Doktór Muchołapski/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Doktór Muchołapski | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1892 | |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Ilustrator | Julian Maszyński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Zaginiony turysta.
W jednym z numerów czerwcowych „Poczty Karpackiej” — pisma węgierskiego, poświęconego sprawom letnich gości tatrzańskich, zamieszczono artykuł pod nagłówkiem „Zaginiony turysta”. Czytamy w nim co następuje: „Mamy do zanotowania tajemniczy i niezwykły w kronice życia naszego wypadek. Tydzień temu, jeden z przewodników i dwóch jego pomocników przybyli do kancelaryi węgierskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Szmeksie z oświadczeniem, że zgubili turystę, Anglika. Przed kilku dniami udali się oni z podróżnym przez Polski Grzebień na Żabie wirchy. Nieznajomy okazał się w drodze wytrwałym i doświadczonym turystą. Ponieważ wzięto namiot, na pierwszą noc rozłożono się obozem u stóp Litworowych wodospadów, w pobliżu niegościnnego, bo zawsze zamkniętego Schroniska Salomona.
O świtaniu podróżny oświadczył, że pragnie przyjrzeć się górom o wschodzie słońca i oddalił się w kierunku Białej Wody. Nie przeczuwając nic złego, towarzysze oczekiwali cierpliwie na powrót jego do godziny 9‑ej rano. Dopiero wtedy, zaniepokojeni, czy powierzony ich pieczy nie zbłądził, rozbiegli się na wsze strony.
Kilkagodzinne wszakże nawoływania nie wydały żadnych rezultatów. Wtedy udano się aż do Roztoki, ale w Schronisku Pola odpowiedziano, że od dwóch dni nikt tam nie zaglądał. Podobnie niepomyślną odpowiedź otrzymali przewodnicy w Jaworzynie i w Zakopanem, gdzie nikt opisywanego Anglika nie zauważył.
Wyczerpawszy wszelkie sposoby odszukania zaginionego cudzoziemca, strapieni przewodnicy powrócili do Szmeksu, meldując władzy o zagadkowem zniknięciu.
Węgierskie Towarzystwo Tatrzańskie, przypuszczając nieszczęśliwy wypadek, zarządziło ścisłe poszukiwania, ale i teraz na najmniejszy choćby ślad zaginionego nie natrafiono. Co więcej, nazwisko jego pozostało tajemnicą, gdyż nieszczęśliwy przybył bez bagaży i nie nocował w żadnym hotelu. Widziano go tylko dwa razy w jednej z pierwszorzędnych restauracyj. Jedyną torbę podróżną, którą przy nim zauważono, zabrał ze sobą, zresztą wszystkie potrzebne do wycieczki przedmioty i namiot zakupił na miejscu, płacąc hojnie.
Jedni przypuszczają, że był to desperat, który w tajemniczy sposób odebrał sobie życie, inni domyślają się w nim jakiegoś przestępcy, którego celem było zmylenie śladów pogoni”.
Tajemnicze poszukiwania.
Na wschodach jednego z domów przy ulicy Miodowej w Warszawie, umilkła nagle trzepaczka pana Antoniego.
— Dobry wieczór, panie Grzegorzu — powitał on przybyłego kolegę z przeciwka, wymierzając ostatni cios w sam środek perskiego dywanu. — A cóż tam u was słychać?
— Źle, panie Antoni, źle z moim starym!
— Co? może zbuntował się przeciwko panu Grzegorzowi?
— Et! gorzej jeszcze...
— Więc niezdrów?
— I nie to...
— No, to chyba tej zguby szuka jeszcze od wczoraj?
— Nieinaczej! Obiadu nawet nie tknął i cięgiem czegóś upatruje.
— Musi to być jakiś klejnot drogi, kiedy się tak dla niego mizeruje?
— Gdzietam! mój pan nie stoi o takie rzeczy, a przytem ziarnko piasku jużby chyba znalazł, a tu nic i nic!
— Więc cóż to może być?
— Nie mogę zmiarkować, ale zły to znak, jeśli kto szuka jakiegoś pisania w szparach od podłogi, gdzie nawet szpilki by nie ukrył i każe zbierać garściami prochy z ziemi, aby je pod szkiełkiem przebierać. W tych prochach niema ani kruszyny papieru, a przecież mi sam wyraźnie powiedział, że szuka jakiegoś pisania, co je zgubił przy biórku. Wczoraj, przynoszę obiad, patrzę, pan leży na podłodze jak długi i zagląda przez szkiełko w szparę między deskami. Ani przerwał roboty, choć mię usłyszał, tylko końcem ołówka przewracał każdy proszek i kruszynkę. Każdy szmatek śmieci otrząsnął i odłożył osobno. Sapał biedaczysko, obcierał pot, aż żal mi się go zrobiło, a nie było końca tej robocie...
— A to ciekawa historya! Ja myślę, panie Grzegorzu, że wasz stary... — i nie dokończył zdania, wskazując wymownie palcem na czoło.
— Co znowu! taki uczony człowiek!
Pan Antoni zaśmiał się po raz wtóry swym śmiechem rubasznym, który niemile dotknął Grzegorza.
— Dobry sobie pan Grzegorz! a cóż to, niewiadomo, że właśnie uczenie najwięcej rozum odbiera? My, naprzykład, nie przymierzając, ludzie jak się należy, nie bylibyśmy z pewnością tacy, gdyby nam kazali patrzyć w te szkła i książki, jak waszemu, albo rozbijać fortepiany, jak to praktykuje mój, od wieczora do rana. W głowie by nam się poprzewracało od téj mądrości i muzyczności ciągłej. Przecie mój to już niedługo powędruje do Jana Bożego razem z innymi. Jak‑ci co dzień zacznie bić po klawiszach, a słucha‑ci ich czasem ze sześciu, to tłucze, że niech ręka bozka broni, ani ładu, ani składu, a oni siedzą jak trusie, żeby chociaż który nogą ruszył. Jeden patrzy w sufit, drugi w but, trzeci oczy zamknie, gębę rozdziawi i kiwa głową i godzinę‑ci tak jak lunatyki przesiedzą... niech ręka boska broni! — I splunął.
— Et! zwyczajna rzecz, słuchają bez grzeczność, inaczej nie wypada, ale co innego z moim panem...
Nie dokończył, bo doszedł go okrzyk radości, jaki się rozległ z gabinetu, okrzyk o tak niezwykłem brzmieniu, że zapominając rozpoczętego zdania, pan Grzegórz rzucił swemu towarzyszowi krótkie „muszę lecieć!” i znikł we drzwiach przedpokoju.
Widok, jaki go czekał, był oryginalny. Rozpromieniony pracodawca trzymał na dłoni jakiś bardzo drobny przedmiot. Zbliżywszy się do biórka, złożył go na czystej ćwiartce papieru, z ostrożnością, jakby to był kwiat paproci, potem zatarł ręce i uśmiechnął się tryumfująco.
— A więc mam cię nareszcie, nieszczęsna odrobinko, coś mi zatruła trzy dni życia, coś mi przez trzy noce nie pozwoliła zamknąć znużonych powiek! — zawołał z uśmiechem, stojąc przed biórkiem i wpatrując się w biały proszek. — Za chwilę więc roztrzygnę dręczące mnie niepewności... Odetchnę pełną piersią i przekonam się, czy nie jestem waryatem! Grzegorzu! podajcie mikroskop!
Grzegorzowi, który wysłuchał monologu, stanął przed oczami jak żywy pan Antoni, z palcem u czoła.
— Ot nowa bieda! A ja myślałem, że się już utrapienie skończyło. Możeby odłożyć robotę — zaczął nieśmiało. — Czas na obiad... pan głodny...
— Dajcież mi spokój z waszemi obiadami! Czyż mógłbym teraz myśleć o jedzeniu? Jestem na drodze do niesłychanego odkrycia!
Biedny sługa podrapał się w głowę.
— Proszę pana, do czego to podobne? na wszystko pora... Ot! po obiedzie podam mikroskop, co tu pilnego!
— Masz tobie! Znów mi się sprzeciwia! Grzegorzu, co się wam stało?
— Ależ panie, szósta godzina!... z czego siły będą?
— Nie będę nic jadł. Proszę o mikroskop.
Cóż było robić? Grzegórz, co zawsze bywał górą, tym razem poczuł, że nic nie wskóra. Postawił więc na stole narzędzie, skierował lusterko na szkło przedmiotowe i oddalił się, złorzecząc zapewne wynalazcom drobnowidzów. Pan tymczasem gotował mu większe niespodzianki.
Skoro tylko proszek znalazł się na szkiełku, a odpowiednio zbliżone soczewki pozwoliły obejrzeć badany przedmiot, nasz uczony nawet dla mniej wprawnego obserwatora przedstawił niezwykłe widowisko. Zerwał się gwałtownie od stołu, chwycił oburącz za głowę; przetarł oczy, spojrzał w szkła i nareszcie zwrócił się do sługi.
— Słuchaj, Grzesiu, czy nie wyglądam czerwono?
— Gdzieby zaś...
— Uszczypnij mię mocno w rękę!...
Grzegórz spełnił polecenie z ostrożnością i niedowierzaniem.
— Mocniej!
— Nie mogę...
— Zobacz puls! Podaj mi wody.
Biedny Grzegórz zwijał się jak mógł, kiwał strapioną głową, a głośno upewniał pana, że zdrów zupełnie. Niespokojny myślał nad tem, jakby coprędzej sprowadzić lekarza.
Pan tymczasem usiadł przed mikroskopem i nie ruszył się już aż do późna w nocy.
Źle mówię, bo był ciągle w ruchu. Przewracał kartki słownika, zapisywał coś ustawicznie i spoglądał co chwila w mikroskop.
Grzegórz nie zmrużył oka. Był już pewnym, że pan zachorował. Przemyśliwał tylko, co począć rano i kogo zawezwać. Tak doczekali obaj brzasku dziennego. Kiedy niekiedy nasz uczony wstawał i chodził gorączkowo po pokoju, wymawiając niezrozumiałe zdania.
Nareszcie legł nad ranem w ubraniu i przespał do 10‑ej. Ledwie się zbudził, Grzegórz, oczekujący nań od dwóch godzin ze śniadaniem, otrzymał polecenie upakowania walizy podróżnej.
— Wyjeżdżam dziś za granicę, przygotujcie mi wszystko na trzecią godzinę — brzmiało krótkie rozporządzenie.
Potem wręczył Grzegorzowi list zapieczętowany z poleceniem oddania go panu Janowi, ale nie wcześniej, aż się sam zgłosi, i nie rzekłszy nic więcej, wyszedł na miasto.
Że święciło się coś nadzwyczajnego, poznał Grzegórz po tem, iż pan wyszedł w obuwiu nieparzystem, a na popielniczce zostało trzydzieści niedopałków, zamiast zwykłych pięciu lub sześciu, wypalanych podczas bezsennych nocy.
Mój wuj. Księgozbiór mego wuja.
Uczony, którego czytelnicy przed chwilą poznali, jest moim wujem.
Takiego wuja z pewnością żaden z moich czytelników nie posiada. Najprzód, trzeba państwu wiedzieć, że jest on sławną w świecie osobistością, powtóre, wielkim oryginałem.
Tytuł „znakomity” nie stanowi wprawdzie osobliwości w naszem, obfitującem w wielkich ludzi społeczeństwie, ale gdy dodam, że bohater mój jest prawie najważniejszym działaczem w niniejszej opowieści, mam nadzieję pozyskać dla niego odrobinę uwagi i pobłażania.
Jest on zoologiem i jako taki mógłby być przyjemnym, a nawet pożądanym w towarzystwie człowiekiem, gdyby nie posiadał nieszczęśliwej żyłki nawracania każdego, kto mu się nawinie, do swej ulubionej nauki.
Nie zapomina on ani w dzień, ani w nocy o owadach, a skoro się zapali, wychwalając uroki i rozum napowietrznych istot, najlepiej wtedy zejść mu z oczu, staje się bowiem nudnym, a nawet okropnym.
Ta słabość do ulubionego przedmiotu nietylko mnie, ale wszystkim znajomym mocno dała się już we znaki. Wujaszek nie umie literalnie o niczem innem mówić, jak tylko o owadach i entomologii. A jak cudnie i ogniście przemawia!... Gdyby nauka o owadach była religią, mój wuj z pewnością w liczbie jej kapłanów pierwszorzędne zajmowałby stanowisko.
Ale dosyć! zaczynam obmawiać, zamiast przedstawić łaskawym czytelnikom szanownego męża, bo pewno niedomyślacie się jeszcze o kim mówić zamierzam.
Jakkolwiek brzydko to nie znać własnego zoologa, którego szanuje świat cały, nie dziwię się wam jednak wcale. Sława nie bez przyczyny jest rzeczownikiem rodzaju żeńskiego, gdyż jest to rzecz bardzo kapryśna, zupełnie jak cała piękniejsza połowa rodu ludzkiego.
Są więc u nas sławni ludzie, którzy nie zasługują na to, są nieznani, którzy powinni być sławnymi. Gdyby mój wujaszek pisywał wiersze, drukowane w kuryerach, znalibyście bezwątpienia jeśli nie dzieła, to już przynajmniej nazwisko jego, a podobizny oblicza „znakomitego męża” ozdabiałyby zarówno wystawy księgarskie, jak i wasze albumy fotograficzne. Ale że jest sobie tylko przyrodnikiem, który ani jednego nie wygłosił odczytu, nic dziwnego, że nie znają go szersze koła naszej inteligencyi.
Pocieszać się jedynie może starem przysłowiem łacińskiem „nemo propheta in patria sua”, oraz tem, że zwykle o ludziach, których szanuje cały świat uczony, najbliżsi wiedzą najmniej, lub to tylko, czego tamci nie wiedzą.
Mój wuj, Jan Muchołapski, jest doktorem rzeczywistym wszechnicy Jagiellońskiej, a doktorem „honoris causa” uniwersytetów w Oxfordzie, Hejdelbergu i Jenie.
Aby wam dać pojęcie, jak ciężkiego to kalibru uczony, dość będzie, gdy powiem, że przyjaciele nieboszczyków Agassisa i Darwina, — Milne‑Edwards, Schiner i Löw zostawali w naukowych stosunkach z moim wujem, z obecnie zaś żyjących dipterologów[1], tacy jak baron von Osten‑Sacken, Wiktor Roeder, Mick, Bigot i Meade prowadzą z nim stałą korespondencyą.
Jest on czynnym członkiem wszystkich chyba zoologicznych i entomologicznych towarzystw, a zarazem korespondentem mnóstwa czasopism specyalnych. Napisał między innemi ogromną rozprawę „O porównawczych badaniach nad gębą owadów”[2] i dwutomową monografią Łowików (Asilida).
Ta ostatnia praca zjednała mu w młodym już wieku europejską sławę, ale zarazem tak zaciężyła w życiu, że nasz uczony odtąd z największą odrazą spogląda na te muchy i prosi przyjaciół, aby mu ich nie nadsyłali.
Przyczyna tej niechęci rzadko komu jest znaną, bo doktor nigdy drażliwego przedmiotu nie porusza, ale sługa wasz zna tajemnicę i wkrótce się nią z wami podzieli.
Pomimo wszystkiego, com powiedział o swoim wuju, nie znacie go jeszcze wcale.
Aby człowieka poznać, najlepiej jest pono rozpatrzeć się w jego otoczeniu. W myśl téj maksymy zamiast mówić o nim, zaprowadzę was do gabinetu „znakomitego” męża.
Jest to duży pokój wypełniony książkami i zbiorami. Na ścianach pełno rysunków, o tyle dla wuja wymownych, o ile dla nas niezrozumiałych.
Kilka szaf przy ścianach, na środku duże biurko, zarzucone stosem książek i papierów, obok biurka stolik — ot i wszystko, reszta bowiem umeblowania nie zasługuje na uwagę.
Na stoliku króluje mikroskop, otoczony świtą szczypczyków, flaszeczek, nożyków i szpilek.
Skromny ten i cichy przybytek wystarcza memu wujowi za świat cały. Nie uczuwa on tutaj samotności, otacza go bowiem liczne i dobrane towarzystwo, ukryte w szafach. Pełno tu znakomitości, z któremi rozprawia kiedy chce, a one, zawsze cierpliwe i poważne, niosą wujowi uczoną pomoc o każdej porze dnia i nocy.
Przez szyby biblioteki błyszczą pstre szeregi książek dużych i małych, cienkich i grubych, okazałych i niepozornych, nowych i starych. Zupełnie to jak ludzie z postaci i wewnętrznej wartości rozmaici.
Jeden tom wyświeżony, niby modny elegant, inny zaniedbany, w wyszarzanem odzieniu, zaledwie śmie sąsiadować ze strojnym jegomością.
W bibliotece wuja są bowiem i książki zniszczone, o podartych grzbietach, pozałamywanych kartach, na których pełno dopisków. Niepozorne, aż strach! ale mimo to, z tymi obdartusami jest mój wuj w najściślejszej zażyłości i w wytartem, znoszonem odzieniu są mu one milsze i droższe, aniżeli inne, sztywne i eleganckie tomy.
Z tamtemi jest na stopie etykietalnej, z temi, jak z dobrymi przyjaciółmi, obcuje bez ceremonii i szczerze.
I tak jak ludzie, niejedna z owych niepozornych, bibulastych książek wartością stokroć przewyższa okazałe dzieła, drukowane na welinie, a oprawne w safiany i złoto.
Ale miałem was zapoznać z towarzystwem wuja, a zabawiam się filozofowaniem!
Otóż zaczynam od górnej półki, na której spoczywa siedmiotomowe dzieło Meigena O muchach europejskich. Rozglądałem się pewnego razu w tem dziele, opisującem mnóstwo gatunków much leśnych, polnych i ogrodowych, ale, pomimo złudnych pozorów gruntowności, znalazłem je wielce niedokładnem.
Pojmiecie łatwo, szanowni czytelnicy, moje zgorszenie, gdym spostrzegł, że ten niby‑wyczerpujący autor ani słówkiem nie wspomniał o muchach, zamieszkujących nosy i noski ludzkie, których (much ma się rozumieć, nie zaś nosów) jest przecież niemała ilość na świecie. Gruntowne studyum nad tą kategoryą much byłoby ze wszech miar ciekawem i pouczającem. Obok téj monografii stoi na półce inna powaga w kwestyi much. Jest to praca Schinera. Jakkolwiek prócz tych dwóch znakomitych autorów, pisało o muchach jeszcze bardzo wielu innych przyrodników (nie obawiając się przesady, powiem, że przynajmniej było ich parę set, a z dzieł ich możnaby złożyć bardzo pokaźną bibliotekę), to jednak, rzecz szczególna, wszyscy zostawili odłogiem najwdzięczniejszą gałąź dipterologii, i żaden nie dotknął nawet słówkiem kategoryi dwuskrzydłych pasorzytów nosa.
Powinniśmy wszakże spodziewać się, spoglądając na dowody niewyczerpanej energii, jaką zdradzają koledzy mego wuja w poszukiwaniu nowych gatunków, że niezadługo uda się im wyjaśnić tajemniczą kwestyę: dlaczego wspomniane muchy najchętniej gnieżdżą się w mniejszych noskach, gdy przecież wygodniej i przestroniej by im było lokować się w dużych nosach. Przydałoby się także myślącemu ogółowi wyjaśnienie zagadkowego faktu: dlaczego przekładają one zgrabne noski, nad brzydkie? Czyżby muchy znały się na estetyce i to w ludzkiem jej pojmowaniu? Są to, jak widzicie, czytelnicy, bardzo interesujące pytania, porzućmy jednak, jako nie‑entomologowie tyle ciekawe, ale zarazem specyalne kwestye i wracajmy do biblioteki, której przegląd jeszcze nieskończony.
