Doktór Muchołapski/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Muchołapski |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1892 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ognisko.
Miejscowe warunki wybornie się do tego nadawały.
Skały osłaniały mię od wiatru, dym miał wygodne ujście, a ogrzane zacisze pozwoliłoby mi przynajmniej przez tę noc nie szczękać zębami. Mimo dziennego ciepła tęskniłem już nocami do ognia, jak rozbitek wśród północnych lodów.
Najważniejszą jednak rzeczą, która mię radowała, było doniosłe znaczenie ogniska, jako sygnału.
Podczas gdy drobna chorągiewka w najlepszym razie mogła być dostrzeżoną z odległości kilku rzeczywistych stóp, ognisko mogło rzucać blask na kilkanaście łokci dokoła, a wyraźne światełko na znacznie większą przestrzeń.
Gdybym zdołał rozpalić wielkich rozmiarów ogień, uczyniłbym go dostrzegalnym niemal z całego terytoryum, na jakiem lord się znajdował.
Przyjąwszy nawet okoliczność, że mogły być zasłonięte miejscowości, do których nie doszłoby światło, to w każdym razie miałem znacznie większe szanse zawiadomienia lorda o zbliżającej się pomocy, aniżeli przy dotychczasowych środkach. Jedyną słabą stronę mego wynalazku stanowiła nieszczęsna okoliczność, że płomienie są tylko w nocy widzialne, a o tej porze strudzony lord zapewne zasypiał snem sprawiedliwego. Bądźcobądź, nie należało lekceważyć pomysłu i nie czekając na głębokie ciemności, rozpalić ogień zaraz z nastaniem zmierzchu.
Nowa myśl uradowała mię jak promień słońca, wpadający do ciemnicy. Zapomniałem o znużeniu i z zapałem wziąłem się do jej urzeczywistnienia.
Należało przedewszystkiem postarać się o materyał palny, i zaraz przekonałem się, że łatwiej jest coś postanowić, aniżeli wykonać. Zkąd tu wziąć opału?
Wzrok nie spotykał nic zdatnego na ten cel...
Posądzisz mię pewno o niezaradność. Cóż łatwiejszego, powiesz, nad takie zadanie! Wszak miałem poddostatkiem mchu, uschłych liści i przeróżnych palnych materyałów. Otóż łatwiej jest radzić i krytykować, aniżeli spełnić. Ani zwiędłe liście, ani suchy pozornie mech, nie mogły zdać się na ognisko. Sprobój napalić w piecu kaktusem, mokrem drzewem lub skórami, a przekonasz się, czy łatwo zapalić od drobnego płomyczka zapałki uschłe szpilki lub mech. W górach tkanki roślinne przepełnione są wodą, a mchy bardziej niż inne rośliny przyciągają i przechowują w sobie wilgoć, — są one przecież jej dziecięciem.
Skała mchom służy tylko za podnóżek, wilgotne zaś powietrze za jedyny prawie pokarm. Mech powietrzem żyje, wilgocią rozwija się wspaniale; bez wody karłowacieje i ginie. O ciepło nie dba, to też tam nawet, zkąd się już wszystkie rośliny wyniosły, doskonale sobie radzi i pod głębokim śniegiem umie zdrowo przezimować.
Gdzie masz w górach mech bujny i świeży, tam musi być wilgoć, a stopień jej obfitości zdradza się najlepiej słabszą albo silniejszą wegetacyą mchów.
Zarówno świeże, jak uwiędłe ich listki w dużych komórkach swoich są niby gąbka nasiąknięte wodą, a nawet umarłe roślinki okrywają wilgotna pleśń i glony.
Tak więc w miejscu, w którem góral roznieciłby bez kłopotu ognisko, zdatne choćby do upieczenia wołu, ja nie miałem paliwa nawet tyle, co drewienko jednej zapałki.
Gdybym przywykł zrażać się trudnościami, odstąpiłbym od pięknego projektu, i źlebym uczynił, bo zaledwiem znów rozejrzał się po okolicy, z ust moich wyrwał się okrzyk radości.
Eureka! Będzie ogień, i to taki, którego mogą mi pozazdrościć wszyscy pyrotechnicy!
