Dekabryści/Część pierwsza/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Dyktator spiskowców, książę Sergiusz Piotrowicz Trubecki, pułkownik gwardyjskiego preobrażeńskiego pułku, mieszkał w domu swego teścia na bulwarze Angielskim koło senatu.
Jeden z mniej znacznych francuskich emigrantów, Laval, ożeniwszy się z córką milionowego kupca, po której wziął majętność, liczącą 17.000 dusz i przebogate kopalnie miedzi na Uralu, zrobił w Rosji świetną karyerę i został rosyjskim hrabią, szambelanem, tajnym radcą i dyrektorem departamentu w ministeryum spraw zagranicznych. Na jego balach i rautach zbierało się wyższe towarzystwo stolicy, cały korpus dyplomatyczny i carska rodzina.
Jedna z córek jego, Zeneida, wyszła za posła austryackiego, hrabiego Lebzellterna, druga za księcia Trubeckiego.
W podsieniu pierwszego piętra, gdzie podłoga wyłożona była staremi autentycznemi płytami marmuru, pochodzącemi z pałacu Nerona, przyjął Oboleńskiego i Golicyna z pobłażliwym szacunkiem, stary siwiutki kamerdyner w czarnym atłasowym fraku, jedwabnych pończochach i trzewikach, wyglądający na starego dyplomatę — i powiódł ich przez szereg pałacowych prawdziwie komnat, na skrzydło młodego księcia, do gabinetu Trubeckiego. Była to przestronna komnata, zastawiona wielką mnogością szaf z książkami, z oknami wychodzącemi na Newę, bardzo jasna, a jednak umiejętnie stonowana ciemnem obiciem i ciemno-dębową boazeryą ścian i ciemno-zielonym safianem mebli. Gospodarz przyjął swych gości z właściwą sobie cichą i równą, nie światową uprzejmością.
— My do was na chwilkę, książę — przemówił Oboleński, nie siadając i nie zważając na zapraszający gest Trubeckiego. — Rylejew prosił bardzo, abyście byli łaskawi...
— Ach Boże mój! — chwycił się za głowę Trubecki — jakże zawiniłem wobec niego. Wierzcie mi panowie, że się codzień wybieram, ale zawsze te przeklęte sztabowe sprawy. Teraz już stanowczo, stanowczo, w tych dniach; jutro może.
— Nie jutro, ale dziś zaraz. My po was przyjechaliśmy i bez was stąd nie odjedziem — przemówił twardo Oboleński.
— Zaraz? Ja doprawdy niewiem panowie. Lecz czemuż stoicie, siadajcie proszę; a możebyście co przetrącili?
Od przetrącenia wymówili się stanowczo, lecz musieli usiąść w miękich, wygodnych, głębokich fotelach przed kominem, gdzie ogień połyskiwał tak swojsko w pół mroku zachodzącego dnia. Zauważywszy, że ogień może zbyt dogrzewać Golicynowi, Trubecki zasłonił go ekranem, tak, że twarz była zakryta, a tylko do nóg szło ciepło. Wtedy dopiero usiadł sam naprzeciw swoich gości, plecami do światła, bezwiednym manewrem ludzi przeczulonych.
— Dajcie panowie myśli zebrać.
Golicyn oglądnął się na drzwi, Trubecki wstał, poszedł ku nim i zamknął je na klucz.
— Te drugie — dodał, wskazując na inne drzwi — prowadzą do pokojów księżnej i niema tam w tej chwili nikogo.
— Pozwólcie panowie powiedzieć otwarcie.
— Otwartość ponad wszystko — potwierdził Golicyn, spoglądając znacząco na Trubeckiego.
Odziany po cywilnemu we frak, wysoki, szczupły, nawet chudy, z piersią nieco zapadłą, jak u suchotnika, Trubecki nie był pięknym. Twarz wązka, długa, uszy odstające, duży, garbaty nos i grube wargi, przytem wąs rudawy, ryżawe baczki nierówne i postrzępione po obu stronach twarzy. Ale w dużych, szarych oczach dziecięco-prostych, o smutnem i dobrem spojrzeniu, przebijała taka wewnętrzna szlachetność, że Golicyn pomyślał:
— Czyżbyśmy się omylili, obaj z Oboleńskim?
