisieli na drzewach bulwarowych, na latarniowych słupach, na kołowrotach od studni — tłoczyli się na dachach, na frontonach senatu i galeryach admiralskiej wieży, jak w olbrzymim amfiteatrze wypełnionym szeregami widzów, rozmieszczonych we wznoszącem się półkolu. Niekiedy w dole na placu w jednolicie rozkołysanej fali głów, powstawały miejscowe wiry.
— Co to? — zapytał Golicyn, ukazując na jeden z takich punktów.
— Szpiega widocznie złapali — odpowiedział Oboleński.
Golicyn obaczył człowieka bez czapki, w haftowanym złotem mundurze fligeladjutanckim, z piętnami krwi na białych łosiowych spodniach, biegnącego jakby uciekał.
Niekiedy bezpośrednio po salwie, tłum rozbiegał się, lecz po chwili powracał znów na dawne miejsce, gdyż ciekawość brała górę nad strachem. Wojska, które przysięgły Mikołajowi, okrążały pierścieniem buntowników. Wprost naprzeciw Preobrażeńcy, na lewo Ismaiłowcy, na prawo konni gwardziści, a dalej na nadbrzeżnej, tyłem do Newy, jazdna gwardya finlandzka, konni pionierzy, na ulicy Galernej i u admiralskiego kanału Siemienowcy. Wojska przesuwały się, za niemi fale tłumu, a wśród tych krążeń i ruchów tkwił nieruchomo, jakgdyby oś tego koła, stalowy czworobok z nastawionymi bagnetami. Długo patrzył Golicyn na dwie równe linie, czarnych pałeczek i białych krzyżyków; pałeczki to daszki kaszkietów, krzyżyki rzemienie tornistrów, a między temi dwoma liniami trzecia równa, lecz różnolita, złożona z ludzkich twarzy. Na twarzach tych jedna wspólna myśl, zawarta w pytaniu i odpowiedzi, które słyszał niedawno. »Dlaczego nie przysięgacie? My podług sumienia«. Więc niezachwiana stałość, mężnego czworoboku, to święta moc ludzkiego sumienia. Na skale Piotrowej oparta i jak ona nie dająca się skruszyć.
W środku czworoboku, stali więc członkowie tajnego związku, wojskowi i cywilni, fraczkowi nikczemnego wyglądu, jak ich potem określali kwartalni. Tuż przy nich sztandar pułkowy, z wypełzłym zetlałych nieco szmatek złocisto zielonego jedwabiu; sztandar podziurawiony od kul na polach Borodinu, Kulmu, Lipska, dziś przedstawiający święte godło rosyjskiej swobody. Stał jeszcze stolik obryzgany atramentem, przyniesiony tu z senatu, na którym leżały jeszcze jakieś papiery, być może niedopisany brulion cesarskiego manifestu; obok nich bochenek chleba i flaszka wina.
Po bladem niebie przemknął bladawy przebłysk słońca, a najeżone ostrza zaiskrzyły się na kształt stalowych igieł, na szarem tle granitowego postumentu zamajaczył też rdzawą zielenią bronzowy posąg i ożył na chwilę straszliwem jakiemś życiem wizerunek człowieczy.
— Z nim, czy przeciw niemu? pomyślał znów Golicyn, tak samo jak w czasie powodzi. Co znaczy ten gest prawicy, wyciągniętej nad wzburzoną falą ludzką, jak wpierw nad spiętrzoną falą spienionych wód. Wtedy zatrzymał powódź, czy zahamuje ją i teraz? Czy może oszalały rumak skoczy w otchłań, wraz z oszalałym jeźdźcem?
Wróciwszy w środek czworoboku, przekonał się Golicyn, że gwardya konna gotuje się do ataku na powstańców, a tymczasem Rylejew przepadł, Trubecki się nie pokazał i nie było wogóle żadnej komendy.
— Trzeba wybrać nowego dyktatora, mówili jedni.
— Ale kogo — z niską rangą, bez znanego nazwiska, nikt się nie poważy; troszczyli się inni.
— Oboleński! wyście najstarsi rangą, bierzcie dowództwo.
— Nie panowie! darujcie! wszystko co chcecie tylko tego na siebie nie wezmę.
— Cóż będzie? Patrzcie wszak za chwilę zaatakują nas.
Dwa szwadrony jazdy wystąpiły właśnie z po za ogrodzenia Isakowskiej, i stawiały się w szyk bojowy, tyłem do domu Łobanowa.
Koleski asesor Iwan Iwanowicz Puszczyn, przechadzał się przed frontem czworoboku, w długim cywilnym płaszczu i wysokim kapeluszu, kurząc fajeczkę z takim spokojem, jakby się znajdował w swoim gabinecie na Michałowskiej, lub też w domku Puszkina przy swojskim szeleście drutów od pończochy, poruszanych ręką Aryny Rodjonównej.
— Chłopcy! Czy posłuchacie mojej komendy, spytał żołnierzy.
— Radziśmy starać się wasza wielmożność.
Puszczyn wyciągnął wtedy rękę w zielonej rękawiczce i podniósł ją wysoko, jakby chciał machnąć niewidzialną szablą.
— Do nogi broń. Formuj szyk frontem do kawaleryi.
