Do charakterystyki Jongleurów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksymilian Kawczyński
Tytuł Do charakterystyki Jongleurów
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DO CHARAKTERYSTYKI JONGLEURÓW.


W społeczeństwie średniowiecznem brakłoby postaci bardzo znamiennych i licznych, gdybyśmy je sobie wyobrażali bez żonglerów. Nazwa ich jest zromańszczonym wyrazem łacińskim joculator, które oznacza żartownisia; trzeba jednakże grzeczną tę nazwę na grubsze imię błazna zamienić, dodać do tego znaczenie aktora, tancmistrza, śpiewaka, linoskoka, skomoracha, czyli niedźwiedziowoda, magika albo prestigitatora, powieściarza, nowiniarza i nie wiem jakie jeszcze, aby objąć wielostronność ich sztuki. Zajmowali się wszystkiem, czem ubawić, rozweselić mogli publiczność wiejską, miejską, zamkową. Byli oni niejako teatrzykami, wędrującemi i chodzącemi gazetami zarazem. Włócząc się bezustannie, od wsi do wsi, od miasta do miasta, od zamku do zamku, zaglądając do wszystkich kątów, wszystkiego ciekawi, wstępując do wszystkich karczem i gospód, zbierali wszędzie nowinki i plotki, publiczne i prywatne, i pierwsi roznosili je na różne strony. Domyślimy się, jak pożądanem było ich przybycie osamotnionemu na zamku baronowi, jak chętnie słuchano ich opowieści i nowin. U nas także obcymi nie byli, a nazywano ich rybałtami, albo knejlarzami, albo też igrzecami, którego to starego a ładnego wyrazu i my w dalszym ciągu w znaczeniu żonglera używać będziemy.
Mimo tak wielostronnego artyzmu, sława, jakiej swojego czasu używali, była niepochlebna, nawet zła, nawet bardzo zła. Posądzono ich o wszystkie niemal grzechy główne: obżarstwo, pijaństwo, kłamstwo, kosterstwo, łakomstwo i inne jeszcze, świadczą zaś o tem, pomiędzy innemi, niektóre starofrancuskie fabliaux, czyli powiastki, z których tutaj dwie opowiedzieć zamierzamy. Opowiemy z pamięci, tekstów nie mając pod ręką.
Zdarzyło się, że Pan Bóg znowu był ciekawy zobaczyć, co też ludzie porabiają, a wziąwszy na się postać ludzką, stanął na ziemi. Tu spotkał igrzeca, a słusznie myśląc, że w jego towarzystwie najlepiej przypatrzy się sprawom ludzkim, przyłączył się do niego jako igrzec towarzysz. Razem tak pątnując, doszli do miasta, gdzie równocześnie odbywano pogrzeb i wesele. Igrzec przyjął wezwanie na wesele, gdzie miał bawić gości, Pan Bóg przyłączył się do pogrzebu. Igrzecowi na weselu nie brakło jadła i napitku, a że go także obdarowano sowicie, więc zadowolony ze siebie wracał do gospody, śmiejąc się po cichu z nieudolności swego towarzysza, który na pogrzeby chodzi. Zastał go w domu, ale jakże się zdziwił, gdy mu tenże sto złotych byzantyńców jako swój zarobek pokazał. Jakim sposobem? — oto wskrzesiłem umarłego. Jak chętnie byłby chciał igrzec nauczyć się sztuki tak dobry dochód noszącej! Tymczasem dał mu zgłodniały towarzysz byzantyńca, prosząc go, aby zgotował jaki posiłek. Igrzec kupił koźlę, a że był biegły i w kucharskiej sztuce, więc sprawił i upiekł je dobrze; tylko, że nerki jako przysmak, zjadł pokryjomu. Gdy zasiedli do stołu, spostrzegł Pan Bóg ubytek i zapytał, gdzie się nerki podziały? Igrzec ze spokojnem zdziwieniem odrzekł: nerki? W tym kraju koźlęta nerek nie mają. Pomrukiwał w dodatku, udając obrażonego. Umilkł na to Pan Bóg, domyślając się dobrze, co się z nerkami stało.