Ze wspomnionemi dziełami sąsiaduje dziewięciotomowa monografia Hahna, zajmująca się stworzeniami nader znienawidzonemi przez człowieka. Z powodu samej nazwy ciąży na nich taka niełaska estetyków, że obawiam się piorunów z ich Jowiszowej ręki za wymówienie samego nazwiska, sprawiającego niemiłe wrażenie nietylko na filozofach, ale i na gosposiach, miłujących schludność i spokój, a przedewszystkiem spokój podczas snu.
Domyślacie się zapewne, że chcę wspomnieć o... pluskwach. (Przepraszam za wyrażenie!) Nie potrzebuję chyba dodawać, że mam na myśli tylko te dyskretne stworzonka, które przepędzają żywot swój zdala od siedzib ludzkich i zadawalniają się podziwianiem cudów bożych, szczodrze rozsianych wśród pól i lasów.
Co się tyczy zwierzątka, pobudzającego ród ludzki do... porządku, stanowi ono tylko jeden rodzaj w tem licznem pokoleniu. Jest‑to gatunek najskąpiej we wdzięki uposażony, prawdziwy rodzaj parjasa. Niemogąc widocznie dobić się wśród swoich żadnego uznania, a nie chcąc cierpieć wzgardy od współbraci, powziął niepraktyczną myśl oddania się pod opiekuńcze skrzydła ludzi. Trafił jednak zapewne z deszczu pod rynnę, boć trudno nazwać żywot pluskwy domowej — wesołym. Powymyślano dla niej mnóstwo środków „ekspulsyjnych“ i w proszkach, płynach, torturach, a nawet pod... pantoflem codziennie miliony ich giną śmiercią męczeńską. Na pochwałę pluskwy trzeba jednak dodać, że mimo najsroższe prześladowanie — reszta mężnie, a nawet z podwojoną ostrożnością broni siedzib, w których od prababek wiedzie swój ciężki, pełen zdrad i walki, żywot.
Obok tylko co wyliczonych klasyków przyrodoznawstwa, rozpiera się wspaniałe dzieło Toussaint de Charpentiera, zawierające opisy i wizerunki Ważek, Łątek i Panien, nadobnych mieszkanek brzegów strumieni i rzek.
Prawdziwe to bogunki, nimfy i rusałki, o tyle nadobne, o ile drapieżne.
Niżej błyszczy złotemi literami na bieluchnej cielęcej skórce siedmnaście razy wybite na tyluż tomach imię głośnego De Candolle’a. Tomy te zawierają treściwe opisanie stu pięćdziesięciu tysięcy roślin całego świata. Szkoda, że po łacinie, bo możnaby tę lekturę polecić cierpiącym na bezsenność. Z pewnością pozamykanoby fabryki morfiny i niektóre teatry, gdyby książka ta była dla ogółu dostępną.
Usypiające to dzieło sąsiaduje z tomami, na których czytamy imiona Reaumura, Burmeistra, Latreilla i innych najznakomitszych entomologów. O każdym z nich dałoby się tyle przynajmniej powiedzieć, co się pisze o nowej farsie lub komedyi, ale ponieważ czytywanie sprawozdań z dzieł uczonych jest rzeczą niemodną, pewnoby niektórzy z mych czytelników, jak od De Candolle’a, zasnęli, odłożę więc ten przedmiot do czasów, gdy zasypianie nad naukowemi sprawozdaniami stanie się modnym sportem.
Nie chcę już nużyć swoich czytelników wyliczaniem zawartości drugiej szafy, bo pełna jest cienkich i suchych broszurek. Są to najważniejsze monografie entomologiczne. Niema tak błahego pozornie przedmiotu, któregoby nie dotknęły obszernie pióra zoologów. Dają oni w traktatach swoich dowody takiej cierpliwości z jednej strony, a przenikliwości z drugiej, że mogliby zająć wśród powag śledczych najpierwsze stanowiska.
Trzecia i ostatnia szafa mieści czasopisma i tygodniki. „Bericht’y”, „Bulletin’y” i „Memoir’y” najrozmaitszych akademij i uczonych towarzystw znajdują się tu w dziwnie przykładnej, bo milczącej zgodzie. Z ich pomocą dr. Muchołapski, nie ruszając się z pracowni, wie, co się dzieje w świecie naukowym, z taką samą dokładnością, z jaką każdy prenumerator „Kuryerów” powiadamianym bywa o najświeższych połamaniach nóg i rąk, o pożarach, pobiciach i t. p. najciekawszych wydarzeniach świata.
Te ostatnie, jako żywotniejsze, słusznie bliżéj nas obchodzą, tłumaczyć też nie trzeba, co za olbrzymie korzyści z karmienia się podobną „lekturą” spływają na ludzkość w ogólności, a na małoletnich w szczególności.
Nie trzeba dowodzić, jak potężnie rozwijają się młodociane serca i umysły na kronice spraw kryminalnych, na rubryce „najpikantniejszych skandalików” i „dowcipnych figlów” rycerzy kunsztu złodziejskiego, które podają się zwykle czytelnikom w możliwie najbarwniejszej i lekkiej formie; jak kształci się ich styl na górnobrzmiących sprawozdaniach artystycznych, przepełnionych „ekspresyami” „modulacyami”, „interpretacyą” i „egzekucyami”.
Zważywszy, ile milionów ludzi zaspakaja duchowe potrzeby w téj krynicy, dziwić się należy, że jeszcze i tak zadużo papieru zadrukowuje się sprawozdaniami i odczytami naukowemi, które powinny nazywać się raczej „nieczytami”, bo wszak ich żaden szanujący się mecenas prasy brukowej nie czytuje.
Muzeum. Smutna historya Łowika.
Obejrzeliśmy nieoszacowane skarby, jakie mieści biblioteka d‑ra Muchołapskiego.
Poznaje on z niej liczną menażeryę kuli ziemskiej i dobrze mu z tem. Kto zaś chciałby łatwiejszym i przyjemniejszym sposobem zabrać znajomość z zoologią, może zwiedzać smutne lazarety i domy katuszy, zwane „Ogrodami Zoologicznemi”. Tam, oprócz widoku anemicznych małp, zakatarzonych lwów i zreumatyzmowanych lampartów, może napawać się wonią wcale nie przypominającą dziewiczych lasów podzwrotnikowych. Wuj mój z politowaniem odzywa się o tych szpitalach i nie bywa w nich wcale.
Jego ogrodem zoologicznym jest kraj nasz cały, a gdzie stąpi, może obserwować najrozmaitsze i najciekawsze zwierzęta na wolności.
Ma on przytem w swym pokoju coś lepszego niż szpitale zoologiczne, bo prawdziwy cmentarz, nie gorzej pewno utrzymywany od katakumb paryzkich.
Cmentarz ten, założony przez wuja, droższym mu jest od biblioteki, może dlatego, że zajmuje w nim wszystkie posady, poczynając od grabarza, a kończąc na nagrobkarzu. Co więcej, był on nawet głównym medykiem wszystkich lokatorów wspomnianych katakumb. Sądzę, że najznakomitszy nawet lekarz, gdyby zbierał wszystkich pacyentów, którym ułatwił wyemigrowanie z tego padołu nędzy doczesnej, jeszczeby nie zdołał zgromadzić tak pokaźnej kolekcyi.
Nieduża szafa mieści na swych półkach przeszło 20,000 owadów, schwytanych, zabitych i upozowanych własną doktora ręką.
Dwadzieścia tysięcy egzemplarzy! Ileż to pracy i czasu pochłonęło samo zgromadzenie takiej liczby!
Ale igraszką jest chwytanie, mordowanie i przenoszenie do zbioru wobec trudności rozpoznawania zdobyczy. D‑r Muchołapski przyjmując nowego gościa do swego zbioru, pragnie poznać jego imię i nazwisko, ale że biedne owadki obywają się bez biletów wizytowych, trudno więc idzie z przedstawieniem się gospodarzowi. Filozof nasz jest jednak wyrozumiałym; bierze po kolei każdego, lub każdą pod lupę, a niekiedy pod mikroskop, i po mozolnej pracy, trwającej niekiedy kilka godzin, odszukuje imię gościa przy pomocy ksiąg genealogicznych, których pełną jest jego biblioteka.
A iżby nadal go nie zapomniał, zapisuje je na kartce, zdobiącej szpilkę, na której tkwi lokator jego muzeum.
W ten sposób zameldowani goście, wśród których znajdzie się wielu dygnitarzy owadziego świata, są, przyznacie sami, milszymi i droższymi od niemeldowanych. Muzeum doktora posiada i tych ostatnich sporą ilość, a są to wszystko niedawno pomordowane osobniki, z któremi jeszcze nasz zoolog nie miał czasu zabrać bliższej znajomości. Mieszczą się one w osobnych pudłach, pomięszane bez względu na dostojeństwo i pochodzenie. W tem miejscu czasowego spoczynku oczekują cierpliwie na... sąd szczegółowy, po którym każdy z nieboszczyków przenosi się, stosownie do zapadłego wyroku, z grobu jeneralnego do grobów familijnych, a tam już stałe otrzymuje pomieszczenie.
Niekiedy, ale to bardzo rzadko, zdarza się, że badany co do imienia i nazwiska owad, nosi cechy, nie zgadzające się z żadnym rysopisem. Gorliwość w poszukiwaniach mego wuja rośnie wtedy w zastraszający sposób. Gorączkowo przegląda on wszystkie rodowody i metryki owadzie, a jeśli mimo wszelkich starań pomyślnym skutkiem nie zdołał uwieńczyć poszukiwań, dochodzi do przekonania, że obserwowany owad niema dotąd metryki. Wtedy oblicze szanownego męża rozjaśnia się niebiańskim blaskiem, a z całej jego postaci bije uroczysty nastrój; czuje on, że mu przypada w udziele zaszczyt zostania ojcem chrzestnym nowego gatunku!
Dnie, uwieńczone podobnemi rezultatami, należą do najszczęśliwszych w życiu każdego faunisty. Tylko prawdziwi ojcowie zdolni są odczuć radość i dumę, jaka rozsadza w tak uroczystych chwilach pierś zoologa.
Sama myśl, że ma prawo nazwać jakiem mu się spodoba imieniem nowonarodzony dla wiedzy nabytek, zdolna jest spędzić sen z najbardziej znużonych powiek. Jeżeli dodamy do tego okoliczność, że jako ojciec chrzestny uwiecznia przy nowem imieniu owadu własne jeszcze nazwisko, nie będziemy się dziwili gorliwości systematyków w zdobywaniu dla wiedzy coraz to nowych, nieznanych dotąd gatunków.
Wuja mego namiętność do ojcowania owadom drożej raz kosztowała, niż to przypuszczać mogą piękne czytelniczki moje.
Było to już dawno, ja tego nie pamiętam; wuj zachowuje o tej epoce głębokie milczenie, ale są dobrzy ludzie, co pamiętają wypadek, po którym wstręt do Łowików (Asilida) pozostał wujowi na całe życie.
Doktor Muchołapski studyował przed laty z młodzieńczym zapałem tę rozbójniczą rodzinę much. Nie było wówczas dla niego ani Bąkowatych (Tabanina), ani Bujankowatych (Bombylidae), ani Kobyliczek (Leptidae); za nic miał wszystkie długorożkowe muchy, zwane komarami, a także krótkorożkowe Calypterae i Acalypterae, stanowiące razem ogromną rodzinę much właściwych. Dla niego istniały tylko drapieżne muchy o wysmukłych ciałach i bystrym locie, posiadające prócz wielkiej siły, potężnie rozwinięte tylne nogi, któremi chwytają w powietrzu inne muchy oraz owady i żywią się ich sokami.
Poza dwuskrzydłymi rozbójnikami z tej rodziny, wuj mój nic w lesie i przy drogach nie widział, na żadnego by najzwinniejszego Bekasika (Rhamphomyia) i Wujka (Empis), nie spojrzał.
Mogła mu nawet śliczna Garbatka (Cyrtoma), o karmazynowych oczach, porwać z przed nosa choćby piękną Hemileę (Hemilea dimidiata, rzadki bardzo gatunek much, jakiego nie miał dotąd w zbiorach), obie nie obchodziły go zupełnie. Dopiero, gdy pojawił się zuchwały jaki Żbiczek (Dasypogon), albo Chudzik (Leptogaster), d‑r Muchołapski ścigał go zapamiętale dopóty, dopóki nie schwycił zucha i nie obejrzał zbliska, co za jeden. Jeśli to był pospolity śmiertelnik, puszczał go na wolność — skoro zaś zdobył rzadko przytrafiający się okaz, wracał z tak rozpromienioną twarzą do domu, że przechodnie na ulicy widząc go, zapytywali: azali to nie ten, co wygrał główny los w ostatniem ciągnieniu?
Choć całą myślą zatopiony w krainie much, miał jednak d‑r Muchołapski serce i był młodym.
Serce to zabiło raz żywiej nie do Rozbójki włochatej (Laphria gibbosa), ale do ślicznej dwurękiej istotki, która nawzajem nieobojętnem rzucała oczkiem na młodego naturalistę.
Pomimo perswazyi znajomych, zapewniających, że żaden naturalista, zakochany w muchach lub motylach, nie może być dobrym mężem, przyszło do porozumienia. Oznaczono dzień ślubu, ukończono przygotowania i wszystko poszłoby zwykłym trybem, gdyby między dwoje zakochanych nie wmieszał się piękny łowik.
Marna mucha zerwała małżeństwo, a jak to się stało — w trzech słowach opowiem:
Dzień, w którym nasz naturalista miał poprowadzić do ołtarza piękną narzeczoną, był jasnym, pogodnym i bezwietrznym. Zupełnie takim, jak było potrzeba do ekskursyi na muchy. D‑r jednak Muchołapski ubrany już we frak, nie myślał o dwuskrzydłych istotach. Pociągniony jedynie śliczną pogodą i przyzwyczajeniem, postanowił ostatnią wolną godzinę spędzić w Łazienkach królewskich. Idąc, rozmyślał nad szczęściem przyszłego pożycia, gdy naraz przed rozmarzonym wzrokiem jego mignęła się jakaś dwuskrzydła istotka. Spojrzał i stanął jak wryty. Miał przed sobą łowika, ale takiego łowika, jakiego jeszcze nigdy nie widział! Serce zabiło mu jak młotem. Zataił dech i zbliżył się do listka, chcąc dokładnie obejrzeć osobliwy okaz, tymczasem ostrożny owad, pozwoliwszy upewnić się, że jest rzeczywiście niezwykłym gatunkiem, uleciał sobie na dalszą gałązkę. Nasz naturalista, nie tracąc go z oczu, zbliżył się na palcach, ale łowik, nie w ciemię widać bity, oddalił się w porę. Powtórzyło się to kilka razy i rozbawiona mucha zaprowadziła go na drugą stronę klombu. Przyrodnik tracił ją z oczu i odnajdywał ciągle i tak grali sobie w chowanego, a czas leciał i leciał. Nadeszła godzina ślubu, gdy łowik ulokował się bardzo wysoko, tak wysoko, że aby go nie stracić z oczu, trzeba było wleźć na drzewo. Nie było czasu do namysłu.
Autor monografii Łowików, lubo we fraku, znalazł się na gałęzi i czołgając, zbliżał się jak tygrys do ofiary. Był cały wzruszony. Rozgrzany oporem, powiedział sobie, że muchę musi posiadać. Wobec takiej determinacyi, łowik z pewnością tragicznie by skończył, gdyby nie wmięszała się w całą sprawę „siła wyższa” w postaci brata narzeczonej.
Zaniepokojony nieobecnością pana młodego orszak wysłał gońców do mieszkania naturalisty, a tymczasem brat panny, który wypadkiem dowiedział się o jego spacerze w stronę Łazienek, udał się do parku, gdzie ślepy traf doprowadził go na miejsce łowów.
Tu, na widok przyszłego szwagierka, ulokowanego na stanowisku zupełnie nieodpowiedniem ważności chwili, skamieniał z podziwu.
— A pan co tu robisz? — wykrzyknął zdumiony. — Wszyscy czekają, szukamy pana!
— Także wybrał się w porę, — pomyślał nasz bohater, nie spuszczając oczu z łowika. — Gotów mi spłoszyć zwierzynę!
Pełen więc troski, dał ostrożny znak ręką, aby mu nie przeszkadzano, i kocim ruchem posunął się na wyższą gałąź.
Tego było zawiele dla osłupiałego drużby.
— Co pan u dyabła robisz na tem drzewie? — zawołał.
— Ciszej! ciszej! — szeptał zapalony naturalista, — ciszej, bo go pan spłoszysz...
— Kogo mam spłoszyć, u licha!? — krzyknął młody człowiek, tracąc zimną krew. — Złaź‑że coprędzej!
— Uważasz pan, spotkałem pysznego łowika, zaraz go uchwycę... — brzmiała przytłumiona odpowiedź, — tylko nie krzycz pan tak głośno, bo mi ucieknie.
Brat panny młodej patetycznie załamał ręce i wzniósł oczy do nieba, jakby wzywał je na świadka.
— Narzeczona czeka i goście także, a ten jak małpa, za robakami po drzewach łazi! — zawołał wreszcie, odzyskując zamarły z oburzenia głos.
— Zapominasz się pan — odezwał się głos z góry — ja pracuję dla nauki i nie zrzeknę się tej służby za żadne skarby świata!
— Ależ nauka nauką, a tam moja siostra czeka; słyszysz pan?! — zawołał podniesionym głosem gorący młodzieniec.
— Powiedziałem, że w tej chwili nie zejdę, a za małpę zdasz mi pan rachunek! — rzucił mu rozogniony d‑r Muchołapski i utkwił na nowo wzrok w łowika.
Na takie dictum niedoszły szwagierek uniósł się jeszcze większym gniewem, ale i to nie poskutkowało. Doprowadzony do ostateczności, przyszły szwagier nazwał Muchołapskiego skończonym waryatem i zaklął się na honor, że siostra nie zniesie podobnego lekceważenia, że od dawna cała familia i on sam, odradzali jej związek z podobnym idyotą, a następnie, nie czekając odpowiedzi, pobiegł rozwścieczony w stronę miasta.
W czasie tej awantury łowik, zgorszony widocznie tonem dyskusyi, dyskretnie przeniósł się na inne drzewo. Koniec końcem, nasz bohater łowika nie schwytał, prędko oprzytomniał i przybiegł do kościoła w podartym fraku, ale po to jedynie, aby się dowiedzieć, że rozjechano się i ślubu nie będzie. Od progu zaś narzeczonej odprawiono go oświadczeniem, że panna spazmuje i widzieć go nie chce, rodzice zaś radzą, aby skandaliczne zerwanie małżeństwa na drugi raz lepiej umiał upozorować, niż polowaniem na łowika. W dodatku brat panny, za despekt, wyrządzony jego rodzinie, wyzwał zoologa na rękę i o mały włos nie zabił. Przeciął mu żyłę nad ramieniem.
Biedny męczennik nauki srodze odczuł zawód miłosny, jaki w niego ugodził i posądzenie o nędzną komedyą, ale zbyt dumny, aby to okazać, wyrzucił tylko łowiki ze zbiorów, wyjechał za granicę na lat kilka, przebolał i wrócił, postanawiając nigdy się nie żenić.
— Dwom ideałom służyć nie można — powiedział sobie i oddał się niepodzielnie entomologii.
Od tego czasu sporo lat upłynęło.
Stał się sławnym, odkrył ze sto gatunków much, ale rana, choć zabliźniona, odzywa się niekiedy. Wtedy zagorzały naturalista traci zapał, który go ożywia, posępnieje, czoło jego okrywa się fałdami, a tęskne oczy wpatrzone gdzieś w dal, ścigają różowe obrazy przeszłości...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Skutki wyrzutów sumienia.