I przypomniały mu się słowa z napisanej przez Trubeckiego konstytucyi: »Ustawa Sławnego Ruskiego imperyum. Niewolę znosi się, rozdziału pomiędzy szlachtą a prostymi ludźmi nie przyjmuje się, ponieważ jest on przeciwny chrześcijańskiej wierze, podług której wszyscy są braćmi, wszyscy zrodzeni dla szczęścia i są poprostu ludźmi, przed Bogiem jedynie słabi«. Cały on był w tych słowach, nie Brutus, nie Robespierre lub Marat, a szlachecki liberał, dobry ruski kniaź, idący do prostego ludu z wolnością, braterstwem i równością, Don Kiszot rewolucyi.
— Moje położenie w związku bardzo trudne, czuję, że nie mam prawa prowadzić na zgubę, lecz boję się także, że nie będę miał dość władzy, aby zatrzymać, przemówił głuchym, nieco szypiącym szeptem, lecz mięko i miłym głosem, jakby kto ręką przesuwał po aksamicie — myślał Golicyn.
— Im potrzebne tylko moje nazwisko. Rylejew rozporządza się niem, jak sam chce, a ja o niczem niewiem, niewiem nawet, jak zostałem owym dyktatorem...
Golicyn czuł wciąż lekki zapach herbacianej róży i sam nie wiedział, skąd się to bierze, aż wreszcie spuścił oczy i dostrzegł na poręczy fotelu, w którym siedział, małą batystową, kobiecą chusteczkę; wziął ją do rąk i powąchał. Trubecki widział to i zarumienił się lekko, poczem zamilkł. Golicyn, także milcząc, podał mu chusteczkę, którą ten wsunął do bocznej kieszeni i wtedy dopiero znów mówić zaczął.
— Rylejew postanowił działać prawie bez żadnych widoków powodzenia. Sądząc po środkach i przygotowaniach, byłoby to więcej niż szaleństwem, więcej niż szaleństwem, ot...
Miał zwyczaj powtarzać ostatnie słowa, trochę się zająkując, rozwlekając i poszeptując; było w tem coś arystokratycznie subtelnego i dziecinnie prostodusznego.
— Wojsk, usposobionych odpowiednio dla celów towarzystwa, jest bardzo mało. Nikt z wybitniejszych ludzi nie bierze w tem udziału. Nabrano pustych młodzików, którzy tylko szumią, ale szumią wyłącznie po salonach, a nie na ulicach i placach. Śmiesznie pomyślić, by kilku chorążych bez znaczenia, bez imienia potrafiło wstrząsnąć stuletniemi podstawami, tak... stuletniemi podstawami imperyum.
— Serge! — ty tu? — zadźwięczał młody kobiecy głos i Golicyn, spojrzawszy ku drzwiom niezamkniętym, które wiodły do pokojów księżnej, obaczył na progu nieznajomą sobie damę. Chciała wejść, lecz dostrzegłszy gości zatrzymała się niepewna.
— Witam, księcia — rzekła, poznawszy Oboleńskiego i podeszła do niego. — Przebaczcie panowie, zdaje mi się przerwałam.
— Pozwól droga! przedstawić sobie księcia Golicyna — rzekł Trubecki.
Całując rękę, Golicyn uczuł znów ten sam zapach herbacianej róży. Cała w czerni w żałobie po zmarłym cesarzu, z czarnymi włosami gładko zaczesanymi na skroniach, sama przypominała ze swą blado-różową cerą, świeżą rozkwitłą różę herbacianą. Catache nazywali ją w domu od imienia Catherine po francusku Catache, po rosyjsku trochę śmiesznie Katasza, a przystawało to do jej drobnej, krągłej, kształtnej postaci, do żywych ruchów, toczącej się lekko kulki z kości słoniowej. Wszyscy zamilkli, księżna zamieniła z mężem spojrzenie, w którem odrazu widać było, jak się czują z sobą szczęśliwi. Sami uważali się za stare już małżeństwo, lecz dla obcych wyglądali jak nowożeńcy. Gdy bywali razem w świecie, uśmiechali się do siebie uśmiechem winowajców, którzy wstydzą się nadmiernego swego szczęścia. Uśmiechnęli się i teraz, lecz w oczach obojga, była wróżebna trwoga.
