I.
Ja ciebie kocham, a tyś jeszcze dzieckiem O beznamiętnej i niewinnej twarzy;
Na twem obliczu wyrzeźbionem, greckiem, Żaden gorętszy płomień się nie żarzy;
Z ócz twych, jak słowa w pieniu staroświeckiem, Bijące w niebo z przed pańskich ołtarzy,
Płynie melodya tak cicha i rzewna,
Żeś jest jak gdyby dawnej Psychy krewna...
II.
W niedoli-m wyrósł i śród braku chleba I już się wszystkiej rozkoszy zaparłem;
Dziecięcą wiarę w kryształowe nieba Dawno już z karty duchowej wytarłem,
I zdało mi się, że mi nic nie trzeba, Że z jakimś lichym porównam się karłem,
Że się do pragnień już żadnych nie nagnę,
A dzisiaj klękam i wołam: o pragnę!
III.
Pragnę — czy słyszysz? pragnę nici złotej Tu, w tym ponurym żywota krużganku;
Pragnę nadludzkiej do męczeństw ochoty, Za którą w pierwszym tęskniłem poranku;
Pragnę się pozbyć tych znamion heloty, Co mnie podają w pośmiech bez ustanku,
Gdy, zamiast wznieść się olbrzymem w obłoki,
Ze swoją taczką padam w dół głęboki.
IV.
Pragnę straconej wiary w czyn młodzieńczy, Któryby podniósł marmurowe wieka,
Gdzie ludzkość żywcem pogrzebiona jęczy, Darmo wołając: potrzeba mi człeka!
Pragnę tej pieśni, co barwami tęczy, A nie kroplami zmąconemi ścieka
I wszędzie zapał, wszędzie ogień szerzy,
Do boju nowych gotując szermierzy.
V.
Chodź, ty nadobna! o, chodź, ty jedyna Z obliczem Psychy, ożywionej wiosną!
Niech dla mnie świtu wybije godzina, Wczas przywołana twą nutą miłosną.
Chodź, ty nadobna!... Już widzę, rozpina Geniusz pierś swą, na widok zazdrosną,
Twarz mi w młodzieńczy przystraja rumieniec
I splata z uczuć przenajczystszych wieniec.
VI.
O, wy najdroższe uczuć dyamenty, Co się kryjecie w serc ostatnią głębię:
Brudnymi życia nieskażone męty, Stawiacie ludzi na wielkości zrębie,
Budząc im w łonie zapał niepojęty, Aniołów samych w szczytne dziewosłębie —
O jasnych licach, ze skrzydły srebrnemi —
Z nieznanej przedtem sprowadzacie ziemi.
VII.
Czuję, miłości odrodzony chrzestem, Że nowe siły przemawiają we mnie,
Za dziwnych pieśni pchając mnie szelestem, Co smutnych zwątpień rozpraszają ciemnie.
Czuję, że duchów towarzyszem jestem I nie probuję swoich sił daremnie,
Lecz że na skronie, co dopiero blade,
Przepaskę szczęścia promieniącą kładę!...
VIII.
Ja ciebie kocham — o najdroższa moja, Nad wszystkie skarby i ponęty świata,
Bo z twojej dłoni tych odrodzeń zbroja Złotym pierścieniem me piersi oplata...
Ja ciebie kocham! z twej miłości zdroja Za wszystkie walki największa zapłata —
Ja ciebie kocham nad słońce i zorze,
Luba! goręcej czyż kto kochać może?!...
Nieraz się pytam, czy ja kocham ciebie? Czy to nie blaski uczucia zwodnicze,
Podobne zorzy wieczornej na niebie,
Która, przed sobą widząc noc mogiły,
Jeszcze ostatnie wydobywa siły, Jeszcze ostatnie chce rozdmuchać znicze I płonąć.
Wówczas drętwieję i jestem lodowy, Jakby mnie sztukmistrz uwięził w marmurze,
Jakby mi stopy przygniotły okowy,
Że na swą zwykłą nie umiem wejść drogę...
I chciałbym płakać, lecz płakać nie mogę, I w niebios jasnym nie mogę lazurze Utonąć.
Najdroższa moja! ty poznasz tę chwilę, Gdy do uścisku zimne podam dłonie;
Kiedy źrenicę, co zniosła już tyle
Spojrzeń, przed twemi chcę zakrywać oczy...
Poznasz po smutku, co ją dziwnie mroczy I po tej bruździe, która blade skronie Rysuje.
Drżę i chcąc zabić duszącą mnie zmorę, Wyrzekam czci się i duszę swą własną
Obrzucam błotem i serce swe chore
Klnę, że do żadnych nie zdolne uniesień —
Że mi starości rozpaczliwa jesień, Mimo lat młodych, tkaninę przejasną Już psuje...
O, wówczas spojrzyj! o wówczas tej łzawej Każ na mem licu wypocząć źrenicy,
Co mnie z duchowej wyswobadza wrzawy
I w taką szatę spokoju mnie stroi,
Jak gdybym stanął śród złotych podwoi, Gdzie wieczne biją ze szczęścia gromnicy Promienie...
O, wówczas spojrzyj, ty pełna prostoty, Ziemskimi jeszcze nie skażona brudy!
Uśmiechem dziecka, co rzuca obroty
Sztucznych wysileń, połączysz mnie z sobą:
I ożywiony czoło stawię grobom I z tobą razem przejdę wszystkie grudy I cienie.
I.
Pamiętasz jeszcze, kiedym cię za rękę
Pierwszy raz schwycił tą gorącą dłonią?
Wieczór był wtedy; ponad nami dzwonią,
Zdało się gwiazdy złocistą piosenkę.
Tyś dłoń ścisnęła w miłosną podziękę,
A głębie ócz twych, ukryte pod skronią,
Białą jak marmur, zdrój w me serce ronią —
Ach! dziś to czuję — na nawałnic mękę.
Lecz wtedy cały w tobie zatopiony
Duch mój, jak okręt, któremu rozwinął
Żagle wiatr lekki, po twej fali płynął.
Wtedym nie myślał, że przyjdzie z tej strony —
Z mej własnej piersi — demon burz z pobladłą
Twarzą i stłucze to szczęścia zwierciadło.
II.
Tyś była dzieckiem... Jam spojrzał w krynicę
Twojego serca i widział, że do dna
Jest tak przeczysta i tak przepogodna
Twoja niewinność, jak poranku lice.
I wprzód, schylony, utopię źrenicę
W toni, co w lazur i w słoneczność płodna,
A potem dusza, takich blasków głodna,
Cała w tej głębi rwie się tajemnice.
A kiedy wyjdzie skąpana i oczy
Zwróci na przestwór, co za brzegiem leży
Twego źródliska, swym oczom nie wierzy:
Oto się nowy przed nią świat roztoczy,
Gdzie każdy żywioł, każda jego czynność
Rozbłękitnione, jak twoja niewinność.
III.
Ach! ile razy wracałem od ciebie,
Oszołomiony twojej duszy czarem,
Czułem, jak serce topi żar za żarem
W bryłę tak złotą, jak słońce na niebie.
I zapomniawszy o powszedniej glebie,
Wpośród błękitów kroczę słońcem jarem,
Zmieniając w świeżość to, com mniemał starem
I zwiędłem w sobie i naokół siebie.
I, tak przemienion, w jestestw przemienionych
Serca się wpijam swoich blasków siłą —
We wszystkie drzewo, wszelki kwiat, płaz wszelki.
I czuję łączność i woń czuję miłą,
Płynącą z barwnych tych złączeń, zroszonych
O wszechmiłości! perłą twej kropelki.
IV.
O jak mi wówczas było wierzyć trudno,
Że tych zachwytów urocze postacie
Zbyt rychłej życie poświęciło stracie,
We mgły rozwiawszy szczęścia chmurkę złudną.
Że, precz od ciebie, swoją rękę brudną
Złoży gdykolwiek na duszy mej szacie
I tych dwóch słodkich dźwięków: siostro! bracie!
Skłóci na zawsze harmonię przecudną.
A oto dzisiaj węzeł, który łączy
Dwa serca czyste i dwa duchy bratnie
Stargawszy, w straszną mnie wprowadził matnię:
Chciałbym do ciebie, jako ptak ten rączy,
Lecz mnie do miejsca przykuwa i zgina
Ach! jarzmo losów i ma własna wina.
Ten kwiat konwalii, z ręki twojej wzięty,
Woń swą już stracił i swą krasę całą,
Chwili mi tylko wspomnienie zostało
Błogosławionej ach! i tak przeklętej!
Żadnemi względów i praw ludzkich pęty —
Tak moje serce dotychczas wołało —
Nie powstrzymywaj, idąc zawsze śmiało,
Miłości, w łonie stęsknionem poczętej...
A oto dzisiaj, gdy stajesz przedemną
W promieniach szczęścia i tych oczu parą
Rozjaśniasz byt mój, w mgłę spowity ciemną,
Wszystkich władz siłą, do kochania zdolną,
Odpycham ciebie, o ty słodka maro,
Wołając z smutkiem: Nie wolno! nie wolno!
Czem jesteś dla mnie? Tem światłem gorącem,
Siłą, co z ziemi wydobywa zioła,
Zlewa je wonią, stroi barw tysiącem,
Co sieje życie i radość dokoła.
Czem jesteś dla mnie?... Myślą i tem rwącem
Tchnieniem uczucia, co w prostego zgoła
I ułomnego człeka wnętrzu śpiącem
Budzi niebiańskich haseł apostoła.
Czem jesteś dla mnie?... Zamknij to pytanie
W wielkich tajemnic świętym Alkoranie,
Ty dla mnie pierwsza w pierwszych milionie:
Wszak, aby godnie odpowiedzieć na nie,
Nie starczą, widzę, światło, barwy, wonie,
Myśl ni uczucie, choć tak żywo płonie.
Gdy mnie ogarnia zmrok, co dusze człecze
Tak natarczywie aż do ziemi tłoczy,
Spieszą nademną zbawczą spełniać pieczę
Twe jasne, ciche, twe głębokie oczy.
I zło, uchodząc, poza sobą wlecze
Tabor swych skutków i w nicość się toczy,
Tak je spłoszyły, jak cherubów miecze,
Twe jasne, ciche, twe głębokie oczy.
I znów oczyszczon i znowu ochoczy
Do tego życia, które mi zmieniły
Twe jasne, ciche, twe głębokie oczy,
Tulę do piersi ten mój skarb uroczy
Ach! i całuję, pełen nowej siły,
Twe jasne, ciche, twe głębokie oczy.
I. Nie wiem, gdzie jesteś i czy wielkie, czarne Twoje źrenice tak się jeszcze palą, Jak ongi, w chwilach, dziś przymglonych dalą Sennych li wspomnień, ku którym się garnę
Słabym, ostatnim wysiłkiem żeglarza Na szalejącej, złowróżbnej głębinie, Kiedy mu wiosło z rąk zmęczonych ginie I kiedy łódź się ku śmierci przeważa.
Nie wiem, czy dzisiaj, stanąwszy przedemną, Nie snem, lecz jawą, umiałabyś jeszcze W strunach mej duszy dawne wzbudzić dreszcze...
Ale twój obraz, odsunięty w ciemną, Odległą przestrzeń, nęcić nie przestaje,
Jak nęcą owe z baśni niedościgłe raje.
II. Nieraz cię widzę tak blizko, że usta Chylę ku twoim, aby z ich kielicha Wszystką wieczorną wypić woń, wtem cicha Gaśniesz mi w oczach i znikasz, jak pusta
Chè tanto dà nel Sol, quanto nel rezzo
Questa scherana micidiale e latra. Dante. »Vita Nuova«. Canz. XI.
Jo vegno a te, come a persona pia,
Piangendo Morte... Dante. »Vita Nuova«. Canz. III.
O jakaś ty piękna, przyjaciółko moja,
O jakaś ty piękna!... Salomona »Pieśń nad pieśniami«.
Szczęścia i bolu wnet mijają chwile...
Nie długo spocznę na wieki w mogile,
Nikt na mym grobie nie postawi krzyża,
Nie wzrośnie nad nim żadna lilia świéża,
Ze swej opieki nie puszczaj mnie, Panie,
Miej nad skruszonem sercem zlitowanie...
Ach! czas nadejdzie, gdy w skruchy godzinie
Strumień łez gorzkich z oczu ci popłynie,
Gdy o mnie biednej pomyślisz inaczej,
Wówczas niech Bóg cię chroni od rozpaczy... Violetta. Akt III.
Uwaga. W papierach jednego z moich przyjaciół, nieszczęśliwych, bo z takimi przeważnie łączył mnie dziwny fatalizm życia, znalazłem szereg urywkowych zapisków, odnoszących się do jego stosunku z jakąś kobietą. Zapiski te połączyłem w całość i wydaję niniejszem na widok publiczny. Nie ulega wątpliwości, że psychiczna organizacya ich autora należała do rzędu nienormalnych. Same już cytaty z Danta, a więcej jeszcze sentymentalne strofy z Violetty, położone na pierwszej stronicy manuskryptu, są tego najlepszym dowodem. Zdaje się, że miał [32]on nawet świadomość swego stanu, porównując się z głośnym obłąkańcem włoskim Lazzarettim, któremu Lombroso w dziele »Geniusz i obłąkanie« obszerny poświęcił rozdział. Czyż zresztą, przynajmniej z punktu widzenia modnych dziś teoryi takich myślicieli, jak przytoczony co dopiero uczony włoski i jego zwolennicy — nie jest chorobliwym objawem przelewania uczuć w tak kunsztowną i w tak przeżytą formę poetycką, jak kanzona, lub przemawianie dziś, na schyłku dziewiętnastego wieku, językiem biblii? Co więcej! nawet użycie rytmu i rymu dla wyspowiadania się z bolu i tem samem dla sprawienia sobie ulgi, nie jest zapewne wynikiem umysłu zdrowego. A cóż mówić o formalnem pieszczeniu się Przyrodą, odskakującem nieraz od właściwej treści ze szkodą techniki poematu?! Ale mniejsza o to: daleko znamienitszym dowodem mego twierdzenia jest cała ideowa, że tak się wyrażę, treść poematu, odzwierciedlająca duszę nieszczęśliwego, przynajmniej w pewnych jej fazach. Chęć mnie zdejmuje szczegółowszego zastanowienia się nad tem, musiałbym jednak zbyt wiele poruszyć momentów, dlatego pozostawiam wolne pole uwadze czytelnika. Skończyłbym tutaj, gdyby nie obowiązek wytłumaczenia się z jednego jeszcze powodu. Dlaczego — tak się może ten i ów zapyta —, jeżeli zapiski posiadają znamiona chorobliwe, nie pozostały na zawsze w ukryciu? Na pytanie powyższe tę tylko mogę dać odpowiedź: Sądziłem, że wzbudzi pewien interes obraz newrozy, której podlega dziś większa część umysłów wybitniejszych, postawionych na przełomie dwóch epok, zmuszonych oddychać ciężką atmosferą kończącego się wieku, wychowanych w szkole najsprzeczniejszych wyobrażeń filozoficznych i społecznych, począwszy od idealizmu, przeradzającego się niejednokrotnie w wizye mistyczne, a skończywszy na najskrajniejszym materyaliźmie, gdzie deterministyczne poddawanie się losowi i panującym porządkom współzawodniczy z prometeuszowymi porywy, dążącymi do przeobrażenia duchowego jednostek i tem samem do »wyrwania bryły świata z dotychczasowych jej posad«, do nadania jej kształtów, pełnych »boskiej harmonii« i postawienia jej na fundamentach nowych, o jakich marzy zarówno »poetyczny utopista«, jak i zimny, ale kochający cnotę i pragnący szczęścia ludzkości, z więzów brutalnego samolubstwa wyzwolony myśliciel. Z tych przyczyn, pomimo arcyromantycznego tytułu, poemat jest, zdaje mi się, nowożytny i dlatego też, sądzę, ma pewną racyę bytu.
Co się stało z autorem zapisków, nie wiem, straciłem go z oczu przed laty kilku i pomimo starań, nie mogłem dowiedzieć się o nim nic stanowczego. Przypuszczam, że, jak wielu innych, jemu podobnych, zmuszony jest po burzliwej, niewesołej młodości, w jakim zapadłym kącie pchać nędzną taczkę żywota.
Bądź pozdrowiona!
Chociaż przelałaś do mojego łona
Ach! tyle kropel goryczy,
Że najlotniejsza myśl nawet nie zliczy,
Ile chwil ciężkich sprawiły mej duszy,
Bądź pozdrowiona!...
Dzisiaj już żadna łza ciebie nie wzruszy:
Na licu skona,
Przez twe błękitne niewidziana oczy,
Gdy ciemną strugą się stoczy
Z pod mej znużonej powieki,
Z tego źródliska,
Z którego tryska
Żalu, tęsknoty i rozpaczy strumień...
Rzeki,
Gdy demon burzy ponury,
Z ciężarnych urodzon mgławic,
Strojny u czoła wężami błyskawic,
Grom niosąc w dłoni,
Wypadnie w dzikiej pogoni
Z chmury
I rwącem skrzydłem o głębie ich trąci
I fale zmąci,
Czerpią otuchę z rozkosznych rozumień,
Że tam u szczytu,
Z wnętrza Prabytu
Promienna jasność wystrzeli
I z ich topieli,
Podobnej teraz do spienionej lawy,
Uczyni taflę przejrzystą i gładką...
I te świeżemi porośnięte trawy
Wzgórza nadbrzeżne, uwieńczone wieńcem
Srebrnych topoli;
I owe brzozy, pełne melancholii;
I owo niebo, gwiazdami, jak siatką
Złotą, zasnute;
I owa zorza, rumieńcem
Lśniąca wstydliwym, gdy z nocnego łoża
Powstaje, naga i hoża —
Dziewicza zorza,
Czysta,
Ognista,
Jak hymn z natchnionej wyrzucony piersi,
Do której wichry nie dotarły lute;
I owo słońce,
Kiedy swe gońce,
Blaski promienne, posyła na ziemię,
Każąc, by ludzie byli tutaj szczersi
I promienniejsi w duszy, w której drzemie
Zmrok nienawiści —
Wszystko, co nakształt czarodziejskich liści
Wiąże się w wielką girlandę stworzenia,
Będzie, przepełne rozkosznego drżenia,
W tym zdroju
Rzek rozchmurzonych kąpało
Niewinne ciało...
Tylko ma dusza nie znajdzie spokoju!
Tylko w jej toni wiecznie wichrzyć będzie
Zły duch orkanu, co zniszczył i ciebie...
Dołu czarnego, co cię w wnętrzu mieści,
Bujnem zarosły już zielskiem,
O ty symbolu bezcześci!
Ucieleśnienie upadku!
Wyrazie grzechu,
Coś przyszedł z ciałem anielskiem
Na świat, a miałeś w oddechu
Straszną zarazę dla świata!
Ty, kwiatku —
Ty, który, będąc pełen barwnej pychy
I wonne dla mnie rozwarłszy kielichy,
Strułeś na zawsze młode moje lata —
Albowiem jadem były twe haszysze:
Czemu w tę wieczną nie zapadł się ciszę,
W tę noc głęboką,
Razem z śmiertelną powłoką
I ten duch-robak, co stoczył tak wcześnie
Te twoje usta różowe,
Tak rozpalone, gdy we śnie
Anioły marzeń tuliły twą głowę
W swych ramion sploty;
Gdym ja, niebiańskiej zbywszy się tęsknoty,
Przed majestatem skażonej miłości
Klękał, całunek chłonąc za całunkiem
I, upojony tym nieszczęsnym trunkiem,
Na twojej piersi zasypiał przybiałej?!
Dlaczego duch ten pośród żywych gości —
Przy moim boku — i sprawia, że cały
Drżę i upadam i ginę
W tę prześladowań godzinę,
Kiedy on duszę mą szarpie
Jako piekielne te harpie?!...
Dlaczego, z grzechu poczęta,
Nademną jeszcze władnie twa potęga?
O bądź przeklęta!
Że jeszcze stamtąd ręka twoja sięga
Do mojej duszy, co jak kwiat jest zmięta,
O bądź przeklęta!
Przeklęte niechaj będą te urocze chwile,
Co pierwsze mnie ku twoim popchnęły ramionom,
Co duszę mą spaliły, jak skrzydła motyle,
Gdy w ogniu jarej świecy bezpowrotnie spłoną!
Przeklęte niechaj będzie to ucho, co dało
Porwać się słów twych muzyce!
To ciało,
Które do twego przylgnęło w płomiennej
Słodkich całunków rozkoszy;
To lice, które przy twojem żarem się oblało,
Niechaj na wieki! na wieki
Będzie przeklęte!
Szatan daleki
Tego wspomnienia, co dziś osłonięte
Zmrokiem boleści,
Niechaj mi spokój wypłoszy,
Kiedy łagodny i senny,
W zmierzchu godzinie,
W której wiatr cicho szeleści,
A miesiąc srebrny zjawia się na niebie,
Spłynie
Na oczy, co raz pierwszy zobaczyły ciebie!
O wieżo z kości słoniowej,
Lecz w której miejsca nie ma dla ołtarzy!
O Dawidowy
Tumie wspaniały, gdzie się ogień jarzy,
Ale nie ogień świętych całopaleń!
O gwiazdo morska, co nad głębinami,
Gdzie ludzki statek dzikie fale chłoszczą,
Lśnisz z niedostępnych oddaleń!
Odblask twój mami
Portem zbawienia, a wiedzie w sam środek
Bezdennej głębi, gdzie goszczą
Siły piekielne, co, okrętu przodek
W żelazne ująwszy dłonie,
Sztorcem ściągają go w tonie,
Ażeby zginął, jak ongi, z niebiańskiej
Strącony góry, chór duchów skrzydlaty
Przepadł w czeluściach Zatraty!
O niebieska bramo,
Z pereł wzniesiona i szczerego złota,
Ale nie na to, aby przez nią cnota
Swe tryumfalne święciła pochody!
Zbrodnia rozpusty, która serce wrzody
Rozjątrzonymi toczy,
Bramą tą kroczy!
O czyste dusze kalająca plamo!
O fałszu, z kłamstwa szatańskiej
Mocy poczęty,
Bądźże przeklęty!...
Nie! nie! niech słowo to na ustach skona!
Bądź pozdrowiona!
Ty potępiona
I umęczona
Własnemi winy i winy mojemi
Na tej tu ziemi,
Bądź pozdrowiona!
Chociaż przelałaś do mojego łona
Ach! tyle kropel goryczy,
Że najlotniejsza nawet myśl nie zliczy,
Ile sprawiły mej duszy
Ciężkich katuszy,
Że jest jak rzeka zwichrzona:
Ty potępiona
I umęczona
Własnemi winy i winy mojemi
Na tej tu ziemi,
Bądź pozdrowiona!
Niechaj, jak dawni czynili śpiewacy, Ujmę boleści rozkłębione tony W kunsztowne zwrotki kanzony; Niech dźwięki rytmu i rymu podźwięki, Śród artystycznej związywane pracy Nakształt barwistej korony, Kroplą zroszonej Cichej rozwagi, przytłumią te męki, Co pod dotknięciem niewidzialnej ręki Wiją się w sercu, jak w gnieździe te węże; Niechaj się zmienią w oręże I niech odpędzą Erynyj szeregi, Które, obsiadłszy dziś brzegi Źródła mej duszy, patrząc w jego toń, W jego pochmurne, sfałdowane ściegi, Śmieją się doń Rykiem piekielnym, bo pomiędzy wały
Wrzącymi swoje krwawe oblicza ujrzały...
Wielcy tej ziemi, gdy żal im na karku Siądzie i żądło zapuści, jak osa, Umieją kupić Erosa, Albo do Bacha po zbawczą iść radę... I w tego życia haniebnym jarmarku, Gdzie, przeklinając niebiosa, Ta Nędza bosa Kroplami potu zlewa lica blade, Lukullusową sprawiają biesiadę, Znalazłszy towar, co duszę uraczy, Co ją wyzwoli z rozpaczy!...
A ci ostatni na ziemi nędzarze, Gdy krwią nabiegną im twarze W wysiłku z bolem, zwracają swój krok Do brudnych tawern, gdzie z pijaństwem w parze Rozpycha tłok Naga Rozpusta, tańcząca kankana,
Karczemnych mgłą wyziewów, miast ambry, owiana.
Komuż dziękować, że moja istota Ani do tamtych ni tych nie należy? Jak ongi kanzonierzy, Mógłbym się chełpić przed zdumionym tłumem, Że wokół siebie rzucam garście złota, Ale dziś fałsz tak się szerzy, Że nikt nie wierzy, Aby się z ludzkim godziło rozumem, Zwać to metalem, co jest tylko szumem Dźwięcznych akordów... Wszak prawda w tem całka, Że ani chleba kawałka, Ni łyżki strawy pieśń dzisiaj nie warta! A jednak taka uparta We mnie natura, że dumna jest stąd, Iż moja dusza to poezyi karta! Przebaczcie błąd, Gdy z pod ogólnych karbów się wyłamię,
Szukając ulg nie w dole, lecz tam! w górnym chramie!
