I.
Ja ciebie kocham, a tyś jeszcze dzieckiem O beznamiętnej i niewinnej twarzy;
Na twem obliczu wyrzeźbionem, greckiem, Żaden gorętszy płomień się nie żarzy;
Z ócz twych, jak słowa w pieniu staroświeckiem, Bijące w niebo z przed pańskich ołtarzy,
Płynie melodya tak cicha i rzewna,
Żeś jest jak gdyby dawnej Psychy krewna...
II.
W niedoli-m wyrósł i śród braku chleba I już się wszystkiej rozkoszy zaparłem;
Dziecięcą wiarę w kryształowe nieba Dawno już z karty duchowej wytarłem,
I zdało mi się, że mi nic nie trzeba, Że z jakimś lichym porównam się karłem,
Że się do pragnień już żadnych nie nagnę,
A dzisiaj klękam i wołam: o pragnę!
III.
Pragnę — czy słyszysz? pragnę nici złotej Tu, w tym ponurym żywota krużganku;
Pragnę nadludzkiej do męczeństw ochoty, Za którą w pierwszym tęskniłem poranku;
Pragnę się pozbyć tych znamion heloty, Co mnie podają w pośmiech bez ustanku,
Gdy, zamiast wznieść się olbrzymem w obłoki,
Ze swoją taczką padam w dół głęboki.
IV.
Pragnę straconej wiary w czyn młodzieńczy, Któryby podniósł marmurowe wieka,
Gdzie ludzkość żywcem pogrzebiona jęczy, Darmo wołając: potrzeba mi człeka!
Pragnę tej pieśni, co barwami tęczy, A nie kroplami zmąconemi ścieka
I wszędzie zapał, wszędzie ogień szerzy,
Do boju nowych gotując szermierzy.
V.
Chodź, ty nadobna! o, chodź, ty jedyna Z obliczem Psychy, ożywionej wiosną!
Niech dla mnie świtu wybije godzina, Wczas przywołana twą nutą miłosną.
Chodź, ty nadobna!... Już widzę, rozpina Geniusz pierś swą, na widok zazdrosną,
Twarz mi w młodzieńczy przystraja rumieniec
I splata z uczuć przenajczystszych wieniec.
VI.
O, wy najdroższe uczuć dyamenty, Co się kryjecie w serc ostatnią głębię:
Brudnymi życia nieskażone męty, Stawiacie ludzi na wielkości zrębie,
Budząc im w łonie zapał niepojęty, Aniołów samych w szczytne dziewosłębie —
O jasnych licach, ze skrzydły srebrnemi —
Z nieznanej przedtem sprowadzacie ziemi.
VII.
Czuję, miłości odrodzony chrzestem, Że nowe siły przemawiają we mnie,
Za dziwnych pieśni pchając mnie szelestem, Co smutnych zwątpień rozpraszają ciemnie.
Czuję, że duchów towarzyszem jestem I nie probuję swoich sił daremnie,
Lecz że na skronie, co dopiero blade,
Przepaskę szczęścia promieniącą kładę!...
VIII.
Ja ciebie kocham — o najdroższa moja, Nad wszystkie skarby i ponęty świata,
Bo z twojej dłoni tych odrodzeń zbroja Złotym pierścieniem me piersi oplata...
Ja ciebie kocham! z twej miłości zdroja Za wszystkie walki największa zapłata —
Ja ciebie kocham nad słońce i zorze,
Luba! goręcej czyż kto kochać może?!...
Nieraz się pytam, czy ja kocham ciebie? Czy to nie blaski uczucia zwodnicze,
Podobne zorzy wieczornej na niebie,
Która, przed sobą widząc noc mogiły,
Jeszcze ostatnie wydobywa siły, Jeszcze ostatnie chce rozdmuchać znicze I płonąć.
Wówczas drętwieję i jestem lodowy, Jakby mnie sztukmistrz uwięził w marmurze,
Jakby mi stopy przygniotły okowy,
Że na swą zwykłą nie umiem wejść drogę...