— Czy ona wie, kto my i poco przyszliśmy — pomyślał Golicyn, choć i niewie, to napewno przeczuwa.
W tejże chwili niewiadomo dlaczego, przyszła mu na myśl Marynka. Przemówiwszy kilka uprzejmych słów, księżna odeszła.
— Jeszcze raz proszę panowie, darujcie, żem przeszkodziła. A nie zapomnij przyjacielu, dodała już do męża, że spotkać się mamy o czwartej u Nowosielskich, przyszlę po ciebie karetę.
Wychodząc, obejrzała się raz jeszcze na męża, a w oczach jej była znów wróżebna trwoga.
— Na miłość Boga panowie, darujcie — usprawiedliwiał się Trubecki — byłem pewien, że niema księżnej. Powiedziano mi, że wyjechała.
— Ależ książę — przerwał Golicyn — choćby i księżna wiedziała, niewielka bieda. Zawsze byłem za tem, żeby i kobiety dopuszczać do związku. Czemże one gorsze od nas, a jeszcze takie, jak wasza żona.
— Przecież nie znacie jej...
— Dość raz spojrzeć, by poznać, kim jest.
Trubecki rozpromienił się i uśmiechnął znów wstydliwym uśmiechem szczęśliwego winowajcy.
— No, a teraz dość o tem, czas upływa panowie, musimy raz skończyć.
— Więc wy uważacie Trubecki, że przedsięwzięcie przerasta nasze siły.
— Tak jest, Golicyn, trzeba mieć choć kroplę rozsądku, żeby widzieć całą nieziszczalność... Tak. Porwać się na to mogą tylko ludzie, którzy doprowadzili się do obłędu... tak, do obłędu politycznego.
— Tak! Do obłędu — potakiwał Golicyn.
Przez cały czas potakiwał, usidlić chciał, wyciągnąć na słówko. Oboleński słuchał w milczeniu, lecz z widoczną przykrością.
— Bardzo się cieszę, panowie, żeście mnie pojęli. Powiem szczerze, że do ostatniej chwili spodziewałem się, że pozostając w styczności z członkami związku, jako zwierzchnik, zdołam odwrócić zło i zachować choć pozory legalności. Lecz oni zaczęli zaraz, Bóg wie co, obmyślać. Oni chcą wszystkich... tak, chcą wszystkich tak... — zająkiwał się Trubecki, nie śmiejąc wymówić strasznego zdania, że spiskowcy wytępić chcą wszystkich członków rodziny carskiej.
— A wy nie chcecie wszystkich, wy nikogo nie chcecie? — pytał Golicyn.
— Nie! Nie chcę, nie mogę, Golicyn, ja nie urodziłem się mordercą.
— Więc cóż robić, książę? Wam-by należało zrzec się dyktatury, a może i całkiem wystąpić ze związku.
Spojrzał mu Golicyn prosto w oczy z cichym uśmiechem. Trubecki nic nie odrzekł, jakby nagle odgadł zasadzkę.
— Więc jakże, książę? Cóż! Jako uczciwy człowiek, powinien nam książę odpowiedzieć wprost tak, albo nie, zostajecie z nami, czy występujecie ze związku — przemówił Golicyn tonem jawnie już wyzywającym.
— Nie wiem na pewno, pomyślę...
— Pomyślicie? Zapewne! To tylko bieda, to niema czasu już na namyślanie, bo my zaczynamy jutro.
— Jutro? Jakto jutro? — zająknął się Trubecki, patrząc na Golicyna, jakgdyby nie pojmował.