Z Jubalowego jestem pokolenia I Tubalkain ma czciciela we mnie... Minionych wieków ciemnie, Pieśnią Miriamy drżące i Debory, Rytmy Homera i safijskie pienia, Co ongi dźwięczały we mnie, Czyliż daremnie Mają dziś przebrzmieć obok duszy chorej? Czyż, zapatrzony w dawnych skaldów wzory, Cały wsłuchany w bohaterskie nuty,
Co, jak miecz z stali ukuty, Umiały przelać krew dumnego wroga, Miałbym zapomnieć — na Boga! Iże ból własny to nie żaden ból? Czyż wszczęta w wnętrzu miłosna pożoga Ma być, jak król, Co moc nad światem dzierży niepodzielną?
O nie! o nie! ja siłę przełamię piekielną!
Fryzy, zdobiące szczyty partenonów, I akantowe kolumn kapitele Jakież sprawiają wesele Rannemu sercu! Nagi kształt Wenery, Nawet Laokon, choć na widok skonów Swych dzieci z bolu się ściele, Niby to ziele, Zdeptane nogą, czyż rozkoszy szczerej Nie wzbudzą w piersi, rzuconej na żery Sępów, posytnej szukających treści W Prometejowej boleści?... A te mądrości pożółkniałe księgi, Gdzie wyraz swojej potęgi, Która jest krewną bóstwu, zamknął człek? Te papyrusy, gdzie gad miał swe lęgi Przez wieków wiek, Czyż, wydobyte dziś z zapomnień pleśni,
Nie wyrwą duszy z cierpień tych ponurej cieśni?
A te zagadnień bezdenne źródliska, Ciemne, jak Stygu tajemnicze fale?! Przebrzmiały wszystkie twe żale, Gdyś raz się w wód tych zanurzył błękicie — Taka z nich siła zapomnienia tryska! Idź! spiesz się! gruntuj wytrwale: Są tam opale, Przy których ogniu rozpoznasz niezbicie Bytów początek i koniec; czem życie
I czem jest śmierci nieuchronna władza: Ha! Rzeczy skryte głąb zdradza: Może się dowiesz gdzieś na dnie tej rzeki, Że już ten czas niedaleki, W którym nad śmiercią weźmie człowiek moc I że nad bóstwem zawładnie na wieki, Jak nad dniem noc! I czem są — mówcie — wobec tego rany
Z nieszczęsnych rąk kobiety, tej bez czci, skalanej?
A to Przyrody obnażone piękno, Co skier słonecznych wita nas uśmiechem I ziół wiosennych oddechem, Czyż nie uśmierzy boleści poziomej? Niech przed Naturą myśli moje klękną, Niech z bożych gońców pospiechem Lecą za echem Tych hymnów wielkich, co biją, jak gromy, Albo tak huczą, jak morze o złomy Skał pożłobionych, albo tak szeleszczą, Jako te wiatry, gdy pieszczą Rozmiłowane w ich poszumach sosny... O, niech za dźwiękiem wiosny, Wybawion z ziemskich łańcuchów, mój duch W jeden się pean zamieni radosny! Niech wszystek słuch Wytęży w stronę, gdzie wabi Przyroda,
Wieczyście nieskalana i wieczyście młoda.
Rozradowany, jak ów wyzwoleniec, Na zaobłoczone niech się wzniesie szczyty, Gdzie każda z gwiazd swe zenity I swój ma przestwór, dla którego miary Nie znaleźć w mózgu człowieka, a wieniec Z gwiazd milionów uwity! W tej ziemi skryty Niech wniknie skarbiec i pozna jej czary!
Łon wulkanicznych tajemne pożary Niechaj zeń spłuczą to powszednie błoto; Jak drogi metal niech oto W tym świętym ogniu z żużli się oczyści... Jako ci z legend ogniści, Rozanieleni duchowie z swych ran Pletli dla bóstwa, niby z krwawych liści, Mistyczny wian, Tak niechaj duch mój, w milionów światy
Zapatrzon, z rąk Przyrody otrzyma stygmaty...
O niechaj idzie na łąki i pola, Niech się przypatrzy, jak się ziarno rodzi Z nasiennych pyłków powodzi, Które wiatr z kłosków przenosi na kłoski, By się spełniła niewidzialna wola! Kiedy to serce się wrzodzi, Gdy się, jak złodziej, Chyłkiem do wnętrza wciska Szatan troski, Niech duch się spieszy podziwiać ten boski Wymiar Przyrody, co dłońmi możnemi Przeznacza atomek ziemi Lub jedną kroplę, jako brylant lśniącą, Na władztwo bytów tysiącom... O niechaj idzie! Ogarnie go dziw, I nad boleścią zawładnie piekącą, I będzie żyw, I będzie takie wydzwaniał harmonie,
Jak rzeki, co swe źródła mają w opok łonie...
Jak ta kanzona, nie wypadnie z granic, Życia-artysty zakreślonych palcem... I już nie żadnym służalcem, Lecz panem będzie tej nizkiej boleści, Która mu serce potargała na nic, Duszę na równi z padalcem Stawiła...
Rwiesz się kanzono? W twej treści
Nie ma więc dla mnie cudownego słowa,
Co na trąd duszy leki w sobie chowa?
A więc na zawsze mam być, jako człowiek,
Któremu cieką z pod zmęczonych powiek
Łzy na żywota potarganą kartę
Za tem, co płaczu i żalu nie warte?
Chciałem być blaskiem, co skry w pomrok rzuca
I martwe byty do życia ocuca,
A oto jestem dziś cieniem nad cienie!
Ze wszystkich stworzeń najlichsze stworzenie
Więcej ma w sobie jaśniejącej mocy,
Niżeli duch mój, podobien do nocy,
W której przed chwilą szalał orkan dziki,
Co, pogasiwszy złotych gwiazd promyki,
Obłoków czarne pozostawiał szmaty,
Jako z legendy ów potwór skrzydlaty:
Zerwał się z ziemi, strzepnął się u góry
I świat zasypał ciężarnemi pióry,
A z nich tej samej zrodziły się doby
Pomór straszliwy i inne choroby,
Nawiedzające i ciało i duszę; —
Powodzie, grady, bezlitosne susze,
Czerwie, co drzewa najwybrańsze niszczą,
I te sporysze, któremi się pryszczą
Kłosy, jak raną, z owych piór powstały...
Chciałem być surmą wiosenną, co cały
Tłum podeptanych ziół do walki budzi
Przeciwko zimie, a oto się trudzi
Daremnie pierś ma, by okrzyk bojowy
Wyrzucić z siebie nad zgnębionych głowy!
Głos w niej zamiera i, jak siła mściwa,
Jeszcze pierś moją, zamierając, zrywa,
Jeszcze ją truje, ażeby z jej czary
Nigdy ożywcze nie trysły nektary...
I czem jest człowiek? Świecą, którą gaszą
Lada powiewy: nędzne ćmy, co straszą
Dzieci, do izby wleciawszy wieczorem,
Umieją blask jej swojem skrzydłem skorem
Zamienić w ciemność... Niestety! niestety!
I czem jest człowiek? jakież ma zalety?
Brzmieniem organu, co huczy tak długo,
Dopóki w niego dmiesz powietrza strugą,
A gdy się spruje przypadkiem szew miecha,
Tak się urywa i ginie bez echa...
I czem jest człowiek? kwiatem, co świeżemi
Płonieje barwy, dopóki ze ziemi
Pył się nie wzniesie i na kwiat nie spadnie...
Nie ma swej woli: siła nad nim władnie,
Która nie z jego wypłynęła łona,
Lecz z gry przypadków swawolnych zrodzona.
Tylko, że nieraz ta swawola losów
Woła o pomstę do głuchych niebiosów,
Tak jest nikczemna, ach! i tak jest krwawa
Ta z wolą człeka słabego zabawa!
Nie ma ratunku! z zaklętego koła
Żadne zaklęcie wybawić nie zdoła,
Chyba śmierć tylko, ten posłannik boży,
Gdy swój całunek na wargi położy...
O Śmierci, bolejących jestestw zbawicielko!
Schorzałej wyobraźni przytępione dłuto
Nie rzeźbi cię w porfirze, ani w ametyście,
Na wzór antycznych kamei,
Pięknej wieczyście
I uśmiechniętej promieniem nadziei,
Lecz twarz nadaje ci lutą,
Gdzie zamiast wargi różowej, zroszonej
Wonnego miodu kropelką,
Lśni zimna i cuchnąca martwość żółtej kości!
A zamiast oczu, wabiących błękitem
Żródlisk najczystszych w życiodajne strony
Wieczności,
Dwie puste jamy,
Jak dwie piekielne bramy,
Szyderstwem, nakształt gadu, w ich cieniu ukrytem,
Od ciebie odstraszają — patrzaj! duszę wszelką,
O Śmierci, bolejących bytów zbawicielko!...
Ze sfer, gdzie myśli ludzkiej opadają skrzydła
Na widok zmian przedziwnych, gdy to, co dziś pada
Przeżyte do mogiły, jutro z brzaskiem zorzy,
Na mocy prawidła,
Którego rozum nie zbada,
Powstaje w nowych kształtach, młodością promiennych;
Ze sfer, gdzie żywot wieczny, ten pierwiastek boży,
Dany jest wszystkim bytom,
Począwszy od amfibij i ziół nizkopiennych,
Od nikłych infuzoryj, co wody kropelką
Pomiędzy sobą w częściach dzielą się tysiącznych,
A ukończywszy na człeku,
Który od wieku do wieku,
Śród trudów, z jego życiem nigdy nierozłącznych,
Z swych myśli i swych uczuć przędzie złotolitą
Tkań, przez eony ciemności szarpaną:
Ze sfer, gdzie jasne rano
Czeka po nocy zmroku
Walczącą duszę wszelką,
Spłyń ku mnie w światła potoku,
O Śmierci, bolejących bytów zbawicielko...
O Śmierci, ty Madonno, pędzlem Rafaela
Rzucona w poetycznym zachwycie na płótno,
W spokoju ócz niebiańskich kryjąca serdeczny,
Łagodny uśmiech wesela,
A w ustach, tak zamkniętych, jak pękówka róży,
Mieszcząca urok, przedwiecznej
Pełen boskości,
Którego troska ani wiek nie zburzy —
Nie! ty Wenero, którą mistrz z Werony
W figowym gaju podpatrzył i potem,
Słonecznem oblaną złotem,
Czarem okrutną,
Potomkom w nieśmiertelnym przekazał obrazie,
Że dziś w ekstazie,
Z przepełnionemi łony
Podziwem i pragnieniem, stają skamieniali:
Do wymarzonych włości
Zabierz mnie dzisiaj, gdzie się duch nie żali,
Gdzie rozkosz sączy kropla za kropelką —
O Śmierci, bolejących bytów zbawicielko!...
W objęciach twoich ramion, toczonych z marmuru,
Na piersi stokroć bielszej ponad alabastry,
Objąwszy biodra twoje, krąglejsze nad linie,
Któremi zataczają skrzące gwiazd szeregi
Elipsoidalne biegi
W wieczornej godzinie,
Wśród chóru
Harmonii sfer —
Z źrenicą zapatrzoną w twoich źrenic astry,
Z ustami, chłonącemi z twoich ust kielicha
Rozkoszny żer,
Nakształt tej pszczoły,
Co z kwiatów czerpie woniejące miody —
Niechaj się cały rozpłynę w wszechbycie!...
Niechaj to życie,
Co dziś się w jednej skupiło postaci
Bolu i nędzy,
Zatraci
Dotychczasowe znamiona!
Niech się przemienię u twojego łona,
O ty przecicha
I uśmiechnięta czarodziejko boża,
W tysiączne kształty: w powietrze,
W ogień i krople błękitnawej wody:
Niech wniknę w wszystkie żywioły,
W wszystkie jestestwa, co w wszechżycia przędzy
Różnobarwnemi są nićmi: w owady,
Co się z ziemnego wychylają łoża,
By w jednej chwili zagubić swe ślady;
W poziomą trawkę, w ślepy kwiat paproci,
W jaskier, co łąki nam złoci!...
A jeśli znajdę, o Śmierci, przed tobą
Łaskę, to w lilie zmień mnie, nad śnieg bledsze,
W róże czerwieńsze od krwi!
Tylko po końcu tych smutnych dni,
Okrytych czarną żałobą,
Niechaj najmniejszą nie wniknę kropelką
W byt ludzki, o złamanych jestestw zbawicielko!...
Przeklinam świat, bo w jego przepaścistej cieni,
Gdzie patrzaj! szatan Pychy z Rozpustą się miota,
Wśród kazirodczych uścisków
Rodzą się płody, co z błysków
Słonecznych nic w swej duszy nie mają bezbożnej...
Przeklinam świat, tak trwożny,
Gdy posmutniała zbliża się doń Cnota,
A taką czelność mający w swem oku,
Takie promienie odwagi,
Gdy doń w pospiesznym kroku
Biegnie Występek nagi;
Kiedy go chwyta w swój szalony taniec
I w rozburzonej piersi skrę rozżega,
Co nie miłością jest, lecz tchem lubieżnym,
Warzącym wszystkie uczucia,
Gdy wystrzelają nad kraniec
Zepsucia,
I hamującym tę myśl, gdy wybiega
Z poziomych gnieździsk i ginie
W złotej krainie —
W niebios przestworze bezbrzeżnym...
Przeklinam go ostatnią krwią i łzy kropelką
Ostatnią, zrozpaczonych bytów zbawicielko!...
Kochałem dawniej ludzi
I żyć pragnąłem zawsze
Dla wszystkich nieszczęśliwych, którym rany, krwawsze
Od Chrystusowej boleści,
Zadają życia oszczepy,
Gwoździe i ciernie...
Dziś się nienawiść budzi:
Jej syk mi w uszy szeleści,
Ażebym, głuchy i ślepy
Na nędzę świata,
Deptał niewiernie
Własnego brata...
O tak! ta miłość przeczysta, co chciała
Przygarnąć wszystkich do serca, dziś na nic!...
Na nic? W nienawiść zmieniła się cała,
Ach! w tę nienawiść bez granic...
O, żyć już dłużej nie mogę!
Pokaż mi swoją drogę,
Zanim szlachetność wszelką
Utracę w dziwnym tym boju!
O ty spokoju!
Ciszy niebieska! szczęśliwości zdroju!
O Śmierci, padających jestestw zbawicielko...
Pokaż mi drogę i zamknij te wargi,
By z nich daremne nie sączyły skargi,
Abym nie rzucał na grób ten przekleństwa,
Gdzie śpi przyczyna mojego męczeństwa,
Mego upadku i mojej niemocy...
Poco żyć jeszcze, gdy duch jest sierocy?
A zawsze będzie osamotnion w tłumie
Duchów, swych braci, kto kochać nie umie.
Gdyż tylko »miłość zamienia step świata
W ogród rozkoszy i ludny«, gdzie brata
Człek widzi w bracie i przy jego boku
Żar czuje w piersi i pogodę w oku!...
A już nieszczęście nad sercem się słania,
Co utraciło zdolność miłowania...
A kto w nienawiść zmienił ogień święty,
Będzie potrzykroć przeklęty! przeklęty!...
Ona jest winna, że mnie ręka karze,
Jakiej najwięksi nie czuli zbrodniarze;
Że zapomniałem w tem życia pustkowiu
O serca zdrowiu i o duszy zdrowiu;
Że, utraciwszy świadomość swej woli,
Stałem się nakształt wyciągniętej roli,
Gdzie już miłości kwiat dziś nie wystrzela,
A tylko pną się jadowite ziela,
Co śród korzeni, śród łodyg i liści
Chowają soki zgubnej nienawiści...
O jak łagodny żar Spływał z jesiennych nieb
Na ziemię, rodzicielkę owoców soczystych; Jak ten lazurów sklep, Co się o brzeg jej wsparł, Tysiącem blasków drżał Przepromienistych,
A wonnych, jak żywica, którą w sosny wlał W rosach kroplistych Skąpany Anioł przyrody...
Szumiał jaworów liść, Ptak jeszcze w krzewach grał,
Schylonych nad obliczem rozszeptanej wody; Ku słońcu uśmiech słał, W czerwoną strojny kiść, Rozkwitłych aster wian: Pełen pogody,
Jakby nie miały zadać mu już ran Zimowe lody, Wszystek świat tonął w rozkoszy...
A przecież blask ten i ta woń rzeźwiąca
Były ostatniem świadectwem żywota...
Za chwilę klombów szmaragdowa zieleń
Miała się zmienić w czerwieniastą żółtość,
Nakształt rumieńców, płonących na twarzy
Pergaminowej suchotniczych bytów...
Ale jak człowiek, dotknięty zaniku
Straszną chorobą, nie przeczuwa końca,
Tak i świat wówczas, zdało się, nie wiedział,
Że duch zniszczenia, przyodziany w śnieżną
Płachtę zimową, zbliży się za chwilę
Od stron północnych i mroźny swój oddech,
W lód ścinający niebieskie jeziora,
Srebrzyste rzeki i stawy, ujęte
W ramiona grobli, usypanych z piasku
Glinkowatego, rozleje na drzewa,
Na traw kobierce i kwiatów korony...
I jam nie wiedział, że szczęście, którego
Pierwsze promienie zajaśniały dla mnie
W oczach błękitnych, gdyśmy razem, pomnisz,
Na owej ławce usiedli, w jaworów
Ciemnej alei — ach! i jam nie przeczuł,
Że miało zgasnąć tak prędko, że miało
Bezbronną stać się ofiarą nieczystych
Sił, czyhających na wesele człeka...
Miałem ze sobą wtedy księgę świętą,
Hymn Salomona, w którym już niejeden
Dzień kąpaliśmy wyobraźnię naszą...
I wśród uroków jesiennej przyrody
Jąłem ponownie czytać ci ustępy
Psalmu miłości, którą, jak powiada,
Scholastyk boży, pała Jezus Chrystus
Ku Kościołowi, swej Oblubienicy...
I ty mi rzekłaś: »O słuchaj! na zawsze
Zostanę twoją i służyć ci będę,
Jako Sulamit swojemu wybrańcy.
Z duszą otwartą, jak ów kielich lilii,
Chodziłam dotąd po ziemskim ogrodzie,
Szukając rosy ożywczej, lecz nigdzie
Niepokalanej nie dostrzegłam kropli.
Stałam, by jabłoń rozkwitła na słońcu
I plon niosąca, lecz dotąd nie było
Godziwej ręki, coby zerwać mogła
Ten zrumieniony mój owoc... O słuchaj!...
Hermon i Sanir, Amana i Liban
Czyż na swych szczytach, pachniących żywicą,
Widziały cedrę, wonniejszą odemnie?«
I wtedy z głową, oplecioną zwojem
Pukli czarniawych, przechodzących w kolor
Wieczornej zorzy, kiedy słońce krwawo
Zaszło po burzy, ale stokroć miększych
Od jedwabnistych włókien, z których ongi
Królewskie w Kedar przędzono namioty,
Lekko na mojej wypoczęłaś piersi...
I oczy twoje, na wpół przysłonięte
Zróżowionemi u dołu powieki,
Jakby kto rozlał atom karmazynu
Na alabaster, zwilżony kryształem
Rosy porannej, zwróciły się wtedy
Ku moim ustom, rozwartym nad tobą
Z niesłychanego podziwu... Wymowne
Były te oczy: w ich blaskach tak cichy,
A tak zdradliwy usiadł demon śmiechu,
Tak do niezwykłej wabiący rozkoszy,
Że mimowoli przeszedł dreszcz me kości...
Czułem, że płomień na twarz mi wystąpił
I że nie jestem panem swojej woli...
Chciałem się zerwać, młody i w Platona
Boskiej mądrości zakochan, wielbiący
Rdzeń seraficznych zachwytów świętego
Mistrza z Assyżu... Wtem dłoń twą uczułem:
Zdawało mi się, że na mojej ręce
Wypiecze stygmat, który bardziej pali
Od czerwonego żelaza... I w uszy
Wślizgnął się szept twój, jak żmija Edenu,
Co, odsłoniwszy nagość praczłowieka,
Śmierci Ablowej stała się przyczyną,
Duszy niewinnej, w dziecięcej pokorze
Szczytne ofiary składającej bóstwu —
I że morderca Kain, syn Adama,
Stał się tułaczem na ziemi, biegunem,
Który, na czole mając bratobójcy
Niestarte piętno, nie znalazł spokoju...
»Stój! stój!« szepnęłaś... »Taka filozofia
I takie władną prawidła w wszechświecie,
Że ponad wszystko jest miłość, nie we mgle
Sfer zaobłocznych zrodzona, lecz tutaj,
W naszych uściskach i w naszych całunkach...
Stój! stój! jeleniu, sunący z wniesioną
Głową po górach Beteru, twa łania
Dzisiaj przy tobie!... Z twych kwiatów ostatnich,
Z mchów, co skrywają korzenie jaworów,
Uścielmy gniazdo, zanim czas przeminie,
Zanim ta młodość, która gra nam we krwi
Pieśń nad pieśniami, zamilknie na zawsze...«
I usłuchałem... I wtedy raz pierwszy
Z duszy, w mistyczny zakowanej pancerz,
Hymn mi wytrysnął bluźnierczy, że niema
Potężniejszego bóstwa ponad ciało...
O nienawiści! ty lilio śród cierni!
Różo sarońska, zerwałem cię wówczas
Ręką, drgającą od żaru, którego
Żadne poezyi nie określi słowo...
O serce, zmazą ludzkich żądz nietknięte!
Ty jasny zdroju, błyszczący w Hezbonie
Tuż podle bram Batrabinu! Zmąciłem
Wówczas na zawsze tem zbrodniczem tchnieniem
Głąb twą lustrzaną, że stała się ciemną,
Jak noc sodomska... A jednak — szpikanard,
Szafran i kasya, galban i snop myrry —
Wszystkie kadzidła, jakie tylko rosną
W Raju, nad brzegiem świętych rzek: Eufratu
I Chydekelu, nad strumieniem Fuson
I nad Gihonu czystemi wodami,
Niczem są, niczem przy woni, co z ciała
Twego płynęła, gdym twe piersi krągłe
Tulił do warg mych na łożu, zasłanem
Purpurą wielkiej miłości... Hewilę,
Ziemię, gdzie złota rodzi się obfitość,
Gdzie jest onychyn, kamień drogocenny,
Stokroć ognistszy ponad ogień słońca,
Kiedy w południe zaśmieje się usty
Iskier pełnemi — wszystkie kosztowności,
Gdybym był władzcą Tyru i Sydonu,
Oddałbym, patrzaj! za jedną sekundę
Owej rozkoszy, która wnętrza mego
Gmach, zbudowany z prawd i pojęć, szczęście
Dających tłumom, zmieniła od podstaw...
Ach! niezapomnę przenigdy tej chwili,
Kiedy, zbudziwszy się ze snu, co ujął
Piękne twe kształty, z białego marmuru
Canowy dłutem rzeźbione subtelnem,
I odchylone zobaczywszy piersi,
Z okiem, wstydliwie odwróconem ku mnie,
Chciałaś ich czary przysłonić... Twą rękę
Schwyciłem wtedy i rzekłem: »Nie skrywaj
Wdzięku, co odtąd jest dla mnie busolą,
Pokazującą, jak i dokąd dążyć...
Nie ma już dla mnie tajemnic: Wieczystym
Połączyliśmy się już dzisiaj ślubem:
Chociaż jarzące nie płonęły świece
W ciemnym kościele, przystrojonym w kwiaty,
Chociaż nam organ nie brzmiał: Przybądź Duchu!
I łaskę swoją zlej na dwie istoty,
Które chcą razem iść na bój życiowy,
Chociaż nam kapłan od Pańskich ołtarzy
Z wnętrza wzajemnych nie wyciskał przysiąg,
Choć tłum ciekawych nie wytrzeszczał oczu
Na suknię białą z koronek uszytą,
Myśmy wieczystym związani już ślubem!...
I twoja dusza jest już moją duszą,
I twoje serce jest już mojem sercem,
I twoje ciało jest już mojem ciałem —
Nie ma już dla mnie tajemnic, o niema!«
I założyłem twą rękę na szyję,
I, wpół cię z miękkiej podniósłszy murawy,
Włos rozpleciony, spływający ciemną,
Jako ten wieczór, co się zbliżył, falą,
Obsypywałem tysiącem całunków...
I odtąd mężem byliśmy i żoną...
Lecz wnet nasz związek dziwne wziął znamiona
Przestał spokojem być i używaniem
Wśród idyllicznych poszumów ogrodu,
Przy szmerze wody i blasku księżyca,
A stał się walką, albowiem, przemienion
W duszy i sercu, rozwinąłem sztandar,
Na którym krwawy widniał napis: ciało!
