Dobrodziejstwo Cson-Ten

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dobrodziejstwo Cson-Ten
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DOBRODZIEJSTWO CSON-TEN.
Karolowi Szymanowskiemu.

W obramowaniu słonecznych promieni i szczytów seledynowych drzew, na wyniosłości, — pośród traw soczystych — stał lśniący pałac o smutnem wnętrzu, koloru ciała scytyjek smukłoudych.
Był owalnego kształtu i należał do perfidnego staruszka imieniem Blef.
Czy to nocą wonną i rosistą, czy to dniem rozgrzanym poważnem całowaniem słońca i nabrzmiałym poszmerem owadów i ptaków niefrasobliwie śpiewnemi gwizdami, — z pałacu dobywały się jęki i wzdychania męczennicze — ostudzając zapał pszczół pracowitych i przeszkadzając konikom polnym w graniach ich beztroskich.
Szły jęki wraz z traw poszumem przez łąki kwietno­‑kolorowe, przerywając sen zajączkom włochatym, i przechodziły przez mrowiska ruchliwe aż do lasu chłodnego. — Tu ustawały; rozbijały się o pnie stare i marły.
A wokół pałacu, ścieżką wydeptaną już od lat wielu, spacerował perfidny staruszek Blef i, zatruwając muszki małe i bzykające swym oddechem nieczystym, — gniótł jednocześnie kośturem sękatym jaszczurki prążkowane, wygrzewające się na słońcu i żabki niewielkie, — zielone.
A, że celny był koniec kośtura staruszkowego, więc ginęły myszki bure i żuki buczące i krówki nakrapiane i węże i pasikoniki i motyle i nawet grzyby niewinne a bezradne.
I tak się stało, że znienawidziły staruszka wszystkie stworzenia okoliczne od turkucia­‑podjadka, do niedźwiedzia ociężałego nawet. Do tego doszło, że pszczoły ceniące życie, kąsały go, umierając momentalnie. Ale staruszek był bardzo wysuszony i żądła pszczół łamały się o kości, nie czyniąc mu bólu wcale.
Od świtu poziomkowego, aż do zmierzchu kosmatego, chodził staruszek wokół pałacu swego, mrucząc brzydko i niszcząc stworzenia. Za nim sunął się jego cień, malejąc i wydłużając się naprzemian. Gdy już cichło wszystko i słońce opuszczało ziemię senną, staruszek wracał do pałacu, patrzał chwilę na ofiary swoje, poczem kładł się na posłaniu z szyszek i igliwa, nakrywając się własnym cieniem.


∗                ∗

Przez środek wnętrza pałacu ciągnął się korytarz, rozdzielając go na dwie połowy. Po prawej stronie, w wielkiej i wilgotnej sali, leżały zielone cienie na łożach z dębowej kory. Ponieważ ani słońce, ani księżyc, ani żadne inne światło nie miało tutaj dostępu, więc leżały cienie nieruchomo, dręczone męką tęsknoty. Jęki ich były głośne i boleści pełne.
Z lewej strony pałacu, po sali pełnej światła chodziły ciała bez cieni. Wzdychały i łkały przytem głośno, bowiem posadzka była zalana światłem i ciała pozbawione towarzystwa cieni, męczyły się bardzo.
Korytarzem długim i kamiennym, pośród krzyków i zawodzeń, przechodziły w obie strony cztery szczury w turkusowych zawojach na łebkach, — były chude i wygłodniałe. Pełniły straż w pałacu perfidnego Blefa.