W następnem mieście zdarzył się znów pogrzeb i wesele jednocześnie. Igrzec chciwy pieniędzy, wybrał dla siebie pogrzeb, prosząc, aby go towarzysz nauczył sztuki wskrzeszania. Dał mu Pan Bóg wskazówki, a sam poszedł na wesele. Igrzec pewny siebie, głośno oświadczył nad grobem opłakanej rodzinie, że wskrzesi zmarłego, jeżeli mu sto zapłacą byzantyńców. Chętnie przyrzekli, choć nie dowierzali, przeczuwając oszusta, tylko zbyt bezczelnego, gdy w tak smutnej chwili urągał niejako wyrokom bożym. Igrzec zabrał się do dzieła, używał zaklęć, słów niezrozumiałych, ruchów dziwacznych, wreszcie zawołał gromkim głosem na zmarłego, aby wstał: umarły ani się ruszył. Powtórzył wezwanie raz, drugi, trzeci: również bez skutku. Oburzenie zdjęło obecnych, o żałobie zapomnieli na chwilę, za bluźnierstwo doraźną zabrali się wymierzyć karę. Turbowany, zimnym zlany potem, igrzec już ostatnią widział przed sobą godzinę, gdy wtem zjawił się Pan Bóg i rzekł mu do ucha: powiedz, kto zjadł nerki, a ocalę cię i wskrzeszę zmarłego za ciebie. O, zatwardziałe sumienie żonglera! Nawet w tej groźnej chwili przysięgał na swoję duszę kuglarską, że nerek nie zjadł. Zasmucił się Pan Bóg, ale mimo to umarłego wskrzesił i sto byzantyńców otrzymał. Gdy do gospody wrócili, Pan Bóg rzekł, że postanowił rozstać się z towarzyszem. Zarobione pieniądze podzielił na części, ale nie na dwie tylko na trzy, co żonglera bardzo ździwiło. Rzekł mu tedy Pan Bóg: jedna dla mnie, druga dla ciebie, trzecia dla tego, kto zjadł nerki. Na widok sporej kupki czerwieńców zaślniły oczy igrzeca i od razu obudziło się w nim sumienie. Z pewną skruchą tedy i z pewnem zawstydzeniem rzekł: Stary jestem, kłamać mi już nie przystoi, więc wyznam prawdę: oto ja zjadłem nerki. Taką treść ma „fabliau du jongleur qui a mangé les rognons“.
Inny fabliau opowiada, jak się igrzec w piekle zachował. Nie wiemy, czy to był ten sam, który zjadł nerki, a który chyba się od piekła nie wywinął, nie wiemy też, jak się nazywał, czy Bries-verre, czy Porte-botte, czy Franche-côte, czy też Bries-tête, czy może Quatre-oeufs, tyle pewne, że to był żongler i że go któryś z djabłów przywlókł do piekła. Przedstawiony Lucyperowi jako igrzec, a chcąc się w łaski jego dostać, ofiarował się śpiewać, grać na skrzypcach, tańczyć, chodzić na rękach, kozły wywracać, co wszystko jednak Lucyper odrzucił, nie chcąc dopuścić, aby się w piekle bawiono. Skazał go wreszcie na to, aby palił ustawicznie pod największym kotłem, w którym się potępieńcy smarzyli. Z tej to służby igrzec tak się wywiązywał gorliwie i dokładnie, że zyskał sobie uznanie i pochwałę naczelnego czarta. Gdy tedy wszyscy djabli mieli wykonać generalną wyprawę na ziemię, jak to od czasu do czasu było u nich zwyczajem i dziś jest podobno jeszcze, powierzył Lucyper straż całego piekła żonglerowi. Spostrzegł to święty Piotr z wysokości niebios, a znając dobrze duszę żonglerską, postanowił korzystać ze sposobności. Udał się tedy do piekła, wdał w rozmowę z żonglerem, pytając, czyby dla rozrywki nie zechciał zagrać w kości. Na wspomnienie tej gry ulubionej, obudziła się w igrzecu cała dawna namiętność kosterska i gotów na wszystko, jedno tylko miał zakłopotanie, a mianowicie: brak pieniędzy. Nie szkodzi, rzekł święty Piotr, ja wstawię na każde rzucenie byzantyńca, a ty duszę jednę z kotła. Zgoda, rzekł igrzec bez namysłu. Grają tedy, a grają zawzięcie. Żongler nie wygrał jeszcze ani jednego czerwieńca, gdy już i połowy dusz w kotle nie było. Grają dalej, bo święty Piotr uwziął się ani jednej duszy djabłom nie zostawić. Rzeczywiście wygrał i zabrał wszystkie, odchodząc. Zafrasowany igrzec po niewczasie, z trwogą oczekiwał powrotu djabłów, którzy też własnym oczom wierzyć nie chcieli, zobaczywszy kotły próżne. Złożyli radę jak ukarać żonglera, wymieniali najsroższe katusze, ale w końcu przemogło zdanie, że to istota bardzo niebezpieczna dla całości państwa piekielnego i że jaknajspieszniej pozbyć się jej należy, odtąd zaś żadnego żonglera do piekła nie przyjmować. Wyszturhali tego nieboraka za bramę piekielną, gdzie go święty Piotr błąkającego się ujrzał i z litości do nieba boczną furtką wpuścił.
Jeżeli tę powiastkę igrzec jaki w obronie swego stanu ułożył, to przedstawiając go w hyperbolicznej i niepoprawnej lekkomyślności, nie był bez dowcipu.

Lwów.Maksymilian Kawczyński.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maksymilian Kawczyński.