<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Dobra służba
Pochodzenie Rupiecie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOBRA SŁUŻBA



Kiedy na Maćka czas przyszedł w świat iść i w życie, tak mu matka rzekła:
— Byłci tu raz u nas jeden stary i opowiadał, że jest kędyś, jakaś wielka pani — co u niej najlepsza służba. Gadał, że u niej wiek zbył, nigdy troski ni trwogi nie zaznał. To też wyglądał krzepko i zdrowo, odziany był i obuty, na gębie czerwony — a wesół i sobie rad, że ochota była nań patrzeć, a uciecha z nim pogwarzyć. Pytałam go, jak się owa pani zwie i gdzie panuje — to rzekł: Idźcie prosto, krzynę pod górę — to ją znajdziecie. I tyle — zazdrosny był — nie pouczył lepiej.
Tak ci synku to powtarzam; idź prosto, krzynę pod górę — i szukaj, a po drodze się rozpytaj, i służby spróbuj — to i znajdziesz. Ino unikaj, gdzie się biją i gdzie piją, i gdzie wiele obiecują, i gdzie wiele złota dają, i gdzie wiele gadają. Z takiej służby, to choć wśród nocy uciekaj.
Maciek, było to dziecko niebardzo mądre i wyuczone, więc pani matki słuchał, rady jej wyuczył się napamięć — odział się, chleba wziął w zanadrze, a kij w rękę — i poszedł — odrazu na szeroki gościniec, między obcych ludzi.
Zpoczątku było mu straszno, potem ciekawie zaczął się ludziom przyglądać i przysłuchiwać, tym szczególnie, co o służbie i robocie mówili, a wreszcie i rozpytywać, czy kto o takiej wielkiej pani nie słyszał, u której służąc trosk ni trwogi się nie zazna i wesoło się żyje.
I znalazło się wnet kilku towarzyszy piechurów, co znali taką panią — ale jeden mówił, że ona mieszka pod lasem, a drugi, że w mieście, a trzeci, że nad drogą, a jedna dziewczyna przysięgała mu, żeby z nią poszedł, to go zaprowadzi do wielkiej, dobrej pani.
I Maciek uwierzył dziewczynie, i poszedł za nią boczną drogą, i trochę ku dolinie, ale że jej wierzył, to się na drogę nie oglądał, ani uważał pochyłości.
Zaprowadziła go, prawda, na wielki dwór, do wielkiej pani — w ćmę służby, i stanął tam za dworzanina. Służba to nie była mądra, ani młodemu trudna. Motyle łowić dla pani, śpiewać i grać, kwiaty zbierać, słodkie miody nosić. Co zebrał, co dostał, dziewczynie wręczał — a ona pani oddawała. Długo Maciek służył i wiernie, nie dospał i nie dojadł — byle dogodzić. Zasług się też nie napierał — czekał, by się więcej zebrało. Tylko się dziwił, że towarzysze często się zmieniają. Służby nie ubywało, ale w dnie obrachunku rzesze odchodziły płacząc lub klnąc, i coraz nowi napływali.
Zaniepokoił się Maciek, poszedł też do kasy. Prosi rachunku — powiadają — rachunku niema. Komuś dawał, kto brał? Idź, przyprowadź dziewczynę. Szuka dziewczyny — zginęła — pyta o nią, — śmieją się koledzy — masz naukę — innej zasługi się nie spodziewaj — i umykaj milczkiem, bo za skargi i pretensje każą ci dozgonnie służyć.
Wtedy Maciek poczuł odrazu, że głodny jest i senny, i zmęczony i słaby, i nie śmiał skargi zanieść — i nie wiedział do kogo — więc poszedł stamtąd precz — szukając gościńca.
Długo błądził i często odpoczywał, bo z mocy się wybił, i raz nawet gorzko się wypłakał ze wstydu i rozpaczy — no ale przecie na drogę wybrnął i znowu w tłum ludzki się wmieszał. Zostało mu z tej pierwszej służby tyle, że wśród spotkanych dziewcząt wypatrywał i szukał tej zwodnicy, a co mu się która zdała podobną, to na nią śmieciem ciskał, i wyzwiskami ścigał, i jużby żadnej nie uwierzył.
Potem, za tłumem idąc, przystał na służbę do drugiej pani. Dworzec był wyniosły i błyszczący, a dworzanie mieli trąby i rogi, i piszczałki i dęli na jej cześć, ile sił. Nadymali się i czerwienieli, by jeden drugiego zagłuszyć, i być przed panią wyróżnionym, a choć jednej służyli — wzajem się nie cierpieli, i zajrzeli jeden drugiemu, i szpetnie się lżyli, gdy tylko ust trąbą nie mieli zatkanych. Pani też grymaśna była i zmienna. Kto dziś na czele dworzan był, jutro w ciury szedł. Dawała też ucho pochlebstwom, wierzyła w oszczerstwa.