∗                ∗

Wszystko to nie podobało się bardzo maleńkiemu Chińczykowi Cson­‑Ten. Maleńki Chińczyk Cson­‑Ten w dzień spał w dziupli, którą kupił od pewnej kłótliwej niezmiernie wiewiórki za osiem orzechów, — w nocy zaś siedział na gałęzi olbrzymiego buka i jadł księżycowe promienie. Gdy zdarzało się, że księżyc — stary hulaka — pił gdzieś i nie było go na niebie granatowem, wówczas Cson­‑Ten zmuszony był pić rosę zwykłą. — Ale to zdarzało się doprawdy rzadko, zwłaszcza od czasu, gdy księżyc zachorował bardzo poważnie na nerki (co się zdarza wszystkim pijakom) i stał się bardzo czerwony.
Cson­‑Ten już dawno miał na oku staruszka Blefa. Z wielu powodów. Staruszek, który nie czyścił sobie zębów niczem, nawet porzeczkami, jak to czynił Cson­‑Ten, — spacerując raz po swojej ścieżce, chuchnął — nieświadomie może — w dziuplę, gdzie spał mały Cson­‑Ten. Było to straszne: wszystkie robaczki drzewne pozdychały natychmiast, a Cson­‑Ten stracił zupełnie na wiele, wiele dni węch. — Przytem nie mógł siadywać na gałęzi buka, bo miewał częste zawroty głowy. Ale z czasem to minęło i Cson­‑Ten powrócił do zdrowia. Poza tem jednak, jęki więzionych w pałacu, budziły w nocy ptaki — zarówno młode, jak i stare; bolało to bardzo małego Cson­‑Ten, bo był przyjacielem ptaków, a zwłaszcza szpaków, z któremi rozmawiał nader często. Głównym zaś powodem nienawiści Cson­‑Ten do perfidnego Blefa był sam fakt więzienia biednych ciał i cieni oraz sposób traktowania ich. Cson­‑Ten miał bardzo dobre serce (nie otłuszczone) i jęki więźniów zatruwały mu życie i promienie księżyca czyniły gorzkiemi. Wiele nocy przemyślał Cson­‑Ten nad sposobem ukarania Blefa, aż wreszcie znalazł: — Był to okres, w którym księżyc przestał już naprawdę upijać się i kolor jego był jasny i zdrowy. W porze, kiedy ziemia zdradza słońce z księżycem, Cson­‑Ten zbliżył się do pałacu Blefa z kawałkiem miodu w ręku. Wywabiwszy jednego szczura z pałacu, wdał się z nim w pogawędkę, — chwaląc jego piękny ogon i podrzucając przytem w powietrzu kawałek miodu. Szczur, który był bardzo dumny ze swego ogona i lubił, kiedy go podziwiano, baczniejszą jednak uwagę zwracał na to, czem bawił się Cson­‑Ten. Dowiedziawszy się wielu ważnych rzeczy, Cson­‑Ten powiedział:
— Masz bardzo piękny ogon, tylko niezbyt długi.
— Co! on nie jest długi? — wykrzyknął szczur. — Mogę nim opasać to drzewo dwa razy.
— Hę, opasać. — Ciekaw jestem, czy, gdybym wlazł na tę gałęź, dosięgnąłbyś mnie swym ogonem?
— Naturalnie, niedowiarku!
— A więc czekaj, zaraz spróbujemy. Jeśli zrobisz to rzeczywiście, wówczas dostaniesz w nagrodę ten kawałek miodu. To mówiąc, Cson­‑Ten szybko wlazł na gałąź i zawołał:
— Proszę cię bardzo, przyślij tu swój ogon!
Szczur nie stanął nawet na przednich łapkach. Odrazu czubek ogona znalazł się pod nosem Cson­‑Ten, który chwycił go i zrzucił nadół kawałek miodu, wołając:
— Ja cię będę trzymał za ogon, a ty zjedz swoją nagrodę. Zobaczymy, czy potrafisz to zrobić?
Teraz Cson­‑Ten przeczekał, aż szczur zjadł swój miód, następnie trzymając się ogona skoczył na drugą stronę gałęzi, tak, że szczur zawisł w powietrzu, dotykając pyszczkiem ziemi.
— Hej, co robisz! Oszalałeś! — wykrzyknął szczur, oblizując się po resztkach miodu. — Przecież cięższy jesteś ode mnie.
— Nie zabardzo! W sam raz, żeby cię potrzymać tak długo w powietrzu jak zechcę, nędzny sługo nędznego...
Nie mógł dokończyć Cson­‑Ten, bo straszny pisk szczura zagłuszył dalsze jego słowa. Natychmiast z pałacu wybiegły trzy szczury i dalejże okładać ogonami maleńkiego, dobrego Cson­‑Ten. Niedługo to jednak trwało, bo na wrzask, jaki się wytworzył, wybiegł z pałacu sam Blef w bieliźnie.
Na to tylko czekał Cson­‑Ten. Momentalnie zsunął się po ogonie szczura na ziemię, porwał cień staruszka pod pachę i szybko począł umykać.
Szczęście mu sprzyjało, bo gdy przebiegał koło jeziora i szczury już, już miały go schwytać — z wody wyskoczył duży szczupak, aby wykąpać się w księżycowem powietrzu. Wtedy Cson­‑Ten dał dużego susa i znalazł się na grzbiecie szczupaka wraz z wrzeszczącym cieniem staruszka. Szczupak zrozumiał sytuację (szczupaki wcale nie są takie złe) i zaczął płynąć, ale tak, że Cson­‑Ten wraz z cieniem znajdowali się na powierzchni wody. Tak przepłynęli na przeciwległy brzeg.