Choć wiesz dobrze, że nigdy nie miałem skłonności do tych dziwnych ruchów, jakie wy nazywacie tańcem i uważałem je za zabytek barbarzyństwa, przyznam ci się pod sekretem, że mi zagrała w sercu jakaś muzyka i żem wykonał coś bardzo podobnego do galopady. Całe szczęście, że świadkami mego zapomnienia się były jedynie dwa lenie (Bibio), gruchające w słodkiem i długiem samnasam na listku pobliskiej wierzby karłowatej, która, jak ziółko drobne przytuliła się do szmaragdowej kępki mchu.
Zabrałem się z energią do pracy, a gdy zmierzchało, ujrzałem się panem ogromnego stosu. Wprawdzie nie miałem narąbanych polan świerkowych, ale czego tam zato nie było!
Zadziwiłby się każdy ziemianin, ujrzawszy nieznane sobie płody natury, uzbierane na płonnej wedle jego pojęć skale.
Były tam najprzód cienkie, a długie polana, podobne do trzciny, z której wyrabiają laski; były pewne owoce, dziwnych kształtów i różnej wielkości. Miałem ich z dziesięć gatunków, a wszystkie, choć mocno różniły się między sobą, jednostajnym typem zdradzały, że należą do pokrewnych sobie roślin.
Istniało między niemi takie podobieństwo, jakie zachodzi np. pomiędzy śliwką, wiśnią i morelą.
Jedne były wielkości pomarańczy, inne duże jak tykwy, a nawet jak dynie.
Kuliste i podłużne, gładkie i pomarszczone, niby strączki pieprzu tureckiego, wszystkie miały pozór dzbanków, z tego powodu, że posiadały otwór, ubrany na krawędziach delikatną koronką, wyciętą w najmisterniejsze ząbki i klapki.
Pewnoś ciekawy, zkąd się to wzięło?
Otóż muszę cię objaśnić, że owe dynie i pomarańcze były dojrzałemi owocami mchów, trzcinki zaś, szypułkami, na których wyrastały te owoce.
Zapewne ci wiadomo, że mchy, zarówno jak paprocie, grzyby, oraz wszystkie rośliny tak zwane skrytokwiatowe lub skrytopłciowe, kwitną i miewają owoce (zarodnie). Powszechnie przyjęte mniemanie, jakoby te rośliny nie kwitły wcale, ma źródło w tej okoliczności, że kwiaty, zarówno jak owoce wszystkich paproci (Filices), Widłaków (Lycopodiaceae), mchów (Musci), Wątrobowców (Hepaticae), porostów (Lichenes), grzybów (Fungi) i wodorostów (Algae), zupełnie inaczej wyglądają, aniżeli zwykłe i częstokroć w takich częściach są ukryte, w jakich człowiek nie podejrzewał długo ich istnienia. U paproci np. mieszczą się one na dolnej stronie wielkich pierzastych liści (listowiem zwanych), w postaci szeregów drobnych i niepozornych plamek lub kupek, z których, po dojściu do dojrzałości, wysypują się za lada wstrząśnieniem setki i tysiące nasionek, zwanych zarodnikami.
U grzybów są one ukryte w dolnej części kapelusza, np. pomiędzy blaszkami, jakie promienisto okrywają całą spodnią powierzchnię rydza, u mchów zaś wyrastają zwykle na wierzchołku długiej i nagiej szczeciny, w postaci gruszek, kulek i torebek najrozmaitszej formy, wielkości, oraz barwy. Na każdej szczecince wyrasta tylko jedna torebka, ściśle ze wszystkich stron zamknięta.
