Dekabryści/Część druga/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
— Jeśli w tej chwili nie złożą broni, każę strzelać — rzekł cesarz, posyłając Suchozaneta do buntowników.
— No cóż! jak? — spytał go następnie, gdy ten powrócił.
— Wasza cesarska mość, obłąkańcy ci krzyczą o konstytucyę; kartaczy by im posłać — powtórzył Suchozanet słowa Benkendorfa.
— Kartacze czy konstytucyę? — pomyślał znów cesarz, tak samo, jak poprzednio.
Suchozanet czekał rozkazu, lecz cesarz milczał, jakby zapomniał o jego obecności.
— Armaty nabite? — spytał wreszcie, wypowiadając wyrazy te powoli z wysiłkiem, jakby mu przychodziły z trudem.
— Tak! wasza cesarska mość, lecz dotąd ślepymi nabojami, czy założyć kartacze?
— No tak! idź! — odrzekł cesarz również powoli i z wysiłkiem. — Choć nie! czekaj jeszcze — zatrzymał go. — Pierwszy strzał, w powietrze!
— Słucham! wasza cesarska mość — odrzekł Suchozanet i odjechał do armat, a cesarz patrzył zdsleka, jak ładują je kartaczami.
Poprzedni strach znikł, ustępując miejsca nowemu. Cesarz nie bał się już o siebie, bo zrozumiał, że powstańcy oszczędzają go i że tak już będzie do końca; natomiast bał się tego, co sam zrobić zamierzał.
W tej chwili podjechał do niego Benkendorf.
— Co robić? powiedz co robić? — szepnął mu cesarz do ucha.
— Jakto? Strzelać stanowczo, wasza cesarska mość, inaczej pójdą za chwilę do ataku i zabiorą nam armaty.
— Nie mogę! nie mogę! czyż ty nie rozumiesz, że ja nie mogę.
— Uczucia te przynoszą zaszczyt waszej cesarskiej mości, lecz teraz nie czas na nie. Trzeba zdobyć się na jakieś postanowienie, albo przelać krew kilku, dla ocalenia reszty, lub pożegnać się a panowaniem.
Cesarz słuchał, nie rozumiejąc.
— Nie mogę! nie mogę! — szeptał wciąż, jakby bezprzytomnie, a w głowie jego brzmiało coś tak dziwnego i nowego, że się Benkendorf zląkł.
— Raczcie się uspokoić! Wasza cesarska mość, raczcie się uspokoić. Pozwólcie mi dać rozkaz, a wszystko biorę na siebie.
— No! dobrze, jedź tam zaraz — rzekł cesarz i skinąwszy ręką odjechał na stronę.
Zakrył oczy rękami i nagle tak jasno i wyraźnie, jak na jawie, zobaczył nagie ciałko małego synka, Saszy. Dawno to już było, pięć lat temu, w duszną letnią noc w czasie burzy, w błękitnej sypialni Saszy. Ząbki się wyrzynały małemu, tak, że nie sypiał po nocach, płakał, rzucał się w gorączce, lecz wtedy usnął spokojnie. Alexandrine przyprowadziła męża do łóżeczka Saszy i cicho odkryła kołderkę. Mały spał obnażony, bo rzucając się, zrzucił z siebie koszulkę i leżał tak cały różowy z dołeczkami na buzi, uśmiechając się przez sen.
— Regarde le, regarde le done, och qu’il est joli le petit ange — szepnęła Alexandrine z uśmiechem, a sztabskapitan Romanow uśmiechał się także.
— Co ze mną? Czy bredzą na jawie?
Próbował opamiętać się cesarz, a odjąwszy rękę od oczu, zobaczył przed sobą jenerała Suchozaneta, który meldował mu po raz trzeci już.
— Armaty nabite, wasza cesarska mość!
Cesarz w milczeniu skinął głową, więc Suchozanet odjechał po raz trzeci, bez rozkazu i w niepewności.
— Boże mój ratuj, wspieraj! — próbował cesarz modlić się, lecz nie szło mu to.
— Salwa armatnia po kolei, prawe skrzydło zaczynaj! — krzyknął wreszcie Mikołaj z uczuciem lękliwego zabójcy, który podnosi nóż, nie dlatego żeby uderzyć, lecz na próbę.
— Zaczynaj, pierwsze działo, pierwsze pierwsze! — pobiegła komenda, po bateryi, od dowódcy do dowódcy.