Póki Maciek w małą piszczałkę dął, nikt go nie zaczepiał, ale gdy kunszt posiadł, i na czoło się wysunął, to jakby pod grad i burzę się dostał. Popychali go jedni, szturchali drudzy, podstawiali nogę, by upadł, przedrwiwali, ośmieszali, odsądzali od czci, do pani z donosami i oszczerstwami szli. Kulił się Maciek, jak pod gradem, głowę w ramiona wtulał, oczy przymykał, uszy zatykał, dął i dmuchał, jak umiał najlepiej — aż nie wytrzymał, i pewnej nocy zbity, zbiedzony, ogłuszony — zbiegł.
I został mu z tej służby wstręt i strach przed trąbą, wszelkiem dęciem — i zerwany głos. A jak znowu na gościńcu stanął, to się zamyślił i zawahał — iść jeszcze i szukać, czy wrócić. Ale tłum go porwał wnet dalej, a on nie czuł się na siłach już iść przeciw tłumu.
A tłum parł się znowu do jakiegoś dworca, popychał się i tłoczył. Tylu ludzi razem jeszcze nigdzie Maciek nie widział; ani tyle i takich robót, ani tyle złota. Dworzanie wychodzili z dworca napęczniali od złota, sypało się, przelewało, dzwoniło wszędy.
To dopiero dobra służba! Ucieszył się Maciek i został, i całą siłą w pocie czoła pracować jął. Do dworca dobudowywano wciąż nowe skrzydła i wieżyce — do najcięższych, najgrubszych robót Maciek stanął, pewny największej zapłaty. Ale w dzień obrachunku miedź i srebrniaki brał. Im więcej, im dłużej pracował, tem lichszy zarobek dostawał. Inni w tejże płatni złoto garściami zgarniali.
— Czemu tak? — spytał kiedyś takiego szczęśliwca.
— Boś głupi! — odparł ze śmiechem. — Najlżejsza robota — najlepiej płatna.
— A za co tyś tyle dostał?
— Za skórę.
— Jakże skórą zarobić?
— Naucz się plwać, to będziesz wiedział.
— Na cóż to plwasz?
— Na co mi każą.
— I ci wszyscy, co ze złotem odchodzą, plwają na rozkaz?
— Nie. Są tacy, co gadają na rozkaz, tacy, co milczą na rozkaz, tacy, co uprzątają niepotrzebne śmiecie, tacy, co usuwają z drogi zawadzających głupców i tacy, co uczą głupców. Wszystkiego dokażesz skórą i językiem. Tutaj pot nie popłaca. Dasz mi połowę zarobku — to cię nauczę.
Maciek z radością przystał. Wziął go kompan w naukę. Zpoczątku Maciek niepojętny był, plwać nie umiał, gadać, co nieprawda, nie chciał, a milczeć po prawdzie nie potrafił.
Uprzątać nie było ciężko, ale cuchnące bywały śmiecie, i grubiańscy głupcy, którzy po karku mu deptali, żeby się podwyższyć. Ledwie go kompan do pierwszej wypłaty zatrzymał.
Ale gdy dostał wiele złota, choć się podzielił, porwała go chęć jeszcze tę połowę zebrać — a gdy ją zebrał — drugie tyle mieć, a gdy kieszenie napełnił, miech poszył, a gdy miech napełnił, w ziemię go zakopał, i drugi większy sprawił. I już mu się ta służba podobała, że szczycił się plwaniem, szanował cuchnące śmiecie, żadnej złej woni nie czując, a radował się, gdy na karku i plecach stopy gbura czuł.
Nareszcie pewnego dnia złoto zebrał i przekonał się, że więcej nie udźwignie. W pracy tej też, chociaż niby lekkiej, wiele czasu zbył — i odpocząć, a używać była pora.
Zebrał się tedy, złotem objuczył, i na gościniec się wydostał. Ale tam na skraju siadł i począł medytować.
Miał zamiar wstecz się wrócić, odwiedzić po drodze owe dwa dworce znajome, pochwalić się zarobkiem — i do matki wrócić.
Ale teraz dopiero ujrzał, że ta powrotna droga stromo w górę szła.
— Jakże to! — pomyślał. — Miałem iść prosto, krzynę w górę — a tom w dole, a gościniec jak wąż się wije. Kędym to zaszedł?
Jakże z temi ciężkiemi sakwami pod tę górę się drapać — i stai nie ujdę. A żebym je nawet zostawił — to z czemże wrócę, czem się pochwalę? Toć moja dobra służba cała w tem złocie. Toć moje wszystko. I poco wracać? Nie głupim motyle łapać i śpiewać, nie głupim w trąbę dąć. A choćbym chciał — już nie potrafię. Odpocząć mi się chce. Pójdę jeszcze krzynę przed siebie — sam sobie dworzec uczynię i będę panować. Ludzie jeszcze kędyś idą, zobaczę dokąd.