Gdy dojrzeje, pęka ona w górnej swej części w taki sposób, że jest nakryta lekko trzymającem się wieczkiem, które w epoce zupełnej dojrzałości spada; owoc przyjmuje wtedy kształt otwartej miseczki lub dzbanuszka. Wypełnia go niezmiernie drobny pyłek, stanowiący nasionka mchów. Drobne te nasionka bardzo są palne i za lada iskierką płoną gwałtownie, podobnie jak zarodniki Lycopodium, używane do ogni bengalskich. Dla mnie dojrzałe torebki, jakich kilkadziesiąt z wielkim trudem wyciąłem w poblizkim lasku mchów, stanowiły coś w rodzaju szczap smolnych i mogły dać wyśmienity opał. Ułożyłem u wejścia do pieczary stos, przy którym, trzymając w ręku zapałkę, niby artylerzysta tlejący lont, czekałem na ciemności, aby podłożyć ogień, oświetlić okolicę i pierwszy raz zagrzać wieczorny posiłek. Na dziś miał się on składać z mięsnych konserw i paru jaj motylich, których po raz pierwszy pragnąłem skosztować. Miały one kształt małych serków owczych i bardzo byłem ciekawy, czy mi smakować będą. Gdyby tak było, to całe armie podobnych do mnie wędrowców, mogłyby się tym pokarmem wyżywić. Spotykałem bowiem bardzo często wiszące na liściach, lub poprzylepiane do gałązek i łodyżek, całe magazyny jajek, złożone z kilkudziesięciu lub więcej białych, żółtych lub bronzowych baryłek, pełnych posilnego żółtka.
Upragniona chwila wkrótce nadeszła, ale zawód był straszny. Wprawdzie słup iskier z trzaskiem wzniósł się wysoko i oblał czerwoną łuną najtajniejsze zakątki pieczary, ale na tem się skończyło.
Piekielny żywioł szybko strawił wysypane zarodniki, ale samych torebek, choć niby suchych, nie dotknął. Wszelkie usiłowania rozniecenia ich okazały się bezskutecznemi. Pokrycie owoców mchowych zamało było palnem, a ogień, choć dochodził do ich wnętrza, wypalał tylko zawartość, bez dostarczenia jasnego płomienia, o który mi głównie chodziło. Krwawa moja praca okazała się zmarnowaną. Rozczarowanie było zbyt dotkliwem, aby się prędko można było uspokoić.
∗
∗ ∗ |
Nie omylił się ów filozof, który pierwszy wyrzekł, iż potrzeba jest matką wynalazków.
Brzask dzienny zastał mnie na nogach. Powiedziałem sobie, że nie oddalę się, dopóki nie wynajdę materyału na ognisko.
Rozglądałem się jednak napróżno dokoła — nigdzie nic palnego nie mogłem wyszukać. Naraz z za krawędzi skały wyjrzała główka wełnianki (Eriophora).
W kilkanaście minut wdrapywałem się już na czubek rośliny. Śnieżnej białości puch nasionek, osuszony z nocnej wilgoci, połyskiwał w promieniach słońca, niby srebrzyste gwiazdy. Pochwyciłem oburącz jeden puszek i szarpnąłem mocno. Nasionko oderwało się od denka i zostało mi w ręku. Zeszedłem ze zdobyczą i spróbowałem, ażali domysł mój sprawdzi się. Rezultat przeszedł oczekiwania. Zaledwiem zbliżył zapałkę, puszek, niby masa celulojdowa, zapłonął jasnym płomieniem i w oka mgnieniu zamienił się w kupkę popiołu.
Nowy mój materyał palny jeżeli miał jaką wadę, to chyba zbytnią palność. Zadowolony z odkrycia, pracowałem znowu cały dzień nad zgromadzeniem potrzebnej ilości puchu. Pomięszałem go potem z niedopalonemi torebkami mchu i pewny już dobrego rezultatu, spokojnie oczekiwałem na ciemności.
W długiej dla mnie chwili zmierzchu ułożyłem dalszy plan działania.
Roztropność nakazywała pozostać w tej miejscowości przez cały dzień jutrzejszy, aby się przekonać, czy sygnał był dostrzeżony, oraz zostawić dokładną wskazówkę, przy pomocy której lord mógłby pójść memi śladami... Z trwogą odpychałem złowrogie przypuszczenia, że moje wysiłki są spóźnione, że ten, którego szukam, śpi już snem wiecznym!...
Nareszcie olbrzymi płomień oświetlił całą okolicę, spowitą całunem nocy, a w kilka sekund dźwięki licznych skrzydeł rozległy się w blizkości i zanim zdołałem się odwrócić, z wielkim szelestem spadła jakaś żywa istota, niby bomba, w sam środek ogniska. Prawie w tej samej chwili nastąpiło drugie uderzenie, wzniósł się nowy tuman iskier, a jednocześnie dał się słyszeć hałas, podobny do warczenia lokomobili i syku podrażnionych wężów.
Cała pieczara napełniła się wirującem zarzewiem, wonią spalenizny i dymem...