Ilekroć wuj dowiadywał się o odkrytych przez swych kolegów nowych gatunkach, tyle razy tęsknym wzrokiem obejmował swoje pudełka, zawierające niedeterminowane jeszcze okazy, i wzdychał głęboko. Twierdził on, że do robienia odkryć trzeba mieć specyalne szczęście, jak do wygrywania w loteryę, a tego szczęścia niebo mu odmówiło. Zaledwie kiedy niekiedy uda mu się odkryć mizerny gatuneczek, podczas, gdy mniej pracowici koledzy liczą nowe zdobycze na setki. W takim nastroju ducha z najwyższym zapałem przegląda on nowe zdobycze, bo któż wie, czy nie kryją osobliwości, jakie nową chwałą mogą opromienić imię Muchołapskiego. Pomimo, że może się to dziwnem wydać, muszę wyznać, że przyczyniłem się i ja do wzbogacenia zbiorów wuja, a tem samem powiększenia zoologicznych jego nadziei.
Stało się to tak.
Powróciwszy w tym roku z krótkiej wycieczki do Zakopanego, przywiozłem wujowi w upominku pudełko własnoręcznie zebranych owadów, owoc paru zoologicznych wycieczek w urocze zakątki tatrzańskie. Nie sądźcie, abym uczynił to z podejrzaną chętką przypodobania się wujowi. Broń Boże! pobudki moje były czyste, chciałem jedynie wymazać z pamięci przykrości, jakie sprawiałem chłodnem traktowaniem gorących jego zapałów.
Poczciwiec nie domyślał się, na jak opoczysty grunt padają ziarna jego wymowy i nieraz w chwili, gdy mniemał, że mię olśnił i rozgrzał, gdy zdawało mu się, że zwyciężony padnę w jego objęcia, wołając: „Wuju, bądź moim mistrzem!” — przerywałem milczenie tak prozaicznym zarzutem, iż wuj, osłupiały, tracił z oburzenia mowę i załamywał ręce.
Przyznaję, że żal mi się potem robiło wyrządzonej mu przykrości; że w końcu sprawdziło się na mnie przysłowie o dzbanie i o uchu.
Tknięty wyrzutami sumienia, postanowiłem choć w części wynagrodzić wujowi doznane zawody, a sposobność prędko się nadarzyła.
Z chwilą, gdy wuj dowiedział się, że wyjeżdżam w końcu maja do Zakopanego, wręczył mi śliczną siateczkę do łapania owadów i pudełko z przyborami do konserwowania, prosząc o przywiezienie choćby najmniejszej kolekcyi much. Prośbę swą poparł racyą, że z tak wczesnej pory much tatrzańskich jeszcze nie posiada.
Bez wahania przyjąłem godło zoologa, ani domyślając się wtedy, jak niezwykłe następstwa mieć będzie moja ofiara, co za awantury wywoła i że narazi kochanego wujaszka na niebezpieczeństwo utraty życia.
Tak jest! nad d‑rem Muchołapskim zawisło szczególne fatum entomologiczne. Niegdyś łowik pozbawił go narzeczonej, tym znowu razem inna mucha wtrąciła go w tarapaty, z których cudem tylko wyszedł cało.
Ale nie uprzedzajmy wypadków i wracajmy do rzeczy.
Nigdy nie zapomnę radości, jaką sprawił wujowi skromny mój dar. Przyjmując pudełko z muchami, poczciwiec z niedowierzaniem spoglądał kolejno to na mnie, to na podarunek, jaki trzymał w ręku. Nie mógł uwierzyć, abym został nawrócony. Dopiero gdy otworzył pudło i dostrzegł jego zawartość, uścisnął mię gorąco i czule.
— Dziękuję ci serdecznie za twoję ofiarę, złożoną na ołtarzu wiedzy! — przemówił drżącym od wzruszenia głosem. — Sprawiłeś mi wielką i bardzo przyjemną niespodziankę.
Potem włożył na nos okulary i począł się owadom uważnie przyglądać. Snadź przegląd wypadł pomyślnie, bo oko wuja zabłysnęło wesołym ogniem.
— Brawo, mój chłopcze! — zawołał. — Widzę, że będziesz kiedyś tęgim entomologiem; spisuj się tak dalej, a zostaniesz chlubą naturalistów.
Szczegółowe oględziny ofiar miały nastąpić w najbliższej przyszłości. Tymczasem wuj ograniczył się na skonstatowaniu, że wszystkie były wzorowo nakłute i wybornie przewiezione. Jeden tylko egzemplarz z połamanemi nóżkami sfałdował zmarszczką niezadowolenia rozjaśnione czoło uczonego, a inny z mocno uszkodzonym gorsetem[3] wywołał nawet okrzyk zgrozy.
— Tej muchy już nigdy nie zdeterminuję! — zawołał z żalem. — Zatarłeś najważniejszą jej cechę, gorset ma zupełnie zgnieciony!
Doprawdy, gdybym sto razy przyglądał się tej kalece, jeszczebym nie zauważył swej niezręczności. Zbyt mało mię muchy i ich gorsy obchodzą.
Nie potrzebuję zapewniać, że pochwały wuja sowicie wynagrodziły mi przykrości, jakich doświadczyłem, znajdując się w upokarzającej roli „myśliwego na owady”.
Gdyby to można było wybierać się na motyle i muchy z fuzyą i torbą myśliwską przy boku, o! chodziłbym z przyjemnością dnie całe i nosiłbym głowę wysoko. Nie unikałbym spotkań ze znajomymi, jak to czyniłem uzbrojony jedynie w zieloną siatkę, osadzoną na kiju, długim, jak „Potop” Sienkiewicza.
Ale gdym wędrował z saczkiem, powiewającym niby chorągiewka ulicznika za każdym podmuchem wiatru, zdawało mi się, że góry śmieją się ze mnie, że mi urągają wiatr, drzewa i cała przyroda. Rumieniłem się, spotykając poczciwych górali i tych wszystkich, co mi z dziwnym uśmieszkiem życzyli obfitego połowu. Cobym ja wtedy dał za to, aby tych faryzeuszów przynajmniej osy dotykalnie przekonały, że i one coś znaczą w gospodarstwie natury!
∗
∗ ∗ |
Skromny dar zjednał mi nanowo życzliwość wuja i stał się zaczynem przyjaźni i serdeczności.
W ciągu kilku dni wujaszek nagle aż do zbytku spoufalił się ze mną, a co gorsza, począł mię traktować, jak swego kolegę.
Poufałość zagorzałego naturalisty nie należy wcale do tak miłych rzeczy, jak się napozór wydawać może, bo wobec kolegów uczony wuj łatwo wpada w zapał oratorski, a gdy znajdzie się w tak miłem usposobieniu, najlepiej wtedy ratować się ucieczką.
Wypróbowałem już na sobie potęgi jego słowa i wierzajcie mi, że tylko silnej kompleksyi zawdzięczam szczęście, że mogę porozmawiać z wami, obywając się bez pomocy medyów, spirytystycznych ekierek i wirujących stolików. Mimo to ilekroć zastaję wuja w zapale, lękam się zawsze o swoje nerwy, parę razy bowiem zdarzało się, żem wychodził z gabinetu nawpół żywy, z bólem głowy, zakrawającym na migrenę, i ze wzrokiem tak obłąkanym, jaki się spotyka chyba u wracających z deklamacyjno‑muzycznych rautów.
Wirowały mi w głowie Kołatki (Anobium) i różne inne sześcionogie potworki. Pamiętam, że szybki jedynie ratunek, jaki sobie zaordynowałem (bo ja się znam i na medycynie praktycznej), kupując bilet na operetkę w Wielkim teatrze, przyprowadzał do równowagi mój umysł prawdziwie „skołatany”.
Wypadek ten nauczył mię na przyszłość ostrożności w obcowaniu z wujem i odtąd, skoro ujrzę wuja w kaznodziejskim nastroju (a poznać to po nim łatwo), wymykam się przerażony, ani minuty nie zwłócząc.
Pośpiech mój łatwo usprawiedliwicie sobie, pamiętając, że nie zawsze w Wielkim teatrze dają „Gasparona”, „Barona Cygańskiego” lub „Mikado”, oraz, że i antidotum samo nie o wiele jest lepszem od trucizny, jakiej skutki usuwa.
Nieznana mucha. Zapał wuja. Tajemnicza kruszynka.
Pewnego dnia, a było to w kilka dni po zawarciu nowego przymierza, zastałem wuja strasznie rozpromienionego. Cofnąłem się do drzwi w nadziei, że jeszcze znajdę ocalenie, ale zabrzmiało mi nad uchem powitanie:
— Jak się masz, drogi Jasiu! Doskonale, że przybywasz. Siadaj, pogadamy!
To „pogadamy” wiedziałem, jak ocenić.
— Witasz mię, wuju, jakby po kilkoletniej rozłące, lub jakbym przybywał prosto z krateru wybuchającego Wezuwiusza.
— Ależ bynajmniej! Witam cię tylko, jako swego dobroczyńcę. Przyjm jeszcze raz, kochany chłopcze, moje podziękowanie.
I na policzki moje spadły ogniste pocałunki.
Stało się! Musiałem wysłuchać uroczystego podziękowania, niedobrze jeszcze rozumiejąc, za co mię to szczęście spotyka.
— Jesteś dzieckiem szczęścia! — ciągnął dalej straszny wujaszek. — Wyobraź sobie, wziąłem się wczoraj do twoich owadów i zaraz na wstępie spotykam przepyszny okaz Phtiria Gaedii! Pierwszorzędna rzadkość w naszym kraju! Wszyscy mi będą zazdrościli tej zdobyczy...
— Przyjemnie mi, kochany wuju, że mimowoli sprawiłem ci radość...
— Ale to jeszcze nic! — przerywa mi d‑r Muchołapski. — Słuchaj dalej i ciesz się wraz ze mną!
Zaledwiem się załatwił z Phtirią, odrazu zauważyłem w twem pudełku jakąś interesującą kobyliczkę. Na razie zdawało mi się, że to będzie Leptis tringaria, kobyliczka rdzawa, ale po bliższem zbadaniu wiesz, co się okazało? Znalazłeś nowy, zupełnie nieznany gatunek!!! Postanowiłem go nazwać twem imieniem. Należy ci się to z prawa, bo komuż, jak nie tobie nauka zawdzięcza odkrycie!? Niech zaszczyt, jaki cię spotyka, stanie się zachętą do dalszych trudów na niwie krajowego przyrodoznawstwa. Nieustawaj na tej drodze, na którą cię sama Opatrzność popycha i t. d., i t. d.
Gdy już wypowiedzianem zostało wszystko, co w tej materyi dało się wypowiedzieć, wuj wziął mię pod ramię i pociągnął do stolika, na którym stały flaszeczki i pudełka.
— Chodź zobaczyć swoję zdobycz! — wołał patetycznie, — zdobycz jaka uwieczni twoje nazwisko na kartach księgi wiedzy. Pierwszy twój debiut powiódł się znakomicie! Winszuję ci z przepełnionego radością serca i witam w tobie obiecującego przyrodnika.
— Co, nie daj Boże, amen! — mruknąłem półgłosem, w przekonaniu, że wuj ukończył swoję przemowę.
Omyliłem się jednak, był to tylko mały przystanek w celu zaczerpnięcia nowego zapasu sił, poczem, jak lokomotywa, zaopatrzona w nowy zapas wody i węgla, sypnął iskrami wymowy...
Zrezygnowany na wszystko, nie przerywałem już i słuchałem w milczeniu wuja, który, jak pochodnia na wietrze, rozgorzał szlachetnym zapałem. W toku przemowy postanowił mi okazać egzemplarz, który go tak ucieszył. Zrozumiałem, że nie łatwo przyjdzie ugasić tę pochodnię, posłuszny więc, poszedłem obejrzeć nieszczęsną muchę, która odtąd miała nosić nazwisko swojego mordercy.
O ironio! jakie czasem płatasz figle!
Lekkomyślny zabójca poczuł głębokie współczucie, ale zarazem i żal do ofiary, zatkniętej i zesztywniałej na szpilce.
— Czemużeś wleciała do mej siatki, nieszczęsna mucho!? Żyłaś sobie spokojna, szczęśliwa i wesoła. Żaden uczony i żaden pająk o tobie nie wiedział... a teraz! skończyły się piękne dni twoje... Staniesz się przedmiotem ciekawości i rozmów; wizerunek twój, jak złoczyńcy jakiego, rozeszlą po szerokim świecie; będą cię mierzyć i oglądać; będą szukać wszędzie, szpiegować: czy i co jadasz, wiele i kiedy pijasz, co robisz, gdzie latasz, — jednem słowem — zginęłaś, biedna mucho! Zatrują ci żywot dotąd spokojny i cichy... I to ja, ja jestem mimowolnym sprawcą twego czarnego losu!...
Wpadłem w ponurą zadumę.
Przypomniał mi się nieszczęśliwy komar, którego tragiczny zgon tak wymownie opisał Brodziński[4]:
„Oj gruchnęło w ciemnym borze:
Komar zleciał z dębu stary,
Krwi się nassał w nocnej porze,
Sen mu psuły widma, mary,
Na korzenie padł dębowe
I zgruchotał sobie głowę..."
Ten komar nieszczęśliwy wydał mi się szczęśliwszym od mej biedaczki muchy. On się przynajmniej nassać mógł ciepłej krwi w nocnej porze, a ty, biedna, naczczo możeś poszła na pal.
Wreszcie do komara:
„Mucha z chaty wyleciała
Rzewnie nad nim zapłakała
biadając:
Ach, komarze, kumie miły,
Gdzież cię zanieść do mogiły,
Twoją starość uszanować?
............
„Oj, komarze nieboracze!
Któż nad tobą nie zapłacze?!”
Po tak tkliwej i żałosnej przemowie, mógł przynajmniej komar ostatnią swą wolę wygłosić. Rozporządził też uczciwie pogrzebem:
„Zanieście mię w las głęboki,
Tam wykopcie grób szeroki,
Na nim będą rość szałwije,
Macierzanka go pokryje...”
............
I stało się jak chciałeś, nieszczęsny komarze, ale ty, biedaczko!...
Twoich zwłok ani macierzanka, ani żadne zioła nie pokryją....
Zatknięta na żelaznym drągu, będziesz za szkłem sromotnie wystawiona przez długie lata na ciekawe, a często bezmyślne spojrzenia ludzkie... gdy tyle milionów sióstr i braci twoich uczciwie oraz zgodnie z waszemi zwyczajami i przeznaczeniem pochowanych, nie lęka się ciekawych i niedyskretnych spojrzeń.
Po tych refleksyach, po głowie mojej poczęły chaotycznie krążyć czarne i szare myśli. Zadawałem sobie pytania: poco żyje na świecie tyle gatunków? Dlaczego ludzie zajmują się niemi? i co to może być za przyjemność, zamiast bawić się — przepędzać pół życia na studyach w samotnym gabinecie i to nad owadami.
Wszak, jeśli już kto został mizantropem i stroni od rumianych i uśmiechniętych twarzy, mógłby sobie przynajmniej inaczej urozmaicać godziny samotności.
Dlaczego np. mój wuj ugrzązł wśród much i niezatęskni do innego świata? Przecież warto choć kiedy niekiedy spojrzeć i w niebo gwiaździste i zastanowić się nad tajemnicami niewidzialnych sił międzycząsteczkowych, magnetyzmu i elektryczności...
Wszak zagadek i cudów na każdym kroku pełno, a wszystkie wielkie, ciekawe i tajemnicze!...
Zakomunikowałem wujowi moje myśli.
— Oj! ty zapalona głowo, — przerwał mi z uśmiechem. — Czyż nie wiesz, że aby dziś z pożytkiem dla nauki pracować, trzeba być specyalistą? Minęły czasy, gdy przyrodnik zajmował się całą naturą. Dziś nawet wśród zoologów jeden musi się poświęcać pająkom, drugi rakom, inny zajmuje się samemi wężami i tak dalej.
— Zlituj się, wuju! Ależ taki system to tortura! Suche badania w jednej dziedzinie, mogą wykolejać tylko umysły i tworzyć owych rabinów, co to uczeni na talmudzie, są w życiu naiwni jak dzieci.
Weźmy za przykład naukę o owadach.
Czyż te nikłe stworzenia zasługują na tyle uwagi, ile im poświęcacie? Czy nieprzeceniacie ważności tych istot?...
— Dość! dość! wstrzymaj się, nieszczęsny, w swym krasomówczym zapędzie, bo cię unosi na manowce! — zawołał wuj, ponsowiejąc z oburzenia. — Wątpisz, czy marny owadek, spotkany na twej ścieżce, posiada jakieś znaczenie w gospodarstwie natury? Wątpisz, nieszczęsny, bo ci oczy zasłoniła szalona pycha i wielkość twoja, a raczej pięciopudowa waga twego ciała; bo cię już niańka nauczyła brzydzić się i pogardzać nędznemi „robakami”. Lecz zrzuć bielmo z oczu swoich, porzuć wstręty i wniknij choć raz uważnie w objawy życia, rozsianego po całej ziemi, a ogarnie cię zdumienie na widok potęgi, jakiej nie domyślałeś się w tych pogardzanych istotach. One są najgorliwszemi naszemi, choć źle płatnemi sługami. Zaledwie zwierzę jakie wydało ostatnie tchnienie, już całe legiony tych stróży porządku publicznego pracują nad oczyszczeniem powietrza i nad śpiesznem usunięciem zgnilizny lepiej, aniżeli cała sieć naszej tak długo wyczekiwanej kanalizacyi. Gdy ta rola owadów niewystarcza ci, dowiedz się, iż jest ona tysiączną zaledwie cząstką ważnej działalności owadziego społeczeństwa. Pomyśl ilu ludzie mają wśród owadów przyjaciół, a ilu nieprzejednanych wrogów. I jedne i drugie gospodarują wszechwładnie i nic, prócz ślepych żywiołów, nie umie im stawić czoła. Oto gdzie się kończy osławiona nasza potęga! Jesteśmy tylko pyszałkowatem towarzystwem wzajemnej adoracyi, które nareszcie uwierzyło w szumne pochwały, jakich sobie przez liczne wieki nie szczędziło!
— Króle i Panowie Stworzenia! — mówił dalej z zapałem — zabrońcież marnej Filokserze niszczyć korzonki krzewu winnego! Wszak tu chodzi o miliony, jakie corocznie na jej apetycie tracą właściciele winnic. Spróbójcie wytępić termity! Wytrujcie w lasach waszych Korniki, Kołatki i Pustosze! Wszak to mizerne owady tylko! Albo Szarańcza! Samo jej imię wywołuje paniczny przestrach w mieszkańcach Azyi i Afryki. Okrzyk „Szarańcza“, znaczy „głód i morowe powietrze”. Gdzie padnie, tam jeden listek nie zostanie. Zostają tylko widmo głodowej śmierci i straszne wyziewy z gnijących pokładów martwej szarańczy...
— Ależ, kochany wuju, uspokój się. Nas Europejczyków ani termity, ani szarańcza nie napastują; znamy je zaledwie z rycin w podręcznikach szkolnych...
— To nasze wielkie szczęście, mój chłopcze! bo inaczej nie znajdowalibyśmy się bezwątpienia na dzisiejszym stopniu cywilizacyi. Ale i bez niej inne gatunki owadów wyrządzają nam nieobliczone szkody. W starej książce do nabożeństwa spotkałem raz wymowną suplikacyę: „Od turka, owadów i robactwa leśnego zachowaj nas, Panie!” Dziś, po trzech wiekach, przy całej wiedzy naszej, na nic skuteczniejszego zdobyć się nie umiemy.
— Więc powiedzże mi, drogi wujaszku, na co się zda ludzkości twoja i twych kolegów wiedza? Co komu przyjdzie z waszych opisów i biegłości w rozpoznawaniu owadów?