I z fanatyzmem Lazzarettich jąłem
Obalać dawny porządek, stawiając
Na miejscu świątnic o gotyckich oknach,
Wzniesionych z uczuć, strzelających w niebo,
Przybytek szczęścia, w którego podwoje
Wkraczały zmysły, nagie i z rumieńcem
Na świeżych licach... I rzekłem do ludzi:
»Skrzydła Ikarów, posklejane woskiem,
Rzućcie od siebie, a natomiast silną
Antejów stopę postawcie na ziemi...«
Ale potęgi dawnych bożyszcz, w sercu
Mojem zamkniętych, nie umiałem stłumić;
Z pod popieliska spalonej katedry
Jęły podnosić swe głowy, złorzecząc
Nowym idolom... I wszczął się bój straszny,
W którym me siły słabły coraz bardziej...
Próżno u ciebie szukałem pomocy;
Wilgnym całunkiem zamykałaś usta,
Kiedy, spieczone od wewnętrznej walki,
Jaką dwie siły prowadziły we mnie,
Szeptały: pomóż! niech ten bój się skończy!
Na łzy — wyznaję, żem płakał jak dziecko
Niedoświadczone, wątłe, nie mające
Hartu męskiego, albowiem w uściskach
Twojej miłości, zdradliwa Dalilo!
Znikały zwolna wszystkie jego ślady —
Na łzy, na prośby ty zawsze jedyną
Miałaś odpowiedź: »Takie we wszechświecie
Władną prawidła, że to, co urosło
Z ciała, dla ciała wojować powinno!
Patrz, aby ludzie, żyjący na ziemi,
Coraz to większy zdobywali skarbiec
Ziemskiego szczęścia...« I znowu wznosiłem
Głowę i znowu walczyłem w twe imię...
Lecz nieprzyjazne twym hasłom demony,
Mające we mnie dawne swe gnieździska,
Z coraz to większą rozpierały mocą
Głąb mojej duszy... Nie mogąc już dłużej
Znieść gigantycznej rozterki, złamany
I zrozpaczony, rzuciłem ci w oczy
Wyrzut, na który dziś jeszcze truchleję...
Nic nie odrzekłaś, raz tylko przy dźwiękach
Fortepianu usłyszałem słowa
Z ust twych płynące, które mi na zawsze
Zostały w uszach, słowa Violetty:
»Szczęścia i bolu wnet mijają chwile...
Niedługo spocznę na wieki w mogile,
Nikt na mym grobie nie postawi krzyża,
Nie wzrośnie nad nim żadna lilia świéża,
Ze swej opieki nie puszczaj mnie, Panie!
Miej nad skruszonem sercem zlitowanie...«
»Kłamiesz!« krzyknąłem, wpadłszy do pokoju,
»Pełna obłudy jesteś, tak jak jadu
Pełen jest blekot, który, patrzaj! rośnie
Pod twojem oknem... Zniszczyłaś na wieki
Duszę człowieka, co dziś gardzi tobą,
I dziś ponownie chcesz go w swoje sidła
Uwikłać sztuką nędznych sentymentów...«
I znowu byłaś milczącą, jak przedtem...
Podniosłaś tylko głowę, a z źrenicy
Gniew ci wytrysnął, by wnet w żal się zmienić,
Jak mi się zdało, obłudny.. Odszedłem
I unikałem odtąd twoich spojrzeń...
Stałaś się zimną... Zamknięta w pokoju,
Gdy towarzysza utraciłaś we mnie,
W dźwięki muzyki przelewałaś boleść,
Pośród akordów, wśród dziwnie starganych,
Smutnych melodyj powracając zawsze
Do tej przezemnie pohańbionej pieśni:
»Szczęścia i bolu wnet mijają chwile...
Nie długo spocznę na wieki w mogile,
Nikt na mym grobie nie postawi krzyża,
Nie wzrośnie nad nim żadna lilia świéża,
Ze swej opieki nie puszczaj mnie, Panie,
Miej nad skruszonem sercem zlitowanie...«
A gdy ostatni podźwięk w dali zginął,
Po kilku jękach, wyciśniętych strunom,
Do jęku wichrów podobnych, gdy w słotnej
Rozpocznie porze dąć wśród wierzb odartych,
Zabrzmiała znowu przejmująca strofa:
»Ach! czas nadejdzie, gdy w skruchy godzinie
Strumień łez gorzkich z oczu ci popłynie,
Gdy o mnie biednej pomyślisz inaczéj,
Wtedy niech Bóg cię chroni od rozpaczy...«
I czas ten nadszedł... Spoczęłaś w mogile,
Którą dziś chwasty okrywają dzikie...
Znalazłaś spokój, a mnie, jak Kaina,
Ściga przekleństwo słowami twej pieśni:
»Szczęścia i bolu wnet mijają chwile...
Nie długo spocznę na wieki w mogile,
Nikt na mym grobie nie postawi krzyża,
Nie wzrośnie nad nim żadna lilia świéża,
Ze swej opieki nie puszczaj mnie, Panie!
Miej nad skruszonem sercem zlitowanie...«
Gdzie nogą stąpnę, tam twój duch jest przy mnie
I oczy swoje, w których gniewu blaski
W cichą się boleść zmieniają, zatapia,
Jako sztylety w me serce, a w duszy
Wciąż owe jęki sączy mi żałobne,
Niezapomniane słowa Violetty,
»Ach! czas nadejdzie, gdy w skruchy godzinie
Strumień łez gorzkich z oczu ci popłynie,
Gdzie o mnie, biednej, pomyślisz inaczéj,
Wtedy niech Bóg cię chroni od rozpaczy...«
I czas ten nadszedł! o nadszedł! o nadszedł!
I lata trwa już ma rozpacz i końca
Cierpień nie widzę, widzę tylko ducha
Twego przy sobie, jak mi serce pali
Skrą swego wzroku, jak mi w uszy sączy
Przerażające słowa Violetty!
»Ach! czas nadejdzie, gdy w skruchy godzinie,
Strumień łez gorzkich z oczu ci popłynie,
Gdy o mnie, biednej .........«
Ein deutsches Mägdlein mag von Bechern nippen,
Die fader Maitrank füllt; seit meine Lenze
Von dannen flogen, ist, was ich kredenze,
Kein Honigseim für jungfräuliche Lippen. Dranmor. »Requiem«.
Uwaga. Obok działaczy, dążących w ucieleśnianiu ideału społecznego do tych tylko przeobrażeń, które leżą na drodze rozwoju politycznego, istniał i u nas przed niedawnym jeszcze czasem, a może i dzisiaj nie wymarł zupełnie typ »światoburców« - utopistów. — Szlachetne porywy tego rodzaju głosicieli nowych porządków, podsycane gorącą krwią młodzieńczą, pragnęły niejednokrotnie wprowadzić praktycznie w czyn pojęcia, w których idealistyczne teorye Rousseau’a o uszczęśliwieniu się ludzkości przez »powrót na łono natury«, przeważną grały rolę. Teorye te, odnoszące się głównie (dodawać tego nie potrzeba), do stosunków seksualnych i rodzinnych, usiłowano z mniejszą lub większą ścisłością uzasadnić aparatem naukowym, zaczerpniętym z dziedziny wiedzy przyrodniczej. Że w walce przy urzeczywistnianiu tych teoryi apostołowie ci ulegali, nad tem rozwodzić się byłoby zbytecznem: szczęśliwymi mogli się nazwać, jeżeli, straciwszy wśród nadludzkich zapasów wiarę w możność nadania ideałom swym kształtów pochwytnych, nie utracili wiary w zasadniczą (z ich punktu widzenia) ideałów tych słuszność; szczęśliwszymi, jeżeli z winy ich zasad nie ucierpieli inni, dający posłuch nowej ewangelii, a najmniej do przejęcia się nią podatni. »Bohaterem« niniejszego poematu jest jeden z moich dawnych znajomych. Był to człowiek, posiadający wszelkie warunki, ażeby stać się nadzwyczaj dodatnim w społeczeństwie czynnikiem. Nieszczęśliwa miłość, pojęta odpowiednio do jego przekonań, którym nie chciał zadać kłamu w swem życiu, doprowadziwszy go nieomal do zbrodni, [62]rozbudziła w człowieku, rwącym się do czynu z zapałem apostolskim, pesymizm, w którego zimnych objęciach stał się jednostką zupełnie bierną. Smutny ten fakt tem smutniejsze wywołał wrażenie, że nieszczęśliwemu pozostała świadomość winy, wynikającej z utraty wiary w dawne ideały, a zabrakło mu już siły, ażeby się z »grzechu« tego otrząsnąć. Walka, naszkicowana w poemacie niniejszym, należy zapewne, mimo wszystko, do kategoryi przebojów, nie pozbawionych znamion szlachetnych, i z tej też przyczyny — pobłażliwy na słabości ludzkie czytelnik wybaczy mi zarozumiałość — zastosowałem do siebie w nagłówku Sofoklesowe słowa
Μάντις εἰμ᾽ ἐσϑλῶν ἀγώνων.
Z innych względów niech mnie wytłumaczy przytoczony powyżej cytat z wspaniałego »Requiem« Dranmora.
I. ....... Tak! tak! próżne żale Próżne, powiadam... Kochałem: mój Boże, Nie ma stworzenia tu na tym kawale Twojego świata wielkiego, a może I tam u góry, gdzie rój planet złoty, Jak kule z ognia, płonie w twym przestworze, Nie ma zapewne żyjącej istoty,
By w sobie nie uczuła miłosnej tęsknoty.
II. Nic więc dziwnego, że przyszła godzina, W której się miłość zbudziła i we mnie. Ha! może to wam dziwnem być zaczyna Że ja kochałem całkiem nadaremnie? Źlem się wyraził: że przez moją miłość Dusza się w straszną pogrążyła ciemnię, Żem z wielką myślą utracił zażyłość,
Żem padł, jak owe jabłko, pożarte przez zgniłość.
III. Raczcie to tylko rozważyć w swej głowie, A i stąd drogą wnet wyjdziecie krótką; Wszak to wam dzisiaj każdy z ludzi powie, Że czar pożądań nie równa się skutkom; I to wam powie, w jak wielkim są błędzie Ci, co mniemają, że miłość w bielutką Stroi nas suknię, jak pierze łabędzie,
I stawia nas w aniołów uskrzydlonych rzędzie.
IV. Nie! jej początek nie rodzi się w niebie, Lecz ma swe gniazdo tu, w tem grzesznem ciele; Cóż więc dziwnego, jeśli człeka grzebie W przepaściach zbrodni?!... Naiwni minstrele, Płaksy-rzezańce i mdlejące grona Bezkrwistych dziewic w liliowe ziele Wieńczą jej skronie dokoła, a ona
Od żarów wskroś występnych, choć skrytych, czerwona.
V. Patrzcie! tak, patrzcie! co ze mnie zrobiła! Cień tylko został z dawnego człowieka! Jej demoniczna, bezlitosna siła, Niby orkanem rozburzona rzeka, Zerwała brzegi mej skalanej duszy; Wina, odemnie tak przedtem daleka, Dziś, jak zwierz dziki w niedostępnej głuszy,
We wnętrzu mojem ryczy, zrywa się i puszy...
VI. Tak, precz odemnie myśl odbiegła wielka! Co? śmiech wam z piersi wychodzi na usta? Nie zawsze celem była mi butelka I w gronie trutniów pijanych ta pusta I poszarpana gawęda... Jam dawniej Sądził, że dusza, jak biblijna chusta[1], Na sobie wielką ową myśl ujawni,
Że stanę się jak ongi bohaterzy sławni...
VII. Wiecie, co chciałem? Ni mniej ani więcej, Jak tylko zmienić te świata porządki! Mózg mi się palił od ognia goręcej, Ażeby wszystko zdruzgotać na szczątki,
Gruz dawnych świątyń porzucić pod nogi I dawnych wierzeń pochować w nim wątki; Z uroku dawne poobdzierać bogi
I stanąć na ich grzbiecie, jak mąż złotorogi.
VIII. I jako mąż ten, Mojżesz, ów wybraniec, Inne ludowi chciałem dać ustawy, Zakończyć grzeszny wokół cielców taniec, Przekleństwa piorun rzuciwszy nań krwawy: Zdrój chciałem żywy wydostać z opoki, Mannę sprowadzić, ziemię zmienić w spławy Mleka i w miodu soczyste potoki —
O tak! tak krąg tej myśli mojej był szeroki.
IX. Od czegom pragnął — tak mnie się pytacie — Rozpocząć wielkie odrodzenie bytu, By zajaśniała ziemia w majestacie Szczęścia dla wszystkich? by nie było zgrzytu W symfonii życia?... Od jądra wszechrzeczy — Tak! od miłości! od tego zachwytu Wieszczów natchnionych! od tej słodkiej cieczy,
Co — mówią —, niby cudem, ludzkie rany leczy...
X. Pragnąłem zedrzeć tę maskę obłudy, W którą ascetów schorzałe pojęcia, Lub moralistów kuglarskie prysiudy Twarz niebiańskiego skrywają dziecięcia. Tak! do widomej pragnąłem zasady, Czystej, jak przedmiot, godny wniebowzięcia, Podnieść pierwiastek bez śmiertelnej wady,
Pierwiastek, co wytwarza jestestw miryady.
XI. Koń się nie skazi, ani pies, ni trzoda Wieprzów, spełniając wszechpotężne prawo,
Jakie swym tworom naznacza Przyroda, Aby utrzymać byt świata; z obawą, By się nie zbrukać, tylko człowiek dłonie Wznosi po owoc, który dolę krwawą Zgotował jego praszczurom... W koronie
I źródle wszego życia żar nieczysty płonie...
XII. Tak nauczają!... Tak jest! mówię szczerze... A przecież ongi wierzyłem inaczej! Gdym wzrok w Milońskiej zatapiał Wenerze, Kiedy się dusza jej nagością raczy, Myśl wtedy wielka zawitała w głowie, Żar niecąc w sercu. I chciałem ślimaczy Żywot przemienić w twardy bój i w mrowie
Tych ludzi hasło-m rzucił: »Bądźcie jak bogowie!«
XIII. Tak! jak bogowie, nadzy w swojem czuciu I w swem myśleniu... I gdy orle skrzydła Rwały mnie w górę, wszelkiemu zepsuciu Jąłem urągać... I w swoje prawidła Świat ten ująłem — cały świat dokoła... A co mnie w zdradne uwikłało sidła, Żem dziś strącony? Miłość!... Że u czoła
Mam piętno strasznej hańby, winna miłość zgoła!...
XIV. I tak upadłem... Widzicie, jak nizko! Myśl wielka zmarła, a tylko co nocy Wraca jej upiór na moje łożysko I gniewem strzela, jak kulami z procy; Na pierś się rzuca, palce, jak postronki, Naokół szyi, z niesłychanej mocy Dusząc, okręca; ubezwładnia członki,
Że są, jak z drzew odcięte, suche, martwe płonki...
XV. Bo trzeba wiedzieć, że myśl to nie tylko Jakaś abstrakcya, jakieś coś bez ciała, I że się kończy na zawsze z tą chwilką, Gdy jej w człowieku zbrodnia cios zadała. Nie! ona żyje, jak homunkuł jaki, Tu, w całem wnętrzu; tym rumieńcem pała, Tem okiem świeci, kreśli szczytne znaki
Tą ręką, temi stopy wielkie mierzy szlaki.
XVI. A kiedy człowiek zmieni w grób się dla niej, Wówczas jej upiór, błądząc za kresami Swych form dawniejszych, powraca z otchłani Nieokreślonych światów, aby z nami Czynić rachunek — mścicielem powraca, Sumienie człeka krwią wyrzutów plami I tak męczarnią morderstwo odpłaca
I tłum nieszczęsnych nowym nieszczęsnym wzbogaca.
XVII. Co noc go widzę — zaledwie przymrużę Zmęczone oczy... Łachman ma podarty Na zgiętych plecach; w twarzy jamy duże, Jak bramy piekieł, poprzez które czarty Prowadzą duszę na wieczyste męki. W jamach tych ogień, we dwa kłęby zwarty, Wraz się w tysiączne rozpryskuje pęki
I rośnie w miarę tego, jak rosną me jęki...
XVIII. Naprzód, do łóżka zbliżywszy się cicho, Prawie na palcach, śmiechem mnie przywita, Niemym, dwuznacznym, jak uliczne licho; Tak mnie połechce, jak grzeszna kobieta; Jak nałożnica po twarzy popieści, Potem, ach! potem zębami zazgrzyta,
Niby grzechotnik, kośćmi zaszeleści
I dusi, że snać skórę zostawi bez treści.
XIX. I urągania, niby garście żwiru, Sypie mi w oczy i wyszydza moją Nicość dzisiejszą i grozi, że miru Już tu nie znajdę; że mi się podwoją Ta moja hańba i ten ból — widzicie —, Którego żadną nie odtrącę zbroją, Jeżeli będę wlókł dalej to życie,
Jeżeli sam nie skończę, jawnie albo skrycie.
XX. Tak, tak — powiadam, ten upiór mi każe, Bym w waszych oczach skręcił tę chuścinę, Zrobił pętlicę i, zmyliwszy straże Wiernych przyjaciół, w samotną godzinę Ot! tak do studni — albo tam! w izdebce, Na tem okienku!... Że odrazu zginę, Niby jak mucha, lub dziecię w kolebce,
Lub szczenię — tak to widmo do wnętrza mi szepce...
XXI. Z tych butów szydzi i z tego surduta — Że jest wytarty? że na łokciach dziury Nieomal świecą?... Nie! nie! inna nuta Tych naigrawań, co mi brzmią, jak chóry Wrogich demonów... Owóż tem mi w oczy Miecie ten upiór, jak burza ponury, Że tak być miało, iż mój grzbiet otoczy
Płaszcz — mówię — apostolski ... O! tak, płaszcz proroczy...
XXII. I że mnie ścigać będą miliony Tych, których zbawić mogłem swoją wolą; I że mnie przeklnie zamiar niespełniony; Że moją duszę, jak węże, okolą
Wszystkie te zbrodnie, które przyszłość spłodzi, Ten grunt, podatny występkom i bolom Przez to, żem, tonąc w miłosnej powodzi,
Nie zasiał na nich ziaren, z których szczęście wschodzi.
XXIII. Bo ja wam mówię — słuchajcie! że człowiek Jeden jedyny — tak się często dzieje — Może od razu, niby drgnięciem powiek, Swą wielką myślą przemienić koleje Całego świata... We mnie myśl ta była I już, już miałem otworzyć wierzeje Nowego gmachu, gdy wtem zła mnie siła,
Jak piórko, od tych bramic jasnych odtrąciła.
XXIV. Jak się to stało?... O nielitościwi! Ostatnie byście wnętrzności wydarli... Macie je, macie!... Człowiek tak się żywi Ścierwem swych braci, jako zwierz... Zaparli Pyszni się ludzie z wilkiem pokrewieństwa, A są od niego krwawsi... Trutnie, karli! Od najmniejszego najmniejsi maleństwa!
Człek wielki da wam dzieje swojego męczeństwa...
XXV. Kiedym ją poznał, miała lat — ja nie wiem — Może szesnaście, lub też osiemnaście — Wiek, w którym dziewka staje się zarzewiem... Przy innych była jak róża przy chwaście, Albo piwonia śród traw gorejąca... Cała — płomienne czyniła napaście Na zmysły człeka, niecąc w nich bez końca
Rozkoszny żar, jak ogień lipcowego słońca...
XXVI. Bywałem często w ich domu; jej matka Nieraz mnie nawet zwała swoim synem,
Jakkowiek wielka z niej »arystokratka«, A tacy ludzie gardzą prostym gminem... Prawda, co do niej to mawiała zawsze, Że darzy wstrętu uczuciem jedynem Chłopstwo, od gadu ziemnego plugawsze,
Dla innych juścić było jej oko łaskawsze...
XXVII. A więc i dla mnie, bo — mówiąc ab ovo — Nie urodziłem się pod żadnym płotem, W żadnych pokrzywach, pod bylicą płową, Pośród łopianu... O nie! mnie łomotem Jędrnych konarów nie głuszył wiatr dziki Pierwszego płaczu, ani jarem złotem Nie popieściły słoneczne promyki,
Ni muszki mi brzęczały, ni polne koniki...
XXVIII. Tak sielankowy nie był mój początek... Pałac, prawdziwy pałac w wielkiem mieście, O białych murach i pełen dziesiątek Świetlanych okien, przytułku niewieście, Niby mej matce, udzielił... Co chcecie! Zawsze jest lepiej, niźli w drzew szeleście I marnych trawek, wydać na świat dziecię
W szpitalnym, pośród pańskich wygód, gabinecie.
XXIX. I byli wszyscy świadkami momentu, W którym się na świat nowy prorok zjawił; Siwy profesor, zziajany do szczętu, »Fakt demonstrował«, szczęście błogosławił, Że wszystko poszło niesłychanie gładko; Rój młodych uczniów wzrok i uszy pławił, Schylon badawczo nad proroka matką I wsłuchan w słowa mistrza, »ciekawe, jak rzadko«.
XXX. Tylko mój ojciec nie przybył — dlaczego? Wiecie, mój ojciec wielkim był artystą — Tragikiem pono... Niech go bogi strzegą! Jam go nie widział przenigdy... Ognistą Musiał mieć duszę, kiedy tak zapłonął Ku mojej matce, co — prała chórzystom Lichą bieliznę... Wiatr po nim powionął,
Bez śladu znikł, dziś pewnie ducha już wyzionął.
XXXI. Lecz mniejsza o to! Świat pójdzie swą drogą, Tak samo pójdzie me opowiadanie: »Arystokratka« nie kopnęła nogą Dziecka miłości, któremu posłanie W niewłasnej izbie zgotowały losy... »Trudno« — mawiała — »rzucać pomstę na nie: Z nieba spadają jak niebieskie rosy,
Lub grady, które z żniwa dają czcze pokłosy«.
XXXII. Zresztą, trza wiedzieć, że ich państwo całe Było, jak kożuch bez wełny, jak futro, Zżarte przez mole, do szczętu zleniałe, Ja zaś przed sobą wielkie miałem jutro I byłem dla nich tą cudowną gąbką, Którą swym licznym wrogom wargi utrą, Co, dzikim żbikom równi nie gołąbkom,
Rzucają ich niedolę na pastwę swym ząbkom...
XXXIII. To jest w ten sposób myślała nie ona, Moja wybrana, lecz jej rodzicielka... Ma Beatrycze, ku mnie rozpalona, Była tak czysta, jak ranna kropelka, Kiedy na gwoździk rumiany upadnie; Jasna jej miłość i, jak morze, wielka,
Głębin tych w sobie nie skrywała zdradnie,
Gdzie potwór samolubstwa niepodzielnie władnie.
XXXIV. Nie! W moje sieci wikłał ją ten boży Duch, co przenikał wówczas moje serce: Owo proroctwo o złocistej zorzy, Mającej spłynąć na ziemi kobierce, Bujnie rozkwitłej pod mej myśli wiewem; Skra moich oczu znajdowała w skierce Jej ócz swą siostrę... Byłem dla niej drzewem
Z legendy, gdzie liść każdy drży czarownym śpiewem.
XXXV. Drżała naprzemian, naprzemian rumieńce Twarz jej zlewały, gdym jej myśl roztoczył, Jako się ludzie przemienili w jeńce Nizkiej obłudy, odkąd krok ich zboczył Z dróg, które bytom nakreśla Przyroda; I że się przez to kres szczęścia odroczył, Że szczęście ludziom rękę wówczas poda,
Gdy staną się w swych czynach przejrzyści, jak woda.
XXXVI. Że to nastąpi, gdy ród ludzki wszystek, Idąc za głosem Natury, precz rzuci Ze siebie sztucznie przykrojony listek. Bo nie to w człeku chęć nieczystą cuci, Co jest otwarte, ale to, co gaza Zdradna osłania, płodzi rój złych chuci; Że grzech stąd płynie i wszelaka zmaza,
Szerząca się po świecie, jak trądu zaraza.
XXXVII. Że taką gazą jest mądrość człowieka. Gdy nagą miłość stawia między zbrodnie I kształt ludzkiego uczucia obleka W płat, z którym może aniołom wygodnie,
Lecz nie nam, ze krwi i kości stworzeniom; Że trzeba inne zaświecić pochodnie — Niech przy ich blasku ludzie się nie lenią,
Poznawać, że są ludźmi, miłość z prawdą żenią...
XXXVIII. Onego czasu helleńscy mędrcowie Tę prawdę duchem pochwycili szczytnym: Z wód nieskalanych, rumiana, jak zdrowie, Z wzrokiem, jak niebo wiosenne, błękitnym, Rodzi się naga, czysta Afrodyta, Symbol miłości, który był uchwytnym Dla ludzkich źrenic, bogini, spowita
W ludzkiego urok ciała; jako kwiat — kobiéta!
XXXIX. I pokąd Venus dzierżyła swe berło, Naokół bioder nieodziana szmatem, Póty i miłość równała się z perłą, Jak tonie czystą; w jej źródle, bogatem W promień niebiański, nie znalazłeś brudu: Zbrodnia rozpusty owładnęła światem Z chwilą, gdy zastęp śmiertelnego ludu
W Izydy tajemnicach począł szukać cudu.