— Pierwsze! — powtórzył młodszy komendant Bakunin.
— Zostaw! — krzyknął cesarz.
Nóż zawisł w powietrzu; nie był w stanie uderzyć nim. Lecz po chwili znowu.
— Zaczynaj! pierwsze...
I znowu.
— Zostaw! I tak do trzech razy.
Aż wreszcie.
— Zaczynaj! pierwsze!
Dziwne uczucie! jakby w jakiejś potwornej malignie, staczał się z szaleństwa, w szaleństwo, z lęku w lęk. Nagle przypomniał sobie, że pierwsza salwa ma być w powietrze. Kto wie? może się zlękną, rozbiegną, trzeba próbować.
— Pierwsze! pierwsze! — zabrzmiała znów komenda.
— Pierwsze pal! — zakomenderował Bakunin.
Ale ogniomistrz zawahał się nie założył palnika lontowego.
— Co ty sukinsyn! komendy nie słyszysz! — poskoczył do niego Bakunin.
— Wasza wielmożność! to przecie swoi — przemówił cicho podoficer i spojrzał ukradkiem na cesarza.
Oczy ich spotkały się i jakby znikł nagle między nimi społeczny przedział, porozumiewali się wzrokiem, nie jak poddany z monarchą, lecz jak człowiek z człowiekiem.
— To przecie swoi, Sasza! Dziecięce ciałko Saszy.
»Zostaw«, chciał krzyknąć Mikołaj, lecz czyjaś straszna ręka zdławiła mu gardło.
Bakunin wyrwał z rąk ogniomistrza lontowy palnik i sam go założył na puszkę z prochem. Gruchnęła salwa, zagrzmiał ogłuszający huk ze straszliwem grzechotem, lecz kartacze przeleciały górą ponad głowami tłumu. Nóż opadł, lecz nie wraził się w ciało ofiary, a ześliznął się mimo.
Czworobok nie drgnął i trwał, krzepko oparty na skale Piotrowej, bez ruchu, niezachwiany, jak owa skała. Tylko na salwę armatnią odpowiedział głuchy trzask karabinowego ognia i tryumfalne okrzyki.
— Ura! ura! ura! Konstanty.
A wtedy jak woda przeobraża się w parę od dotknięcia rozpalonego do białości żelaza, tak lęk cesarza przerodził się w szaleństwo wściekłego gniewu.
— Drugie pal — krzyknął i huknęła druga armatnia salwa.
Obłok dymu rozesłał się nad tłumem, lecz po krzykach rozdzierających, przeraźliwych piskach i straszliwych jakichś odgłosach, jakby mokrego mlaskania, poznał Mikołaj, że kartacze padły w sam środek tłumu. Nóż wraził się w ciało, a skoro dym rozprószył się, obaczył cesarz, że czworobok stoi wciąż jeszcze nieruchomy a tylko wydzieliła się z niego mała gromadka, która biegła pędem do ataku.
Lecz gruchnęła trzecia, czwarta i piąta salwa, a po przez kłębiący się dym, przerzynany ognistą smugą, widać było, jak grad kartaczy spada na zbitą ścianę stłoczonych ciał ludzkich. Zawadzała jeszcze niewzruszona skała Piotrowa, lecz i w nią godziły pociski, zdawało się, że za chwilę rozstrzelanym zostanie spiżowy jeździec. A gdy już plac opróżnił się, wytoczono armaty dalej i ścigano ogniem uciekających po ulicy Galernej, Isakowskiej, Angielskiej, Nadbrzeżnej, aż do Newy i Wasilewskiego Ostrowa.
— Nabijaj! Pal! Nabijaj i pal! — krzyczał wciąż Suchozanet, całkiem już ochrypłym głosem.
— Nabijaj! Pal! — wtórował mu cesarz.
Grom za gromem, strzał za wystrzałem — nóż zatapiał się w ciało, coraz głębiej, głębiej, głębiej, lecz jemu było wciąż jeszcze mało, jakby nasycić chciał nieugaszoną żądzę, a ognisty trunek rozlewał się po żyłach jego z upajającą, jak nigdy jeszcze mocą.
Jenerał Komarowski spojrzał na cesarza i pomyślał nagle, tak samo, jak pierwej, nie wiadomo, skąd.
— Nie człowiek to, a szatan.