I chciałbym płakać, lecz płakać nie mogę, I w niebios jasnym nie mogę lazurze Utonąć.
Najdroższa moja! ty poznasz tę chwilę, Gdy do uścisku zimne podam dłonie;
Kiedy źrenicę, co zniosła już tyle
Spojrzeń, przed twemi chcę zakrywać oczy...
Poznasz po smutku, co ją dziwnie mroczy I po tej bruździe, która blade skronie Rysuje.
Drżę i chcąc zabić duszącą mnie zmorę, Wyrzekam czci się i duszę swą własną
Obrzucam błotem i serce swe chore
Klnę, że do żadnych nie zdolne uniesień —
Że mi starości rozpaczliwa jesień, Mimo lat młodych, tkaninę przejasną Już psuje...
O, wówczas spojrzyj! o wówczas tej łzawej Każ na mem licu wypocząć źrenicy,
Co mnie z duchowej wyswobadza wrzawy
I w taką szatę spokoju mnie stroi,
Jak gdybym stanął śród złotych podwoi, Gdzie wieczne biją ze szczęścia gromnicy Promienie...
O, wówczas spojrzyj, ty pełna prostoty, Ziemskimi jeszcze nie skażona brudy!
Uśmiechem dziecka, co rzuca obroty
Sztucznych wysileń, połączysz mnie z sobą:
I ożywiony czoło stawię grobom I z tobą razem przejdę wszystkie grudy I cienie.
I.
Pamiętasz jeszcze, kiedym cię za rękę
Pierwszy raz schwycił tą gorącą dłonią?
Wieczór był wtedy; ponad nami dzwonią,
Zdało się gwiazdy złocistą piosenkę.
Tyś dłoń ścisnęła w miłosną podziękę,
A głębie ócz twych, ukryte pod skronią,
Białą jak marmur, zdrój w me serce ronią —
Ach! dziś to czuję — na nawałnic mękę.
Lecz wtedy cały w tobie zatopiony
Duch mój, jak okręt, któremu rozwinął
Żagle wiatr lekki, po twej fali płynął.
Wtedym nie myślał, że przyjdzie z tej strony —
Z mej własnej piersi — demon burz z pobladłą
Twarzą i stłucze to szczęścia zwierciadło.
II.
Tyś była dzieckiem... Jam spojrzał w krynicę
Twojego serca i widział, że do dna
Jest tak przeczysta i tak przepogodna
Twoja niewinność, jak poranku lice.
I wprzód, schylony, utopię źrenicę
W toni, co w lazur i w słoneczność płodna,
A potem dusza, takich blasków głodna,
Cała w tej głębi rwie się tajemnice.
A kiedy wyjdzie skąpana i oczy
Zwróci na przestwór, co za brzegiem leży
Twego źródliska, swym oczom nie wierzy:
Oto się nowy przed nią świat roztoczy,
Gdzie każdy żywioł, każda jego czynność
Rozbłękitnione, jak twoja niewinność.
III.
Ach! ile razy wracałem od ciebie,
Oszołomiony twojej duszy czarem,
Czułem, jak serce topi żar za żarem
W bryłę tak złotą, jak słońce na niebie.
I zapomniawszy o powszedniej glebie,
Wpośród błękitów kroczę słońcem jarem,
Zmieniając w świeżość to, com mniemał starem
I zwiędłem w sobie i naokół siebie.
I, tak przemienion, w jestestw przemienionych
Serca się wpijam swoich blasków siłą —
We wszystkie drzewo, wszelki kwiat, płaz wszelki.
I czuję łączność i woń czuję miłą,
Płynącą z barwnych tych złączeń, zroszonych
O wszechmiłości! perłą twej kropelki.
IV.
O jak mi wówczas było wierzyć trudno,
Że tych zachwytów urocze postacie
Zbyt rychłej życie poświęciło stracie,
We mgły rozwiawszy szczęścia chmurkę złudną.