XL. Tak! tak! pamiętam; gdym jej mówił o tem Na naszych długich przechadzkach, śród woni Lipin rozkwitłych i pod słońca złotem; Śród łąk, gdzie owad w rozkosznej pogoni Wzlatywał z kwiatka na kwiatek; śród kłosów Żyta, na pulchnej szumiącego błoni; Śród dźwięków pieśni, pod sklepem niebiosów,
Rozbrzmiałych słodką nutą przetysiącznych głosów;
XLI. Gdym jej tłumaczył, że te drzew konary Ze pniem się wiążą przez miłość; że zioła
Stroją się w koron mnogobarwne czary Ręką miłości, co wian u ich czoła Tchem swym spłodziła i na nowych przyjście Koron wciąż nowy rzuca blask dokoła; Że zapłodnione przez nią kłosów kiście
Wydadzą jutro ziarno, sypiące rzęsiście;
XLII. Że dla kobiety najwznioślejszą chwałą, Którą nam surmą jerychońską głosić I wielbić hymnem chaldejskim przystało, Jest: zostać matką, w łonie swojem nosić Przyszłych pokoleń żyjące ogniwa; I że tem chryzmem, którem trzeba zrosić Zawiązki bytów, winna być ta żywa
Krynica, co nie z ustaw, lecz z uczuć wypływa;
XLIII. Gdy moje słowa mieszały się z echem Boru ciemnego; gdy majestatycznie On mi wtórował i świeżym oddechem, Wonią żywicy, sypał ustawicznie, Niby kadzidłem, na cześć Wszechmacierzy, Co śród swych płodów, rozsianych przelicznie Po łanach świata, (świat u stóp jej leży)
Królowej samowładnej złote berło dzierży:
XLIV. Wówczas śród drogi moja Beatrycze Nieraz stawała i, jako lilie, Niebieskie oczy topiąc w me oblicze, Swą ręką białą objęła mą szyję I na me usta, drżące od tej świętej Skry, co się w głębi naszej duszy kryje, Kładła całunek — niemy, niepojęty
W rozkoszy swej, z uczucia serdecznego wszczęty.
XLV. A gdym jej wspomniał, że nawet śród tłumów Myśl o dniu nowym swe odblaski ciska, Że szumi nakształt nieuchwytnych szumów Drzew, co wyrosły nad brzegiem urwiska; Że matka moja, ta kobieta z gminu, Nieraz mnie, dziecku, szeptała, jak blizka Jest już godzina potężnego czynu,
Co zmieni świat — godzina szczęścia i wawrzynu;
XLVI. Jak się ruszają gdzieś uczeni ludzie, Jak nawet ojciec, który był tragikiem I filozofem i wszelkiej obłudzie Wytaczał walkę, o wszystkiem językiem Prawił natchnionym, że przyjdzie niebawem Dzień, gdzie nikt ostrem nie zrani przytykiem Matki za — miłość; i że wszystkiem prawem
Dla świata będzie serce, choć dziś tak jest krwawem:
XLVII. Gdym jej to wspomniał, wnet szepnęła ku mnie, Że pragnie matce ucałować ręce; A na me słowa, jako matka w trumnie Legła już dawno po przebytej męce, Z ócz jej, widziałem, czysta łza pociekła I usta zmilkły, jakby niemowlęce — O ja wam mówię, gdyby tylko rzekła,
W tej chwili byłbym za nią poszedł i do piekła!
XLVIII. I ona za mną — tak! I ona, wierzcie, Byłaby za mną poszła do ciemności Hadu... I poszła!... poszła! Ha! rozgrzeszcie Wy ją z tej winy, co wśród naszych kości, Rozgrzanych ogniem pożądań, od razu Rodzi się w pełnym rynsztunku, z miłości
Rodzi się — ludzkiej, nakształt tego płazu, Co z słońca wiosennego powstaje rozkazu.
XLIX. I głów ta wina ma tysiąc, jak owy Płód, wylęgnięty w starogreckiej baśni... W nas zaś zabrakło mocy Heraklowej, By wyjść zwycięsko z tej krwiożerczej waśni, Która się wszczęła z rozpędem żywiołów, A tak gwałtownie, że — lampę zagaśnij, Albo źrenice wykłuj z ocznych dołów,
To blask nie szybciej w zmroku przemieni się ołów.
L. Ramię tej winy, żelaziste ramię, Precz odepchnęło postać zbawicielki — Chłodnej rozwagi, która jedna łamie Zastęp złych duchów i ich zakus wszelki... Tak! nad rozwagą, która w wnętrzu mieści Wszystką rozterkę kojące kropelki, Silniejszy grzech był, urodzony z treści
Uczucia, gdy je ciało dotykiem zbezcześci.
LI. Moja Beatryks, ona, co rozwarte Miała te usta, kiedym z głębi swojej Rozwijał przed nią nowej wiary kartę, Naraz idei spełnionej się boi: Blada, snać martwa, jak małżonka Lota, Stanie przedemną, swe serce rozkroi, W którem się boleść, wstyd i skrucha miota,
I jęknie: »twa nauka to grzech! grzech! nie cnota!...«
LII. »Tak! grzech!« powiada, »albowiem nie czuje Odwagi w sobie, aby we świat rzucić Jasne spojrzenie... Wstyd się za nią snuje, Widzi to dziś już, gdzie tylko obrócić
Pragnie swe kroki... Wszyscy wokół ludzie Nie poprzestaną jej żywota kłócić Głośno lub cicho, hołdując obłudzie,
Tem słowem, co w ulicznym zrodziło się brudzie.
LIII. »I świat ma słuszność, gdyż w powszechnym głosie Drży echo boże... Tak ją nauczono Wierzyć i w martwym upadną pokosie Ci, którym inna myśl wypełni łono... Tak! dawną wiarę, ongi przez me słowo, Przez moje zdradne pokusy stłumioną, Dziś wstyd w jej wnętrzu rozbudził na nowo,
Zapóźno, aby tego nie opłacić głową...
LIV. »Nie ma ratunku!... Świat ma swoje śluby, Które Bóg nadał, aby z pierworodnej Oczyścić winy — miłość i od zguby Uchronić człeka; Szatan, jak zwierz głodny, Krąży, by zepchnąć go w przepaść bezprawia... Ślub nie ma władzy po czynie, a zgodny Głos ludu między publiczne nas stawia:
Choć pójdziem do ołtarza, dawny wstyd się wznawia...«
LV. Tak więc, widzicie, od razu straciła Moja Beatryks poczucie zadania, Od razu nizka owładła nią siła, Co na wyżyny ludziom wejść zabrania, Na te wyżyny, z których człowiek wzgardę Rzuca na przesąd i, chcąc panowania Światła, ku niebu wznosi czoło twarde,
By chmury niem rozedrzeć, swą ciemnością harde...
LVI. A ja?... Przenigdy nie zapomnę chwili, W której się grzech mój narodził śmiertelny —
Rozbrat z mą myślą... Wszyscy, jacy byli Syci żywota, tej jego bezczelnej Zbrodnią, lub bólem pooranej twarzy; Ci, co ginęli od trucizny zielnej, Albo od jadów zwierzęcych, lub wrażej
Potęgi metalicznej, która na śmierć parzy —
LVII. Wszyscy ci biedni i nędzni, co w ziemi Niepoświęconej znaleźli wytchnienie, W grobie samotnym, zarosłym marnemi Trawy, przeklętym, w niepamięci cienie Na wieki wieków rzuconym z prostaczej Tłumów pogardy: czyż większe cierpienie Czuli nademnie, gdy ona rozpaczy
Okrzykiem »jestem matką!« boleść swą zaznaczy?!...
LVIII. Nie!... Ja wam mówię: odbiegły mnie zmysły! Jakby pod wpływem szatańskiej hypnozy, Od razu wszystkie marzenia me prysły, A na ich miejscu stanął obraz grozy: W mej myśli wielkiej, w apostolstwie mojem Ujrzałem zbrodnię wśród wszetecznej pozy, Rozpustę w pląsach z bezwstydnym Opojem,
Nierządnic i pijanic otoczoną rojem...
LIX. I zaciążyła nademną przewaga Względów, którymi walczy tłum... I w uszach Biły mi gromy, jaka hańba naga Moją Beatryks w swych objęć katuszach Będzie trzymała na zawsze; że wszyscy, Co pozór cnoty mają w swoich duszach A są, jak węże i jaszczurki, ślizcy,
Plwać będą i do nizin spychać, sami nizcy.
LX. I uwierzyłem w krwawy wyrzut matki, Żem nie prorokiem, ale kusicielem; Że jestem z gminu, a z gminu odpadki Tylko wyjść mogą; że trującem zielem My, dzieci gminu, wijem się, zepsuci W jądrach serc naszych, sycący weselem I szczęściem innych swe poziome chuci —
Że trujem, w swym oddechu, jak dżuma, zatruci.
LXI. Że się wślizgnąłem chyłkiem do ich domu, Jak pies skomlący z zimna, by za ciepło I za kęs chleba zgotować im sromu Straszną biesiadę, która krew zakrzepłą Rozburzyć może, albo ściąć wzburzoną; Że jej źrenica była wskroś oślepłą, Gdy nie dostrzegła od razu, iż stroną
Odemnie czart nie chodzi, lecz wnikł w moje łono.
LXII. Że w każdym dźwięku mego słowa drżało Ohydne kłamstwo; kłamstwem wszystkie mary O mej przyszłości, co się nigdy w ciało Oblec nie mogła, bo warunki wiary W nią były kłamstwem... W każdym moim ruchu Fałsz się kołysał, a największej kary Ten fałsz jest godzien w mych fałszów łańcuchu,
Przez który zamieszkałem w Beatryczy duchu...
LXIII. Trzeba mnie było odegnać od progu, Bo hańbą jest już dla dobrej rodziny, Jeśli nędzarze, powstali z barłogu, Wśród niej są gośćmi, płody ludzkiej winy, Wytwory grzesznych pożądań... Cóż na to Rzec, gdy je człowiek weźmie za swe syny!
Trzeba mieć duszę w bezczelność bogatą,
By znieść wyrzuty zacnych — ze czci swojej stratą!...«
LXIV. Tak! ja wam mówię, byłem w takim stanie, Że mi się zdało, jako gmach się wali, Płonąc, nademną: tu pada wiązanie Na grzbiet mój wątły, gniecie go i pali, Tam gruz się sypie na głowę rozpiekły, A tu w płomieni groźnej, ciężkiej fali Wzrok utraciłem, tu już śmierć orzekły
Zarzewia, co mi w gardło gęstą lawą ściekły...
LXV. I jąłem wierzyć w prawidła ascety, Męża, co, żywot straciwszy na puszczy, Przestał już ludzkiej doznawać podniety, Jaką się kala ciało grzesznej tłuszczy — Męża, co głosi, że miłość tak długo (Świętych wam księga tę prawdę wyłuszczy) Boskich promieni rozlewa się strugą,
Dopóki nie zostanie materyi sługą.
LXVI. I ponurego mądrość filozofa, Którą gardziłem, świadom celów życia, Wiedząc, że człowiek to Dantejska strofa, Mająca w sobie początek spowicia Dalszych strof, naprzód płynących bez końca — Owóż ta mądrość, co pragnie ubicia Ludzkich pokoleń, zmieniła mnie w gońca
Swojego: tak! z jej wroga stał się jej obrońca...
LXVII. I pod jej wpływem jęła, niby z ziarna Demonicznego, myśl kiełkować we mnie, Jak piekło wrząca i jak piekło czarna — Myśl, którą słumićstłumić pragnąłem daremnie:
W jednej sekundzie ach! do tak potwornych Wzrosła rozmiarów, że mą duszę w ciemnię, Nakształt jesiennych pomroków wieczornych,
Zmieniła: by je przedrzeć zbrakło sił odpornych...
LXVIII. I, korzystając z rozpaczliwych wzruszeń, W jakie mnie swoją wprawiła boleścią Biedna Beatryks, poczęła w pokuszeń Wikłać mnie sidła: »Patrzaj! wszystką treścią Ludzkiego życia to nicość« — tak szepce, Wciąż mi do ucha z słodyczą niewieścią, Albo szczebiocąc, jak dziecię w kolebce,
Lub cedząc słowa mędrca, co zakony depce.
LXIX. »Siła Samsona to garść nędznych włosów... Kulka z ołowiu, kawał martwej stali, Kropla rozczynu dostarczy pokosów Ludzi, co oto po żywota fali Płyną z potęgą pancerniczej łodzi... Człowiek« — tak kusi mnie ów Szatan dalej — »Przynosi z sobą, gdy na świat przychodzi,
Tę słabość, z której śmierć się wraz z występkiem rodzi...«
LXX. Śmierć i występek!... Boże!... Boże!... Boże!... To dwie przyczyny niedoli człowieczej! Zgnieść je w zarodku kropla płynu może... Kropelka płynu spłucze zło wszechrzeczy — Śmierć i występek! W obrębie przestworu I czasu niebyt zawładnie — od cieczy, Którą sam człowiek spragniony pomoru,
Wycisnął z roślin bagnisk, albo z jagód boru...
LXXI. I tajemniczą, wnet zapędzon burzą, Naraz stanąłem we wnętrzu jej domu
I rzekłem do niej: »Ludzie zbrodni służą! Przyszedłem ciebie ratować od sromu, Zniszczyć choć jeden występku zaczątek — Tak! tak! występku!... Dotychczas nikomu Grzech nasz nieznany... Masz! pij!... Oto wrzątek,
Co, paląc, wsiąknie w zbrodnię, w jej najskrytszy kątek.
LXXII. Tak! kusicielem byłem... Tak! przyznaję:... Ale czas jeszcze!« »A ty, słuchaj, pani! — Rzekłem do matki — »zbrodnia pozostaje Zbrodnią, choć człowiek ma święcenie dla niej W swoich ustawach: małżeństwo, czy miłość To jeden grzech jest!... Tak! co duszę rani I co ją strąca na zbrodni pochyłość,
To ta łącząca ciała grzesznych żądz opiłość...«
LXXIII. I potem naraz owładła mną cisza; Jakaś ukryta chytrość truciciela, Podstęp złodzieja, jakiś spryt hołysza Opięły duszę moją nakształt ziela, Co się owija wokół pniów... Błagałem O przebaczenie, jako już wesela Nie znajdę odtąd w mojem życiu całem —
A potem... że są środki... znak tajemny dałem...
LXXIV. Lecz gdym z ócz matki, błyszczących niezdrowo, Poznał, że nie trza było mojej rady, Wówczas szał dziki porwał mnie na nowo. Z krzykiem: »zbrodniarki! trucicielki! gady!« Nóż pochwyciłem, aby ostrze jego Utopić w łonie tych kobiet... Sąsiady Na krzyk się zbiegli i mnie, szalonego,
Wynieśli... Ten, widzicie, ten był koniec złego...
LXXV. Tak! ten był koniec mej wielkiej miłości, Co mi zabiła wielką myśl... A one? W ich domu dzisiaj cześć i honor gości; Nikt o tem nie wie, że zbrodnią splamione... Beatryks moja — szczęśliwa, ma męża, Co prostą drogą zdobył sobie żonę, Drogą do — ślubu, tak, jak każą — księża:
Ich prawda zwyciężyła! tak! i wciąż... zwycięża...
Wszytko sie dziwnie plecie Na tym tu biednym świecie,
A ktoby chciał rozumem wszytkiego dochodzić.
I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić. Jan Kochanowski. »Pieśni«. (11. 5).
I.
Był pewien człowiek, co, »jak Dant za życia« — W dniach swej młodości — przeszedł przez palące
»Katusze piekła«. Ze swego ukrycia, Gdzie nigdy złote nie zajrzało słońce,
Jakowyś demon pędził do rozbicia Łódź jego duszy poprzez fale wrzące
Namiętnych szałów i dążeń, niezwykłych
Dla jestestw słabych i, jak atom, nikłych.
II.
Podniosłe cele, co, jak gwiazdy, płoną Na horyzoncie ludzkich usiłowań
I nieśmiertelnej zasługi koroną Skronie tych wieńczą, którzy, mimo knowań
Szatańskich, czyste zachowali łono, Zdolne do rajskich złud i rozkoszowań,
W dziwne w nim duch ów łączył amalgama
Z tem, co jest nizkie i brudne, jak plama.
III.
Pycha i ludzi pogarda i żądze Zakosztowania trującego płynu,
Gnuśność, co złote zamyka wrzeciądze Owej świątyni, w której ołtarz czynu
Pnie się gotycki, oto, jak pieniądze Zdrajcy Judasza, będącego z gminu
Sług Mamonowych, chciały na Golgotę
Oddać w nim człeka zbawiającą cnotę.
IV.
Chciały na zawsze — tak! bez zmartwychwstania Jasnej nadziei przybić w nim do krzyża
Ową pokorę, łagodną, jak łania, A która przecież śmiertelnika zbliża
Ku sferom bóstwa i giąć się zabrania Przed pysznym światem; pańskiego żołnierza
Zapał, co nigdy w drodze się nie trudzi,
Chciały w nim zabić wraz z miłością ludzi.
V.
Nie było chwili, by się w jego duszy, Od lat najmłodszych wychowanej w znoju,
Te dwie potęgi, jak w pustynnej głuszy Dwie tygrysice, nie rwały do boju,
Co najsilniejsze wnętrza w niwecz kruszy Ostrzem wysiłku, obuchem rozstroju —
Nie było chwili, aby w tej rozterce
Spoczęło walką potargane serce.
VI.
Daremnie pragnął ukojeń; zmęczony W tej twardej drodze, jak Orestes, biczem
Krwawych Erynyj smagany, obrony Szukał w źródlisku wiedzy tajemniczem,
Popod gwiaździste chodził nieboskłony, Na ziemię padał z spłakanem obliczem
I pod razami tych siekących batów
Usta przyciskał do traw i do kwiatów.
VII.
Lecz blaski słońca i gwiazdy i zorze, Świty poranne i tęczowe wstęgi
I ziół zapachy i rosy, co w morze Srebrne się łączą, i uczone księgi
Nie potrafiły na spokoju łoże Rzucić szalonej demonów potęgi,
Ormuzdowego nie miały zaklęcia,
By w pył rozproszyć wrogie przedsięwzięcia.
VIII.
Daną mu była przez łaskawe bogi Zdolność, nad wszystkie ponętniejsza skarby,
Że mógł żywota nagie, ostre głogi Przemieniać w róże Poezyi i farby
Zlewać cudnemi pył ten, co się nogi Naszej uczepia; umiał wtłaczać w karby
Kunsztownych zwrotek, pełnych wzniosłej treści,
Nadmiar szarpiącej mu duszę boleści.
IX.
Więc też i teraz, gdy mu wnętrze toczy Walka pierwiastków, złożonych w naturze
Wszystkiego człeka, jął błagalne oczy, Jak zwierz, prowadzon na rzeźniczym sznurze,
Zwracać w tę stronę, gdzie pośród przezroczy Stref wymarzonych, w królewskiej purpurze,
Jako latarnia wśród morskiej przystani,
Świeci ta wielka, ta królewska Pani.
X.
Ale, o! zgrozo! w źrenicach Królowej Przygasł ten promień, co ongi wykrzesza —
Bywało — żar mu ze serca; lodowy Smętek, jakiego nie zaznała rzesza
Chodzących dołem, zwarł jej usta; z głowy, Zamiast warkoczy, tłum się wężów zwiesza,
Złączon na szyi w skamieniałe guzy,
Jak u mitycznej, straszliwej Meduzy.
XI.
Błagał, zaklinał, wił się, jak gadzina, U stóp jej martwej postaci — daremnie!
W piersi z marmuru życie się nie wszczyna, Zbielałe oko nie zmienia się w ciemnie
Źródeł głębokich... Nadzieja jedyna, W bolącej duszy żywiona tajemnie,
Że w niej, w Poezyi, zbawcze znajdzie leki,
Razem z jej okiem zgasła snać na wieki...
XII.
Nie! Być nie może! Jeszcze raz się rzuci, Jako Pigmalion na jej kształty z głazu,
Ognia się jeszcze w tem łonie docuci! Wszak niepodobna, aby tak, od razu,
Miało żywotnej pozbawić się chuci, Skutkiem Szatanów skrytego rozkazu,
To, co młodzieńczą duszę wczoraj jeszcze
W silne wprawiało i rozkoszne dreszcze.
XIII.
I, jak Pigmalion, ale z rozpustnika Pożądliwością, zrodzoną z rozpaczy,
W objęcia swoje zimny głaz zamyka, Drogę do piersi spiekłą śliną znaczy,
Pomiędzy wargi przeciska języka Koniec spalony; wzorem owych graczy,
Partnerów kartą bijących fałszywą,
Coraz się bardziej pali nad — nieżywą.
XIV.
Patrzcie! zwyciężył! zwyciężył! zwyciężył!... Jak elektryczną poruszony siłą,
Kształt się umarłej do góry wyprężył I wzniósł źrenicę, niezwykle opiłą
Blaskiem — fosforu: stopniał lód, co zwężył Usta, rozkwitłe pełnią róż, przemiłą
Woń wydających, i z pod zębów cieśni
Znów, jak z pod skały, trysnął strumień pieśni.
XV.
Lecz to nie były te cudowne zwrotki, Duchem łagodnej harmonii przejęte,
Co goi rany; to nie zdrój był słodki, Jasny i świeży, co zioła pomięte
Podnosi znowu ku niebu i wiotki Krzak zmienia w dębu konary niezgięte
I ziarna z twardej wydobywa ziemi,
By się pokryła kłosy złocistemi.
XVI.
Nie! antytezą była pieśń ta nowa Wszelakiej pełni i wszelkiego życia:
Zawiędła w rdzeni, zwątpieniem niezdrowa, Tłumi nadzieję już u jej spowicia,
Wiarę tam spycha, gdzie przepaść grobowa, A znak miłości, który od rozbicia
Ochrania wszechświat, w nienawiść przemienia,
Świeżych wciąż ofiar żądną i zniszczenia.
XVII.
Złudą i czczością zowie te uczucia I te z uczucia zrodzone rozumy,
Które z sobkowskiej martwoty, z zepsucia Gniazd pokalanych wyrywają tłumy,
By, mimo głazów, mimo cierniów kłucia, Pędziły przed się, wsłuchane w poszumy
Prawdy, ukrytej w wszechświata atomach,
Stawiać gmach cnoty na występku złomach.
XVIII.
I w tych zbrodniczych rozpoznawszy zgrzytach Echo swej duszy, przeklnie dawne bóstwo,
Że wieść go jęło nie po gwiezdnych szczytach, Lecz po przepaściach, gdzie się gadów mnóstwo
Czołga obleśnych, co nigdy w błękitach Głów nie skąpały, co swoje ubóstwo
I swą pełzliwość kryją przed obliczem
Niebios, słonecznym oświeconych zniczem.
XIX.
I znowu zmilknie, znów w bryłę kamienną Zmieni się jego Królowa na skutek
Klnącej Rozpaczy... Samotny, w bezdenną Zatopion boleść, pójdzie, jak wyrzutek,
Zdala od swoich milczeć, ducha w senną Sieć upowijać; tylko czasem smutek,
Co wśród apatyi nagle się odzywa,
Na ludzką nędzę jęk mu wydobywa.
XX.
Na ludzką nędzę, nie tę, co łachmanem Okrywa plecy od zimna czerwone,
Nie tę, co wrzeszczy: circenses et panem! I pożądliwem patrzy okiem w stronę,
Gdzie przy biesiedzie tulą w sen, nad ranem, Syci Lukulle głowy, uwieńczone
W pomięte róże, i nie tę, co z głodu
W krwi dla stóp nagich poszukuje brodu.
XXI.
Na ludzką nędzę, tę, co, w ziół rozkwicie Wielbiąc barw tęczę, nie umie robaka
Dojrzeć, jak korzeń podgryza im skrycie I szkarłat — króla zmienia w szmat — żebraka;
Na ludzką nędzę, tę, co w gładkiej płycie Jasnych metali, lśniących niby jaka
Powierzchnia wody, rdzy nie widzi zębów,
Ani też próchna wśród komórek dębów.
XXII.
Na ludzką nędzę, tę, której się zdaje, Że człowiekowi, gdy ulata myślą
Tam, ku niebiosom, w te ogniste kraje, Gdzie gwiazd miliony swe orbity kreślą,
Gdzie słońce gaśnie i gdzie słońce wstaje, Jakoweś siły spraw poznanie przyślą
I że się z jego połączy żywotem
Szczęście, w poznaniu lśniące prawdy złotem.
XXIII.
Czasem zaszydzi z tych, co chcą napoju Zaczerpnąć z myśli krynicy głębokiej,
I tych, co, zawsze gotowi do boju, Jako rycerze, zwracają swe kroki
Tam, gdzie czyn spłasza anioły spokoju; I tych wyszydza, co, wiedząc, że zwłoki
Nie cierpią lata, jak motyle, skrzętnie
Z życia spijają miód w pospiesznem tętnie.