Dźwignął się i poszedł. Ciężyły mu nieznośnie złotem wypchane sakwy, powoli się posuwał, odpoczywał często — bo i do czegóż miał się kwapić — służby i zarobku nie szukał, nic nie potrzebował.
Wszyscy, co z nim tą drogą szli — jak on się nie spieszyli, jak on przeważnie objuczeni byli, zmęczeni, zadumani i milczący. A droga nudna była, płaska i szara, bez żadnych już rozstajów — jedna.
Zdziwił się Maciek i ucieszył, gdy nagłe za sobą śpiew posłyszał — aż się obejrzał. Lekkim krokiem i bez żadnego tobołka szedł starzec, krzepki i zdrowy, na twarzy czerwony, z jasnością wesołą w oczach. Pojrzeli na siebie i zagadali.
— Od gór idziecie? — spytał Maciek.
— Z samego szczytu.
— Matczyny mój dom tam przy drodze.
— Znam. Przechodziłem tamtędy razy parę. Prosto stamtąd — krzynę pod górę do mojej pani idzie droga.
— Jakże to? Ja na gościniec też wyszedłem i tu jestem?
— Boś na zachód słońca poszedł, a ja na wschód.
— Dobrą miałeś służbę?
— Przyjrzyjmy się w źródełku. Stary byłem jakem cię widział w kołysce, a dziś ty starzec przy mnie.
— Byłeś tam, gdzie śpiewają i motyle łapią?
— Byłem — pojrzałem, pośmiałem się i odszedłem.
— A byłeś tam gdzie trąbią?
— Byłem, pośmiałem się i odszedłem.
— A byłeś tam, gdzie złoty dwór?
— Byłem, zapłakałem i odszedłem.
— A ja wszędy służyłem.
— Toć widzę po tobie. A teraz wiesz, dokąd idziesz?
— Dworzec sobie kupię i będę panować.
— Nijakiego tu dworca do kupienia i panowania niema.
— Do kogóż i poco ty idziesz?
— Ja idę do drugiej, wielkiej pani z pismem od mojej. W mojej służbie czuwanie było obowiązkiem, zasnąć mi się chce spokojnie i długo. List oddam — pościel dostanę. Hej, będęż dopiero śnić.
— Niewieleś też nazbierał w tej służbie.
— Dzięki Bogu lekko mi.
— Pomóż mi sakwy nieść. Nagrodzę ci. Mam złoto! Całe mnóstwo.
— Pocóż je włóczysz ze sobą. Ciśnij — będzie ci lekko. Co ci po złocie na tej drodze.
— Bez rozumu mówisz! — oburzył się Maciek.
— To dźwigaj! Byś brzemię dźwigał — pomógłbym ci, ale skarb swój, sam nieś!
Minął go tak idąc lekko, że ledwie ziemi tykał, wnet z oczu zniknął.
Maciek zgarbiony, znużony wlókł się, głowę zwiesiwszy. Gdy czasem oczy podniósł, widział wciąż przed sobą pusty, szary, senny kraj i szarą, nudną drogę. Ogarniała go coraz większa smętność i obojętność, coraz większe zmęczenie. I oto ujrzał przed sobą dom szary przy drodze i ucieszył się, że tam znajdzie posiłek, napój i gościnę. Już wcale wędrować nie miał siły i zmrok ogarniał świat cały. Ledwie doczołgał się do progu.
Na progu siedziała niewiasta — gospodyni — i każdy, kto wejść chciał, z nią rozprawiał. Gdy na Maćka kolej przyszła, podał jej garść złota i rzekł zgóry:
— Pańską chcę mieć gościnę i nocleg.
Spojrzała nań i zrobiło mu się straszno, od oczu jej zimnych, nieubłaganych.
— Sakwy rzuć — rzekła.
— Za żebraka mnie masz! Toć złoto jest.
— Sakwy rzuć! — powtórzyła.
— Przenigdy. Zbierałem, by mieć.
— To nieś!
— Chcę spocząć! Noc. Przyjmij! — rzekł już pokorniej, czując, że i kroku dalej uczynić nie może.
Nie odpowiedziała. Mrok gęstniał, chłód ogarniał Maćka, groza nocy, ciemności, pustki, trwoga, bezsilność, rozpacz, osamotnienie.
— Gospodyni, zlituj się — puść w dom swój — spocząć muszę! — zajęczał.
— Sakwy rzuć! — nieubłaganie odrzekła.
— Nie mogę! To wszystko moje! Przeklęta bądź!
Odwróciła nań oczy. Maćkowi zjeżyły się włosy, pot okrył skronie, zimno tych oczu poszło aż po duszę.
— Ratujcie! Ona mnie zabije. Nie dam złota. Ach, pocom je dźwigał!
Ogarnął rękami sakwy, przypadł do nich piersiami i z chrapliwym jękiem przerażenia poczuł, że się gdzieś stacza, pada, że niema pod nim gruntu, wokoło tchu — przed nim żadnej drogi — tylko czarna otchłań bezdenna, bez kresu, bez światła — wielkie nic istnienia.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.