∗                ∗

Minęło wiele czasu. O, jakże smutne było teraz życie staruszka Blefa. Nie mógł już w dzień spacerować po swojej ścieżce wokół pałacu, bo jakże być na słońcu bez cienia? To samo działo się w nocy, chyba że księżyca nie było, ale on tak rzadko teraz się upijał. Szczury włóczyły się po pałacu jak strute, bo perfidny Blef poucinał im ze złości ich długie, wspaniałe ogony.
Okropne.
A daleko, w gąszczu traw, Cson­‑Ten więził cień staruszka. Pilnowały go żabki i jaszczurki, udręczane tak niegdyś przez Blefa.
Wreszcie Blef doszedł do przekonania, że życie jego jest nie do zniesienia. Posłał więc dwa szczury w posły do Cson­‑Ten, z zapytaniem, czego żąda za oddanie cienia.
Szczury mało nie skonały ze wstydu, gdy stanęły przed Cson­‑Ten. Bo niema większej hańby dla szanującego się szczura, jak strata ogona. Po wysłuchaniu, Cson­‑Ten nie dał szczurom odpowiedzi, lecz powiedział, żeby następnego dnia w południe Blef sam do niego przyszedł.
O, szczycie upokorzenia! Potężny ongiś Blef, męczyciel cieni i władca różowego pałacu — nie licząc szczurów i ich ogonów, — szedł w skwarne południe, bez cienia, do maleńkiego Chińczyka Cson­‑Ten, żywiącego się Bóg wie czem. Szedł pośród traw kwietnych i pachnących, a wszelkie stworzenia i żuki i myszy uśmiechały się ironicznie.
Skończyło się panowanie naturalisty­‑sadysty.
Kiedy Blef zbliżył się do dziupli, w której siedział Cson­‑Ten, ten powiedział, zatykając sobie nos:
— Proszę oddalić się o kroków dziesięć i rzucić mi stamtąd różę, — tylko białą, bo nie znoszę koloru czerwonego.
Słońce i ptaki wogóle tak drwiły z Blefa, że podał szybko żądaną różę, aby skończyć wreszcie rozmowę. Zapytał:
— Czego żądasz za mój cień, księżycowy złodzieju?
Cson­‑Ten nie obraził się, bowiem był zbyt wielkoduszny. Odpowiedział:
— Oddasz mi pałac wraz z cieniami, a sam pójdziesz sobie precz.
Staruszek Blef zemdlał i upadł na ziemię. Ocuciły go mrówki. Podniósł się więc szybko i powiedział głosem zdławionym:
— Zgadzam się. Przyjdź jutro wraz z cieniem moim, pod drzwi pałacu mego.


∗                ∗
Gdy Cson­‑Ten stanął na gałęzi drzewa rosnącego wpobliżu pałacu — wraz z cieniem Blefa pod pachą, — tam już czekano na niego. Staruszek Blef siedział pod krzakiem porzeczek. Skoro zobaczył Cson­‑Ten, powiedział żywo:

— No dawaj.
— Zaraz, zaraz, — niech ci się tak nie śpieszy. Gdzie są szczury?
— A co ci do moich szczurów? Są tam, w środku, w pałacu!
— Acha, w pałacu. Niechno one wyjdą z niego i przejdą się tam, o, het, daleko, na tę polanę pod lasem. Nie jestem znów tak głupi, mój Blefie.
Staruszek zacharczał z wściekłości. Nierad wywołał szczury i kazał im pójść na polankę pod lasem.
Kiedy szczury oddaliły się znacznie, Cson­‑Ten powiedział do Blefa:
— A teraz wypuść ciała i cienie z pałacu i niechaj w moich oczach się połączą.
Po chwili wesołe okrzyki rozbrzmiewały przed pałacem. To uwolnione ciała witały i łączyły się z cieniami.
Teraz Cson­‑Ten zeskoczył na ziemię i krzyknął łobuzersko do Blefa:
— No, znikaj z moich oczu, bezradna kanaljo!
— Jakto, a mój cień?
— Nie dostaniesz żadnego cienia, — utopi się go.
Twarz staruszka stała się koloru lilji. Rozpacz i zdumienie nie pozwoliły mu dojść do słowa. Trwało milczenie. Wreszcie wyrzekł przez łzy:
— Moje łotrostwa... są niczem... W porównaniu z twojemi... Cson­‑Ten. Dobry Bóg odpuści mi wszystkie winy... za męczeństwo, którego ty jesteś przyczyną.
Ale Cson­‑Ten nie wzruszyły słowa skruszonego staruszka, począł krzyczeć, a nawet raz kopnął lekko Blefa.
— No, już wszystko w porządku, uciekaj, uciekaj!
A kiedy staruszek Blef zniknął we mgle, zstąpił z nieba duży bardzo anioł i wielkim młotem rozbił i zniszczył pałac doszczętnie.
A ciała pomaszerowały w swoją stronę przy dźwiękach marsza koników polnych, któremi dyrygował maleńki Chińczyk Cson­‑Ten.
Słońce prażyło i cienie wyraźnie odbijały się na trawie i kwiatach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.