D‑r Muchołapski uśmiechnął się, pokiwał głową i wyjął szufladkę z motylami.
— Oto, kochany chłopcze, dwa okazy, — tu wskazał ręką na dwa niepozorne motylki. — Nieprawdaż, że podobne są do siebie? Powiedziałbyś, że to jeden gatunek i tak rzeczywiście mniema większość ogrodników, a tymczasem, jeden jest niewinnym motylkiem i żyje na chwastach, drugi niszczy ogrodowiznę. Gdyby ogrodnik wiedział o tem, zawczasuby złemu zaradził, a że się nie uczył entomologii, więc gdy mu szkódnik poźre plony, mści się on później na niewinnych ofiarach podobieństwa, pozwalając przez nieświadomość pierwszemu znów się mnożyć. Zbyt często człowiek bierze prawdziwych szkodników za niewinne stworzonka, tępiąc pożyteczne lub obojętne. My właśnie podpatrujemy naturę, poznajemy obyczaje owadów między innemi i w tym celu, aby znaleźć broń najskuteczniejszą przeciwko nieprzyjaciołom — bo tylko znając dokładnie wroga, możemy go pokonać, lub uczynić nieszkodliwym. Iluż kosztownych pomyłek uniknęliby ziemianie, gdyby z naszej wiedzy umieli korzystać! Iluż szkodników dlatego tylko rozmnożyło się, lub zaaklimatyzowało z innych krajów, bo nie odróżniano ich i nie tępiono, gdy były nieliczne. Przykładów mógłbym ci tysiące przytoczyć. Popełniają i popełniali błędy nietylko prostaczkowie, ale nawet i koronowane głowy.
— Pewnego razu uwaga moja została zwróconą na kępki uschłej trawy, w których sterczały kije, obwieszone szmatami, dla odstraszenia ptactwa. Obejrzawszy trawę, spostrzegłem, że korzenie jej były zjedzone przez pędraki pewnego chrząszcza, a ptaki owadożerne przylatywały i wydobywając swą zdobycz, powyrywały tu i owdzie kłaczki trawy. Poczciwe ptaszęta za swe usługi zostały poczytane za przyczynę złego i mądry gospodarz postawił straszydła, aby niemi odpędzać swych najlepszych przyjaciół. Podobnego w skutkach czynu dopuścił się i Fryderyk Wielki, który mniemał, że będąc szczęśliwym dyplomatą (?), może swe kaprysy narzucać nawet przyrodzie. Jako wielki amator wiśni, postanowił otoczyć opieką te owoce na piaskach Brandeburgii. W tym celu wydał rozkaz, aby łapano, strzelano i mordowano wróble, które zbyt często wyręczają właścicieli w konsumowaniu tych smakowitych owoców. Niszczono więc wróble z całą energią chciwości, bo rząd płacił za każdego po 6 fenigów. I cóż się okazało? Oto rząd stracił kilkanaście tysięcy talarów, a w następstwie po ogrodach nietylko wiśni, ale nawet listka nie zostało. Wszystko pozjadały gąsienice. Fryderyk Wielki cofnął po niewczasie niefortunny rozkaz i musiał znów płacić za wróble, które z dalekich krajów sprowadzano. Odtąd nakazał je szanować. Zabawna ta historya doskonale ilustruje ludzką mądrość w poprawianiu urządzeń natury...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W taki to gorący sposób rozwodził się mój wuj nad pożytecznością najnudniejszéj pod słońcem nauki i nad potęgą oraz wdziękami szkaradnych liszek, chrząszczy, bąków i Bóg wie nie jakich skrzydlatych potworków. Deklamacya na ten miły temat ukołysała myśli moje bardzo prędko.
Przy towarzyszeniu miarowych słów wuja, niby przy szemraniu górskiego strumyka, popłynęły moje marzenia w świat daleki...
Myśli splątały się, znikł z oczu gabinet szanownego wuja, znikły muchy, znane i nieznane, znikł wreszcie i świat cały...
Naraz zerwałem się. Nad uchem zabrzmiał mi głos d‑ra Muchołapskiego, podniesiony do najwyższej potęgi.
— Szczęśliwy śpiochu! Dziś skończę przegląd twych owadów. Czuję, że w twoim rogu obfitości znajdą się jeszcze ciekawe rzeczy.
Z temi słowy sięgnął wuj do pudełka, ponownie wyjmując i oglądając okazy.
Cóż mnie to może obchodzić? — pomyślałem, usiłując powrócić do zaczarowanego raju marzeń. Nie chcąc wujowi przeszkadzać w zachwycaniu się wdziękami dwuskrzydłych Ładnotek, Połyśnic, Pstroczek[5] i Bóg wie nie jakich tam rusałek, usadowiłem się jak mogłem najwygodniej do... marzeń, wtem o uszy moje obił się nowy okrzyk, tym razem okrzyk podziwu o niezwykłem brzmieniu.
Spojrzałem na zapalonego muchołapa. Cała jego postać znamionowała teraz najwyższy stopień zdumienia, a drżąca ręka trzymała jakąś muchę, zatkniętą na szpilce.
Masz tobie! — pomyślałem, — pewno jakiś nieznany gatunek. Dziwne mam szczęście do owadów. Same osobliwości wpraszały się do mej siatki!
Pytam o powód wzruszenia, ale żadnej nie otrzymuję odpowiedzi. Wuj jakby ogłuchł, skupiwszy całą duszę w zaiskrzonym wzroku.
— Co to jest? co to jest?! — wołał, zmieniając co sekunda pozycyę i obracając muchę na wszystkie strony.
Naraz pochwycił gorączkowym ruchem lupę i spojrzał przez szkło na zdobycz. Patrzył przez kilka sekund nieruchomo, potem wyprostował się jak automat, a szkło wypadło mu z bezwładnej ręki, rozbijając się z hałasem na posadzce.
Skamieniałem z podziwu. Musiało się stać coś nadzwyczajnego. Zerwałem się z wygodnego siedzenia i podbiegłem do wuja, który stał jak wryty.
— Słuchaj, Janku!... — zawołał nagle, poczuwszy moje ramię, — ja chyba zmysły postradałem!
— Ależ co znowu? — uspakajałem. — Nie trzeba się tak przejmować; siadaj, wuju, i proszę, opowiedz, co cię tak wzruszyło. Pewno nowy gatunek; to przecież dla wuja rzecz powszednia!
— Ależ nie,... nie! wcale nie to!... patrz ty!... może się mylę!... — wołał, oddając mi szpilkę i wydobywając chustkę dla otarcia czoła.
Żal mi się zrobiło fanatyka wiedzy, więc wziąłem machinalnie szpilkę, myśląc czemby uspokoić nagłe rozdrażnienie, jakiemu zapewne uległ od zbytku pracy.
W tej samej jednak chwili przebiegła mi po głowie myśl, która mię odrazu uspokoiła.
Pewno mucha jest potworkiem! Niezawodnie ma dwie głowy, albo cztery skrzydła... albo zamiast sześciu, tylko cztery nóżki, i to naszego przyrodnika tak szalenie wzruszyło. A może też sparaliżowało biedną muchę i wykręciło który członek w odwrotnym kierunku?! Wszak nietylko ludzie cierpią na tym świecie. Oj, ci naturaliści! pomyślałem, oglądając okaz, który pozbawił dzielnego wujaszka umysłowej równowagi. Szukałem jednak napróżno jakiejkolwiek nienormalności. Znam się przecież cokolwiek na naturalnych kształtach muszych i wszystko znalazłem w porządku. Mucha była sobie jak setki innych.
— Janku, wszak dobry masz wzrok? — zawołał nagle d‑r Muchołapski; zaklinam cię, powiedz, czy nic nie dostrzegasz przy biodrze lewej nogi drugiej pary?
— Owszem, zauważyłem jakieś przylepione białe ziarenko.
— A więc to prawda! — podchwycił z gorączką wuj — więc i ty to widzisz?
— Widzę, ale cóż tu osobliwego?
— Jakto? i jeszcze pytasz? Przyjrzyj się lepiéj i mów, co dostrzegasz, mów jak na spowiedzi, bo to przechodzi wszelkie pojęcie!...
Teraz zacząłem się seryo obawiać o zdrowie kochanego wujaszka. Widocznie był nieprzytomny.
— Otóż to skutki przeciążenia umysłowego — pomyślałem sobie. — Umysł pracuje, wysila się, aż coś w nim pęknąć musi, niby zbyt naciągnięta sprężyna. Kilka kropel krwi w mózgu zadużo i naraz cały kunsztowny aparat zepsuty... Oj! ta nauka!
Te i tym podobne uwagi czyniłem sobie w duszy, przyglądając się z niepokojem płaskiej okruszynie wielkości dwóch ziarnek maku, wiszącej na cienkim, niby pajęczyna, włosku. Powiedziałbym, że ją ktoś naumyślnie tam zawiesił.
Aby coś rzec, zakomunikowałem wujowi moje spostrzeżenie.
— I mnie się tak zdaje — odrzekł, — ale czy nie dostrzegasz na białem tle, prążków, niby wierszy? Pod lupą dokładnie je odróżniłem... To jest pismo ludzkie!
— Pismo?... — powtórzyłem przeciągle, a obawa o rozum wujaszka wzrosła w tej chwili.
Twarz moja musiała wyrażać podziwienie, połączone z niedowierzaniem, bo wuj dostrzegł to i zawołał niecierpliwie:
— Wszak wzrok mam dobry! Czarne prążki zdają się być wierszami pisma!
— Ale zkąd pismo na tej odrobince? Jaka ręka zdolna je była nakreślić? — zawołałem zrozpaczony.
— To prawda! Jestem więc w gorączce.
— I ja tak sądzę... — odparłem nieostrożnie, a poprawiając się, począłem przekonywać, że to złudzenie, że to jest jakiś pasorzytek, uczepiony u zwłok muchy, na pajęczej niteczce, przypadkiem namotanej na jej nóżkę. W duszy zaś silnie zaniepokojony ekscytacyą wuja, postanowiłem jaknajprędzej sprowadzić lekarza.
D‑r Muchołapski ochłonął jednak z pierwszego wrażenia i ponownie wziął interesujący okaz do ręki. Spojrzał i nowy okrzyk wyrwał się z jego piersi. Tym razem brzmiał żalem i zawodem.
— Niema już okruszyny! — zawołał.
— Odpadła pewno.
Obaj schyliliśmy się nad biurkiem, gdziem położył szpilkę z owadem — szukaliśmy, ale napróżno. Białe ziarenko przepadło gdzieś bez śladu.
Nadzwyczajna przygoda lorda Puckinsa. 50,000 funtów szterlingów nagrody.
Na drugi dzień raz już tylko i to na chwilkę odwiedziłem wuja. Odjeżdżałem bowiem do Hajdleberga, w celu obronienia rozprawy na stopień doktora prawa. Rozmawialiśmy o obojętnych rzeczach i pierwszy raz znalazłem wuja rozsądnym na wszystkich punktach. Przy pożegnaniu jednak powrócił do swej idei fixe i wyraził się, że nie traci jeszcze nadziei w moje nawrócenie się do entomologii. Odrzekłem, że może rachować na wszystko, tylko nie na to, wuj upierał się przy swojem, mimo jednak różnicy zdań, rozstaliśmy się serdecznie.
Upłynęło parę miesięcy, zanim mogłem powrócić do zawsze jednakowo miłej Warszawy. Przez cały ten przeciąg czasu, zajęty nauką, nie zastanowiłem się nad powodami, dla których na mój list (jedyny co prawda) nie otrzymałem od kochanego wuja żadnej odpowiedzi. Wytłumaczyłem to sobie zwykłym brakiem czasu, na jaki chronicznie cierpią dwie kategorye ludzi: wielcy ludzie i wielcy próżniacy — i spałem spokojnie.
Dopiero, dojeżdżając do domu, zaniepokoiłem się na wspomnienie tego faktu, wuj bowiem należał do bardzo skrupulatnych na punkcie korespondencyi.
Nazajutrz po moim przyjeździe wypadała niedziela. Wiedząc, że święta mój uczony zawsze spędza w domu, postanowiłem go odwiedzić. Gdym u wejścia zapytał Grzegorza, czy pana zastałem, wierny sługa westchnął ciężko i pokiwał głową.
— Jeszcze nie wrócił! — odparł zbolałym głosem i utkwił wzrok w ziemi.
— Ale się go spodziewacie lada chwila?
— Czekać na niego, to juści czekam, i w dzień i w nocy, już blizko od dwóch miesięcy, nawet na tabakę do Antoniego nie chodzę, ale się doczekać nie mogę.
— I cóż się z panem stało? — zapytuję zdziwiony — dlaczegoście mi odrazu nie powiedzieli, że wyjechał?
— Człek strapiony, to mu się i rozgadać nie łacno o nieszczęściu. Wielkie nieszczęście stało się, proszę pana...
— Cóż takiego? — wołam przestraszony. — Czy zachorował? mówcież wyraźnie!
— Albo ja wiem? Możebyśmy poradzili na to, gdyby panicz był w Warszawie, ale sam... co miałem robić? Zabronić? Abo by usłuchał? Więc puściłem w drogę i przepadł.
— Kto przepadł? O kim znowu mówicie?
— O kim że, jak nie o moim panu. Przepadł i pewno się już gdzie zmarnował biedaczysko...
— Co wy, Grzegorzu, wygadujecie? Nie rozumiem was zupełnie. Powiadacie, że pan wyjechał. Cóż w tem dziwnego? Wszak co rok to czynił. Wróci i koniec!
Grzegórz, który stał przedemną, jak wcielenie żałoby, wstrząsnął przecząco głową.
Poczciwiec zaczął mię już bawić.
— Więc nie powróci? — zacząłem, uśmiechając się pod wąsem, — zkądże taki wniosek, zapewne w żarcie wam to powiedział?
— Broń Boże, tego nie mówił, ale się ja po wszystkiem co zaszło, dorozumiewam.
— Więc cóż zaszło?
— Dziwna to historya — odrzekł Grzegórz, i pociągnięty za język, jął mi opowiadać o zachowaniu się wuja przed wyjazdem.
Gdy już wszystko bezładnie opowiedział, nagle zamilkł i uderzył się dłonią w czoło.
— Ja tu gadam, zamiast oddać list, jaki mam dla pana. Zaraz wyjeżdżając kazał mi doręczyć go do własnych rąk, skoro tylko pan przybędzie do nas.
— A więc jest list? Widzicie, wyjaśni się zaraz wszystko. Oj, Grzegorzu, Grzegorzu, nie wstyd was tych bajek, coście mi naopowiadali?
— Jak pana szanuję, tak wszystko prawda.
— No, no, przekonamy się! Przynieście tylko prędko list.
Po chwili pismo znalazło się w moich ręku, rozerwałem kopertę i wyczytałem, co następuje:
„Kochany Janku!
Zgubioną kruszynę znalazłem i odczytałem pod mikroskopem. Nie uwierzysz, jak jestem zachwycony i szczęśliwy z odkrycia. Spieszę skorzystać z jedynej w swoim rodzaju sposobności do nowych studyów i wyjeżdżam do Londynu. Zapewne nie wrócę, dopóki flaszeczki i jego nie znajdę. Rzecz to wprawdzie bardzo wątpliwa, ale dołożę wszelkich starań. Mam jakieś przeczucie, że go jeszcze uratuję! Gdybym potrzebował Twej pomocy, zwrócę się do Ciebie, a tymczasem nie piszę nic więcej. Na biurku mojem znajdziesz przekład listu lorda Puckinsa. Objaśni Cię on o wszystkiem.
Oryginał, potrzebny mi do stwierdzenia autentyczności wypadku, oraz do podniesienia twoich dziesięciu tysięcy funtów, zabieram z sobą. Bądź zdrów chłopcze i przyjmij uściski od kochającego Cię i wdzięcznego do śmierci wuja.
Niech mię poćwiartują, jeżelim zrozumiał! — pomyślałem, czytając powtórnie lakoniczne pismo. Znaleziona kruszyna, nagły wyjazd, list Puckinsa, mowa o jakiejś flaszeczce, o dziesięciu tysiącach, a nareszcie ta wdzięczność wujaszka! Same tajemnice!
— I cóż, panie? — zagadnął po chwili milczenia Grzegórz, ciekawy wiadomości, zawartych w liście.
Zapytanie jego zmięszało mię niepomiernie. Przed chwilą żartowałem z dziwacznych obaw starego sługi, nazwałem opowieść bajką, a teraz... sam nie wiedziałem, co o wszystkiem trzymać. Niechcąc odrazu kapitulować, złożyłem spokojnie papier i objaśniłem krótko, że pan wyjechał do Londynu i wkrótce przyjedzie. Słowa moje powróciły Grzegorzowi utracony spokój ale mnie bynajmniej nie zadowolniły. „Na biurku znajdziesz przekład listu lorda Puckinsa, który Cię o wszystkiem objaśni”, były słowa listu.
Pewny, że znajdę rozwiązanie zagadki, skwapliwie wziąłem się do odszukania owego rękopisu i wistocie, po kilku chwilach znalazłem wśród papierów pakiet zaadresowany do mnie. Otworzyłem go i oczom moim ukazał się spory zeszyt listowego papieru. Chcąc wyczytać datę i podpis, odwróciłem zeszyt i na końcu znalazłem podpis:
pisano w Tatrach, w gnieździe pająka”
dnia 4‑go czerwca 1889 r.
Treść listu, tak dziwnie datowanego, podaję poniżej, wstrzymując się od wszelkich komentarzy.
„Przyjaciele!
Piszę, jakby nie z tego świata, przez posłańca, jakiego nikt jeszcze nie używał do posług pocztowych, przez muchę, jaka w mej obecności narodziła się z poczwarki. Podczas, gdy twardniała i prostowała swe skrzydełka, zdążyłem list umocować u jej nóżki.
Niepewny to poseł, ale gdy niema lepszego, muszę mu powierzyć na los szczęścia pamiętnik i prośbę o ratunek.
Jestem przekonany, że nie dojdzie on rąk ludzkich, że połknie go wraz z posłańcem ptak owadożerny, lub zginie w inny, podobnie marny sposób. Zresztą choćby nawet pismo moje w ludzkie dostało się ręce, któż pozna się na niem, kto domyśli się w drobnym proszku listu — proszącego o ratunek?
Może więc nawet wtedy, gdy mucha schwytaną zostanie, list niniejszy długie lata spoczywać będzie w muzeum, niepoznany i dopiero po mojej śmierci jakiś przenikliwy szperacz dostrzeże go i odcyfruje pod mikroskopem!
Ja już długo nie zabawię na ziemi. W najlepszych okolicznościach wytrwam może do jesieni. Z pierwszym mrozem śmierć moja w śniegach tatrzańskich stanie się nieuniknioną. Znam swe położenie i godzę się z niem, honor jednak mój (należę bowiem do „Stowarzyszenia anti‑samobójców”) nakazuje mi ratować się mimo słabych widoków ocalenia. Temu więc, kto niniejszy list znajdzie i odda na ręce sekretarza klubu Ekscentryków, polecam ostatnią wolą wypłacić 10,000 funtów szterlingów i przedstawiam go niniejszem na honorowego członka naszego stowarzyszenia. Premium ma być oddane okazicielowi bez względu na to, kiedy się zgłosi. Gdyby list w tym jeszcze roku wpadł w ręce ludzkie, proszę o przedsięwzięcie energicznych poszukiwań, według wskazówek jakie niżéj zamieszczam. W tym celu polecam niniejszem pełnomocnikowi memu, sir Robertowi Biggs w Londynie, aby wyznaczył i ogłosił nagrodę za odszukanie mnie i ocalenie w wysokości 50,000 funtów szterlingów.