XXIV.
A potem mocą strasznej konsekwencyi Do tego dojdzie myśli rezultatu,
Który ma w sobie trującej esencyi Ilość dostatnią, by ludzkiemu światu
Stawić ideał gnuśnej impotencyi, I że brat świadczy dobrodziejstwo bratu
Gdy niepewnemu ostrą poda brzytwę,
Potem sam życia zakończy gonitwę.
XXV.
Bo człek jest na to, by — umarł; że prosta Rzecz to i zgoła dociekań nie warta:
Jakkolwiek ludzie, gdy ich życie chłosta, Drżą, zamiast lekko puścić je do czarta!
Jakkolwiek Manfred, Faust, Juan, Akosta I najzwyklejszy śmiertelnik (uparta
Taka w nas dusza) dziwnym chcą sposobem
Mieć z życia rozkosz, co nie trąci — grobem.
XXVI.
I sam też nieraz w samotnych godzinach, W których izdebkę zamieniał na celę,
Kiedy tak dumał o nędzy przyczynach, Wyganiającej ze świata wesele,
Blizkim był winy, która w ludzkich winach Stoi na przedzie: w swej duszy popiele
Czując, że świętych skier już nie rozżegnie,
Chciał pójść śladami, którymi Śmierć biegnie.
XXVII.
Ale we wnętrzu jestestw, z losów woli Zrodzonych na to, ażeby do końca
Na scenie świata w oznaczonej roli Wytrwać, ukryty mieści się obrońca
Prawa natury, władzca ludzkiej doli: Elementarny pęd życia, jak słońca
Blask, który na to rodzi się co rano,
By zioła rosły, lub by je — deptano!
XXVIII.
Wtedy to poszedł między przyjacioły, Między lekarze i między znachory:
Spojrzeniem, ruchem na los nie wesoły Chciał z nich wydobyć lekarstwo, na zmory
Ucisk gwałtowny, co, jako jemioły Kwiat pasożytny, wciskała się w pory
Jego jestestwa, ssąc najlepsze soki
I powstrzymując wszystkie żywsze kroki.
XXIX.
Jak owo dziecko-niemowlę, co matce Boleść lub przestrach wyraża z pomocą
Nieokreślonych krzyków, lub jak w klatce Człowiek, któremu szał posępną nocą
Duszę ogarnął, lub jak zwierz, w zasadce Czujący naraz, że mu się szamocą
Stopy, tak on się wobec nich zachowa,
Lecz wyraźnego nie wyrzeknie słowa.
XXX.
Czasami maskę przybiera bajazza, Śmieje się, ciało w dziwne łamie skręty,
Jakby mu żadna nie tknęła zaraza Duszy nieszczęsnej, jakby bój w nim wszczęty
Oddał zwycięstwo w ręce Oromaza, Symbolu światła, lub jakby go w pięty
Kastratów podłe łaskotało plemię
Wśród lepkich hurys, w rozkosznym haremie.
XXXI.
Lecz przyjaciele oko mieli baczne, Pozór spostrzegli w tem co on podawał
Za jasną prawdę; widzieli opaczne Linie, przy których prostości obstawał,
I na godziny, wesołością znaczne, Rzekli: to wielki post, a nie karnawał.
A jeśli gody, to szaleńca gody,
Co ma kałuże za kryniczne wody.
XXXII.
I nad tym bytem, co się w walce łamie, Jako z liściwia odarta łodyga
Pod biczem wiatru; nad bytem, co znamię Widocznych cierpień na swych barkach dźwiga,
A każdym ruchem, każdym rysem kłamie, Zdjęta litością wiernych druhów liga,
Z słów mu życzliwych taką radę splecie:
»Niech się zakocha! Zbawienie w kobiecie...«
XXXIII.
Jakto, gdy urok wiedzy niezbadany, Który Hypatyom wlewał zdroje męstwa,
Że te krwawiące z rąk wsteczników rany Nie mogły odnieść nad nimi zwycięstwa,
A Galileom, zakutym w kajdany, Wyrywał tryumf, a nie krzyk przekleństwa —
Gdy dziś ten urok stał mu się przedmiotem
Szyderstw, kobieta ma-ż być prawdy złotem?
XXXIV.
Jakto? Przyroda, ta wspaniała, wielka, Codziennie nowe tworząca obrazy,
Ona, co sprawia, że jedna kropelka Cały świat kryje, ta matka ekstazy
Niewysłowionej, piewców rodzicielka, Atomy pyłków zmieniająca w głazy,
Mniejszą-ż by miała siłę w swym ogromie,
Niż jest w kobiecie, w tym jednym — atomie?
XXXV.
Jakto? więc dobro, ten pierwiastek boży, Wlany nam w duszę przez Stwórcę wszechrzeczy,
Przez władcę tego, co pod blaskiem zorzy, Co pod osłoną promienistej pieczy
Słońca się rodzi, nowe byty tworzy, Że się z podziwu wikła rozum człeczy,
Samo ze siebie złego nie zwycięża,
A ma zwyciężyć — służebnica węża?!
XXXVI.
Jakto? nad wszystko, co duch czysty spłodził I co się stało dążeniem szermierzy,
Hasłem pokoleń, które szatan wodził Po ciemnych jarach, a które na świeży
Pragną wyjść przestwór, gdzie się dzień narodził, Gdzie nagość szczęścia w całej pełni leży,
Ma-ż być silniejszym ów symbol słabości,
Kobieta, wytwór Adamowej kości?!
XXXVII.
Ona co z raju wygnała człowieka, Pierworodnego grzechu praprzyczyna,
To Martwe Morze, przed którem ucieka Ptak, by nie przyszła nań śmierci godzina,
Ona, gdy dusza w rozpacz się obleka, Gdy ją do ziemi bez litości zgina
Ten zła i dobra straszny pojedynek,
Ma-ż jej zgotować raj i wypoczynek?!
XXXVIII.
Grzechem jej miłość i zgubą, spodleniem Ludzkiej natury, powiązaniem skrzydeł,
Gdy chcą nas unieść ponad ziemskim cieniem; Klatką i kojcem, okiem nowych sideł,
Które zastawia Belzebub, ze drżeniem Patrzący na to, jeżeli z wędzideł
Piekła duch ludzki wydostać się pragnie,
By nie utonąć w beznadziejnem bagnie...
XXXIX.
Śmiał się; lecz rada przyjaciół żywiołu Rozpętanego tajną miała siłę...
Jak człek, co, pośród jeziornego dołu Niechybną widząc dla siebie mogiłę,
Zielska się czepia, aby z niem pospołu Zginąć, tak on też od bolu opiłe
Serce w miłościach z niemym topił śmiechem,
Które — Rozpaczą były, albo — Grzechem...
XL.
I popadł cały w zdrętwienie; duch jego Stał się granicznym słupem między zbrodnią,
A między cnotą, między drogą złego, A drogą dobra, lecz stracił przewodnią
Świadomość dawną, co dobre, a czego Tykać nie wolno, bo jest złe... Był kłodnią,
Pniem wpół przeciętym, dłońmi zabójczemi,
Wraz z korzeniami, wyrwanym ze ziemi.
XLI.
Poprzestał walczyć, aby zwycięstw szalę Na stronę dobra przechylić... Źrenicą
Szklaną i zimną nie widział już wcale, Gdzie zmrok się kłębi, a gdzie blaski świécą;
Płynął bez wiosła, rzucony na fale, Jak kawał drzewa!... Podobien dziedzicom
Chorób, zrodzonych z rozpusty ojcowskiej,
Przestał już głoskę odróżniać od głoski.
XLII.
A oto naraz — użyczcie psałterzy, Wszystkie muzyczne dajcie instrumenta,
Harfę i cymbał, niechaj w nie uderzy, Miriam boska, tryumfem przejęta,
Gdy wróg pognębion u jej stopy leży; Niech z ust Dawida pieśń popłynie święta,
Bo oto naraz — o przedziwne dziwy! —
Odżył na nowo ten, co był nieżywy...
XLIII.
Bo oto naraz, jakby od zachodu — Od brzegów morskich, w sierpniową spiekotę
Spłynęły z wiatrem nikłe pyłki lodu I, niewidzialne dla oczu, ochotę
Wlały widoczną w żyły tych, co z głodu I ze zmęczenia upadli, robotę
Pozostawiwszy w pół niedokończoną,
Świeży prąd życia przebiegł jego łono...
XLIV.
Wśród jego pojęć, powikłanych, sprzecznych, Tęczowa naraz zabłysła harmonia,
Spójnia, złożona z promieni przedwiecznych, Którym jest obcą posępna agonia,
Spójnia, co węzłem sojuszów bezpiecznych Łączy nas z bóstwem, nieśmiertelne błonia
Otwierająca dla tłumów śmiertelnych,
Słabych w szermierzy zmieniająca dzielnych.
XLV.
Pierwiastek dobra wzrósł w nim do rozmiarów, Wypełniających całe jego wnętrze,
I swym ogromem i potęgą czarów Przygniótł, oślepił, coraz to gorętsze
Sypiąc skry w koło, siłę zła, że w parów, Z którego duszy zapędy najświętsze
Trudno już wiązać, stoczyła się, zgoła
Jak szatan, strącon oszczepem anioła.
XLVI.
Czystym się uczuł, bo obmyty chrzestem Nadziei, wiary i wielkiej miłości;
Z dumą zawołał: Oto znowu jestem! Oto duch boży znowu we mnie gości
I znów mnie wiedzie skrzydeł swych szelestem W środek gotyckiej świątyni ludzkości,
Bym na ołtarzu jej pragnień, jej bojów,
Składał ofiarę z własnych trosk i znojów.
XLVII.
Apokalipsy świat przed jego okiem Wnet się roztoczył, jasny, pełen cudów,
O jakich przedtem nie marzył, natłokiem Szałów zgnębiony: łańcuch, skuty z trudów,
Zmienił się w wieniec i kołem szerokiem Otoczył wszystkich; wśród najsłabszych ludów
Płynęła siły zbawiającej rzeka,
Co do potężnych czynów pcha człowieka.
XLVIII.
Z pieśnią na ustach — bo i ta, w młodzieńczej Krasie, grobowej uszła z nim zatracie,
Wonna, jak kwiat ten, który lipy wieńczy, Słodka, jak miód ten, co mieszka w tym kwiacie
Silna, jak napój, gdy ten miód rozcieńczy Grzybek fermentu, — poszedł, w majestacie
Potężnej woli, głosić bez wytchnienia
Naukę czynu, hasło odrodzenia.
XLIX.
Szedł z apostoła bożego pokorą, Lecz i z odwagą Pańskiego wysłańca,
Żadną nie wstrzyman przeciwieństw zaporą, Jak Dant, w sam środek piekielnego tańca,
Szedł krzepić ciało, wzmacniać duszę chorą, Rozpraszać zmroki blaskami kagańca,
Szedł pośród cierni, lodów, wrogiej zgrai,
A z nim szła razem wierna Ellenai.
L.
Tak! Ellenai!... Argument rozumu Żaden nie starczy, by przyczyny zbadać,
Dlaczego człowiek, który pośród tłumu Stworzeń, królewskiem umie berłem władać,
Nieraz zależny jest od tego szumu Wiatru, co powiał, Bóg wie skąd, że lada-ć,
Pyłek na drodze, lotny i bez treści,
Cały los jego w swojem łonie mieści.
LI.
Na śmierć był skazan... Szafot już gotowy Piął się ku niebu, ze skazańca sznurem
Kroczył ku niemu, nie podnosząc głowy, Albowiem stał się apatyi marmurem...
A oto jemu, co rzucał wężowy Jad na kobietę w zuchwalstwie ponurem,
Szaman — przypadek w ostatniej godzinie
Świętą w kobiecie przywiódł wybawczynię.
LII.
A była żywą inkarnacyą Ciszy, Co w jeden środek skupia władze ducha;
Uosobieniem Miłości, co słyszy Jęk najtajniejszy w wnętrzach ludzi; głucha
Na rozszalały prąd świata, haszyszy Jego nie żądna; cnej Pokory druha,
Wylaniem serca była, Poświęceniem
I dni, co idą, jasnem Zrozumieniem.
LIII.
Nie wiedząc wcale, w którą stronę zdąża Niby automat, nakręcony ręką
Losu, co ludzkie jestestwa okrąża, Stając się dla nich radością lub męką,
Co im zdejmuje juki lub obciąża Większym ciężarem, biegła nie z piosenką
K’niemu, lecz z smutkiem, nie po ziół kobiercu,
Lecz po krzemieniach, z tragedyą w sercu.
LIV.
Duch jej, jak jego, spragniony oparcia, Sfer szukający swym sferom pokrewnych,
Był jak w przestworach luźny dźwięk, zamarcia Blizki i wtedy dopiero wśród śpiewnych
Rozbrzmiewający melodyj, gdy z starcia Bytów niebieskich, blaskami ulewnych —
Z źródła wspólnego — drugi dźwięk zrodzony
Z nim się połączył wśród gwiaździstej strony.
LV.
O Ellenai! Ellenai! ten drugi Byt, co przez ciebie uniknął szafotu
I znowu wzniósł się na świetlane smugi, By tam słonego nie oszczędzał potu
Dla wielkiej myśli, aby tam, gdzie pługi Skrzętnych oraczy, mimo klątw, chichotu,
Prą w twardej glebie, nie był z nich ostatni,
Tak cię, jak pająk, nie puścił z swej matni.
LVI.
O Ellenai! uczuł on, że w wielkiej Duchów wędrówce, ongi, przed wiekami,
Nim pył w chaosie ziemią, a kropelki Nikłe morskiemi stały się falami,
Duch dobra, dan mu z woli Rodzicielki, Z rąk Praharmonii, władnącej bytami,
Lwią część swą zgubił, aby żyć, jak w grobie,
Pokąd jej dzisiaj nie odnalazł — w tobie!...
Rozwiały się twoje włosy
Złote włosy twoje,
Jak jutrznianne
Blaski ranne
Tak ci się rozwiały...
Jak ta zorza,
Kiedy, hoża,
Wzejdzie na niebiosy,
By po łąkach i po lasach
Rozbudzić hejnały,
By rozdźwięczyć jasne zdroje
W pieśni tajemnicze,
Które słyszą tylko dusze
Z pośród dusz wybrane,
Tak dziewicze
Twe oblicze,
W młodości skąpane,
Przyoblekło się w purpurę
I ponure
Moje wnętrze,
Zatopione w twoich krasach,
Co od dni letnich zdają się gorętsze,
Rozjaśniwszy radości promieniem,
Nastroiło je w weselny
Hymn...
Śmiertelny,
W nieszczęśliwych tłumie
Wychowany człowiek,
Kroczący przez głuszę
Ciemnego żywota
I nie wierzący, by dla jego powiek,
Przywykłych tylko do nocy,
Mogło zabłysnąć słońce
W swej wielkiej mocy,
Albo jutrznia złota
W swym słodkim wdzięku,
Czyż umie
Przyjąć bez lęku
To co jest przeczeniem
Dotychczasowego bytu?
Czyliż to szczęście, co płynie
Z twojej postaci,
Do wcielonego podobnej zachwytu,
Nie jest tą hojną wieczerzą,
Skąpaną w winie
I w wyszukane owoce bogatą,
Którą straceńcom w godzinie,
Nim sprawiedliwość wymierzą,
Podają prawa obrońce,
Litościwi kaci,
By koniec jeszcze był krwawszy?
Czyż się promienną szatą
Ten straszny odział kościotrup, nabrawszy
Świeżego ciała,
Aby omamić — wbrew fantazyi mniszej —,
Że wypoczynek wśród jego uścisków
Nie jest rozkładem, lecz życiem
W rozkosznej ciszy,
Na ciepłem łonie
Którejś z niebianek?
Z złocistych błysków
Włos ten uwity, co-ć okala skronie,
Twarz, co się ku mnie podała,
Kwitnąca kwieciem
Jedwabnych róż,
Nie jest-li jedną z złud, które przedemną
Wymarzył ondyn kochanek,
Shelley, niebiański poeta,
By wnet w pościgu za niemi,
Mogiłę znaleźć ciemną
Śród głębin mórz?
Twoje włosy się rozwiały — ja dłońmi drżącemi
Sięgam po nie: rzeczywistość, a nie snów podnieta!
Sięgam po nie i do wargi półotwartej tulę
I nie pytam już, co będzie! pieszczę i całuję
Twoje złote, jasne włosy,
Co się tak rozwiały,
Jak jutrznianne
Blaski ranne,
Kiedy świt wspaniały,
Operlony mgłami rosy,
Promienistą tkankę snuje
Dla ziemi zbudzonej,
Dla szczęśliwej, świeżej ziemi
Poślubną koszulę...
Zrumieniły się twe lica,
Twoje lica mleczne
Śród korony
Złotych włosów tak się zrumieniły,
Jak ta zorza,
Kiedy, hoża,
W pełni rajskiej siły
Na niebiesiech zajaśnieje
I rozleje
Czar na kwiaty, drzewa,
Na jezioro, które śpiewa
Głosem stujęzycznym
Melodye odwieczne
I do fali
Smugi z dali
Przyciąga olbrzymie,
Błękitów kobierce,
Szafirowe,
W promienistość
Przystrojone nieba...
Szczęścia błyskawica
Przeniknęła elektrycznym
Prądem moje serce,
Usta szepcą twoje imię —
Wznoszę głowę, nie jak ślepiec, co się drogi boi,
Lecz pewnego świadom celu,
I w weselu
Rozpieśnionej duszy mojej,
Której nic nie trzeba,
Obejmuję cię w ramiona!
Obejmuję w ramion kleszcze,
Aż mi serce kona,
Twoją postać wiotką!
Obejmuję
I całuję
Jak ta zorza,
Kiedy, hoża,
Wzejdzie na niebiosy
I światu przyświeca...
Jeszcze, jeszcze i wciąż jeszcze
Tulę, pieszczę
Twoją wargę słodką!
Tulę, pieszczę i całuję twoje jasne włosy,
Co naokół białej skroni tak ci się rozwiały,
Jak jutrznianne
Blaski ranne,
Jak ten świt wspaniały!...
W wielkiej świątyni Przyrody, pod niebios
Jasnem sklepieniem, w zielonym
Lesie, wyrosłym na łagodnem wzgórzu,
Przy drzew poszumie zawarłem z nią śluby...
Czerwone słońce, wtargnąwszy przez gęstą
Tkaninę liści do głębiny boru,
Kładło się swojem promienistem ciałem
Na świeżą trawą okrytej polanie,
Albo ukradkiem całowało kłody
Omszałych buków i klonów... Kropelki
Srebrzystej rosy, snać jeszcze od rana,
Lśniły się w miejscach, gdzie wieczyste, widać,
Panują cienie — na pochyłych stokach
Dołów, tonących w paprociach, śród starych
Pniów, z wilgotnego ulepionych próchna.
Z pomiędzy trawy wychylały główki
Białe stokrotki i niebieskie dzwonki,
Do symbolicznych podobne kielichów,
Mieszczących na dnie tajemne słodycze
Dla dusz, co, z ziemią rozerwawszy węzeł,
Pną się ku niebu, skąd wzięły początek.
Smukłe storczyki, by jacy rycerze
Z lilipuciego królestwa, na państwo
Ziół zmienionego, wznosiły do góry
Dumne szyszaki, błękitnemi barwy
Pomalowane, a gminny biedrzeniec,
Czujący swoją przewagę, w poblizkich
Skryty zaroślach, urągał ich pysze.
Obok ścieżynki, wiodącej do serca
Starego lasu, złociły się mlecze
Krągiem szerokim, a spór z niemi wiodły
O atom miejsca jaskry i srebrniki,
Przytulające aksamitne piersi
Do ciepłej ziemi. Z pośród wonnej trawy
I mchów jedwabnych poziomka wstydliwą
Skroń wychylała, lub dziewiczo piękna,
Okiem brutalnych przechodniów zapewne
Niedostrzeżona, z swych siostrzyc ostatnia,
Widać, konwalia, a od skraju lasu
Słały swój zapach krzaki tomentozy.
Na mchach siedliśmy, milczący oboje...
Ona, na łono opuściwszy ręce,
Kwiat jakiś w palcach trzymała, zrywając
Z białej korony listek po listeczku.
Jak szczypty pierza miękkiego, lub śniegu
Maleńkie płatki, wionęły pod moje
Stopy te życia złamanego szczątki...
Powieki miała spuszczone. Od czasu
Tylko do czasu, kiedy nad głowami
Natrętna osa, wyrwawszy się z gniazda,
Skrytego w ziemi, krążyć rozpoczęła,
Brzęcząc, jak echo rozbitego dzwonka,
Podniosła w górę źrenicę, podobną
Do niezabudki, na której pozostał
Ślad mgły porannej, albo ślad kropelki
Dżdżu wiosennego. Wtedy mimo woli,
A może z wolą wewnętrznego pędu,
Uwięzionego gdzieś w najgłębszej toni
Dziewiczej duszy, by koral w przepaściach
Oceanowych, wzrok jej błyskawicznie
Spotkał się z mojem spojrzeniem i naraz
Żywy rumieniec, jakby wstyd ją było
Myśli tajemnej, zakwitnął na twarzy,
Opadłej znowu na piersi. I ręce
Poczęły znowu obrywać listeczki
Z ziół, rozrzuconych na łonie... Z wstydliwej,
Słodkiej bezwładzy wyrywał na chwilę
Schyloną postać nagły chrzęst w konarach
Blizkiego drzewa, na które brunatna,
Zwinna skoczyła wiewiórka, lub szelest
Przemykającej łasiczki, lub jaszczur,
Gdy się po trawie u jej stóp przewinął.
Czasem na dłoń jej upadła biedronka,
Lub wpełznął owad zielonawo-złoty,
Zrodzony w trawie, wychowany w słońcu.
»Boisz się?« szepnę. Drgnęła, a jej oko
Jeszcze się głębiej pod rzęsy schowało,
Pod długie, gęste, pod te ciemne rzęsy,
Pokrywające tajemnice duszy,
Niby zasłona, co ongi, przez wieki,
Skrywała w Sais święty obraz bóstwa.
Onieśmielony byłem jej milczeniem.
A przecież w ślad jej spieszyłem, by oto,
Zdala od zgiełków i od targów świata,
Rzec jej w tej ciszy uroczego lasu,
Że choć na życia przypadkowych drogach
Spotkaliśmy się, jak się spotykają
Przez wiatr odcięte z różnych pniów gałęzie,
Mamy w swem wnętrzu coś, co już na wieki
Złączyć nas winno. Lecz znowu, jak nieraz,
Onieśmielony byłem jej milczeniem.
I wątpliwości, jak rój młodych wężów,
Które podnoszą nad krawędzie gniazda
Swe drobne głowy, powstawały we mnie:
Czy znam jej wnętrze i czy jest w niem kącik,
Który na wyraz czarodziejski »kocham«
Wyrośnie dla mnie w świątynię, jak owe
Z ludowej baśni kościoły, co w pewnych
Chwilach umieją zmienić się z maleńkiej,
Prostej kaplicy w wspaniałe katedry
O strzelających ku niebiosom wieżach,
dachach, złotem pokrytych, o nawach,
Przepełnych ducha bożego!... Nie pierwszy
Raz to pragnąłem wyrzucić z głębiny
Duszy ten kamień, co legł mi ciężarem
Na dniu dzisiejszym i na snach Przyszłości,
Na wymarzonych wszystkich jej nadziejach.
Nie po raz pierwszy chciałem dłoń jej schwycić
I, przycisnąwszy ją do ust, zapytać
Jej oczu jasnych i jej warg rumianych,
Czy mają dla mnie odpowiedź, mogącą
W ciemne krużganki mojego żywota
Wlać strugę światła. O, nie raz jedyny
Byłem już blizki tej chwili, by, ręce
Mając na piersiach i z grzbietem skulonym,
Jak przebaczenia i świętej pociechy
Żądliwy grzesznik, jednym tchem jej wyznać,
Jaki huragan szalał pośród drogi,
Którą dotychczas kroczyłem! Jak w oczy
Sypał mi kurzu tumany, że rychło
Źrenica moja straciła wrażliwość
Na wielki urok promieni słonecznych
I że jej było najlepiej śród nocy!
Jak owa burza, wszczęta przez złe duchy,
Które w mem własnem zamieszkały wnętrzu,
Nietoperzowe roztaczała skrzydła
I, niby pyłek, na bagna mnie niosła
I jak z rosnących tamże jadowitych
Cykut straszliwy-m wyciskał eliksir,
Aby nim zatruć niejedną niewinną
Duszę! Nie pierwszy był to raz, żem pragnął
Do stóp jej upaść i, podniósłszy głowę
Ku jej źrenicom, zawołać: »Ty władzę
Posiadasz w sobie, daną ci przez siły,
Zmysłom człowieka nieznane, lecz w skutkach
Błogosławionych widoczne, że możesz
Już nie wyrazem, lecz ruchem, spojrzeniem,
Jak czarodziejskiem zaklęciem, z grzesznika
Twardej powłoki, by z ciemnej jaskini,
Nowego ducha wydobyć, światłością
Wszystkich strzelistych cnót promieniącego!