— Ach! Tak, to wy jeszcze nie wiecie — zadziwił się Golicyn, patrząc z poza szkieł ze złym uśmiechem.
Jak zwykle w podobnych chwilach, twarz jego stwardniała, jakby zastygła i stała się podobną masce.
— Kuryer przyjechał z Warszawy z ostatecznem zrzeczeniem się Konstantego. Jutro o godzinie siódmej rano wojsko wezwane będzie do przysięgi, a my zbierzemy się na placu Senatorskim i robimy powstanie.
— Powsta... Powsta... — powtórzyć chciał Trubecki, ale już nie mógł, bo głos urwał mu się, oczy rozszerzyły, twarz pobladła, zzieleniała, grube wargi zaczęły drżeć. W tej chwili stał się nagle bardzo podobny do żyda.
— Ożydział ze strachu — pomyślał ze wstrętem Golicyn. — Cóż, nie odpowiadasz pan? Raczże dać odpowiedź!
— Przestańcie Golicyn! Nie wolno tak dalej — krzyknął Oboleński, pochylając się nad Trubeckim. — Jak wam nie wstyd, czy nie widzicie?
Głowa Trubeckiego opadła na poręcz fotela i oczy stanęły słupem. Oboleński rozpinał mu koszulę.
— Wody! Wody!
Golicyn znalazł karafkę, nalał wody do szklanki, podał Trubeckiemu, który próbował na próżno uchwycić wargami brzeg szklanki, ale tylko dzwonił zębami o szkło. Dłuższa chwila upłynęła, zanim zdołał przełknąć wodę, wreszcie wypił, odetchnął głębiej i podniósł głowę. Oboleński pochylony nad nim, gładził go ręką po włosach, jak niedawno Rylejewa.
— No! nic to! Trubecki nic to! Nie słuchajcie Golicyna, on was nie zna. Pomówimy z Rylejewem i wszystko się jakoś ułoży. Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze.
— Mnie właściwie nic, błahostka; serce mam trochę słabe, w tych dniach nie czułem się zdrów, a jeszcze napiłem się kawy, to widocznie od tego, tak od tego, a przytem tak nagle... ja nie mogę tak nagle. Darujcie mi panowie, na miłość Boga, darujcie.
Rudawe włosy lepiły mu się do spoconego czoła, grube wargi wciąż jeszcze drżały, choć uśmiechał się, a w uśmiechu tym było coś dziecięco prostego i dziwnie żałosnego. Don Kiszot zbudzony z halucynacyi, lunatyk, który runął z dachu i rozbił się.
Golicyn doznał uczucia wstydu, jakby uraził dziecko, odwrócił się więc, aby nie widzieć. Bał się współczucia. Rozumiał dobrze, że skoro tylko zacznie żałować Trubeckiego, daruje mu wszystko i gotów usprawiedliwić zdrajcę.
— Posłuchajcie książę — zaczął, nie patrząc na Trubeckiego.
— Posłuchajcie Golicyn — przerwał mu Oboleński spokojnie, lecz twardo. — Ja to mam polecenie od Rylejewa przywiezienia Trubeckiego i sam to spełnię, a wy nie mięszajcie się do tego, proszę was i zostawcie nas samych. Pojedziecie do Rylejewa i zapowiecie mu, że my też zaraz przyjedziemy.
— Ja tylko chciałem powiedzieć...
— Idźcie już proszę was Golicyn i róbcie, co wam polecono.
— Więc to rozkaz?
— Tak! rozkaz.
— Słucham! — odparł socho Golicyn, skłonił się i wyszedł, ociągając się.
— Wszyscy ladzie rozumni, to są najgorsi darnie, przyszło mu na myśl po drodze, a za uczonego durnia uważał w tej chwili siebie.
Tak! Trubecki odejdzie z żalem, jak ów młodzian ewangeliczny, lecz czemże jest gorszy odemnie, czem gorszy od nas wszystkich. Kto wie, co będzie jutro z nami? Czy wszyscy nie odejdziemy z żalem?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.