Przyznaję, że suma ta jest zawysoką jako równoważnik mego życia, ale jestem prezesem stowarzyszenia „Ekscentryków” i czuję się obowiązanym starać się o powrót do Londynu, aby ogłosić opis swych autentycznych przygód, na wieczną chwałę klubu, który mię zaszczycił najwyższą godnością. Niech więc wszyscy wiedzą o tem, a ten, przez kogo świat się dowie o największym tryumfie angielskiego ekscentryka wart jest nagrody, jaką przeznaczam. Zalecam tylko ostrożność i przezorność w poszukiwaniach, aby miasto ocalenia, zguby mej nie przyśpieszyć.
W kabałę obecną pogrążyło mię podłe szczęście, które nie opuszczało mię dotąd, mimo wszelkich usiłowań zakosztowania choć raz niepowodzeń. Dopóki byłem między ludźmi, towarzyszyło mi wszędzie, aby pozostawić na łasce losu wówczas, gdym się znalazł w nieznanéj krainie bez możności zawiadomienia o chwale, jaka z mojej przygody na klub mój spada.
Gdybym się nie był znudził stałą pomyślnością i nie uciekał przed nią zawzięcie, mógłbym osiągnąć wszystko, o czem tylko zamarzyłem. Piastowałbym do tej pory najwyższe urzędy, byłbym wpływowym członkiem parlamentu, trapiłbym Torysów co się zmieści, prezydował w klubach i najmodniejszych instytucyach.
Na niczemby mi nie zbywało.
Nierozsądna zaś ucieczka przed szczęściem zrobiła ze mnie tak mizerną istotę, że chwilami widzę w mym przypadku czarną intrygę Torysów, którzy, pragnąc się pozbyć niepokonanego wroga, uknuli z Nureddinem spisek, jakiego ofiarą padłem niebacznie, na podobieństwo dziada mego, poczęstowanego zatrutą fajką przez własnego lokaja. Historya mego życia to jedno pasmo powodzeń.
Urodziłem się w czepku i we wszystkiem mi się powodziło. Irytowało mię to tak niepomiernie, że będąc jeszcze w szkołach, nie uczyłem się, częstokroć, aby choć raz dostać naganę. Mimo to przynosiłem stale do domu pochwały i nagrody. Przeszedłszy do uniwersytetu, usiłowałem napisać rozprawę na stopień doktora w taki sposób, aby mi go odmówiono, a zamiast tego wywołałem entuzyazm wśród profesorów i otrzymałem tytuł z odznaczeniem, a w dodatku nominacyą na docenta tegoż uniwersytetu.
Nie przyjąłem, ma się rozumieć, tego stanowiska, rzuciłem się w wir zabaw, psuty przez płeć piękną, a podziwiany przez rówieśników i przyjaciół. W szaleństwach moich widziano tylko dowcip i odwagę, a gdy dla zdyskredytowania się napisałem rozprawę o mieszkańcach Marsa i o naturze kanałów na tej planecie, Uniwersytet zaprosił mię na profesora astronomii. To było już nie do zniesienia! Po namyśle postanowiłem przyjąć katedrę, ale po to, aby na wstępie wygłosić mowę, która miała okryć śmiesznością nietylko mnie, ale i tych, co mię wybrali.
Proszę sobie wyobrazić pognębienie moje, gdy po skończeniu, miasto sykań usłyszałem grzmot oklasków; wyniesiono mię na rękach z audytoryum. Tego było zanadto! Noga moja nie dotknęła już więcej katedry, ale natomiast, choć lekceważyłem studya astronomiczne, urządziłem sobie przepyszne obserwatoryum, aby nic w nim nie robiąc, zdumiewać uczonych płytkiemi doniesieniami i choć raz zadać kłam tym wszystkim, co silili się na pochwały dla mej przenikliwości i wiedzy.
I to mi się jednak nie udało. Chciałem poigrać z ogniem i sromotnie się poparzyłem.
Lekceważenie astronomii wnet przeszło w uwielbienie. Całe noce, jakie zwykli śmiertelnicy przesypiają, a koledzy moi spędzają w klubie, trawiłem przy teleskopie, zapatrzony w cuda gwiazd podwójnych, mgławic i księżyca.
Gdym znowu spostrzegł, że jestem szczęśliwym jak nigdy, postanowiłem skompromitować się. W tym celu ogłosiłem swe spostrzeżenia nad gwiazdami podwójnemi. W trzy miesiące potem zasypano mię pochwałami, winszowali mi wytrawni astronomowie, a posiwiali uczeni zbliżali się, aby moją dłoń uścisnąć.
Zawiedziony i tym razem, zerwałem z niewdzięcznemi studyami naukowemi. Porzuciłem teleskopy, księgi i zamknąłem się w szczelnem ustroniu w Puckinstone. Tu szczęście mię nie znajdzie — pomyślałem, zacierając ręce, — ale, niestety, już w tydzień umarło mi dwóch bogatych wujów, a obaj uważali za stosowne zapisać mi swoje majątki.
Co ja z temi pieniędzmi będę robił? — jęczałem z rozpaczy, przeliczając krocie, jakie napełniły moją kasę. I własnych miałem zadużo, bo grunta moje jak na złość, omijały klęski i nieurodzaje. Chyba je rozdam lub stracę na giełdzie, niech się raz uwolnię od tego przebrzydłego szczęścia!
Zacząłem więc trwonić pieniądze na lewo i na prawo, a nadto poleciłem sir Biggsowi kupować al pari akcye zachwianych lub całkiem zbankrutowanych towarzystw. Kupowałem także masami różne walory podczas hossy, a gdy zaczynały spadać, sprzedawałem je, tracąc krocie. I cóż z tego? Zachwiane akcye podskakiwały nagle w górę i osiągały czasem po 200 za 100, tak, że wkrótce stałem się postrachem giełdziarzy i podwoiłem tylko majątek. Nie mogąc stracić ani sławy, ani majątku, postanowiłem zatruć sobie życie małżeństwem. To mię już chyba nie zawiedzie, — pomyślałem z dziką radością.
Byłem dawniej ulubieńcem salonów i żadna piękność, gdybym chciał, nie oparłaby mi się. Umyśliłem więc posiąść jednę z najkapryśniejszych, najbrzydszych i najbardziej ograniczonych w całej Anglii panien. Wyszukałem sobie trzy najodpowiedniejsze w tym celu partye, ale o nieba! dostałem dwa odkosze, a w miejsce trzeciego dowiedziałem się, że przybywam zapóźno. Wściekły z gniewu, wyzwałem na pojedynek szczęśliwca, który mię ubiegł, mając nadzieję, że zginę, ale gdzietam, choć słynnym był on zabijaką, przekłułem biedakowi rękę i przyśpieszyłem ślub z jego ideałem.
Pożegnawszy piękne marzenia o domowem ognisku, potrzebowałem w gorączkowem zajęciu utopić tęsknotę za niepowodzeniami. Zapisałem się tedy do klubu „Ekscentryków” i na ich intencyą popełniałem różne szaleństwa. Podróżowaliśmy po kraju siedząc na koniach głową do ogona, paliliśmy cygara odwrotnym końcem, czytywaliśmy pisma codzienne od deski do deski, piliśmy z butelek od strony dna. Raz założyłem się o grubą sumę, że konno prześcignę lokomotywę kuryerskiego pociągu; bandaż na kole jednego z wagonów pękł i pierwszy stanąłem u celu. Tego rodzaju szczęśliwy wybryk wyniósł mię na godność prezesa i znów wszystko postawiłem na kartę. Zamiast szaleć, co było przepisane ustawą, zająłem się najspokojniej archeologią.
Zaprowadziła mię ona na tułaczkę.
Zapragnąłem dowiedzieć się, jak ludzkość dojrzewała i kształciła się. Umyśliłem z okruchów, jakie pozostały, złożyć posąg dziejów i odtworzyć życie, co przed wiekami zamarło.
Szukając owych okruchów, objechałem niemal świat cały. Zwiedziłem gąszcze ceylońskich pierwolesi. Na wyspie Jawie stąpałem po ruinach świątyń, co przetrwały lat tysiące, odgrzebywałem stare mogiły nad Gangesem, zaglądałem do wnętrza piramid egipskich, a w wolnych chwilach polowałem na słonie, bawoły i grzechotniki.
W tych wycieczkach zbierałem wszystko, co się odnosiło do przeszłości człowieka i narodów, a ponieważ i tu uginałem się pod brzemieniem szczęścia, stałem się wkrótce panem cennej kolekcyi, mogącej rzucić niejakie światło na zamierzchłą przeszłość człowieka...
Mógłbym tą drogą zbiór mój uczynić najbogatszym w świecie, gdybym chciał przyjmować wszystko, czem mię obdarzano. Ofiarowywano mi niekiedy nieocenione przedmioty. Posiadacz np. pamiątkowego rewolweru, z którego Kain zabił Abla, oddawał mi takowy (jak zapewniał za pół darmo), za 500 funtów. Dałbym mu z przyjemnością upragnioną sumkę, ale ponieważ, przy mojem szczęściu zazdroszczonoby mi nieoszacowanego nabytku, lubo z żalem, nie mogłem się odważyć na kupno narzędzia pierwszej zbrodni ludzkiej.
Otóż zbliżam się do opisu mej głównej przygody.
Między innemi zabytkami przeszłości, poszukiwałem przedwiekowych rękopisów w świątyniach staroindyjskich. W czasie tych poszukiwań, pewnego razu poznałem się z bogobojnym, a sławnym z biegłości w magii fakirem, zamieszkałym w okolicach Bombaju. Miałem nieszczęście uratować mu życie, zabijając panterę, jaka uśpionego wśród lasu zwęszyła i miała za chwilę spożyć na pierwsze śniadanie.
— Synu Wielkiej Brytanii! — odezwał się wzruszonym głosem, gdy obudzony strzałem, zrozumiał, co się stało. — Ta pantera, nie groźna dla mnie czuwającego, przecięłaby pasmo dni moich we śnie. Jestem Nureddinem synem Hakima Dżowahara Nureddina i zarazem twoim dłużnikiem. Przyjm gościnę w moim domu, a nie pożałujesz tego. Pokażę ci to, czegoś może jeszcze w życiu nie oglądał. Pokażę potęgę woli ludzkiej, gdy jest posłuszną rozkazom Siwy.
Zaciekawiony udałem się za Indyaninem i zostałem zdumiony zadziwiającemi produkcyami tego człowieka. Wszystko mu było posłuszne.
Nietylko czarował jadowite węże i zwierzęta, nietylko odejmował władzę poruszania się z miejsca, ale nawet nad nieożywionemi przedmiotami panował wszechwładnie.
Bez opuszczania dywanu, na jakim w kucki zasiadał, otwierał i zamykał drzwi domu, gasił świece, przytłumiał ich płomień w odległości, do jakiej dech jego nie miał przystępu, przenosił ciężkie posążki z kąta w kąt pokoju i rozbijał niewidzialnym pociskiem tarcze drewniane, ustawione w odległości 20 kroków od jego dłoni.
Człowiek ten zadrwił z całej mej wiedzy, która nie mogła objaśnić ani jednego z jego czynów zadziwiających.
Wkrótce stałem się częstym gościem Nureddina i przyjacielem jego, a gdyśmy po paru miesiącach rozstawali się, rzekł mi wzruszony:
— Winienem ci, synu Wielkiej Brytanii, życie. Jesteś bogaty, masz złota więcéj, niż mógłbym ci ofiarować, — zresztą upominku takiego nieprzyjąłbyś. Nie wiedząc, jakbym ci się mógł wywzajemnić, chodziłem długo w smutku i żałości, aż Brahma zesłał mi we śnie myśl bardzo roztropną.
Cudzoziemcze! Masz dużo, ale nie wszystko! Narzekasz na szczęście, bo nie znasz niedoli. Jesteś znudzonym, a nie poznałeś jeszcze wszystkiego. Otóż nauczę cię cenić szczęście, jakie nader rzadkim jest gościem wśród istot pod słońcem żyjących. Kapłani nasi mają cudowne wiadomości i sztukę, o jakiej waszym mędrcom jeszcze się nie śniło. Posiędziesz jednę z najważniejszych naszych tajemnic. W spuściźnie po przodkach odziedziczyłem skarb, jaki się nie da porównać ze wszystkiemi bogactwami świata.
Jestem posiadaczem odwiecznej księgi magicznej, którą, zaginioną od sześciuset lat, szczęśliwym trafem pradziad mój, wysoki bramin Bombaju, odszukał.
Księga ta uczy, jak sporządzać cudowny płyn, posiadający moc rozjaśniania zmysłów ludzkich w tak cudowny sposób, że kto wypije sześć kropli tego płynu o wschodzie gwiazdy dnia, wpatrując się w słoneczną tarczę, ten ujrzy dolę i niedolę, jaka jest przed wzrokiem wszystkich zakryta, usłyszy to, czego nikt jeszcze nie słyszał, i czuć będzie, czego nikt nie czuł...
Zmysły jego będą odtąd zamknięte dla zwykłych widoków i głosów, a natomiast otworzą się dla zupełnie nieznanych na nieograniczony przeciąg czasu. Jeśli będziesz już syt dziwów, wówczas drugie sześć kropli płynu, połknięte o zachodzie słońca, gdy będziesz twarzą ku niemu zwrócony, przywrócą tobie dawną władzę wzroku, słuchu i dotykania.
Pamiętaj tylko o tem, że człowiek raz w życiu może doświadczać skutków tego eliksiru. Nawet posiadacz księgi raz tylko w życiu ma prawo sporządzić kosztowny płyn. Skorzystałem i ja z tego przywileju i jestem obecnie posiadaczem flaszeczki nieocenionego eliksiru.
O ile wiem, ojciec mój i dziadowie nikogo tym skarbem nie obdarzyli, ty dopiero pierwszy, a może i jedyny ze zwykłych śmiertelników, napój ten posiądziesz!
Dodawszy jeszcze liczne błogosławieństwa, udzielił mi w maleńkich onyksowych futerałach dwa flakoniki złote, zawierające po 12 kropel cudotwórczej cieczy i pożegnaliśmy się, jak bracia.
Jeden z tych flakoników zatrzymałem przy sobie, drugi odesłałem wraz ze zbiorami osobliwości do Puckinstone, mej rodzinnej posiadłości. Mieści się on w skrzyni, oznaczonej cyfrą 5,875.
Wyjechałem i byłoby się wszystko dobrze skończyło, gdybym powrócił prosto do Londynu. Ale, przywykły do włóczęgi, postąpiłem inaczej.
Postanowiłem na kilka dni zatrzymać się w sławnych polskich górach, w Tatrach.
O ich oryginalnej piękności dużo słyszałem, a zarazem wzięła mię ochota przekonać się o prawdziwości podań góralskich, jakie głoszą, jakoby w paru niedostępnych miejscowościach, np. na Żabiem, znajdowały się wyryte na turniach starodawne, tajemnicze jakieś napisy hieroglificzne i rysunki słońca, księżyca i dwunastu konstelacyj niebieskich.
Dnia . . . Maja 1889 roku, znalazłem się w Tatra‑Füred (Szmeks), ulubionej przez turystów miejscowości u podnóża Wysokich Tatrów.
Zaopatrzony w przybory naukowe, książkę notatkową, parasol i zapasy żywności, wyruszyłem w towarzystwie trzech przewodników, na wycieczkę. Zamierzyłem dostać się do Zakopanego, aby tam, wśród polskich górali, zasiągnąć wiadomości o interesujących mię napisach. Trudy wyprawy opłaciły mi się sowicie pięknemi widokami.
Przez cudownie piękną Wielką dolinę, dzikie urwiska Polskiego grzebienia i dolinę Litworową, na schyłku dnia znalazłem się w dolinie Rówienki, łączącej się z doliną Białej Wody. Zachwycony wdziękami natury i znużony trudami, zostałem tam na noc.
Pogoda była prześliczna, a gdy pierwsze dzienne brzaski skąpały krajobraz w łagodnym półcieniu, mógłbym patrzeć i dumać bez końca... O świtaniu ubrałem się i wyszedłem, aby popatrzeć na góry przy wschodzie słońca. Ległem potem na ślicznej łączce, ujętej w czarodziejską oprawę niebotycznych skał, o fantastycznych i dzikich zarysach, a myśli moje, ukołysane ciszą, poczęły bujać swobodnie. Z jednej strony Żabi Wirch wznosił dzikie i tajemnicze swe turnie aż w krainę chmur, z drugiej piętrzyły się olbrzymie granitowe cielska Gerlachu, Żelaznych Wrot, Ganku, Wagi, Rysów i Młynarza, który zakrywał szczyt Wysokiej. Za mną Szerokie Jaworzyńskie i Czerwona Skała widniały ponad lasem świerków.
Krajobraz przypominał mi Himalaje.
Wspomnienie Himalai uprzytomniło mi Indye i chatę fakira. Ujrzałem go oczami duszy, jak igrał bezkarnie z najjadowitszemi wężami, jak w moich oczach zabójcze zęby zapuszczały się bez szkody w jego ciało. Widziałem kropelki krwi, perlące się w świeżych ranach i spokojny uśmiech, jaki nie opuszczał przy tej strasznej zabawce oblicza Indusa. Obdarzony tajemniczą jakąś siłą, widziałem, jak się wznosił w postaci siedzącej, wsparty jedną ręką na swej lasce, w powietrze i zostawał w zawieszeniu nieruchomy jak posąg, między niebem a ziemią po kilka minut. Widziałem, jak wyjmował z ust kamienie i układał z nich piramidę, która, jak wierzyłem w owej chwili, mogłaby na jego rozkaz wyrosnąć do wysokości tatrzańskich turni.
Rozkołysana moja wyobraźnia nieznała już hamulca. Przyszedł mi do głowy płyn Nureddina, jaki nosiłem w kieszeni, zabrzmiały w uszach słowa fakira, na które ongi nie wielką zwróciłem uwagę; kto się go napije, rzekł mi Nureddin, ten może widzieć „to, czego jeszcze nikt z ludzi nie widział”... Przypomniała mi się wreszcie moja godność prezesa klubu Ekscentryków i długa dotychczasowa bezczynność i postanowiłem raz jeszcze wyzwać do boju moje szczęście i ujrzeć to, czego nikt jeszcze nie widział.
Nie wiem już jak długo umysł mój bujał w marzeniach, bo dopiero złote i różowe blaski, jakie oblały wierzchołki gór i chmurki płynące ponad niemi, wyrwały mię z zadumy.
Wschodziło słońce! Chociaż często oglądany, widok taki nigdy spowszednieć nie może. Uroczyście nastrojony, poczułem naraz nieprzepartą chęć „ujrzenia, czego nikt jeszcze nie widział, usłyszenia, czego żadne nie słyszało ucho”.
Nie było czasu do namysłu. Sięgnąłem po flakonik i parę kropli tajemniczego płynu zwilżyło moje wargi. Był on słodkawy i balsamiczny, o łagodnym smaku miodu, zmięszanego z winem. Minęło kilkanaście chwil oczekiwania na niezwykłe widzenia, ale skutku nie poczułem żadnego. Słońce tymczasem podnosiło coraz wyżej swą złotą tarczę i skąpało w jasnych promieniach część dolinki, budząc z odrętwienia wszystko, co żyje dziennem życiem, a zapędzając do nocnych kryjówek istoty, lękające się światła dziennego.
Zaroiło się w powietrzu od skrzydlatych stworzonek. Każde śpiewało poranną modlitwę na taką nutę, jaką mu Stwórca od wieków przeznaczył.
Wypełzł także ostrożnie z pod listka mały, czarny pajączek i zajął się powiększaniem niedokończonej siatki, zawieszonej pomiędzy elastycznemi ździebełkami trawy. Zapatrzyłem się w cudnie zręczne ruchy tej istotki, co bez cyrkla buduje symetryczne sieci, i naraz spostrzegłem coś nadzwyczajnego. Pajączek urósł w mych oczach.