Pierwsza celna salwa położyć mogła trupem całą jazdę idącą do ataku, lecz Puszczyn nie chcąc doprowadzić odrazu do ofiar wśród ludzi, polecił strzelać w nogi koniom, lub poprzez głowy jeźdźców. Gdy rozprószył się dym, okazało się, że pierwszy atak nie udał się kawaleryi. Przeszkadzała ciasnota, wystający narożnik ogrodzenia, który trzeba było omijać, a najbardziej gołoledź. Konie ślizgały się i padały, a i ludzie szli niechętnie, rozumiejąc, że jazda — nie może atakować z powodzeniem o kilkadziesiąt kroków, gdy ogień karabinów mierzy prosto w pyski końskie.
— I czego tu u dyabła leziecie? Łajali Moskiewscy, pomagając jeźdźcom podnosić się.
— A jak nie leźć, kiedy nas pędzą, a wam bracia Bóg zapłać, żeście przez głowy strzelali, bo inaczej nie wyszlibyśmy żywi; dziękowali konni gwardziści.
— Przechodźcie do nas chłopcy.
— Poczekajcie! Jak się ściemni, to przejdziemy.
— W tył! Równaj się! Zakomenderował dowódca jazdy jenerał Orłow i ustawiać zaczął szyki do nowego ataku. Lecz i drugi atak nie powiódł się. Czworobok zniżył taksamo bagnety, a konie natknąwszy się na ostrza, cofały się w tył, unosząc z sobą jeźdźców. W dodatku tłum zgromadzony za parkanem obrzucać począł jazdę kamieniami, cegłami, polanami. Omal nie zabito w ten sposób jenerała Wojnowa.
Księcia Eugeniuaza Wirtemberskiego obrzucono twardemi śnieżkami, jak dzieciaka. Atak po ataku, jak fala za falą rozbijał się o czworobok, który trwał niezachwiany, niewzruszony i z każdym nowym naciskiem zdawał się krzepnąć, twardnieć. Oparty o skałę Piotrową i sam jak skała niewzruszony. Wtem dały się słyszeć zdala przy wesołej przygrywce wojskowej muzyki gromkie okrzyki:
— Ura! Konstanty!
To trzy i pół roty marynarskiej gwardyi wybiegło z Galernej ulicy pod przewodem porucznika Michała Küchelbekera i sztabskapitana Mikołaja Bestuzewa. Zrównawszy się z Moskiewskimi, ściskali się i całowali.
— Gołąbki wy! Bracia mili, Bóg zapłać, żeście nie zawiedli, nie zdradzili.
— Zjednoczenie armii i floty.
— Górą nasi! Na morzu i na lądzie!
— Bogu chwała, cała Rosya wyszła w pole.
Morska gwardya sformowała nowy czworobok, na prawo od Moskwiczan, tyłem do admiralskiego kanału, frontem do Isakowskiej. I znowu, z przeciwnej już strony, od placu dworcowego, rozległy się okrzyki:
— Ura, Konstanty! Po bulwarze biegli w rozwianych szynelach grenadyerzy, rozproszeni luźnemi gromadkami, w nasuniętych furażerkach, przewieszonych karabinach i ładownicach. Już dobiegli prawie, przesadziwszy stos kamieni, porzucony na rogu Admiralskiej, lecz tu powstało zamieszanie. Komendant pułku Stiurler, biegnący z żołnierzami, prosił ich i zaklinał, żeby wrócili do koszar.
— Chłopcy! To zdrada! Nie słuchajcie podleca — krzyczał równocześnie porucznik Panow, członek tajnego związku, biegnący z drogiej strony obok żołnierzy.
— Wy za kim? — spytał Kachowski, podbiegając do Stiurlera z pistoletem w ręku.
— Za Mikołajem — odparł ten.
Kachowski wystrzelił, Stiurlew chwycił się za bok i pobiegł dalej; ścigali go dwaj żołnierze z bagnetami.
— Wot biej, przeklętego Niemca.
Ostrza bagnetów zatopiły się w jego ciele i Stiurler padł. Grenadyerzy dopadli do Moskiewskich i zaczęły się znów uściski i pocałunki braterskie. Trzeci czworobok sformował się na lewo od pierwszego, frontem do Nadbrzeżnej, tyłem do Isakowskiej. Teraz stało już na placu trzy tysiące wojska i około dziesięciu tysięcy cywilnego tłumu, gotowego na wszystko, gdyby dostał rozkaz, lecz wodza dotąd nie było. Pogoda zmieniła się, powiał od zachodu mroźny wiatr, mróz tężał. Żołnierze bez płaszczy marzli, przestępując z nogi na nogę i bijąc rękami po ramionach.
— Czego my stoim? — sarkali niektórzy. — Nogi zamokły, ręce skostniały, a my stoimy wciąż, jakbyśmy do ziemi przymarzli.
— Pozwólcie Wasza Wielmożność iść do ataku — przemówił gefrejter Labimow do sztabskapitana Michała Bestużewa.
— Do jakiego ataku i gdzie?
— Na wojska! na pałac! na twierdzę! gdziekolwiek, byle tylko zacząć.
— Poczekaj bracie, musimy się doczekać komendy.
— Ech! Wasza Wielmożność, to czekanie zabija sprawę.
— Tak! czekać i stać, to jedno co umiemy, uśmiechnął się szyderczo Kachowski. Cała ta nasza rewolucya jest stojąca.
— Stojąca rewolucya — powtórzył Golicyn z wróżebnem przeczuciem.