To, co w nim było dawniej potępieniem,
Przez ciebie będzie zbawiającą łaską!
Betezdą jesteś« — tak nieraz myślałem
Zwrócić się ku niej —, »tą ewangeliczną
Sadzawką jesteś, której święte zdroje
Trąd obmywały z nieczystych! Czem wszystkie
Przewiny chmurnej przeszłości, gdy dzisiaj
Zabłyśnie nad nią siedmiobarwna tęcza,
Uwita z błysków twojej czystej duszy!«
To znów, gdym spojrzał w jej błękitne oczy,
Do lustrzanego jeziora podobne,
W którem odbija się głębia i ogrom
Niezmierzonego widnokręgu niebios,
Kiedy przedemną lekki wietrzyk rozwiał
Jej włos jedwabny, igrający w słońcu
Połyskiem złota; gdym patrzał na kibić,
Smukłą, jak młoda brzezina; gdy wzrok mój
Spoczął na szyi łabędziej, białością
Odurzającej, lub na krągłych piersiach,
Kształt swój znaczących dwiema światła plamy
Na ciemnej sukni; gdym spojrzał na drobną
Stopę, przypadkiem lekko wysuniętą,
Krew we mnie wrzała! Sardanapalowej
Uczty płomienne migały obrazy!
Jak gibką gałąź giąć ją w swych uściskach!
Pokryć jej postać tysiącem całunków,
Ażby jej krwawe wystąpiły smugi,
Ażby omdlała w pieszczotach! Zapachem
Świeżego ciała wabion, z legowiska,
Jak noc ciemnego, dziki zwierz się skradał,
Aby się rzucić na słabszą ofiarę,
Szczękającymi od chciwości kłami
Przegryźć jej gardło, wypić płyn gorący
Z tych żył sinawych, co zdradliwą siatką
Pokryły skórę, alabastrem lśniącą,
Potem, pijany rozkoszą, zatoczyć
Kręgi śmiertelne i zginąć na zawsze
Gdzieś w niewidzialnej przepaści... Lecz rychło
Wstyd jakiś straszny pożerał me lice,
Czerwieniąc nawet powieki. Pochylon
Stawałem przy niej, jak ów pies obity,
A wierny panu swojemu! Nie mogłem
Opędzić myśli, która, jak złowieszczy
Ptak, mego serca dotykała skrzydłem
Piekielnie czarnem, szeleszcząc, że ona
Łagodnym wzrokiem wniknęła w najskrytszą
Toń mego wnętrza, spostrzegła w niem — zbrodnię
I za tę zbrodnię czuje bezgraniczną,
Bezdenną litość!... I już nie marzyłem,
Aby jej ręką zapukać do wrótni
Utraconego Edenu, lecz, chłodnym
Przejęty dreszczem, pragnący »po życiu,
Przepełnem błędów i męczarń, wypocząć
W zimnej mogile«, chciałem jej wyrazić
Owo życzenie pieśniarza, ażeby
Nie jak kochanka, oddana mi ongi
Ciałem i duszą, lecz »jak gołębica,
Jak wielki anioł miłosierdzia, przyszła
Na grób, usypan z ciężkiej, twardej ziemi,
I kilka świeżych rzuciła nań kwiatów«.
Na mchach milczący siedzieliśmy razem...
Od brzegów lasu, przez wyrąb szeroki,
Od pól rozległych, falujących świeżo
Wykłoszonemi zbożami, skąpanych
W aromatycznej kąpieli rzepików,
Osianych puchem złocistym, przypłynął
Wiatr zleniwiały ku naszej polanie,
I naprzód cicho ruszyły się trawy;
Storczyki, wnet się zbudziwszy z zadumy,
Chwiały hełmami; gięła się konwalia
I liść poziomki mchy rozpoczął głaskać;
Biedrzeniec skronie ocierał o twarde
Gałęzie dzikiej krzewiny; paprocie
Strząsnęły resztki brylantowej rosy;
Jaskier swe lica odwracał od słońca,
Giął je do kolan, to je znów podnosił,
Jak zadąsany; nawet mlecz i srebrnik
I gwiazdkowata stokroć, choć się zdają
Niby przypięte z łodyżką i liściem
I razem z kwieciem do ziemi, zadrgnęły...
I krzaki głogów, wyrosłe na miedzy,
Która oddziela bór od plennej niwy,
Jęły tu owdzie rozrzucać przestałe,
Bladoróżowe płatki z swej korony.
Powoli wiew się przedarł ku wierzchołkom
I jedno drzewo zaczęło drugiemu
Podawać dziwne akordy prastarej,
Utraconego Raju tajemniczem echem
Będącej pieśni, ze słów ułożonej,
Co pozostały z języka praświata,
Ludziom dzisiejszym nieuchwytne dźwięki,
Lecz zrozumiałe dla duszy poety...
Szum wszczął się w klonie, w którego okolu
Spoczywaliśmy: zaszeleścił starzec
I urwał naraz, jak gdyby w fałszywą
Uderzył strunę, potem znów potrącił
W lutnię runiczną i głosem stłumionym
Jął wyśpiewywać przedwieczne rapsody...
Ton pochwyciła lipa, naśladując
Pomruki górskich potoków, a za nią
W trop pospieszyli inni towarzysze,
Od wieków jednem ogrzewani światłem
I jedne burze znoszący: jawory,
Buki i graby, a nawet gromada
Zbłąkanych świerków, które oblepiły
Pasożytnicze, niby pleśń, jestestwa.
Patrząc na klony i na graby stare,
Na rozłożyste jawory i buki,
Na lipę wonną i na świerki siwe,
Mogłeś z początku odróżnić dokładnie,
Które z nich szumią, a które szeleszczą,
Które z nich szemrzą, lub szepcą, lub mruczą.
Ze zamkniętemi wsłuchany oczyma
W te różnorodne akordy, sądziłbyś,
Że gdzieś tam w sferach, do których w niezwykłych
Snach ulatuje uwięziony w glinie
Ziemskiego bytu, lecz na chwilę z więzów
Wyswobodzony duch ludzki, narzędzia
Stroją muzyczne jacyś mistrze tonów,
Śród gwiazd zrodzeni, i że na ten padół
Przypełzły echa ich dźwięków. Niebawem
Ten szum i szelest, szmer i szept i pomruk
Zlał się w harmonii przepełną melodyę,
Głucho płynącą nad naszemi głowy,
Jakby tam w górze daleko, daleko,
Olbrzymie morze toczyło powoli
Ciężkie swe fale...
Milczący oboje
Spoczywaliśmy pośród mchów... Las szumiał,
A szumy jego wnikały powoli
W wszystkie me żyły. Krwi mej każdy atom
Zdawał się zmieniać w milionową cząstkę
Jakiejś symfonii i zlewać się razem
Z szumem, z szelestem, z pomrukiem i szeptem
Drzew, konarami chwiejących nademną.
I tajemnicze przejęły mię dreszcze...
I wnet uczułem, że szumiące drzewa
Nie nad mą głową tak szumią, lecz we mnie.
I zdało mi się, że powoli tracę,
Jednę za drugą, cechy człowieczeństwa...
Chciałem się bronić... Napróżno! Od władz tych,
Które się gnieżdżą w mózgu — nie! w ramionach,
We wyprężonych do oporu piersiach,
Była silniejszą potęga, idąca
Z onych wierzchołków i całą mą postać
Ogarniająca swą dziwną muzyką,
Słodką, a straszną... Doznałem wrażenia,
Żem się przedzierżgnął w jeden z tych jaworów,
Buków czy klonów lub świerków, a potem,
Że ci liściami naodziani boru
Tego mieszkańce zrośli się w olbrzymie
Jakieś pradrzewo, rozparli tę nikłą
Uwięź cielesną, która już nie gniotła,
I mą prawdziwą stali się istotą.
Nie umiem dzisiaj powiedzieć, jak długo
Trwał stan niezwykły: być może, sekundę
Według obliczeń chłodnego rozumu —
Mnie się zdawało, że bezmiar wieczności
Wypełniam swymi konary... Powoli
Ludzkiego bytu wracała świadomość;
Powoli-m zaczął uczuwać ten ciężar
Znikomej gliny, z której ulepiono
Ten grzbiet, te stopy, te nasze ramiona...
Powoli-m zaczął ludzkiemi oczyma
Rozróżniać klony i buki i świerki.
Lecz duch, wykąpan przed chwilą w przedwiecznych
Falach, nie umiał otrząsnąć od razu
Wszystkich kropelek, co na jego skrzydłach
Zostały z owej kąpieli, tajemnie
Lśniąc się blaskami nieznanych dziś pereł...
W jakiś się dziwny jęły amalgamat
Zlewać dwa stany: dawna, dawna przeszłość
I teraźniejszość... Obrazy przedemną,
Bytem, odzianym ciężką, ludzką gliną,
Zaczęły wstawać z niedzisiejszej doby,
A jednak w żywem do niej podobieństwie,
Jakby nie było między tem, co przeszło,
A tem, co dziś jest, najmniejszej różnicy.
Zdawało mi się, że ja to przed wieki
Z liści bukowych uplotłem odzienie,
Ażeby nakryć swą nagość występną,
I że mnie wygnał płomienistym mieczem
Boży archanioł za bramy Ogrodu,
I że w tym szumie ściga mnie wspomnienie
Pobytu w raju... I wszystkie męczarnie,
I wszystkie trudy, jakie przebył Adam,
Syn ziemi, walcząc z dzikimi potwory,
Które mu twardą tamowały drogę,
Gdy ku wschodowi podążał, ku słońcu,
Dawcy światłości, ciepła i owoców —
Wszystkie te jego ciężary mnie gniotły...
Oślizłe węże, co z sykiem owijać
Nie przestawały swem cielskiem mych kolan
I moich piersi i szyi wygiętej,
Wilgnemi żądły aż do warg sięgając,
Zdzierałem ręką, drżącą od zmęczenia.
I na mej dłoni uczułem pęcherze
Od wyrywania chwastów i korzeni
I od łamania konarów, by sobie
Przez niedostępną gęstwinę, okrytą
Czarnymi zmroki, utorować wyjście
Na łan świetlany. I ze skroni bladej
Jąłem ocierać zimny pot, co spływał
Hojnym strumieniem, kiedym ja, praczłowiek,
Adam, syn ziemi, rozbijał rydlicą
Grudy kamienne, albo orał pługiem
Twarde opoki, aby z nich wydobyć
Czarny kęs chleba...
I potem mi było,
Jakbym Kaina piętno miał na czole,
Bo bez spokoju dążę i spoczynku,
Sam nie wiem, dokąd — może, aby zabić
Wspomnienie zbrodni, której nie spełniłem,
A którą przecież — tak mi się zdawało —
Umiałbym spełnić, czy też, aby znaleźć
Nieznane szczęście w ziemi Nod, na wschodzie
Od wrót edeńskich... I jąłem wyrzucać
Złowrogim losom, że mi snać zabrały
Prawo do niego — do owego szczęścia,
Które powinno być udziałem człeka,
Jeżeli może być udziałem kwiatu —
Tego biedrzeńca, co z zarośli szydzi
Z mojego losu, tych niebieskich dzwonków,
Na dnie kielicha cichego kryjących
Miód dla — owadu, i tych mleczów złotych
I tych nieznacznych srebrników
I tych stokrótek i tej róży dzikiej,
Co mnie odurza swą wonią...
Las szumiał,
A ponad jego wierzchołkami słońce,
Dosięgłszy swego zenitu, rozlało
Nagle złocistych blasków wielkie morze,
Dźwięczące razem ze szumiącym lasem.
Rozgrana jasność, spływając z jaworów,
Buków i klonów, owionęła duszę
Ciepłem promiennej melodyi, rozkosznej,
Pobudzającej do jakiegoś życia,
Pełnego żaru i wielkiej radości.
Uczułem naraz, że te krwawe bole,
Co przed minutą gryzły tak straszliwie
Ale grzeszne wnętrze, stały się już mitem,
I że nie byłem wygnańcem z Edenu,
Ale dopiero w tej chwili, oczyszczon
Z wszystkich przewinień burzliwej przeszłości
Jakąś nieznaną mi siłą, a jednak
Jakgdyby znaną od dawna, stanąłem
U bramy Raju, który żył dotychczas
Jedynie w moich snach i pożądaniach.
Doznałem naraz uczucia, jak człowiek,
Gdy się pobożnie zbliża do ołtarza,
Na którym Pański mieści się sakrament,
Skryty w misternem cyboryum. Naokół
Jakiejś świętości drżała atmosfera.
I ducha mego pochwyciła naraz
Wielka tęsknota, ażeby na barkach,
Jak legendowy Oferus, świat jakiś
Przenieść przez morze nieznanych przestrzeni.
I tak, jak człowiek nagle przebudzony,
Ku niej, siedzącej na mchów aksamitnych
Miękkiej pościeli, zwróciłem swe oczy:
Ucieleśnieniem wieszczego natchnienia
Wydała mi się, wsłuchana w ten poszum
Starego boru. Naokoło głowy,
Wzniesionej w górę, lekki wiew przewiewał,
Igrając włosem, rozwianym, by sypkie
Włókna drogiego jedwabiu, błyszczącym
W promieniach słońca połyskami złota
Rozpylonego. W wilgotnym błękicie
Rozwartych źrenic, a wlepionych we mnie,
Jak oczy łani, lśnił łagodny ogień
Elektrycznego światłością płomienia,
Uwięzionego gdzieś na dnie głębokiej,
Niebieskiej, czystej, jako kryształ, wody.
Twarz jej oblewał rumieniec, a usta
Nawpół otwarte, oprawione w koral,
Drżały, by lekko wywinięte płatki
W koronie róży czerwonej. Zaiste!
W takiej postaci zjawiał mi się nieraz
W snach moich anioł przebaczeń, zawstydzon,
Że jemu przyszło spełniać miłosierdzie
Nad grzeszną duszą, którą on ukochał,
Jak równą sobie... We mgle moich marzeń
Taką stawała przedemną jutrzniana
Miłość, co, chociaż krew zapala w żyłach
I ciało nęci niezwykłą rozkoszą,
Przecież na takie prowadzi wyżyny,
Gdzie duch nasz z wszystkich otrząsa się strzępów,
Z których mu ziemia szyje brudną suknię,
I, jak pokryty wiecznymi śniegami
Wierzchołek góry olbrzymiej, w swej białej,
W swej nieśmiertelnej świeci się nagości,
Czysty, a piękny!... Rytmicznie wzrastało
I opadało jej łono; snać w serca
Świętym przybytku brzmiał organ uczucia,
Nastrojon szumem i szelestem lasu
W jakiś hymn wielki, rozeprzeć pragnący
Nawę kościoła... Z głębokiem spojrzeniem,
Pełen wylania i jakiejś słodyczy
Niewysłowionej i jakiegoś ognia,
Zwrócona ku mnie, chciała coś przemówić,
Lecz zanim słowo zdołało wypłynąć
Przez wargi świeże, wpół ją pochwyciwszy —
Nagle, jak człowiek, porwany zachwytem,
I przycisnąwszy do piersi, złożyłem
Na tych rozkwitłych, na płonących wargach
Pierwszy całunek — symbol wieczystego
Dwóch dusz złączenia i dwóch ciał, o losach
Rozstrzygający człowieczych, potężny,
Utraconego przed wiekami Raju
Słoneczne bramy wskroś otwierający
Symbol...
Klęczałem u jej stóp, na białych
Płatkach, wyrwanych z wiosennej korony
Jakiegoś kwiatu wiotkiego... Jej ręce,
Jak bluszcz, oplotły drżąco moją szyję,
Usta szeptały rozgrzeszeń wyrazy,
A z jej otwartych, jasnych ócz spłynęły
Dwie duże krople, by perły, na lica
Zarumienione...
Powoli, powoli
Rozkołysany las się uspokajał:
Powoli milkła jego pieśń przedwieczna,
Niezrozumiała dla ludzi dzisiejszych,
Ale uchwytna dla duszy poety.
Przebrzmiał już akord ostatni... Wstaliśmy
I śród storczyków i dzwonków i mleczów,
Pośród stokrotek, jaskrów i srebrników
Obok róż dzikich, od których szczęśliwszym
Uczuł się duch mój, dotychczas nękany,
Oferusową dziś przejęty żądzą,
Powracaliśmy, weseli, złączeni,
Błogosławiący tej symfonii boru.
Pierzchnął już zmrok...
Z pod krawędzi ziemi
Wytrysły już
Płomienne skry
Porannych zórz.
I mgły
Płachtami się kładą białemi
Po reglach, po zielonych,
Lub się zwieszają, jak przędze pajęcze,
Z stoku na stok;
Lub, jak olbrzymie, tajemnicze ptaki,
Rwą się na skrzydłach srebrzonych
W powietrzne szlaki,
Lub, opadając, jak wał,
O strome poręcze
Sinawych skał
Rozwiewają wilgotne swe puchy.
O wstań! O wstań!
Ma dusza, rozśpiewana
Pieśnią tęsknoty,
W ten głuchy,
A jednak żywy
Pędzi mnie świat!
Zwraca swe loty,
Gdzie każda ciemna grań,
Gdzie każda jasna polana
Opowiada dziwy
Niewysłowione
I niepojęte
Z przedwiecznych lat.
Za chwilę blasków koronę
Wychyli słońce z za gór;
Z blasków poczęte
Jak się słaniają błękity,
Bez plam,
Bez chmur,
Ponad ostrymi szczyty!
O chodź! o chodź: przez mgły
I ja i ty
I dusza ma —
Mój dobry geniusz z drżącą lutnią w ręku,
Pójdziemy tam,
Gdzie światłość gra
Swą promienistą pieśń
Śród nieodstępnych turni!
Pójdziem, gdzie grożą wieczystymi zmroki
Żleby bezdenne,
Niesłyszalnego jakby pełne jęku,
Odziane w czasów pleśń —
Tych dawnych, dawnych, dawnych dni,
Których bezmiaru myśli nie ogarną,
Lecące choćby najgórniej,
Ani marzenia senne,
Choć swą przedziwną mocą
Przeniknąć umieją
Głęboki
Tajemnic żleb.
Na której zorze się złocą,
Perłami rosa lśni:
Lekkie powiewy wieją —
I płynie, płynie, płynie,
Jak fala, cicha
Z powodu głębi swej,
Przedziwny chór!
Aż pod niebieski sklep
Wypełnia przestwór cały
Przeszywający mnie do szpiku kości
Odwiecznych dum
Miarowy, pełny i rozciągły ton...
O haj! o haj!
Tam ninie
Snać się siklawy rozlały
W szum!
Nie widzę ich srebrzystych wstęg,
Ale je słyszę — to one,
Lecąc ze szczytów,
O trzon
Granitów,
O skalnych łon
Rozsiadłe brzemię biją, rozpienione,
Dzwonią, jak dzwon,
I grzmią, jak grzmot,
Walą, jak straszny eonów młot,
Do bram nieskończoności,
Do tych tajemnych wrot,
Poza któremi gości
Przestrach i lęk
I uwielbienie i skrucha
I osłupiały dziw
I, serce w pył miażdżąca,
Pokora...
O słuchaj! słuchaj! w jaką strunę trąca
Tęsknota mego ducha,
Jaki cię budzi zew:
Tam! do tych niw,
Które Praoracz w skiby niebosięgłe
Pokrajał ongi, przed wieków wiekami,
I posiew grozy w nie rzucił
I, gdy ta w zboże-potwora
Wyrosła, w kamień obrócił
(Ale nie martwy, lecz żyw)
I łan i siew,
Że dziś nad nami
Zieją, jak węże olbrzymie, wylęgłe
W łonie prabytu, obrócone w głazy
(Ale nie martwe, lecz żywe,
Choć nieruchome) — tam
Niechaj nas kroki wiodą niecierpliwe!
W te tajemnicze,
Rajskie, a straszne dzicze
Podążać nam
Na białych skrzydłach ekstazy!
U bram
Nieskończości, śród groz,
Pośród przestrachu i lęku,
Od których jeży się włos,
Oko zachodzi mgłami —
Nad przepaściami,
Z ręką w ręku,
Wpatrzonym w śmierci oblicze,
Zadawać śmierci kłam,
Z rąk życia rozkosz pić
I żyć i żyć i żyć!...
Graj, moja duszo, graj,
Pierwotne hymny nuć
W takt pieśni runicznych, co płyną
Z tych groźnych skał!
Ponad uroczy maj,
Wodzący kwiatów młódź
Wonną doliną,
Milszy ten biały śnieg,
Co się na szczytach zwiał
Lawiną
I, leżąc wieków wiek,
Przepaści straszny grób
Przywalił płytą lodową.
Graj, moja duszo, graj,
Pierwotne hymny nuć
W takt pieśni, co z puszczy dziewiczej
Do naszych wije się stóp,
Nad naszą wznosi się głową,
Jak ciężka kraje łódź
Powietrza tysiąc staj
I pośród urwisk łona,
Śród niedostępnej dziczy,
Tłumiąc powoli głos,
Głuchnie, zamilka i kona.
Niewinnej piersi blask
I, śmiejąc się do zorzy
I do błękitnych nieb
I do tych śnieżnych szczytów,
Którymi wita nas dal,
Swe ramię do mego przytuli,
Swą wargę do mojej przyłoży
I, jak królowa hal,
Jak można pani gór,
Zawładnie swą mocą nademną.
Miłość, dawczyni łask,
Zrodzona śród błękitów,
A na tej ziemi step,
Na tę powierzchnię ciemną
W słonecznej szacie zesłana,
Z niebiańskich, słodkich cór
Najpowiewniejsza, najsłodsza,
Jak wiew górskiego rana,
Wiewem mnie swoim owiała.
Ach! i, od bluszczów wiotsza
Pnie się ma dusza,
Płonąca cała,
Około pragnień drzewa,
Co swym wierzchołkiem ku błękitom sięga.
Przejmuje słodki ją dreszcz;
Wszystkie w niej struny porusza
Jakaś ukryta potęga,
Jakaś nieznana dłoń,
I dusza ma,
Jak lutnia, gra,
Radosne hymny śpiewa.
A wieszczów wieszcz
W tej chwili skroń
Rozpromienioną ukaże
I pieśnię blasków zanuci.
Po rosie, po rosie, po rosie
Mkną brylantowe dźwięki,
W fiolet zleją się w jarze,
A opalami na turniach zawisną.
Czarny je bór odrzuci,
One się w perły rozprysną
I na zielonym spadzie,
Klejnotów wielkie pokłosie,
Ogniami błysną...
W tłumnym nieładzie
Iskrzyste pęki,
Światłości smugi,
Złotawe płachty promieni
Łączą się razem z mgłami
I z niemi razem
Pną się do góry,
Gdzie głaz nad głazem
Sterczy ponury,
Lub, jak pas długi,
Hen! ponad nami
Po śliskich ścianach wiją się i w cieni
Giną pomiędzy złomami.
O haj! o haj!...
W porannych blasków kraj,
Ponad grzbietami skał,
Zwartych w zygzaków wał,
W kamiennych zamków bastyony,
W tumów wspaniałe portale,
Które oblały promieniste fale,
Wystrzelił dziki, szalony,
Namiętny krzyk!
To w błyskawicy mig
Wspiął się w młodzieńczym szale
Na krzesanicy skraj,
Na opalową grań,
Zwinny juhasik młody
Po siwy kwiat szarotki:
Z przepaści patrzy nań,
W ciemne spowita mgły,
Cierpliwa Śmierć...
O haj! o haj!
W zawody
Ze Śmiercią pójdzie on —
W to jemu graj!
Niech pod nim ściana drży,
Niech się zawali perć,
Niech granitowy trzon
Wstrząśnie się cały, jak wiotki
Młodego świerku pień,
Gdy dmuchnie śnieżny wiew:
On się przylepi do skały,
Niby ta nikła cień,
Którą kosówki krzew,
Z szczelinki małej
Gdzieś tam u góry
Wysuwający swe pajęcze nóżki,
Rzuca na grani.
On na niej —
Na stromej turni, krzyżami zawiśnie
I z piersi wyrzuci w lazury,
W porannych blasków kraj:
O haj! O haj!
Co jemu śmierć? co lęk?
Co zimne głazów poduszki?
Co jemu chrustu pęk,
Który przechodzień mu ciśnie
Na tę samotną mogiłę?
Zuchwałą żądzy siłę
W stęsknionem czuje łonie,
Krew ogniem gra!
Stanie na szczytu koronie,
Niby królewski ptak,
Swej lubej hasło da,
Ten swój rozgłośny znak
W porannych blasków kraj
Na sto wyrzuci staj:
O haj! O haj!
Kryształowemi dróżki
Mknie, leci krzyk gorący,
Wirchy ma za podnóżki,
Górą płynący.