Mrowie przeszło mi po skórze... Po kilku sekundach pająk stał się olbrzymim krzyżakiem, o połyskujących ślepiach i kosmatych nogach, któremi zwinnie rozpinał swą przędzę. Sieć uginała się pod jego ciężarem...
Co to jest? Potwór rośnie bezustannie!
Aksamitne jego oczy magnetyzują mię... Odrywam nareszcie wzrok i oglądam się dokoła. Widok, jaki ujrzałem, zdziwił mię i przeraził jeszcze bardziej.
Nie poznałem okolicy. Zioła, wśród których spocząłem, zakryły mi szerszy widok, wszystko przybrało potworne rozmiary.
Dryakiew dzika (Scabiosa) wzniosła główkę ogromną, jak głowa kapusty, na łodydze, mierzącej przynajmniej 30 łokci wysokości.
Trawa nawet przybrała dziwny charakter. Niewiem, z czemby ze znanych roślin podzwrotnikowych dał się porównać ten las wązkich i długich pochylonych liści o sterczących, jak dzidy, wierzchołkach.
Niema w królestwie flory nic takiego, coby przypominało taką trawę. Zrywam się na równe nogi, ale nic już nie zobaczyłem, krom gąszczu olbrzymich, poplątanych ziół.
Czy ja śnię, czym zmysły postradał?! Rzucam okiem na złowrogiego ośmionoga. Wielki już jak pomarańcza, spokojnie snuje swe powrozy. Pomimo, że przecieram oczy, rosną przedemną wciąż nowe dziwy. Niedaleko stojący świerk młodziutki zmienił się w niebotyczne drzewo. Obwód pnia przewyższał obwód najstarszych historycznych lip, dębów i smokowców. Cała zaś nad moją głową powikłana roślinność przypominała cejlońskie bujne bory, lecz charakter jej zupełnie inny.
Otaczały mię tylko zioła, ale zato wielkie, jak drzewa, dziwnie porozgałęziane, o ostrych i kosmatych łodygach.
Skabioza jak palma kołysze się na giętkim pniu,... a macierzanki utworzyły splątany gąszcz nie do przebycia!...
Może to sen na jawie? — pomyślałem i przetarłem oczy, usiłując wydobyć się z miejsca czarów.
Nagle usłyszałem dziwny szelest.
Zanim zdołałem się obejrzeć, runąłem na elastyczne posłanie ze zbutwiałych mchów, popchnięty przez jakąś biegnącą poczwarę, nie znającą się na najprostszej nawet grzeczności. Wypadek ten utwierdził mię w przekonaniu, że to, com doświadczył nie było snem. Jedno z dwojga stało się pewnem: albo cały świat z wyjątkiem mnie jednego powiększył się nagle, albo ja zmalałem.
Drugie przypuszczenie wydało mi się rozsądniejszem, choć niemniej dziwnem, jak pierwsze. Jakże to by się stać mogło? — zapytywałem się w duchu — i naraz błysła mi myśl ponura. Otrułem się płynem Nureddina, a to, co doświadczam, to przedśmiertne widziadła! Za chwilę pewno otoczy mię noc śmierci! Ścisnęło mi się z żalu serce. Czemuż ja tak nagle i samotnie umieram? W rozpaczy nie spostrzegłem, że wszystko naokoło mnie wciąż jeszcze rosło.
Zaćmiło mi się w oczach i omdlały, osunąłem się na ziemię, tracąc przytomność...”
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
6³ : 720³ = X : 75 K0.
Nie wiem, jak długo przeleżałem bez ruchu, bo przebudzony, nie mogłem zrazu pojąć, gdzie się znajduję. Dopiero, przywoławszy do porządku rozstrojone zmysły, przypomniałem sobie wszystko i nie spostrzegłem żadnego polepszenia w swem dziwnem położeniu.
Gąszcz wprawdzie wydał się mniejszym, ale tylko dlatego, że roślinność jeszcze bardziej zolbrzymiała i wśród łodyg, oraz u ich stóp, wolne i obszerne miałem przejścia.
Małą tę niedogodność zrównoważyły zato inne niespodziewane zapory. Grunt mianowicie okazał się prawie niemożliwym do chodzenia. Nie był to już miękki czarnoziem, przetykany granitowemi głazami, ale jakieś rumowisko, złożone z kamyków, głazów obrosłych jedwabistemi nitkami pleśni, z przegniłych łodyg, przez które przeskakiwać musiałem, jak przez powalone w puszczy i zmurszałe kłody.
Co krok, to inne zapory tamowały mi drogę. Zapadałem po kolana, a nawet i po szyję w splątane sieci i każdy krok kosztował mię dużo wysiłków.
Przez porównanie najlepiej znanych sobie przedmiotów doszedłem niebawem do przeświadczenia, że mój wzrost nie przewyższał sześciu linij, czyli niewiele byłem wyższy nad pół cala. Pod wpływem magicznego płynu stałem się sto dwadzieścia razy niższym, niż dawniej.
Jednocześnie słuch mój zaostrzył się i począł odróżniać, z powodu delikatności, niepochwytne dawniej głosy, a zamknął się dla dźwięków silniejszych, przedtem dosłyszalnych.
Nie odróżniałem już szmeru i szumu potoków. Szum ten robił na mnie wrażenie podobne, jakie czyni na was oddalony grzmot piorunu, lub huk bałwanów morskich. Odczuwałem je całem ciałem bardziej, aniżeli słuchem.
O uszy moje obijały się natomiast inne, nieznane mi dotąd dźwięki, jak np. szelest członków i kroków owadzich, pękanie łodyg i komórek roślinnych i t. p.
Strach mię zdjął, gdym wsłuchał się w tę nieumilkającą, dziką orkiestrę niewidzialnych muzykantów. Zatopiony w gąszczu roślinności, nie mogłem nawet widzieć istot, które sprawiały ten gwar i hałas. Kiedy niekiedy głuszył orkiestrę i przerażał łoskot skrzydeł przelatującego w blizkości owadu, który natychmiast, zaledwie ukazawszy się, niknął w oddali, jakby niesiony wichrem.
W ciężkich zapasach z przeszkodami, o jakich istnieniu przy swej wielkości nie pomyślelibyście — mijały mi długie godziny. Dopiero ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, przypomniałem sobie o eliksirze fakira i pojąłem, że całą przygodę zawdzięczam przeklętej truciźnie, podarowanej mi przez tego poganina, którego miałem za przyjaciela, a który mię nikczemnie podszedł. Ale dobrze mi tak — nie trzeba być łatwowiernym! Gdzież jest sens pić pierwszy lepszy nieznany płyn? Wszak mogła to być gwałtowna trucizna!
Nureddin i tak obszedł się ze mną łaskawie, że mi przed śmiercią pozwolił ujrzeć nieznane dziwy. Pogrążony w gorzkich medytacyach, dopiero po długiej chwili pojąłem, że nie wszystko stracone. Aby wycofać się z nieprzyjemnego położenia, dość będzie, gdy wypiję drugą połowę cudownego płynu o zachodzie słońca. Tak przynajmniej zapewniał mię Indyanin.
A więc niedługo skończą się moje utrapienia!
Uspokojony, sięgam ręką po flakonik, lecz go nie znajduję! Przeszukałem w najwyższem przerażeniu wszystkie kieszenie po sto razy — zawsze bezskutecznie. Flakonik gdzieś przepadł! Widocznie upuściłem go po wypiciu, albo zgubiłem w drodze, w której zbyt często musiałem używać forsownych ćwiczeń gimnastycznych. Wprawdzie znajduje się on gdzieś blizko, ale jakże trafić do miejsca, zkąd się oddaliłem?
Pozostałem więc bez ratunku, a co gorsza, nie mogę nawet zamarzyć o wydobyciu się z doliny, która stała się dla mnie głuchą i nieprzebytą puszczą. Każde 100 łokci przy moim wzroście stanowi pełną milę. Jedna morga gruntu stanowi dla mnie obecnie 14,400 morgów, czyli 480 włók, co stanowi więcej niż dwie mile kwadratowe. Przejście tysiąca łokci, jakie dla każdego innego człowieka wymaga kilku minut czasu, dla mnie równa się jedenastomilowej wędrówce.
Znikąd nie mogę spodziewać się pomocy, bo któżby dojrzał maleńkiego człowieczka, ukrytego wśród murawy, a wreszcie gdyby przechodził, czyż głos mój, słabszy od ćwierkania pasikonika, doszedłby do jego uszu, przygłuszony nieustającą wrzawą zastępów, od jakich roi się polanka? Zamiast pragnąć, lękam się teraz spotkania z człowiekiem, boję się aby nie szedł memi szlakami, bo łatwo mógłbym znaleźć śmierć pod stopą najspokojniejszego wędrowca. W tym świecie, do którego się dostałem, każde przejście człowieka, czy też większego zwierzęcia, znaczy się żałobnym szlakiem niewinnych ofiar, zabijanych lub kaleczonych stopami olbrzymów. Nie oddalam się od miejsca w którem zmalałem, i szukam zgubionego flakonu.
Łatwo pojmiecie grozę mojego położenia!
Nadeszła straszna noc i smutny, choć pożądany poranek, bez ulgi w mym losie. Mija już piąty dzień, a ja błądzę w Tatrach, jak niegdyś Robinson po bezludnej wyspie, wśród najdziwaczniejszych potworów — i nieszczęsnego flakonu nie mogę znaleźć.
Los mój jest nawet smutniejszym od losu tego dżentelmana.
Jego otaczały przynajmniej warunki dobrze mu znajome, gdy ja na każdym kroku spotykam same dziwy.
Com ja przeszedł, com widział, tego żadne pióro nie zdoła opisać! Nie silę się też na to! Modlę się tylko o zmianę w mem położeniu, lecz niebo dotąd głuche na moje prośby; tracę już nawet nadzieję! Siły mię opuszczają, bo żyję tylko miodem i nektarem kwiatowym, piję rosę, jak najnędzniejszy jaki motyl. Przyznacie, że to nawet dla jaroszów zamało. Ubyło mi też pewnie już ze dwadzieścia funtów ciała! Co ja mówię? Alboż moja waga da się rachować na funty!?
Wzrost mój jest wprawdzie obecnie tylko 120 razy mniejszy niż był poprzednio, ale waga zredukowała się do zdumiewająco drobnego ułamku dawnego mego ciężaru. Przed wypiciem piekielnéj mikstury Nureddina ważyłem całe 75 kilogramów, co równa się 185 funtom.
Czy wiecie ile teraz ważę?! Oto mniej więcej tyle, co jedna marna mucha!
Gdy pomyślę o tem, włosy jeżą mi się na głowie. Ważę obecnie 43⁄1000, wyraźnie czterdzieści trzy tysiącznych grama!
Napozór cyfra ta nie wydaje się tak małą, jaką jest w istocie. Ale pomyślcie tylko, proszę, troszeczkę, a przekonacie się, że jest to kompromitująco drobna ilość.
Aby przeważyć jeden gram, musiałoby się złożyć przeszło 23‑ch (23,25) podobnych do mnie karzełków. Na sto gramów potrzebaby ich było 2,325‑ciu, a na jeden kilogram, równający się dwom i połowie funta, 23,250!
Waga więc moja zmniejszyła się milion siedemset czterdzieści cztery tysiące (1,744,186) razy.
Gdyby postawić na szali zwyczajnego śmiertelnika, ważącego 75 kg, a na drugiej takich zuchów jak ja, to trzebaby zgromadzić ich przeszło półtora miliona, aby zrównoważyły się szale wagi!
To niepodobna! powiecie — aby zmniejszenie się wzrostu o 120 razy, miało przeszło o półtora miliona zmniejszyć wagę i objętość. Otóż zapewniam was, przyjaciele, że tak jest, niestety, a obrachowałem to bardzo łatwo i stanowczo. Dość mi było w tym celu zastanowić się, że waga moja obecna jest o tyle mniejszą od poprzedniej, o ile teraźniejsza objętość mego ciała jest mniejszą od dawnej.
Zgodnie z zasadami geometryi, stosunek objętości poprzedniej do obecnej jest taki, jak stosunek trzecich potęg wysokości poprzedniej i obecnej.
Ponieważ wzrost mój liczył dawniej 6 stóp czyli 720 linij, a obecnie wynosi tylko 6 linij — wypada więc następująca proporcya:
Możecie sami sprawdzić i nie znajdziecie omyłki. Zmalałem więc do takiego stopnia, że gdyby podobny los spotkał wszystkich mieszkańców Londynu, to razem nie zaważyliby tyle, co trzech zwyczajnych ludzi.
Jakkolwiek podobny wypadek jest dla mnie nad wyraz niepomyślnym, pocieszam się jednak, że każda rzecz, nawet najgorsza, ma dobrą stronę.
Wskutek zmiany mych warunków fizycznych względem całej przyrody, nietylko mój słuch i wzrok odbierają inne wrażenia, aniżeli dawniej, ale zmienił się także mój stosunek do gęstości powietrza, do wody i do siły ciążenia. Mógłbym obecnie zlecieć ze szczytu wysokiego świerku, który dla mnie zamiast zwyczajnych czterdziestu stóp reprezentuje względną wysokość 4,800 stóp, a pewny jestem, że nie poniósłbym większego szwanku, niż od przewrócenia się na miękkiej murawie. Jestem lekki jak piórko, spadek też mój odbywałby się powoli, a najlżejszy wietrzyk łagodziłby jego skutki, unosząc mię w linii ukośnej do ziemi.
Ledwie odczuwalny dawniej wietrzyk ma dla mnie teraz szybkość 120 razy większą i równa się podmuchowi burzy; silniejszy zaś wiatr — jest uraganem, zdolnym pochwycić mię i unieść o setki, a nawet tysiące łokci jak piórko, lub skrawek papieru.
∗
∗ ∗ |
Woda także zmieniła dla mnie pierwotne własności swoje. Uległa ona w mej sferze znanym wam dobrze, choć nieobchodzącym was praktycznie, prawom włoskowatości płynów i widzę ją wszędzie w postaci wygiętych powierzchni zwierciadlanych, lub w kształcie kulistych brył, poprzyczepianych do łodyg, liści i kamieni.
Bryły te nazywacie pospolicie kroplami.
Do najbliższego siedliska ludzkiego, do Jaworzyny Spiskiej u stóp Murania, na moje kroki licząc, jest około 80 mil, do Zakopanego zaś najbliższą drogą przez dolinę Roztoki i Zawrat lub przez Krzyżne miałbym więcej niż trzy razy tyle.
Teraz dopiero spostrzegam, jak dalece człowiek upośledzonym jest od natury! Doprawdy zbyt po macoszemu obeszła się ona z ludźmi, odmawiając im wielu władz, będących udziałem owadów, odmawiając im bodaj skrzydeł!... Dla tych lotnych istot żadne nie istnieją zapory. Gdybym miał skrzydła muchy, nie czekałbym bezsilnie na śmierć pewną, ale puściłbym się górnemi szlakami do mej ojczyzny, gdzie może udałoby mi się zwrócić czyją uwagę i zawiadomić o zbawczym flakonie, jaki w Puckinstone spoczywa. Ale w obecnych warunkach napróżno wysilam wyobraźnię; przychodzą mi na myśl różne plany, jeden od drugiego niepraktyczniejsze. Od kilku dni za pomieszkanie i nocne schronienie służy mi opuszczone gniazdo ziemnego pająka. Tylko dzięki wypadkowi natrafiłem na osieroconą siedzibę, której właściciel w moich oczach został porwany przez ogromnego jakiegoś potwora. Gniazdo, jakie zamieszkuję, jest bezpieczną kryjówką, gdyż przezorne zwierzę wejście do niej zakryło szczelnie zamykającemi się drzwiami, ulepionemi z tej saméj gliny, w której obrało mieszkanie. Gliniane te drzwi obdarzone są mocnemi zawiasami z pajęczyny i bardzo łatwo się odchylają. W schronieniu swem napisałem kilka krótkich listów, wzywających pomocy i rozesłałem je w świat za pośrednictwem różnych owadów.
Na pozostałej ilości papieru z mej książki notatkowej, kreślę niniejszy pamiętnik i puszczam na szalę losów, jako ostatni ślad mej działalności na ziemi.
Może tą drogą dowie się ludzkość, w jaki sposób zginął prezes klubu Ekscentryków londyńskich...”
Tu przerwałem czytanie, gdyż zabrakło mi już cierpliwości.
Rzuciłem dziwaczny list, rozgniewany srodze na lorda Puckinsa, na Nureddina, a najbardziej na kochanego wujaszka, który mi każe niewiadomo po co i na co czytać jakieś brednie.
Niezadowolony z otrzymanych nowin, powróciłem do domu. Nie wiedziałem, nieszczęsny, że czekała mnie tam nowa i większa jeszcze niespodzianka.
Już to dowiedzioną jest rzeczą, że jak się komu zacznie szczęścić, to mu się szczęści bez miary, jak zaś los pocznie kogo prześladować, to także do ostatnich granic.
Mnie uwziął się trapić długiemi listami, choć wiedział zapewne, że od urodzenia czuję wielki wstręt do wszelkiej korespondencyi.
Zaledwie przybyłem do domu, zastałem już tam drugi, także opieczętowany pakiet. Rozerwałem kopertę i przekonałem się, że zawiera memoryał pisany znowu ręką wujaszka.
Tego już było za wiele! Zły, jak autor wysykanej komedyi, spojrzałem na zegarek, obliczając, ile drogich godzin zabierze mi ta nieoczekiwana i przydługa korespondencya.
Czego wuj może chcieć ode mnie? dlaczego mię prześladuje swemi listami? — myślałem, irytując się niepomiernie.
Niedosyć wujowi było, że mnie mógł kiedy niekiedy zanudzać ustnie, wziął się teraz do listów! Tego tylko brakowało, aby mi do reszty zatruć i tak nie zanadto wesołe życie!
Postanowiłem się bronić.
Nie będę czytał otrzymanej korespondencyi i basta! albo lepiej ograniczę się jedynie na paru pierwszych stronniczkach, podobnie, jak to zrobiłem z listem tego dziwnego Anglika.
Zobaczę o czem pisze.
Decyzya ta powróciła mi utracony spokój i wziąłem się do czytania.
Podróż do Londynu. Sir Biggs. Wyprawa w celu odszukania lorda Puckinsa.
Kochany Janku! — pisał mój wujaszek, — pośpieszam cię zapewnić, że cudowny eliksir Nureddina i sam lord Puckins, w którego istnienie pewno nie wierzyłeś, są rzeczywistością. Powracam właśnie z Tatrów, gdziem sprawdził dziwy, podane przez lorda, tak ciekawe, że niezawodnie zajmie cię ich opis. Dlatego uważam sobie za miły obowiązek dać ci przynajmniej słabe wyobrażenie o przygodach jakie przebyłem w swojej niezwykłej wędrówce. Nie uprzedzając wypadków, muszę ci wszystko jak było, kolejno opowiedzieć.
Po odnalezieniu listu lorda Puckinsa, jaki się nam owego pamiętnego dnia zawieruszył, nie byłem w stanie o niczem więcej myśleć, jak o tej dziwnej kruszynce i o Angliku. Tysiące przypuszczeń przebiegało mi przez głowę, wierzyłem i wątpiłem naprzemiany, aż nareszcie postanowiłem udać się niezwłocznie do Londynu, celem sprawdzenia tej dziwacznej historyi — a jeśli ona nie jest mistyfikacyą, z zamiarem podania energicznej pomocy nieszczęsnemu.
Przybywszy do Londynu, przekonałem się zaraz w hotelu, że sir Robert Biggs istnieje rzeczywiście i należy do wybitniejszych prawników stolicy. Dostałem jego adres i natychmiast udałem się, dla pośpiechu nie zmieniając podróżnego ubrania.