Że, precz od ciebie, swoją rękę brudną
Złoży gdykolwiek na duszy mej szacie
I tych dwóch słodkich dźwięków: siostro! bracie!
Skłóci na zawsze harmonię przecudną.
A oto dzisiaj węzeł, który łączy
Dwa serca czyste i dwa duchy bratnie
Stargawszy, w straszną mnie wprowadził matnię:
Chciałbym do ciebie, jako ptak ten rączy,
Lecz mnie do miejsca przykuwa i zgina
Ach! jarzmo losów i ma własna wina.
Ten kwiat konwalii, z ręki twojej wzięty,
Woń swą już stracił i swą krasę całą,
Chwili mi tylko wspomnienie zostało
Błogosławionej ach! i tak przeklętej!
Żadnemi względów i praw ludzkich pęty —
Tak moje serce dotychczas wołało —
Nie powstrzymywaj, idąc zawsze śmiało,
Miłości, w łonie stęsknionem poczętej...
A oto dzisiaj, gdy stajesz przedemną
W promieniach szczęścia i tych oczu parą
Rozjaśniasz byt mój, w mgłę spowity ciemną,
Wszystkich władz siłą, do kochania zdolną,
Odpycham ciebie, o ty słodka maro,
Wołając z smutkiem: Nie wolno! nie wolno!
Czem jesteś dla mnie? Tem światłem gorącem,
Siłą, co z ziemi wydobywa zioła,
Zlewa je wonią, stroi barw tysiącem,
Co sieje życie i radość dokoła.
Czem jesteś dla mnie?... Myślą i tem rwącem
Tchnieniem uczucia, co w prostego zgoła
I ułomnego człeka wnętrzu śpiącem
Budzi niebiańskich haseł apostoła.
Czem jesteś dla mnie?... Zamknij to pytanie
W wielkich tajemnic świętym Alkoranie,
Ty dla mnie pierwsza w pierwszych milionie:
Wszak, aby godnie odpowiedzieć na nie,
Nie starczą, widzę, światło, barwy, wonie,
Myśl ni uczucie, choć tak żywo płonie.
Gdy mnie ogarnia zmrok, co dusze człecze
Tak natarczywie aż do ziemi tłoczy,
Spieszą nademną zbawczą spełniać pieczę
Twe jasne, ciche, twe głębokie oczy.
I zło, uchodząc, poza sobą wlecze
Tabor swych skutków i w nicość się toczy,
Tak je spłoszyły, jak cherubów miecze,
Twe jasne, ciche, twe głębokie oczy.
I znów oczyszczon i znowu ochoczy
Do tego życia, które mi zmieniły
Twe jasne, ciche, twe głębokie oczy,
Tulę do piersi ten mój skarb uroczy
Ach! i całuję, pełen nowej siły,
Twe jasne, ciche, twe głębokie oczy.
I. Nie wiem, gdzie jesteś i czy wielkie, czarne Twoje źrenice tak się jeszcze palą, Jak ongi, w chwilach, dziś przymglonych dalą Sennych li wspomnień, ku którym się garnę
Słabym, ostatnim wysiłkiem żeglarza Na szalejącej, złowróżbnej głębinie, Kiedy mu wiosło z rąk zmęczonych ginie I kiedy łódź się ku śmierci przeważa.
Nie wiem, czy dzisiaj, stanąwszy przedemną, Nie snem, lecz jawą, umiałabyś jeszcze W strunach mej duszy dawne wzbudzić dreszcze...
Ale twój obraz, odsunięty w ciemną, Odległą przestrzeń, nęcić nie przestaje,
Jak nęcą owe z baśni niedościgłe raje.
II. Nieraz cię widzę tak blizko, że usta Chylę ku twoim, aby z ich kielicha Wszystką wieczorną wypić woń, wtem cicha Gaśniesz mi w oczach i znikasz, jak pusta