Od razu gdzieś upadnie,
O ściany się rozbije,
O granitowy złom,
O jakichś zboczów łuk
Z grzmotem, jak grom,
Albo jak działa huk.
To znowu gdzieś na dnie
Czarnego żlebu się skryje,
Zamierający,
Niby myśliwski róg,
W dalekim jarze
Głuchnący.
To znów do góry tryśnie,
Jak mężnej surmy głos,
I spłynie znów na szyję
Jakiejś podartej turni
I, ze skałami w rozgwarze,
Skąpawszy się w opalach,
Którymi się iskrzy ściana,
Gdy na nią słońce błyśnie
W swym żarze,
Spłynie na miękki wrzos
I po zielonych halach,
Śród pereł ros,
Jak jaka struga rozlana,
Cicho się wije,
Jak połączone kapele
W szerokiem echu się ściele.
To znowu górniej, górniej
W blasku lecący,
Jak harf tysiącznych brzęk,
Jak dźwięk,
Jak jęk,
W atomy się rozpryśnie
O jakiś szczyt.
Tak na promiennych falach,
Na mżących światłach rana,
Co wnikną w każdą cieśń,
Zmienił się w organ brzmiący,
W miłości dźwięczną pieśń,
Szalonej żądzy zgrzyt
I swój ostatni ton,
Rozkołysany,
Rozgrany,
Rozwiany,
Jak srebrny dzwon,
Gdzieś tam w oddali słyszany,
Gubi śród naszych łon
I w żyłach gra.
Miłość się w oczach lśni,
Miłość na ustach drga,
Na wargach rozpalonych,
Które się łączą znów: — »Słoneczny wzniósłbym ci Ponad skałami tron, W rozpromienionych Wiecznego szczęścia dziedzinach! Życie i skon Bez skargi słów Do twoich złożę stóp«.
— »Na łez nizinach, Gdzie dola cięży głazem, I ciągłych prób, I na tych górnych wyżynach, Do których dusza się rwie, Ze sobą ujrzysz mnie!
Czarny, odwieczny las
Zakrył nam blasków zdrój
Ach i osłonił nam duszę
Jakąś ponurą, tajemniczą grozą.
Od razu przygniótł nas —
Cały ten ogrom swój
Milczenia i mroczy
Zwalił na pierś nam i oczy.
Przestąpiliśmy jego próg —
Weszliśmy w jego głuszę,
Ja z moją mimozą
I z oną drugą towarzyszką wierną
Tych naszych dróg,
Z taką pokorą bezmierną,
Z jaką pobożny człek
Wchodzi pomiędzy strzeliste filary
Okrytej mrokami
Świątyni starej,
W której podziemiach, naodzianych pleśnią,
Złożył niejeden wiek
Swoje kapłany i swoich rycerzy.
Wytężyliśmy tylko słuch,
Azaż nad nami
Z tych pospinanych łukami,
Sklepisk gotyckich naraz nie uderzy
Swą przejmującą, niepojętą pieśnią
Zaklęty duch
Zapomnianego czasu —
Azaż na odgłos przedwiecznej trombity,
Rozbrzmiałej naraz wśród lasu,
Jakiś się wielki nie rozewrze grób
I czy na jakieś boje
Nie staną stare woje,
Czy inne widma olbrzymie,
Waligóry, wyrwidęby,
Których orężny chór
Gdzieś tutaj drzymie
Z niepamiętnego stulecia
Nieobliczony czas,
I czy od rąk ich granity,
Otaczające ten straszliwy bór,
Nie ruszą swoimi zręby
I swymi szczyty
I nie przywalą nas
I świata.
Ta trzecia,
To towarzyszka, której okiem ciała
Nie widzieliśmy, lecz którą
Czuliśmy żywo, jak naszymi ślady
Kroczyła wszędzie bez przerwy, purpurą
Ciemną swe kształty odziała,
Chociaż przed chwilą jej szata
Była w promienie bogata,
Choć miryady
Pereł i jasnych opali
Przed chwilą lśniły się na niej.
Z swej lutni, zmienionej
W złowieszcze jakieś narzędzie,
Jęła dobywać ciężkie, długie tony,
Jak gdyby echa potrzaskanych grani,
Gdzieś do bezdennej lecących otchłani;
Jakgdyby echa walących się kłód,
Które w szalonym pędzie,
Z hukiem, jak grom,
Prawicher zmiótł...
I w pieśni swej,
W tem strasznem rozbrzmieniu swych strun,
Których człek słuchać się boi,
A jednak, przerażon, słucha,
To nieodstępna druha
Wciąż nam szeptała do ucha
O jakiejś nocy bez łun,
Bez gwiazd, bez zórz,
O jakimś mroku bez granic,
Który nas dreszczem przejmował,
A który nas i świat — jak złom
Strzaskanych krzesanic
Topi w swych głębiach żleb —
O już, o już
W swej ciężkiej chmurze pochował!
W rozgromie
I w tym zalewie,
Gdzieś na przestrzeni nieb,
Zwieszonych nieruchomie
Nad rozprzężeniem wszystkich świata spójni —
Tak brzmiała nuta w jej śpiewie
Łagodniejącym —
Zabłysnął promień złoty
I coraz bujniej
Zaczął rozkrzewiać blaski.
Ucichły trzaski,
Huki i grzmoty,
Świat się wyłonił z bezdennego cienia
I pełen upojenia,
W zachwycie gorącym,
Ogarnięty ciszą,
Wielbił zbawczynię,
Miłość.
Czarny, ponury las
Zakrył nam blasków zdrój
Posplatanemi koronami drzew.
Wszystko łączący czas —
Spokój i bój,
To, co wyrasta i to, co ginie —
Snać w nieprzebitą pozbijał zawiłość
Pnie i konary.
Obdarte smereki,
Których przeplonny siew
Przywiał tu wichr przed wieki,
Naokół dyszą
Posępną grozą.
Milczący, wpatrzeni
W ten bór głęboki,
Ja z mą mimozą
I z moją pieśnią, duszą mojej duszy,
Mchem stłumionymi kroki
Idziemy śród cieni,
Śród dzikiej głuszy,
W jakiś nieznany świat.
Olbrzymie, spróchniałe kłody,
Powywracane wykroty,
Które tu, widać, jakiś demon kładł,
Pełen piekielnej ochoty,
Ażeby zatrzeć wszelkiej drogi ślad
Dla ludzkich stóp,
Leżą dokoła.
Tam — snać przy grobie grób —
Śmierci milczące grody:
Z trawy i zielska wychylają czoła
Zadumane, senne
Płyty kamienne,
Białe i zimne, jak lody,
Albo zczerniałe, podobne do kory,
Odpadającej od tych pniów odwiecznych.
W tym strasznym zmroku sterczą, jak upiory,
Strzegące swego cmentarza,
Umarłe smereki, w mlecznych
Strzępach całunów, co się pozwieszały
Z ich trupich ramion. Wraża
Ogarnia cisza ten cały
Świat tajemniczy.
W tej dziczy
Czasami
Ponad naszemi głowami
Zatrzeszczy jakaś zeschnięta gałązka,
Lub zaszeleści jakiś gad w chościakach —
Mimoza tuli się do mnie milcząca,
Uczuwam dech jej gorąca
I w oczach błyśnie mi, jak smuga lśniąca,
Jak błysk porannych ros,
Jej złoty włos...
Czasem pod stopą zachlupocze grzązka
Ziemia, kałużą przesiąkła; od czasu
Do czasu spada po grani zygzakach
Jakiś głaz wielki i w piarg się roztrąca
I tak przerywa oniemienie lasu
I jednostajne tak przerywa echa
Tego potoku, co ze szumem spada
Tam! z graźni wirchu jakiegoś... Do słońca,
Które się tutaj ku nam nie uśmiecha,
Idziemy naprzód, ja, moja mimoza
I towarzyszka ta druga — bez końca
Idziem ku światłu, a za nami groza
I strach i groza przed nami... Zdrada
Na każdym kroku — ręka gąszcz odpiera,
Chociaż się krwawi; noga grzęźnie w błocie,
A nie jest pewna, czy nie czyha żmija;
Jakieś się zielsko wokół stóp owija,
Grzbiet jakiś konar zwiera,
A z pod spróchniałych, zgniłych pni, paprocie
Strzelając bujnymi pęki,
Zdają się szydzić z tej męki...
Już... już... przezroczy
Zabłysnął nad nami szmat;
Już... już... przed nami wirch fioletowy,
Olbrzymi, skalny wał —
Potok światłości go zlał —
A na nim, nakształt brunatnych plam,
Mknie kozic kilka stad,
Niby różaniec się snuje...
Ciszę przerywa świst:
Zaklęty w skalne parowy,
W szarawych głazów mur,
Siwarnik poświstuje.
Słychać kozicy gwizd
I jakby łomot orlich piór
Spływa z pod śnieżnych bram,
Z ponad wydętych gór...
Już poza nami las
Zmalał i jakby zbladł,
A tam! a tam!
Poprzez rozdarte kolosy
Snać lecą ku nam niebiosy —
Tam, pełen kras,
Już wita nas
Aksamitnymi wrzosy
Wielki, słoneczny,
Rozzieleniały, wieczny
Wspaniałych cudów świat.
Graj, moja duszo, graj!
Płomienne dźwięki lej,
Aż popękają twe struny!
Z głębiny swej
Ostatni wyrwawszy ton,
Poszarp tę szorstką ciała tkań,
Co cię przygniata ciężarem!
Na poniszczenie ją daj,
Rzuć ją w bezdenną chłań,
Na skon!
O nie! o nie! o nie!
Jakiejś rozkoszy zwiastuny
W tej przędzy drżą,
Przeczuty raj
Swym czarem
Upajającym tchnie!
Łuny
Aż ponad szczyty się pną:
Zapada słońce już.
Poprzez szczeliny skał,
Rozdartych ręką burz
Za niepamiętnych dni,
Gdy śród porodu mąk
Jęczał ten świat,
Przez fioletów mglisty wał
Popod krzesanic spad,
Pod ściany stoków,
Poprzerzynanych smugami
Żarzących się plam
I nieprzebytych mroków —
Popod urwiska,
Zwisłe nad nami
Nakształt rozwartych bram
Zamczyska,
Który w przystępie szalonej dumy,
Na przekór Bogu,
Wzniosły szatanów zbuntowanych tłumy
Jednym jedynym tchem —
U progu śmierci, patrzącej k’nam
Wyżartem okiem swem —,
Śród rumowiska
Oślizłych głazów białych,
Kroczymy cicho, jak duchy.
Życia tu zginął ślad:
Śród wieczystego snu
Mchów nawet miękkie, aksamitne puchy,
Te podścieliska
Orłów i kozic, nie lśnią się tu,
A tylko w kosmykach małych
Zwieszają się gdzieniegdzie ze złomów zczerniałych.
O patrz! o patrz! śród szpar,
Pomiędzy głazy martwymi,
Pośród granitów zwietrzałych,
Łzy niebieskiemi
Snać rosa lśni,
Czy też turkusów ziarna
Na słodki czar rozsiane!
To niezabudki krzew
Rzuca swe gwiazdki na ścianę,
Na której czarna
Zwiesiła rozpacz swą płachtę ponurą...
Tu, gdzie od pierwszych dni,
Odzianych tajemnic chmurą,
Gdy przebrzmiał boży zew,
Tworzący światy,
Snać zamieszkały nieme smutki
I nieme jęki
I nieme zapomnienie —
Tutaj roztacza swe wdzięki
Krzew niezabudki!
To pył z niebiańskiej swej szaty,
W barwy bogatej,
Między te cienie,
Gdzie śmierć po głazach pląsa,
Sam Stwórca strząsa,
Aby pokazać, że w swej dziedzinie,
Jasnej, słonecznej,
Pomni o tej krainie
Wiecznej,
Lodowatej
Grozy.
O weź te kwiaty
I nie zapomnij mnie!
Przytul do piersi je białej,
Do ust przyciśnij je
I nie zapomnij mnie!
Choćby na całej
Drodze żywota
Śniegi i mrozy,
Przepaście i złomy
I bezsłoneczne dnie
Mrących wędrowców witały,
O ma jedyna, o złota,
Ty nie zapomnij mnie!
Choćbym, bezdomny,
Z odkrytą głową,
Z obnażonemi ramiony,
Jak pień, zwalony
Burzą gromową,
Na wichrach stał;
Chociażby ze mnie
Szydziły ciemnie;
Chociażbym miał
U hańby stóp
W wzgardzony upaść grób,
Ty nie zapomnij mnie!...
O nie! o nie!
Nie chcę, by żywot twój
Był jako ciągły bój,
W którym zwycięstwo swej pieśni nie śpiewa!
Nie chcę, by znój
Z lic ci tę świeżość starł,
By blask twych oczu zmarł,
Byś padła nakształt drzewa,
Które przedwcześnie schnie!
Zapomnij mnie,
A tylko jedną chwilę
Daj użyć wielkiej rozkoszy!
Widzisz, zapadła noc!
Cicho, jak w wielkiej mogile!
Świat nam spoczynku nie spłoszy —
Cóż nas obchodzi świat,
I jego wszystka moc
Cóż nas obchodzić może?
Tu, gdzie tych głazów spad,
Miękkie zgotuję ci łoże
I od mroźnego tchu
Ciałem cię własnem zakryję!
Do snu
Tulić cię będą gorące
Całunki me!
Wypiję
Krew z twoich żył
I swe oddechy wrzące
W twe żyły tchnę,
A świat roztrącę
W pył!...
Nad nami,
Na czarnem firmamentu tle,
Gwiazd niezliczone tysiące
Świeciły
Roziskrzonemi i pełnemi oczy.
Turnie, szczytami
Nieb sięgające,
Jak straszliwe siły,
Zwarte w szeregu
Na świata straży,
Tonęły w mroczy...
Białego śniegu
Tu owdzie skrajane pasmami,
Które się w gwiazdach tajemniczo lśniły,
Turnie te były
Jak hufce sennych olbrzymów, resztkami
Zdartych sztandarów swych potrząsające
Ponad łanami
Czy pobojowisk, czy wielkich cmentarzy...
W pobliżu watra się pali —
Cicho się jarzy
I rzuca na głazy drzemiące
Dym i czerwone płomienie.
Wskroś przejmujące
Wokół milczenie:
Słychać w kosówce uśpionych górali
Tchnienie.
A tylko w dali
Jak gdyby stada dzwoniące
Na hali...
A tam! na strasznych pomroków fali
Jakiś szept cichy ku nam się podawa,
Jak głaz się czołga zwolna w naszą stronę:
To jakieś echa mruczą przytłumione,
Że świata depcemy prawa...
Na szczyt! na szczyt! na szczyt
Nad tych złotawych obłoków brzeg,
W żywy, słoneczny żar!
Tam się o chmury wsparł
Godny miłości tron!
U jego stopni tam legł
Cały, bezmierny świat!
Tam nie dosięgnie zgrzyt,
Zrodzon śród marnych łon
Płazów, toczących po ziemi
Swoje oślizłe kręgi!
Tam zginął wzgląd i wstyd —
Obłudne ludzkie prawidła,
Pomiędzy ściany wązkiemi
Nakreślające ślad,
Którym ma kroczyć człek,
Oplątan w sidła,
Tam swój znalazły skon!
Tam, gdzie tych głazów stek
W fioletowy gród
Tajemne siły
Ongi spoiły,
Swoboda swoje ma lęgi;
Tam niema rdzawych krat,
Poza któremi duch,
Niby zamknięty ptak,
Trzepoce skrzydły ściętemi.
Tam on w ekstazy szlak,
Zapatrzon w jeden znak,
W błękitu promienne potęgi,
W morze szafirów, w złota rzeki,
Popłynie, jak srebrny puch,
Powiewny, lekki,
Wyrwan z Wieczności skrzydła,
Puszczony w twórczy ruch
Wiewem bożego tchnienia.
Pomnisz te wrzące skry,
Jakby przedwieczna dłoń
Korcami siała rubiny
Na mchem porosłe głazy?
Lazurów jasna toń
Śród falistego drżenia
Światłością mży:
Kąpią się w niej upłazy
I grzbiet przełęczy siny,
Za granią kąpie się grań...
Te aksamitne odzienia,
W które krzesanic stoki
Okryła ciemna tkań
Kosodrzewiny,
Na niej smaragdów łzy
Pamiętasz ty? TeTę wirchu bladą skroń,
Te nagie, zimne jej boki,
Siwizny okryte puklami —
Śniegiem, co przyległ doń,
Do tego głazów olbrzyma,
Gdzieś przed wiekami,
I dotąd w uściskach go trzyma?
Jak gdyby tutaj miała swe dziedziny
Skryta gdzieś na dnie bezdennej kotliny
Wieczysta zima!
A przecież kwietna błoń
O kilkanaście staj
Kolorów snuje raj,
Zapachów leje czar.
Snać stamtąd płynie ta woń
Aż dotąd w głąb tego cienia,
W turni spadziste załomy
W one kominy,
Wiodące w piekieł kuźnice,
W głębiny,
Których źrenice
Nieprzetną swymi pociski...
Ten stromy,
Ten ślizki
Pamiętasz żleb?
Boże nas chroń!
Jeden fałszywy krok,
A wszystkie nasze pragnienia,
Wszystkie tęsknoty,
Wszystkie zachwyty
I upojenia
I loty
Do słońc, do nieb —
Wszystką tę miłość, wyższą nad te szczyty,
Głębszą nad onej przepaści stok,
Jaśniejszą ponad błękity,
Nad ogień słońca gorętszą,
Pokryje wieczny, lodowaty mrok,
Marnych kamyków zapomniany grób...
Tam, gdzie te ściany się piętrzą
Nakształt strasznego potwora,
U naszych stóp,
Z pod granitowych zboczy
Szklanemi oczy
Z zczerwienionemi obwódki,
Jak gdyby łzy je paliły i smutki,
Patrzały na nas jeziora,
Głuche i nieme, martwe z osłupienia,
Że nikłe dwa ludzkie atomy,
A tylko wielkie miłością,
Idą pomiędzy ogromy
Stworzenia.
Czy pomnisz granat tych gładkich przezroczy?
Tafle, ponurą wabiące jasnością?
Nic ich nie zmarszczy, chyba wicher halny
W czarnych kryształów słupy je przemienia,
O trzon rozbija skalny
I znów je skupia i skręca i tłoczy
Między rozwarte szczeliny
Zimnej powieki kamiennej.
Owej godziny
Nie senny,
Lecz trupi spokój wyzierał z głębiny.
Patrząc w tę szklaną, nieruchomą krucz,
W te nieprześnione śnicia,
Człek-by na wieki mógł usnąć.
Ptak jakiś biały, zatoczywszy kołem
Lot swój nad głębią, chciał ją skrzydłem musnąć,
Ale, przerażon, uleciał w krainy
Światła i życia.
A — pomnisz — jedno z tych ócz,
Za dawnych, widać, dni
Straciwszy źreniczny kir,
Patrzało
Z popod kosówek brwi
Pustym, jak ślepiec, oczodołem.
Do wtóru wichru halnego, co w mir
Tej puszczy wpada z huczącymi tchy,
Do wtóru słońca rozdźwięczonych lir,
Co wciąż tu rzuca swojej pieśni skry,
Snać się to oko z dziwu wypłakało
Nad tą straszliwą, a wspaniałą
Pustynią całą,
Snać, że spłynęło razem z swemi łzy,
A te zmieniły się w żwir...
Na szczyt! na szczyt! na szczyt,
Podparty niebios powałą,
Granatu falą zlan,
Pobłyskujący wrzącym milionem
Czerwonych skier!
Jak gdyby na nim kwitł
Mikroskopowych
Kąkolów łan,
Jakby kobierzec miał,
Subtelnie tkan
Z pereł różowych,
Z miłości naszej korali!
O lazurowych sfer
Błękitny wał,
Rozciągający się w dali,
Oparł się łonem,
A lśniącą skroń
Utopił w płynie słońca.
Wyciągnij dłoń —
Snać go dosięgniesz palcami!
Gdzież on? Przed nami
Znikł, jak to widmo, co mami
Promieni grą!
Śniegu olbrzymi płat,
Między dwie ściany skał
Zawieszon, błyszczy bez końca
Białością swą,
Jak płótna wielki, szeroki szmat,
Rękami Stwórcy rozpięty
Nad przepaściami...
Mroźny podmuchnął wiew,
Z nim jakiś motyl spadł
Zziębnięty,
Nawpół umarły, z skrzydły stulonemi,
Do naszych nóg.
Dziwne zjawisko śród tych śnieżnych stref,
Między śnieżnemi ławy,
Śród tej bezmiernej głuszy,
Pośród lodowych dróg,
Ten lotny owad złotawy!
Tyś go podniosła i oddechy swymi,
Ciepłem swej duszy
Na nowo wlałaś weń życie!
Błogosławiona ta chwila,
Kiedy w mrącego motyla,
Nim wicher do cna skrzydła mu ściął,
Siłę twój oddech tchnął,
Że oto, znowu żyw,
Pośród rozkwitłych niw
Słodycze będzie pił
I lot swój topił w błękicie!
Błogosławiona tych ożywczych sił
Ciepła krynica śród twojego łona —
Błogosławiona!...
Aaa!
Korona,
Rękami stwórcy spojona
Z potężnych grani,
Koronująca jego myśl przedwieczną!
A my śmiertelni na niej...
O, droga ma,
Chodź! chodź! swe oczy,
Do tej niebieskiej podobne przezroczy,
Odbijające cały świat błękitów,
Łunę słoneczną
I tę dal bezmierną
Fioletowej otchłani,
Z której duch wielki do niebieskich szczytów,
Tych niezmierzonych
I niezgłębionych,
Zda się ulatać na skrzydłach śrebrzonych,
Złącz z mą źrenicą wierną!
Serca twojego rozegrane tętna
Niechaj się źdźwięczą z mojemi!
Bo tylko w jedną istotę zlani,
Bez piętna
Dwóch obok siebie kroczących atomów
Po biednej ziemi,
Lecz przemienieni
Drzemiącą wokół niezbadaną mocą
W jeden nieziemski byt —
Ogarniem czar tych ogromów
I przenikniemy ich treść.
W tej bezgranicznej przestrzeni
To nie przy szczycie szczyt,
To nie ramiona złomów
Białe migocą —
To jakieś wielkie morze się bałwani!
O! tam się duchem nieść!...
Patrz! jak się pieni,
Jak mgłą do góry się miecie!
Jak jego fale się złocą
Od tych promieni,
Co się ślizgają po tych wałów grzbiecie!...
Z tej falującej otchłani,
Co się w tysiączne barwy rozpieniła,
Jakaś tajemna przyzywa nas siła:
W jednego ducha zlani,
Płyńmy już, płyńmy falami!
Ale nie sami! nie sami!
Niech świat popłynie z nami
Z wszystkiem, co żyje, związani,
Zbratani,
Popłyńmy, popłyńmy ninie
Po tej rozkoszy głębinie,
Po fioletów przestrzeni,
Co skrami złota się mieni.
Potem, raz jeszcze wpatrzeni
W ten żywy smaragd na fali,
Który tam w słońcu się pali,
W kryształ podziwu skropleni,
Rozpłyńmy się, jak krople, w tej płynącej dali.
Król Madras, Aśwapati,
nie miał-ci synów, ni córek,
więc co poranku klękał przed Sawitri
w południe także i wieczór,
i błagał wszechmożne bóstwo,
iżby nie dało mu skonać
bezdzietnie.
Długi tak klękał czas.
Lecz pewnej chwili wiosennej
pani z oczami głębin,
w których goreje niezgłębiona łaska
wieczności,
w ogniach stanęła ofiarnych
siwego starca
i, rękę na siwą położywszy skroń,
rzekła mu: »Idź!
Spełniona będzie twa prośba«.
I Aśwapati, król bajecznej ziemi,
(o której ponoć nie słyszała żadna
z czcigodnych naszych białogłów),
poszedł po czarę złocistą,
słodkiej się napił somy
i, uradowan świętem zwiastowaniem,
jął śpiewać sloki dziękczynne,
w cześć życiotwórczej mocy,
która wraz z życiem przynosi nam szczęście —
w cześć niebolicej Sawitri...
Tak mówi dawna legenda,
na zeschłej korze asoki
spisana ongi przez mędrca,
co, pragnąc duszę swą wydoskonalić,
iżby w ofiarny zmieniła się ogień,
grzeszny, śmiertelny swój zewłok
grzebie co kilka miesięcy
w grób.
Dzisiaj wam, łowcy mgieł,
powtarza ją wasz druh,
który z burzliwych odmętów mórz,
jedną ocalił chęć:
by na samotnej przyzbie swojej cichej
chaty rybackiej
mógł — tak, jak dzisiaj — wsłuchiwać się w szelest
zwarzonych, zczerniałych liści
dzikiego chmielu.
Lepki,
miodem zaprawny,
barwą bursztynu lśniący kłam
nie mieszka na uściech bóstw.