Gdym zadzwonił do wspaniale zapowiadającego się mieszkania w City, Chancerylane Nr 25, drugie piętro, przyznaję, że serce biło mi, jak młotem; byłem wzruszony. Za chwilę miałem się dowiedzieć prawdy!
Oddałem swoją kartę i zażądałem bezzwłocznie posłuchania, oznajmiając, że przybywam w nader ważnej sprawie. Służący poprosił mię do poczekalni, którą zastałem umeblowaną ze zbytkiem i zaopatrzoną w stosy albumów i czasopism, osładzających interesantom niezbyt miłe godziny oczekiwania. Co do mnie, nie nudziłem się długo. Ciężka portyera uchyliła się i do gabinetu miarowym krokiem wszedł mężczyzna lat średnich, szczupły i wysoki, w nieposzlakowanej białości halsztuku, kamizelce i kołnierzyku. W lewej ręce trzymał on jakiś przyrząd w kształcie obcęgów z pętlicami, niby narzędzie tortur średniowiecznych. Zmierzył mię zimnym wzrokiem od stóp do głowy i rzecze:
— Muszę pana uprzedzić, że godzina obecna nie jest u mnie godziną przyjęć; interesa, związane z moim urzędem, na dziś ukończyłem i oddaję się obecnie, jak zwykle o tej porze, hygienicznej gimnastyce szwedzkiej. Tylko bardzo ważny wypadek może usprawiedliwić pańską chęć konferowania ze mną w tej chwili.
— Otóż ten właśnie wypadek zaszedł, — podchwyciłem śpiesznie. — Racz pan mię posłuchać.
Sir Biggs skinął mi w milczeniu ręką, zapraszając abym usiadł i, odłożywszy na bok przyrząd gimnastyczny, z wielką powagą zagłębił się w fotelu. Następnie, pocierając ręką starannie wygolony podbródek, zamknął oczy, co zapewne miało oznaczać, że skupił już ducha i gotów słuchać, co powiem.
— Czy pan wierzysz, że są na świecie rzeczy, o których się nawet filozofom nie śniło? — zacząłem, siadając na wskazanem sobie przez gospodarza krześle. Głos mój był trochę niepewny, a wzruszenie malowało się zbyt widocznie na mej twarzy.
Sir Robert, usłyszawszy tak dziwny początek rozmowy, podniósł powieki i spojrzał na mnie z pod oka, nie okazując żadnego zdziwienia.
— O tak, bywają, czytałem to w Szekspirze, — odrzekł, a zamykając oczy, znowu czekał, co dalej powiem.
— To dobrze, że pan wierzysz... bardzo dobrze, — jąkałem tonem przekonywającym, — bo ja, choć dawniej nie wierzyłem, jestem dziś przekonany, że są na świecie rzeczy, o których się nawet filozofom nie śniło.
Po wygłoszeniu tego frazesu zaległa w gabinecie cisza. Ja poczułem, że prawię trzy po trzy, zaś prawnik z miną poważną i wyczekującą zachowywał głębokie milczenie i nie przychodził mi z pomocą. Nareszcie zdołałem opanować wzruszenie i zapytałem głosem swobodnym, jakby mi kamień z piersi zdjęto:
— Czy pan jesteś pełnomocnikiem lorda Puckinsa z Puckinstone?
Sztywny Anglik skinął twierdząco głową.
— Otóż przybywam w jego interesie i potrzebuję panu zadać kilka zapytań.
— Mów pan — czekam.
— Czy wiadomo, gdzie lord Puckins obecnie przebywa?
— Naturalnie, że wiadomo. W Indyach!
— Mylisz się pan, — odpowiadam, — był tam wprawdzie, ale wrócił i obecnie jest już w Europie.
— Być może, w takim razie wkrótce go powitamy — odparł adwokat, nie ożywiając się ani na sekundę.
Chłód taki ubódł mię do żywego, mnie, który, aby ratować nieznajomego mi człowieka jednym tchem przyleciałem tu z Warszawy. Postanowiłem rozruszać zwolennika szwedzkiej gimnastyki.
— Bardzo wątpię — odpowiadam, — czy zgodnie z pańskiem przewidywaniem powitamy go wkrótce i właśnie w tej ważnej materyi chciałem z panem pomówić.
— Jak mam rozumieć słowa pańskie? — zapytał automat, poruszając się niespokojnie w fotelu; — czyżbyś pan był zwiastunem złych wieści?
— Wszystko być może, — odrzekłem lakonicznie.
— Wszystko, ale nie to ostatnie! Lord Puckins zanadto mi jest dobrze znanym, abym w złe wieści miał uwierzyć.
— A jednak... choć mi przykro, muszę rozproszyć pańskie złudzenia...
— Nie trudź się pan daremnie — raczej zechciej mię łaskawie objaśnić, gdzie lord obecnie przebywa, skoro wiesz, że Indye opuścił, a zarazem z jakiej racyi interesujesz się jego osobą?
— Gdzie lord obecnie bawi — wiem i zarazem nie wiem. Wiadomo mi, że znajduje się w Polsce, w Tatrach, ale co się z nim dzieje nie wiem, zresztą, nikt tego nie wie.
— Powiadasz pan: nikt nie wie, hm... to nieco dziwne, ale przynajmniej bądź pan łaskaw powiedzieć mi, czy nie chory? Wszak chociaż tyle musisz wiedzieć.
— I tego, niestety, nie wiem. Do czasu ostatniej o nim wiadomości był wprawdzie zdrów zupełnie, ale obecnie jest to bardzo wątpliwe...
— Nie pojmuję pana zupełnie, — odpowiedział sir Biggs, zaniepokojony naprawdę.
— A jednak tak jest. Może być nawet, że klient pański już nie żyje.
Usłyszawszy te słowa, sir Robert podniósł się, stanął przedemną i patrząc przenikliwym wzrokiem, wysylabizował zwolna:
— Jeśli pan przybywasz tutaj aż z Polski i nie zaprzeczasz, że znanem ci jest miejsce pobytu lorda, już tem samem wiedzieć musisz, co się z nim dzieje. Inaczej nie pojmuję ani celu wizyty pańskiej, ani jego rozmowy. Wszak Polska to nie wnętrze Afryki, gdzie można ginąć bez wieści, a i ztamtąd...
— W istocie masz pan racyą, — przerwałem, — ale wszędzie bywają wyjątkowe zdarzenia. W tym szczególnym wypadku, powtarzam panu, że nietylko ja, ale nikt nie wie, co się z lordem dzieje. Wiadomo mi tylko, że jest w Tatrach.
Prawnik odstąpił parę kroków i tak rzecze:
— Łaskawy panie! racz wierzyć, że w szkołach otrzymywałem piątki z geografii i pamiętam z niej jeszcze tyle, że wycieczka w Tatry nie jest wyprawą do bieguna północnego, gdzie można zginąć bez śladu...
— Mimo to słowa moje mieszczą prawdę. A lepiej powiem panu, że ja tylko jeden dotąd wiem cośkolwiek o losie, jaki spotkał lorda. Znajduje się on obecnie w wielkiem niebezpieczeństwie; dowiedziałem się o tem dziwnym wypadkiem i w moich ręku spoczywa wyłącznie ocalenie lorda Puckinsa, jeśli, naturalnie pan do tego zechcesz dopomódz.
Sir Biggs wpatrywał się we mnie osłupiałemi oczyma, nie mogąc pojąć, czy żartuję, czy seryo mówię. Nie ręczę, czy nie wziął mię za opryszka, przybywającego po okup.
— W zamiarze właśnie ocalenia pańskiego klienta przyjechałem przed paru godzinami, — ciągnąłem dalej, — a ponieważ każda stracona chwila może być decydującą o losie jego, pozwól pan, że przystąpię odrazu do rzeczy i zapytam, czy przyszły już skrzynie lorda, wysłane z Indyj?
— Tak jest! Więc i to pan wiesz?
— Gdzież one są obecnie? — zapytałem, udając, że nie rozumiem wykrzyku zdziwienia.
— Wysłałem je przed tygodniem do Puckinstone.
— Otwierałeś je pan?
— Nie. Przeekspedyowałem je tylko z parowca na kolej. Sam lord, skoro przyjedzie, zajmie się ich opróżnieniem.
— Jak prędko moglibyśmy się dostać do posiadłości lorda?
— Za sześć godzin, jeśli weźmiemy pociąg, odchodzący za trzy kwadranse.
— W takim razie bądź pan gotów, jedziemy natychmiast!
— Daruj pan, ale nie rozumiem jeszcze, w jakim celu mamy odbyć tę podróż.
— Nic nie szkodzi, zrozumiesz pan później. Czasu już niema, objaśnię pana zatem w drodze, a teraz śpieszmy! Ach! jeszcze jedno zapytanie: Mocen pan jesteś otworzyć kufer, zanumerowany cyfrą 5875?
Sir Biggs, poszukawszy w papierach, wyjął notatkę jakąś i począł ją żywo przeglądać.
— Nr 5875! jest! zapieczętowany własnym sygnetem! — mruczał. — Nie! nie mam prawa! — wyrzekł, składając notatkę na dawne miejsce.
— Nie możesz pan? W takim razie, w imieniu lorda ja pana upoważniam, bo od tego zależy życie pańskiego klienta. Jeśli łaska, jedźmy natychmiast!
Sir Biggs spojrzał na mnie podejrzliwe z pod namarszczonych brwi.
— Przepraszam, ale mi się to wszystko coraz dziwniejszem wydaje, — wyrzekł po krótkiem milczeniu. — Pozwól pan, że ja z kolei zapytam, czy masz pan dowody, zarówno stwierdzające słowa pańskie, jak upoważniające do rozkazywania mi w imieniu lorda Puckinsa.
— Oto dowód! — odrzekłem zimno, wyjmując starannie owinięte maleńkie pudełeczko, zawierające list lorda.
Sir Biggs otworzył kasetkę i nie dostrzegł zrazu mikroskopowego listu, spoczywającego na czarnym aksamicie, szczelnie przykrytego szkiełkiem od zegarka.
— Pudełko próżne! — zawołał, wzruszając ramionami.
— Nie dziwi mię opinia pańska — odrzekłem na to, — dokument mój nie należy bowiem do rzędu tych, jakie masz pan sposobność codzień studyować, ale jednak powtarzam, że w tem pudełeczku spoczywa jedyny, i zupełnie wystarczający dowód, że wszystko co mówię, jest prawdą. Dostrzegasz pan tę białą okruszynkę? Trzeba panu wiedzieć, że jestto własnoręczne pismo lorda Puckinsa, zawierające jego wolę, a nadto ocenione przez niego samego na 10,000 funtów szterlingów, jakie mają być wypłacone oddawcy. Czy masz pan mikroskop, żebyś się natychmiast o tem przekonał? Zapłaty bynajmniej nie żądam, ale naglę o pośpiech, bo tu chodzi o życie człowieka!
Możesz sobie wyobrazić zdumienie Anglika. Pewno był przekonany, że ma przed sobą człowieka z nienormalnym umysłem. Nie dawał mi jednak tego poznać i zachowywał się grzecznie, aby nie drażnić waryata. Na nieszczęście, u prawnika mikroskop jest sprzętem zbytecznym, nie mogłem go też przekonać, ani skłonić do pośpiechu. Dopiero po uroczystem zaręczeniu, że prawdę mówię, zgodził się na podróż, pod warunkiem, że natychmiast po przybyciu do Puckinstone, gdzie znajdują się najlepsze mikroskopy lorda, stwierdzę dowodnie prawdę słów moich.
Nie będę ci opisywał naszej podróży, w ciągu której ostrożny Anglik nie mógł pozbyć się myśli, że jedzie z podejrzanym awanturnikiem, albo skończonym waryatem, i odpowiednio lokował się w dorożce i wagonie.
Ciekawą była chwila, gdy podejrzliwy Anglik rozpoznał pod szkłem powiększającem charakter pisma swego klienta. Chwycił się wtedy za głowę i nie mógł wyjść ze zdumienia. Potem jął mię przepraszać za niedowierzanie i stał się już posłusznym, jak dziecko.
— Co czynić, co czynić? — pytał gorączkowo. — Radź pan, bo ja głowę tracę!
— Bardzo chętnie, — odrzekłem ze spokojem, — mam już nawet plan, ułożony w drodze.
— Mów pan, na wszystko się zgadzam!
— A więc najprzód trzeba znaleść flaszeczkę, pomieszczoną w kufrze, zanumerowanym cyfrą 5875. Potem jedziemy odszukać lorda.
— Zgoda! ślusarz natychmiast przybędzie, ale pozwól pan, że ośmielę się wyrazić odmienne nieco zapatrywanie na porządek akcyi. Zdaje mi się, że przedewszystkiem powinno nam chodzić o odszukanie lorda. Flaszeczka może być na drugim planie, będzie ona potrzebną dopiero, gdy znajdziemy lorda.
— Mylisz się, drogi panie, — odrzekłem. — Bez niej ocalenie pańskiego przyjaciela jest niemożliwem. Dopóki drogocenny flakon nie znajdzie się w mych ręku, nie mamy nawet po co ruszać się ztąd.
— A to dlaczego? Pojmuję wprawdzie, że egzystencya lorda byłaby gorszą od śmierci, gdybyśmy cudownej flaszeczki nie odnaleźli, ale przecież druga podobna leży wśród gór. Choćby tedy przyszło nam przetrząsnąć każdą piędź ziemi, flakonik musi się znaleźć!
— Z przykrością wielką muszę panu jeszcze raz oznajmić, że choć pan może jesteś najlepszym prawnikiem, dowódcą wyprawy byłbyś lichym. Flakon, jaki zgubił lord Puckins, jest dla nas na teraz stracony. Nie możemy go szukać bez narażenia lorda na śmierć pod stopami.
— Prawda! — mruknął sir Biggs, — zapomniałem o tem.
— Tak jest! ale to nie jedyny powód, dla którego musimy wydobyć flakon, zamknięty w kufrze. Możliwem jest przecież, że zgubiona flaszeczka wpadła w taką szczelinę, z której nikt jej nie wydobędzie.
— Istotnie! masz pan słuszność...
— Zaczekaj pan! — zawołałem — to jeszcze nie wszystko! Mam inny powód, stokroć ważniejszy od podanych. Posłuchaj pan tylko uważnie.
— Słucham... — odrzekł sir Biggs, poprawiając się na fotelu.
— Lord Puckins nie powróci do dawnego stanu, jeśli nie wypije połowy zawartości flakonu, wszak prawda?
— Tak jest napisano!
— Otóż pytam łaskawego pana, czy leży to w granicach możliwości, aby człowiek, ważący obecnie czterdzieści trzy tysiączne grama, wypił sześć kropli płynu, gdy każda kropla waży przeszło sześć miligramów, a razem wzięte, blizko dziesięć razy więcej od lorda? Przyznasz pan, że taki toast nawet dla prezesa Ekscentryków jest niemożliwym do spełnienia. Czy Pan, naprzykład, mógłbyś dokazać tak heroicznego czynu, aby dla ocalenia własnego życia przełknąć odrazu cały okseft choćby najczystszej wody?
— Rzeczywiście, nie zastanowiłem się nad podobną niemożliwością, — mruknął posępnie sir Robert, a po chwili z żywością dodał: — Ależ w takim razie, nieszczęśliwy lord nigdy nie zdoła tego dokazać i choćbyśmy go ocalili, będzie zmuszony do śmierci pozostać w okropnym stanie karzełka.
— Byłoby to niezawodnie bardzo przykrem dla lorda, jako osoby prywatnej, ale z drugiej strony, mogłoby być zachwycającem dla prezesa Ekscentryków. Przykrość zrównoważyłaby się przyjemnością i przyjaciel pański pogodziłby się z nowym stanem bardzo prędko.
— Pan żartujesz! — zawołał oburzony sir Robert. — W takiej chwili!... Sądziłem, że naturaliści więcej mają serca, czułego na nędzę bliźnich.
— Uspokój się pan. Przemawiam w lekkim tonie, bo mam radę, wprawdzie bardzo ona rezykowna, ale pewna. Zakomunikuję ją panu później, a teraz nie traćmy czasu.
Wyłamano więc misterny zamek i nieuszkodzona złota flaszeczka w onyksowym futerale znalazła się w naszem posiadaniu.
— Teraz wracajmy do Londynu! — zawyrokowałem.
Tam odbyliśmy naradę, w której, po długich debatach, ułożyliśmy plan wyprawy.
Przedewszystkiem zatelegrafowałem do Zakopanego, aby dowiedzieć się o stanie pogody w górach. Od niej zależały bowiem szanse uratowania lorda. Jeśli w ostatnich tygodniach panowały deszcze, utrzymanie się Puckinsa przy życiu, należałoby do cudów i z góry wypadało się przygotować na fatalny wynik poszukiwań. Gdyby jednak trwała jaka taka pogoda, nieszczęsny więzień gór mógł być ocalony.
Telegramu czekaliśmy jak wyroku życia lub śmierci dla lorda. Godziny wlokły się nieskończenie; co chwila spoglądaliśmy na zegar, podejrzewając go, że przestał chodzić. W czasie przykrej i przymusowej bezczynności przypomniałem sobie dopiero, jak okropne było przeszłoroczne lato w Tatrach. Nieustające prawie deszcze, czyniły z tego uroczego zakątka krainę wiecznej jesieni. Gdyby tak miało być i tego roku — lord Puckins zginąłby niewątpliwie.
Pamiętam wprawdzie, żeś mi po powrocie z Zakopanego opowiadał o prześlicznej pogodzie, jaka tam za Twej bytności panowała, ale od owego czasu upłynął miesiąc i mogło się wszystko zmienić. W Tatrach piękna pogoda rzadkim bywa gościem.
O trzeciej dopiero w nocy, odgłos dzwonka poruszył silnie naszemi nerwami, a po chwili trzymałem już w drżącej dłoni depeszę. Zawierała ona długi wykaz codziennych obserwacyj.
W miarę czytania, radość zastępowała miejsce niepokoju w mem sercu.
— Ależ to nie do wiary! — zawołałem w końcu. — To chyba jakieś nieporozumienie! Ciągle pogoda, pogoda i pogoda!
— Czytaj pan do końca, — przerwał mi sir Biggs, spoglądając przez ramię na francuzki tekst depeszy. — Wszak tu wyraźnie napisane: „Pogoda niebywała przynajmniej od lat czterdziestu. Najstarsi górale nie pamiętają takiej”.
— Zatem niema omyłki, trzeba wierzyć cyfrom!
Radość nasza nie miała granic.
— Jedźmy coprędzej! on żyje i czeka na ratunek! — powiedzieliśmy sobie i po krótkiej naradzie stanęło, że mamy natychmiast wybrać się do Zakopanego.
∗
∗ ∗ |
W Tatrach postanowiliśmy przedewszystkiem odszukać wskazaną w liście miejscowość. Następnie zwołaliśmy kilkudziesięciu górali, aby otoczyć żywym łańcuchem część doliny Białej Wody, w której miniaturowy lord przebywa. W łańcuchu tym mieli na zmianę w dzień i w nocy pilnować górale, aby nikt, literalnie nikt, ani człowiek, ani zwierzę, nie dostał się na strzeżony obszar. Nadto, ponieważ poleciłem zająć raczej zaduży, niż zamały szmat okolicy, łańcuch miał się stopniowo ścieśniać przez posuwanie się straży na przód, nie inaczej jednak, jak drobniutkiemi krokami i z niezmierną powolnością. Potem wszyscy mieli zająć stałe placówki, nie ścieśniając już ani na krok koła. W ten jedynie możliwy, choć wielce niedogodny, a nawet kosztowny sposób, spodziewaliśmy się przedewszystkiem usunąć niebezpieczeństwo, grożące lordowi ze strony turystów, bydła i owiec, a zarazem umożliwić mu zbliżenie się do nas, w razie, gdyby zdołał dojrzeć ludzi i plan nasz zrozumieć.