W błękitno-purpurowym kielichu lotosu,
w łodzi,
w której sam stwórca ziemi i bezkreśnych
tęsknot podniebnych
przeniósł swój byt ziarnosypny
ponad przepaścią śmierci,
płynęła po falach mórz
zadowolona Sawitri.
Złoty boskiego kwiecia pył
po złotej rozsiewał się toni.
W lasach nadbrzeżnych drżał liść vanaspati,
z której, w godzinach radości,
nabrzmiałej żądzą upojenia ludzi
szczęściem zamknięcia oczu
przed otchłaniami,
warzą bogowie nieśmiertelną somę.
Z odległych pustyń dolatywał ryk
panter i lwów,
w skłonu przejrzystą przędzę
kryło się śnieżne widmo Himawanu,
a w Madras, w bajecznem mieście,
spełniał się cud:
W rajskim ogrodzie króla
rodził się kwiat lotosu,
na który z wiarą mew,
krążących nad oceanem,
i z utęsknieniem przepiórek,
gdy się zrywają do cieplic,
czekali siwego władcy
poddani
dziewięć tysięcy lat.
Takie jest słowo tej dawnej legendy,
Którą na białym złomie alabastru
Z murów świątyni, zburzonej
przez złe, zawistne duchy,
wyrył był rylcem brązowym
riszi — pustelnik, mówiący:
»Za chwilę zagaśnie dzień!...«
A ja, co chodzę o zmierzchu
po martwem, wyschniętem polu
i, snując tę dziwną dumę o Sawitri,
patrzę, jak giną w mgłach
widne niedawno szczyty,
myślę, iż zapomnienie
to Orionu błysk,
który rozświetlił nam drogę
nocy wczorajszej
i który pozwoli nam przejść
przez mroczne, ślepe, niewiadome gęstwie
nocy, leżącej przed nami.
Tak było:
król Aśwapati, wdzięczny, iż przez serce
przeszły mu radła, kierowane ręką
świętej Dobroci,
że w miejscu perzów i ostów i wszelkich
chwastów żałoby i chyłkiem, nieśmiało
walczącej z sobą niechęci ku losom,
wyrosły nagle bujne, ciężkie zboża —
że niezliczone korce ziarn rozkaże
mleć po swych młynach na chleb dla człowieka
i że mu starczy bogatego ziarna,
aby garściami sypać je gołębiom
i w żłoby koni —
że jego własna dobroć, urodzona
z niespodziewanej uciechy,
jeńce z więziennych wypuściwszy lochów
i barwne flagi zatknąwszy na statkach,
przestała kary znać, natomiast wszędzie
poczęła głosić potrzebę nagrody —
że ku dalekim, krągłym nieboskłonom,
otulającym ziemię, wyciągnąwszy
szczodre ramiona, wiedziała o każdem
gnieździe, uwitem w niedostępnych gąszczach,
na drzew wierzchołkach i w jamach torfowisk,
o każdym zwierzu w cichem legowisku,
o każdym płaczu w kolebce,
o każdem śmierci ostatniem westchnieniu —
i że przez bezmiar swój i przez swą bezdeń
będzie przykładem dla przyszłych pokoleń —
król Aśwapati nazwał córkę swą,
przy dźwięku skrzypiec i fletni i surm,
mianem bogini Sawitri.
W lotosie,
w kwiecie, co w wnętrza swojego purpurze
zamyka wonną tajemnicę blasku
niewinnych oczu dziecięcych
i zwolna, nieznacznie,
od gajów i ogrodów,
od gladioli i brzozy i wiśni
zalatujących uświadomień wzrostu
sennych, dziewiczych dojrzewań,
płynęła po głębiach fal
Sawitri.
W rośne, jutrzniane poranki,
kiedy ostatni, ledwie dosłyszalny,
świtowy podmuch nocy
z złotopromienną przemagał się ciszą,
Stawała w środku przejrzystej,
złotawej powierzchni wód
i, chwiejąc się rytmicznie nad zwierciadłem stropu,
nie mogła stłumić szeptliwego: A!
Jej usta, zróżowione wilgotnym oddechem
twórczej zadumy nad źródłem błękitów
i nad ich ujściem,
rozwierał podziw dla cudu,
którego sama była najwspanialszą,
najcudowniejszą inkarnacyą.
Sawitri, głębia i przejrzystość wód
i pochylone nad niemi gałęzie
świętego drzewa wilwy
i smaragdowozłote oka
niebieskopierśnych pawi,
płynęła w łodzi lotosu
w żarne, słoneczne pragnienia.
W tym dziwnym płynęła kwiecie,
który w południe
zwija swój liść purpurowy,
albowiem wstydzi się powierzyć niebu
swych ogni wewnętrznych,
otulających dar nieba,
świętą i wielką tajnię
płodności...
Pani żywota,
w ofiarnym żądzy mieszkająca ogniu,
kieruje łódź swą ku brzegom
i na spalony zestąpiwszy ląd,
wzywa, by zjawił się ten,
któryby lica jej białość
skrasił czerwienią swych tchów.
Przyzywa głosem milczącym, zamkniętym
w znieruchomionym ócz lazurze,
a tak donośnym,
że wnika w ostępy puszcz.
I wówczas dzikie zrywają się słonie
i pędzą drogą walących się kłód,
strzaskanych dębów i jodeł,
głazów, roztartych na piarg,
i w dżdże przesianych potoków,
które przed chwilą, nim z brzegów spadzistych
runął w ich wiry rozszalały huf,
były jak złoto, lazur i seledyn.
A kiedy poszedł głos ten na doliny,
falami kładło się po krańcach ziemi
wrzące powietrze, rozpłonęły zboża,
kret wypełzywał z swoich konatkomnat ciemnych —
w oślepłych oczach
tęsknotę uczuł do słońca.
Dziewanna, jaskier i rozchodnik
do miedz przylgnęły, trawiąc się w płomiennym
własnego wnętrza poszepcie.
A rozigrane źrenice pastuszków
ścięły się nagle w nieruchome szkliwo
nieznanych dotąd zadziwień
i głos, milczący a donośny,
słały ku strzechom, gdzie okna i drzwi
maiły młode dziewczęta
na przyjście oblubieńca,
którego Agni[2] prowadził i Manmat[3].
Ale do zamku króla Aśwapati
Nikt nie przychodził w dziewosłęby.
Wyhodowana ponad brzegiem wód,
po których w kwiecie lotosu
płynęła święta Sawitri
w żarne południe pragnień,
jedyna córka władcy Madras,
nosząca miano bogini —
Sawitri —
niebiańskiej była urody.
Kiedy w jutrznianej kąpiąc się głębinie,
stanęła chwilę drobnemi stopami
na złotym piasku dna
i, przeczekawszy, aż się uspokoją
pierścienie i kręgi —
ruch fal, wywołań dotknięciem jej ramion,
spojrzała w gładkie, błękitne zwierciadło,
nie mogła stłumić okrzyku
z podziwu dla własnych ócz.
W noce miesięczne,
wyszedłszy z lutnią w ręku
na okraj nieskłóconej poszumami ciszy
rozkosznych ogrodów Indry[4],
patrzy, jak lotos
rozchyla swój kwiat purpurowy
z taką potęgą,
o jakiej nie lśniły poranki
ani południa,
chociaż ich omże słoneczne
pijane są tęsknotą...
Źrenicą,
nie daną innym ludziom
w bajecznej ziemi Madras,
w krainie somy,
widziała wówczas ze drżeniem,
jak jej patronka,
wsiadłszy w błękitno-purpurową łódź
rozwiniętego lotosu,
płynęła tonią ściemniałą
w bezkresny, zdało się, mrok.
I wtedy
Do uszu córki króla Aśwapati
palcem pukało liliowym
powiewoskrzydlne echo
śpiewu bogini:
»Płynę w pałace Śmierci,
na bezgranicznem zbudowane morzu,
lecz przejdę bezkarnie pod sklepiskiem
malachitowych mauzoleów,
ominę łuki jej kaplic,
wsparte na słupach z labradoru,
i znów w bezmiernej przeglądnę się fali,
albowiem jestem Sawitri,
albowiem jestem Miłość...«
Wracała w dom swój zadumana
jedyna córka króla Aśwapati...
Zaszli jej drogę młodzieńcy,
którzy, zwabieni jej urokiem,
ciche, miesięczne czaili się noce
pod Indry rozkoszne ogrody,
i tak jej rzekli: »Sawitri!
Niema większego szczęścia,
jak posiąść ciebie na życie...
Ale w twych oczach, będących
oczami nie z tego świata,
zabójczy pali się ogień —
my w duszy mamy lęk Śmierci...«
I na to, przy nieśmiałym,
a przenikliwym dźwięku strun,
odpowie synom książąt i radżów,
słysząca przypływ i odpływ wieczności,
rozmiłowana w lotosie
Sawitri:
»Nie śmierć ja gotuję,
lecz wyzwolenie od śmierci, gdyż kresem
wszystkich walk naszych i tęsknot i żądz
jest nieznająca kresu nieśmiertelność...«
Ta-ci prastara jest pieśń
O liściach dzikiego chmielu,
oplatających przyzbę mojej chaty;
o zżółkłem dzisiaj, w tę porę jesienną,
ustronnem gronie modrzewiów;
o piasku, co się unosi z pod kół
ciężkiego wozu;
o zgasłych płomieniach gwiazd;
o głuchem echu siekiery,
twarde rąbiącej pnie;
o tych wesołych dziewczętach,
czerpiących wodę ze źródła...
Na zblakłych, jedwabnych strzępach
ofiarniczego ornatu,
wyjętych z grobu prawodawcy Manu[5],
spisał ją przed wiekami
Punyasloka,
mędrzec-królewicz,
który w odludnej pustyni
patrzał na wschody zórz.
A ja, com słaby jest cień
wielkiego Cienia —
cień,
którego nawet zachód przedłużyć nie zdołał — —
Tak, ja, com dziś o zmierzchu,
przypominając wam
tę dziwną dumę o Sawitri —
widział na zeschłych, przyleśnych murawach
ognie pastuszków
i kilka przy polnej drodze
z gruba ciosanych brył granitu,
z których ma powstać krzyż,
pragnę jedynie tego,
iżby me stopy śmiertelne
nie zostawiły śladu
na tych samotnych ścieżkach —,
iżby mój wieczór był, jak potok górski,
kamienie walący w przepaść...
Niechaj je wali z hukiem,
gdyż jestem duch, który cierpiał,
albo niech raczej, łamiąc swoje prawa,
każe im zsunąć się w ciszy...
A może jestem obłąkany!?...
Król Aśwapati, pan gasnących światów,
które mu zwolna zamierały w duszy,
pozostawiając żużle dawnych uciech,
wielce był zmartwion, że córka
nie ma na czyje ramiona
ślubnego zawiesić wieńca...
»Najlepsze konie« — mówił — »każę wybrać
z wszystkich mych stajen
i bogom setne spalę aswamedy,
jeżeli ujrzę obok twego boku
rycerza,
któryby światłem swych cnót
dorównał bogom jutrznianym, Aswinom.
Sawitri, córko moja« —
tak gędził do niej starzec siwowłosy,
»przy tobie zorza blednie,
tracą swój żar niebiosy!
Bogini, patronka twa,
w wieczne płynące dale,
swą kwietną łódź wstrzymuje,
cisza oprzędza fale
Z podziwu.
Oczy śmiertelnych ślepną,
czar twój odstrasza ludzi —
Sawitri, córko moja,
me serce w łzach się trudzi
nieopisanych.
Złocisty wóz gotowy,
złocista jest uprzęża:
siądź, przejedź kraj mój cały,
godnego wybierz męża,
coby na barki swe wziął troskę
o szczęście wyznawców Bramy.
Niechaj mych pleców starych
Nie gniecie wstydu brzemię,
że zginąć ma bezpotomnie
królewskie moje plemię,
na którem niema skaz...«
Sawitri jasnoczoła
ojcu do kolan pada:
»Nie chcę, by dusza twoja
była ze smutku blada« —
te powiedziała mu słowa.
»We wóz złocisty siędę,
przejadę kraj twój cały,
pożądam wybrać męża,
pełnego cnót i chwały,
iżby ją głosił ghandarwa,
wybrany śpiewak bóstw,
i wszelki inny, choć najlichszy człek,
w mgławe, jesienne wieczory
po ścieżkach błądzący samotnych,
nadsłuchujący, czy z walk,
które się toczą gdzieś
za granicami jego myśli chorej,
nie zmartwychwstanie radośniejszy wiek...«
Jedzie królewski rydwan
przez góry i doliny,
to w słońcu promienieje,
to w mgle się chowa sinej —
toczy się tak stulecia.
Przed każdym zamkiem staje,
w puszczy przed każdą celą,
ludzie się nim radują,
kwiaty się nim weselą,
a na bezmiernych głębiach świętej rzeki,
w kwiecie lotosu
płynie bogini Sawitri.
Poprzez pałace Śmierci,
pod sklepiskami
malachitowych mauzoleów,
mijając słupy z labradoru,
w wieczności płynie dal...
Zaś córka króla Madras,
z dalekiej wróciwszy podróży,
skłoni się przed rodzicem
i powie:
»Wybrałam męża...
Będzie nim Satyawan,
syn króla Dyumatsena,
który, oślepłszy, przez zdradzieckich wrogów
utracił schedę swą
i odtąd w puszczy żyje korzonkami,
a w mego oblubieńca
wpaja z czułością pelikana
umiłowanie prawdy.
Niezłomna jest ma wola,
chociaż swe barki
walkalą odziewa pustelną,
choć bose nogi rani o kamienie
i łatwo żmija ukąsić go może —
choć jest poświęcon Śmierci:
umrze, nim przejdzie rok...«
Posmutniał wielce starzec siwowłosy —
szerokopienny dąb
nad leśną zadumał się płonką,
zapłakał i rzekł:
»Ha!... błogosławię twe losy!
Idź, wierną mu bądź małżonką«.
Pielgrzymie,
co, oderwawszy się od tłumu wiernych,
na oślep mrocznym przebijasz się lasem
ku świętym, podziemnym przybytkom w Ellorze
— głuche cię o nich doszły wieści —
i nie wiesz, jak i kiedy dotrzesz do granicy
obłędnych kroków swych:
Oby twym drogom błogosławił
ktoś, kto cię kochał kiedykolwiek,
a dziś pochowan jest w grobie.
Sawitri poszła w pustynię
do męża Satyawana.
Czarne jagody,
zbierane w cieniu osiwiałych świerków,
na gęstych, granitem podścielonych kępach,
oblegających marzenne jeziora,
były jej karmą biesiadną.
Lecz przyszła chwila,
że i ten skromy owoc leśny
wydał się wargom jej
nazbyt zuchwałem przekroczeniem postu.
Wszelkie najsroższe wypełnia pokuty,
ażeby dla skazańca
wyżebrać odwłokę skonu...
Ciało biczuje prętami
wilgotnych łozin;
wychudłym palcem rozwiera powieki
i z kątów ich wygania leniwy, natrętny,
a dobroczynny zapach snu...
Gdy gardło wyschło z pragnienia,
tak, że się krok jej chwiał za każdym
choćby najmniejszym kamyczkiem,
pod każdą zwiędłą łodygą
goryczkowego ziela,
czy złotogłowiu,
nad zdrojów kryniczną stawała orzeźwą.
I osłabioną nie mogąc już wolą
zapobiedz zwycięstwu
pożądliwości,
dłoń zanurzywszy w wodzie,
kilku kroplami
wyswabadzała uwięziony język,
iżby choć szeptem zawołał: »Bogowie,
okażcie litość nad Satyawanem!«
Lubiła ongi chodzić na przełęcze
murawą pokrytych gór
i granatowe pieścić gencyany,
a teraz, patrząc, jak, nieświadom końca,
zbliża się k’niemu syn ślepca,
wzrok swój od cudnych odwraca już kwiatów.
Nie chce obudzać podejrzenia w duszach
żywotowładnych bóstw,
iż w trosce swej
szuka pociechy w odbiciu bajecznych,
poszukiwaczom rajskich fatamorgan
rzadko widzialnych nieb...
Nieraz, siadując o zmierzchu
pod konarami drzew,
zlewała całą swą istotę
z ich szumem,
czując w nim dawnych czasów przypomnienie,
gdy sama była jednym z nieuchwytnych,
nieodgadnionych współdźwięków Prabytu.
Teraz, gdy oddech zachodniego morza
począł poruszać liściwiem,
uszy drżącemi zatykała dłońmi,
mówiąc: »nie wolno pogrążać mi serca
w tej najwybrańszej rozkoszy,
albowiem celem mych dzisiejszych dni
jest umartwienie, by życiem
mógł się zbawiony rozkoszować mąż...«
Ale inaczej było napisano
w wyroczniach:
Wziął Satyawan siekierę
i szedł w głębinę puszczy
ciąć drzewo.
Za nim Sawitri z smutnemi oczyma. —
Ledwie ukroczyć wydoła: przeczucie
w ciężkie łańcuchy zakuło jej nogi.
Wlokła się za nim, serce niosąc krwawe
w zmęczonych dłoniach, jak urnę,
pełną objaty Śmierci — — —
Stary, pochyły rachmistrz
otworzył cicho drzwi mej izby,
wślizgnął się do niej, jak wąż,
i, za mojemi stanąwszy plecami,
szepce mi w uszy: »chcesz wiedzieć,
na ile godzin i minut i sekund
liczą się jeszcze twe dni?«
Wyciągnął czarną tablicę
i kredy kawałkiem
począł straszliwe kreślić runy.
»Nie!...« wykrzyknąłem. »Nie!...«
Liście dzikiego chmielu
szeleszczą w progu na prętach sosnowych,
po szybach szmer się zsuwa tajemniczy,
szary, ogromny pająk
na lśnistej spuszcza się przędzy
i kroczy wielkimi krokami
po świstkach zżółkłego papieru.
A tam! z tej mgławej, w pochmurnym księżycu
tonącej dali,
pełznie Sawitri śpiew:
»Płynę w pałace Śmierci —
w malachitowe mauzolea,
ku słupom kaplic z labradoru,
ku kopcom zbawców i męczenników,
ku cmentarzyskom, po których
zostały ścieżki dla mrówek« — —
Korę asoki, beztroskiego drzewa,
jął Satyawan rąbać i tej chwili
upadł na łono stroskanej, szepczący:
»Wzrok mi się zamglił, osłabłem«.
I wraz przed córką króla Aśwapati
stanął młodzieniec w płaszczu purpurowym
i zczerwieniałą zatopił źrenicę
w jej przerażeniu.
»Kto ty?« — jęknęła — »i poco w twym ręku
ten powróz?...«
»Imacz-ci jestem dusz« odrzecze, —
»Yama, bóg śmierci: przychodzę
zabrać ci miłość, a zostawić żal«.
Poczęła błagać, lecz nieubłagany
wydobył duszę z ciała jej małżonka
i, skrępowawszy powrozem,
wiódł ją ze sobą w swą włość.
Za nim Sawitri w łzach:
»Zgasł-ci mój żywot« — płacze — »zgasł!
Skończyło się moje szczęście!
O Yamo! Yamo!
Czerwonooki panie śmierci,
wróć-że mi skarb mój, wróć!«
Szła tak tysiące mil,
aże młodzieniec w płaszczu purpurowym,
ulitowawszy się jej trudu,
zawoła: »Sawitri!
Spal krwawe serce, które niesiesz w dłoni,
ofiarę uczyń bogom
i żądaj łaski odemnie:
Przez twoją wierność wszystko ci wypełnię,
nie oddam tylko duszy Satyawana«.
Tak ona powie: »Ojciec jego ślepy;
któż go prowadzić będzie, gdyś mu zabrał
syna, podporę jego lat?
Spraw, iżby przejrzał
i zasiadł znowu, wygnaniec,
na swym królewskim tronie w Salwie«.
»Stań się, jak rzekłaś« — odpowiedział Yama
i uszedł tysiące mil.
Za nim Sawitri w łzach:
»Nie strudzą się kroki me,
pójdę za mężem w twój ślad;
szlachetny był i dobry,
kres mój u jego kresu...«
»Wróć się, Sawitri« — rzekł Yama;
»twój kres daleki-ć jest; nim dojdziesz
do brzegu mych Oceanów,
sto gwiazd się spali w swych ogniach —
Jak zwiędły oset lub pomięty
stopami szarugi zimokwit,
schnie twoje ciało od nadmiernych pokut.
Ale mnie zmaga twa wierność
i twoja dobroć: Mówże, czego pragniesz;
ze środka ziemi skarby ci wykopię
i dam, dam wszystko, prócz życia
Satyawana«.
»Stracona jestem dla rodzica« —
powie Sawitri — »niechże-ć ojcu memu,
królowi ziemi, stu wyrośnie synów,
aby nie zginął ród«.
»Nie może zginąć plemię« — odrzekł Yama,
»jeśli z pnia jego wyrosła latorośl,
tak umiejąca cierpieć.
Król Aśwapati
stu synów będzie miał«.
I silniej jeszcze skrępował powrozem
duszę zmarłego
i biegł tysiące mil.
Za nim Sawitri w łzach.
Szli traktem wielkich kopców,
sypanych ręką wdzięczności
dla zbawców i męczenników.
Polami bitew szli, gdzie ongi
inkrustowane złotem zbroje
zdzierała chciwość z poległych.
Cmentarzyskami szli, po których
zostały ścieżki dla mrówek.
W łupinie orzechu
płynęli morzem, co tysiąc
śmiałych pożarło żeglarzy,
poszukiwaczy nowych lądów
i przewoźników kosztownych kamieni.
Wreszcie dotarli do bram
snać nieprzebytej puszczy.
»Wróć się, Sawitri«, tak ją błagał bóg,
co za pogrzebnym idąc wozem,
bierze pod rękę towarzyszkę, Żałość.
»Wróć się, nie przejdzie tą gęstwią
śmiertelna stopa twa«.
»Przeto pozostaw tu me ciało« — powie —,
»a duszę na arkan swój weź
i powiedź razem z duszą Satyawana,
albo mi oddaj żywe jego serce!«
»Niewiasto dobra i szlachetna,
kwitnąca kwiatem poświęcenia!
Nie mogę-ć tego uczynić,
lecz żądaj innej nagrody,
a usta ku tobie nachylę
i szepnę ci: masz ją!«
Tak rzecze ten dziwny młodzieniec,
okrajem jesiennych rozłogów
chodzący o zachodzie
w swym purpurowym płaszczu...
A ona: »Ostatnia ma prośba:
Jeślim jest dobra i szlachetna,
kwitnąca kwiatem poświęcenia,
dlaczego zginąć ma we mnie
to, co wyzwoli świat?
Spraw, iżbym miała stu synów,
ojców pokoleń stu,
które rozrosną się w ogród
cnót...«
»Stu synów będziesz mieć; wyruszą w bój
przeciwko Writrze, wrogowi
świętego pana stu ofiar,
Indry, co wrogiem
występku jest i grzechu...
Chciwość, władczyni pobojowisk,
nie zedrze z poległych
— albowiem żyć będą wiecznie —
inkrustowanych złotem zbroic«.
Tak-ci jej szumi Yama
szumem, płynącym od puszczy.
Wraz ona mu zawtórzy:
»Jakżeż ja mogę mieć stu synów,
nie popełniwszy występku i grzechu?
Uwolnij duszę Satyawana,
bo on-ci jedyny
posiada prawo być ojcem rycerzy...«
Zawstydził się Yama,
ale i rozradował,
iże go zmogła niewiasta.
Uwolnił duszę Satyawana
i wiódł ich gęstwiną,
która za każdym ich krokiem
w rozkoszny zmieniała się Raj...
W tym samym czasie
patronka tej, co zmartwychwstanie
dała synowi Dyumatseny,
panującego w żywookiej chwale
na tronie Salwy —
Pani, w ofiarnych mieszkająca ogniach,
którą czcił król Aśwapati,
ojciec stu mężnych synów, —
Sawitri —
płynęła w kwiecie lotosu
po niezmierzonych głębinach —
Wokrąg rozlegał się jej śpiew:
»Płynę w pałace Śmierci,
na bezgranicznem zbudowane morzu,
lecz przejdę bezkarnie pod sklepiskiem
malachitowych mauzoleów,
ominę łuki jej kaplic,
wsparte na słupach z labradoru,
i znów w błękitnej przeglądnę się fali,
albowiem jestem Sawitri,
albowiem jestem Miłość...«
(rośnie w nich święta vanaspati,
z której bogowie warzą napój somy
i w wielkich chwilach radości
dają go ludziom, ażeby zaznali
rozkoszy zamknięcia ócz
przed otchłaniami),
ufnym ją śpiewał głosem,
gdy ciężką, żelazną motyką
jął okopywać korzenie
drżącej od zimna rośliny...
A ja, któremu się zdawało
(za dawnych, dawnych lat),
że zawrę w hymnie swym tęsknotę dusz,
jedną mam tylko żądzę:
ażeby w drodze
do świętych przybytków w Ellorze
mniej było łez i krwi...