To ostatnie było jednak bardzo wątpliwem, bo gdyby nawet lord Puckins spostrzegł górali i zrozumiał, żeśmy urządzili nań obławę w celu ocalenia, to jeszcze unikałby zapewne zbliżenia się, z obawy, by go który z tych olbrzymów nie zgniótł.
Zaopatrzywszy się w mikroskop, telefon, mikrofon, lunety i różne inne przybory, pierwszym parowcem dostaliśmy się do Hamburga, a ztąd kuryerski pociąg wkrótce nas wysadził w Krakowie. Na trzeci dzień podróży znajdowaliśmy się w Tatrach. Po ustawieniu kordonu okazało się, że dolina tyle ma nierówności, załamów, a zarazem tak jest rozległa, iż staranny przegląd całej powierzchni, gdyby nawet był możliwym, zająłby bardzo dużo czasu, a ten zbyt drogim był, aby go trwonić można nieoględnie. Każdy dzień, każda niemal chwila, mogły decydować o życiu lorda.
Teraz odsłoniłem sir Robertowi drugą część swego planu. Polegał on na tem, że sir Biggs z wyszukanym tłumaczem mieli objąć komendę nad góralami i nie odstępować ich ani na chwilę, ja zaś zdecydowałem się połknąć połowę płynu Nureddina i puścić się na poszukiwania mimowolnego jeńca przyrody w takich samych warunkach, w jakich on się znajduje.
W ten sposób, czarodziejski flakon zmaleje wraz ze mną do rozmiarów właściwych i stanie się zdatnym do użytku, o jakim Nureddin wspominał. Pomijając wszystko inne, w przedsięwzięciu mojem tkwiło jedno zasadnicze niebezpieczeństwo, o jakiem bez drżenia nie mogłem myśleć. Flakon, zawierający 12 kropli płynu, wystarczyć mógł zaledwie dla jednej osoby. Wypijając połowę, posiadałem już tylko tyle płynu, ile wystarczy dla mnie samego do powrotu. Gdybym nie znalazł lorda, miałem odwrót zapewniony, ale gdy poszukiwania uwieńczy pomyślny rezultat, wtedy jeden tylko z nas będzie mógł powrócić do świata ludzkiego w swej dawnej postaci. Dla drugiego, odszukanie zgubionego flakonu stanie się kwestyą ważniejszą niemal, niż kwestya życia. Gdyby się flakonik lorda nie znalazł, lub, co na jedno wychodzi, jeśli został zgubiony zaraz po wypiciu, przed zupełnem zmaleniem lorda i flakonu, — wtedy jeden z nas powróci karzełkiem.
Gdy pojął całą grozę podobnej perspektywy, sir Robert, który stał się już serdecznym moim przyjacielem, załamał ręce.
— Pan nie pójdziesz na poszukiwania! — zawołał z mocą. — To prawie samobójstwo! Ja powinienem iść. Ten los mnie przypada w udziale, jako przyjacielowi i płatnemu pełnomocnikowi lorda. Choćbym siłą miał odebrać flakon, nie pozwolę ci popełnić szaleństwa!
— Nie zapominaj się, kochany panie! Przygoda spotkała lorda na naszej ziemi, do mnie więc należy ratować go w ciężkiej potrzebie. A przytem pańskie dobre chęci nie na wieleby się przydały. Nie znasz obyczajów świata zwierzęcego i na pierwszym kroku śmierćby cię spotkała...
Długo nie mogłem poczciwego człowieka uspokoić i byłby może nie zgodził się wcale na plan mój, gdybym mu nie wytłumaczył, że najprzód nie mamy potrzeby przypuszczać najgorszego zbiegu okoliczności, podrugie i w tym ostatnim razie niewszystko stracone.
Pozostawało tylko pojechać do Indyj, odszukać fakira, przedstawić mu rozpaczliwe położenie, a wtedy niewątpliwie przy pomocy trzeciej osoby i większej ilości płynu, metamorfoza mogła się z łatwością dokonać i obaj bylibyśmy zupełnie uratowani.
Drogą takiego rozumowania doszliśmy do zgody i ułożyli dalsze szczegóły wyprawy.
W wędrówce swojej postanowiłem w najwydatniejszych miejscach pozostawiać zdala widzialne sygnały, a przy nich treściwe informacye dla lorda Puckinsa. Gdybym zaś natrafił przypadkiem na jego ślady, miałem póty iść za nim, póki go nie znajdę, przy życiu, czy umarłego.
Żywy łańcuch miał się utrzymywać aż do mojego powrotu, z lordem, czy bez niego, w miejsce oznaczone. Dla ułatwienia powrotu, jakoteż oryentowania się w wycieczce, wzniesiono, jako drogowskaz, na wysokiej żerdzi czerwoną chorągiew na linii kordonu. Dostęp do niej był wzbroniony i tylko jeden sir Robert mógł się zbliżać po ułożonej z desek kładce.
U stóp owej żerdzi, gdyby zaszła potrzeba, mieliśmy się spotkać i zakomunikować sobie zebrane, a ważne wiadomości. W tym celu ustawiony został doskonały mikrofon Edisona, przywieziony z Londynu.
Jeśli przez cały miesiąc ani razu nie pojawię się na stacyi, sir Biggs powinien być przekonanym, że spotkało mię jakieś nieszczęście, ale nie ma jeszcze tracić nadziei i dopiero po upływie nowego miesiąca wolno mu było rozpuścić ludzi, uważając nas za przepadłych. Jak widzisz, plan był bardzo śmiały i rezykowny.
Nie poprzestając na optycznych sygnałach, umyśliłem od czasu do czasu, na cały głos nucić hymn narodowy angielski, zaczynający się od słów „God save the King”, w celu zawiadomienia lorda o swem sąsiedztwie.
Gdy się nie jest tchórzem, można się oswoić nawet z najgorszemi przewidywaniami. To samo się stało i ze mną. Wkrótce zapomniałem o niebezpieczeństwach, jakie mię czekały, pochłonięty nadzieją ujrzenia niezwykłych rzeczy. W czasie przygotowań do wyprawy, byliśmy dobrej myśli i żartowaliśmy nawet z przyszłych moich przygód, jakoteż z przedsięwziętych środków bezpieczeństwa. Niektóre były nader zabawne.
Między innemi zaopatrzyłem się w wyśmienity rewolwer. Znając twardość pancerza większej części owadów, nie myślałem o zabijaniu ich z tej broni, ale czułem, że mogła się ona wcale dobrze przydać do spłoszenia i odpędzenia nieprzyjaciela w razie napadu.
Wszak huk wystrzału i dym nieraz już płoszyły i skłaniały do ucieczki najwaleczniejsze gromady dzikich, dlaczegóżby nie miały wywrzeć tego samego skutku na owadach, które także nigdy nie wąchały prochu?
Dopiero w ostatnich chwilach poczciwy Anglik stracił albiońską flegmę i próbował mię raz jeszcze odwieść od przedsięwzięcia.
Twierdził, że wszystko na nic się już nie zda, a przyniesie mi bezwarunkowo zgubę.
W miarę jednak, jak on tracił odwagę, zapalałem się do wyprawy, tak że żadna już moc niezdolna była zmusić mię do zaniechania przedsięwzięcia, w którem, prócz nadziei ocalenia człowieka, spodziewałem się poczynić wiele ciekawych spostrzeżeń i odbyć, nie ruszając się z kraju, wycieczkę w świat nieznany, do którego nikt jeszcze z ludzi, prócz lorda Puckinsa, nie miał szczęścia się dostać.
Pierwsze kroki.
Wschodzące słońce dnia 2‑go lipca 1889 roku było świadkiem mego rozstania się z sir Robertem Biggs.
Noc całą bezsennie spędziliśmy w namiocie, rozpiętym przez górali w miejscu złączenia doliny Rówienki z doliną Białej Wody, otoczeni malowniczym laskiem i omszałemi głazami, a z pierwszemi promieniami gwiazdy dziennej, pożegnawszy się serdecznie, zmalałem Anglikowi w oczach, niby oddalający się szybki pociąg kolei żelaznej.
Pomimo, żem był przygotowany do zmian, jakie zajść miały, zdawało mi się, że zapadam w gorączkę, a nawet, że umieram. Pod wpływem narkotyku Nureddina ogarnęło mię najprzód przerażenie, potem obojętność na wszystko, a w końcu, wyczerpany, zapadłem w ciężki sen.
Widok, jaki po zbudzeniu się przedstawił się moim oczom, wytrzeźwił mię natychmiast. Chociaż nie ruszyłem się z miejsca, znalazłem się jakby w nowym, nieznanym świecie.
Pożegnawszy, jak mogłem, sir Biggsa, który nie mógł już dosłyszeć słów moich, znikłem w gąszczu zieleni.
Szmat dość gładkiej górskiej polany stał się dla mnie ogromną, urozmaiconą doliną tatrzańską, pełną tajemniczych zakątków, skał i przepaści. Rzecz nie do uwierzenia! Posiwiały nad księgą przyrody, naturalista nie rozpoznawał najbardziej sobie znanych przedmiotów.
Liście, naprzykład, przestały być dla mnie liśćmi. Zarysy i postać nie dały się, jak dawniej, objąć jednem spojrzeniem i dopiero dłuższe oglądanie przez odwróconą lunetę pozwalało mi rozpoznać gatunek.
Ogromne te płaty, o chropowatej powierzchni, najeżone bywały częstokroć nieprzeliczonemi szczecinkami lub przezroczystemi, kolorowemi kolcami. Takie same kolce lub szczecina pokrywały wiele łodyg, a nawet korony kwiatowe. Wyrostki, o których mówię, były to zwykłe włoski, pokrywające powierzchnię liści i łodyg różnych roślin.
Jedne były zwyczajnemi, ostro zakończonemi wyrostkami, powstałemi z przedłużenia się lub podziału komórek naskórka, inne, gruczołowe, na czubkach zgrubiałe, sączyły ze swych główek lepką ciecz, która spływała na powierzchnię liścia lub łodygi i tworzyła warstwę podobną do rozlanej warstwy miodu.
Wstępowanie na tak lepkie liście, nie było bynajmniej przyjemnem; w każdym razie, los mój był o wiele weselszym od losu drobnych muszek i chrząszczyków, które, niebacznie siadając na takich liściach, całemi secinami przylepiały się do nich i dopóty szarpały, usiłując uwolnić ugrzęzłe nóżki i skrzydełka, aż wyczerpane i zgłodniałe ginęły marnie. Spotykałem rośliny, na których widziałem seciny nieszczęśliwych istot, w części już zaschłych, w części skazanych na zagładę. Szczególniej niektóre gatunki Łomikamienia (Saxifraga), Firletek (Lychnis) i Lepnic (Silene), a także Rozchodnika (Sedum), okryte bywały mnóstwem muszek, chrząszczyków, mszyc, mrówek, lub drobnych liszek.
Tak samo niezwykły wygląd miały ziarna piasku. Przybrały one pozór ogładzonych brył szklannych, o żółtawym, lub czerwonym odcieniu.
Spotkałem biały, strząśnięty płatek, podobny do kwiatu głuchej pokrzywy (Lamium album). Wyglądał on jak sklepiona łódka, wyrobiona z milionów przezroczystych pereł. Blask dzienny odbijał się w niej wszystkiemi odcieniami tęczy. Była to prawdziwa kryształowa chatka z bajki.
Powonienie moje i słuch spotykały same niespodzianki. W powietrzu unosiły się dziwne wonie i szmery, przerywane co chwila silniejszym jakimś podmuchem, albo gwałtownym hukiem i świstem skrzydeł owadzich.
Zaraz pierwszego dnia mogłem ocenić doniosłość usług, jakie mi oddawała luneta. Gdym potrzebował objąć wzrokiem duży a blizki przedmiot w całości, odwracałem ją i patrząc w szkło przedmiotowe, oddalałem obraz, przez co w zmniejszeniu dostrzegałem go wcale nieźle. Chcąc znowu bardzo oddalone przedmioty zbliżyć, patrzyłem tym końcem, jaki się zwykle do oka przykłada.
Po oswojeniu się z pierwszemi niespodziankami, najważniejszą myślą moją było zapewnić się, czym nie zgubił flakonika, od którego zależało teraz życie dwóch ludzi. Znajdował się na swojem miejscu, w trzosie, jakim się przepasałem przez ostrożność, aby mi się gdzie nie wysunął.
Nie chcąc tracić drogiego czasu, zamierzyłem przedewszystkiem rozejrzeć się po okolicy.
W tym celu wdrapałem się na gruby i rozłożysty pień Krwawnika (Achillea millefolium) i po kilku minutach dostałem się aż na baldaszek. Był on obszerny, niby wielki dywan, utkany z białych koron i żółtych pręcików. Obok kołysały się z tego samego pnia wyrosłe cztery inne, podobnej wielkości bukiety.
Z tak zaimprowizowanej dostrzegalni okolica wydała mi się czarującą.
Ogromne głazy, niby skały, umalowane różnokolorowemi porostami (lichenes), zasłaniały mi niebiesko rysujące się w dali prawdziwe szczyty gór, a miejscami kępki wspaniałych paproci i ziół tworzyły zasłonę, przez którą wzrok mój napróżno szukał szerszych horyzontów.
Nieprzebrana obfitość fantastycznych kształtów dopraszała się o pędzel malarza. Jakiemiż potężnemi motywami, nieznanemi dotąd w żadnej galeryi obrazów, mógłby on poruszyć serca i wyobraźnie widzów!
Nie byłoby w nich ani zamczysk, ani chatek, ani łąk, na jakie napatrzyliśmy się już dosyta, natomiast oko widza przykuwałyby krajobrazy, których głównem tłem byłaby drobna kępka szmaragdowego mchu, przyczepiona do próchniejącej kory stuletniego świerka, albo kilkocalowej rozległości skały i wodospady — bohaterami zaś istotki powszechnie lekceważone, a przecież hojniej niż my, w fizyczne wdzięki uposażone.
Doprawdy! zabawnie wyglądają ci ludzie, którzy w swej jednostronności pysznią się swoją organizacyą, stawiają ją za ideał — i uważają owady za istoty niedołężne! Cóż za jednostronny pogląd na świat i żyjącą przyrodę! na istoty, które są bezwzględnie najsilniejszemi i najzwinniejszemi stworzeniami pod słońcem! Prawdziwie na nasze szczęście Bóg małemi je stworzył! Jeśli owady są wątłemi stworzeniami, jakże nazwać wtedy niemoc człowieka? Nie byłoby chyba wyrazu na określenie tego stanu słabości fizycznej i upośledzenia od natury, jaki jest naszym udziałem!
Czemże my jesteśmy wobec takich tytanów, jak chrząszcze lub pszczoły, jeśli nie poziomemi, białemi lub czarnemi robakami, które zmuszone są na podobieństwo mrówek, chodzić zawsze po ziemi, bynajmniej ich siły nie posiadając?
I czyż takie istoty, okryte od stóp do głowy w pancerze, trwalsze od stalowych zbroi, czują się skrępowanemi, jak rycerze średniowieczni, zakuci w ciężkie blachy? Gdzie tam! odznaczają się one największą lekkością ruchów, tak na lądzie, jak w wodzie i w powietrzu!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zapatrzony w te cudowne widoki, i zamyślony głęboko, choć nie jestem poetą ani malarzem, długo nie mogłem oderwać oczu od otaczającej mię panoramy, aż nareszcie przeniosłem wzrok na zachód, gdzie otrzeźwił mię widok chorągwi i zamglony cień ludzkiej postaci. To sir Biggs siedział nieruchomo wpatrzony w pstry kobierzec dolinki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pierwsze chwile wyprawy przyniosły mi przestrogę, aby nie bawić się w astronoma, gdy się niema stałego gruntu pod nogami. W chwili, gdym przez odwrócone szkła najspokojniej obserwował wielkie jak księżyc... oko mego przyjaciela, spodziewając się, że dojrzę przyjazne jego mrugnięcie, zerwał się lekki wietrzyk i tak mocno zakołysał całym lasem ziół, że strącony z baldaszka, stoczyłem się w przepaść i w oka mgnieniu, poturbowany, znalazłem się aż na samej ziemi. Na dobitkę złego omałom nie postradał lunety. Porwała mi ją skalna mrówka i myśląc, że to bezużyteczne ździebełko, gorliwie niosła do mrowiska.
Co za dowód barbarzyństwa i ciemnoty! Zaledwiem dogonił tę poczwarę, aby odebrać swoję własność. O! pomyślałem, ocierając pot z czoła, strzeżmy się, bo i tu, podobnie jak wśród ludzi, co krok można być okradzionym.
I ktoby to pomyślał, że mrówka, wzór pracowitości, może być złodziejką? Do czego jej moja luneta? Dobrze jeszcze, że amatorką cudzej własności była mrówka, bo gdyby istota, tak skwapliwie korzystająca z cudzego nieszczęścia miała skrzydła, pożegnałbym się na zawsze z potrzebnem mi narzędziem.
Podczas odpoczynku, urozmaiconego filozoficznemi rozmyślaniami, dostrzegłem, że nie jestem sam w tym lesie. Najprzód przeszła obok mnie jedna mrówka, potem druga i trzecia, następnie widziałem ich wiele, a wszystkie kierowały się w jednę stronę. Każda dźwigała w szczękach jakąś zdobycz: nóżkę chrząszcza, wonne ziareczko żywicy, albo inną jaką kruszynę.
Omijały mię wszystkie w spokoju i z godnością dobrze wychowanych istot. Widocznie gniazdo było niedaleko i znajdowałem się na jednej z wydeptanych ścieżek, jakich mnóstwo rozchodzi się od każdego mrówczego miasta. Podobnie jak my, na drogach lub ulicach, mrówki na tych gościńcach czują się bezpieczniejszemi, aniżeli w szczerem polu, a gdy jeszcze są w licznej gromadzie, to choćby dom był odległym, czują się już mrówki „niby na swoich śmieciach”. Rozproszone tylko pojedyńczo po okolicy, stają się nieśmiałemi i unikają nieznanych przedmiotów. Zanim spostrzeżenie powyższe zdołałem uczynić, nadbiegło z przeciwnej strony, to jest od domniemanego mrowiska, kilka innych mrówek. Był to gatunek inny, większy i straszniejszy jakiś. Zdaleka już musiały odczuć moję obecność, bo gestykulując żwawo różkami, zbliżyły się do mnie i otoczyły kołem. Jeszczem nie zdołał opamiętać się i pomyśleć, co z tego wyniknie — już ruchliwe te poczwary porozumiały się z sobą i... rozsypały w różne strony, a po kilku sekundach znikły w gąszczu, nie uczyniwszy mi najmniejszej krzywdy. Widocznie ciekawość tylko, a nie chęć napadu, zwabiła je ku mej osobie, a gdy przyjrzały się bliżej, osądziły zapewne że nie jestem „podejrzanym“ i zostawiły mię w spokoju.
Jakież one były naiwne! Gdyby wiedziały, ile tysięcy ich współsiostrzyczek pomordowałem w długiej mej entomologicznej praktyce, z pewnością inaczejby się ze mną obeszły!
Na samą myśl doraźnej kary, jaką były w stanie wymierzyć mi te istoty, mrowie przeszło mi po skórze. Uczułem dziką radość, jaką zapewne odczuwają zatwardziali zbrodniarze, gdy ich omija kara. Trzeba wiedzieć, że mrówki mogły się srogo pomścić za krzywdy, wyrządzone ich pra‑pra‑babkom, w mocno bocznej linii (bo w tych okolicach nigdy jeszcze, jako żywo, nie byłem).
Oprócz groźnych szczęk, mają one bowiem zaczepną i odporną broń, w postaci lotnego i octem pachnącego płynu, który obficie mogą wydzielać z siebie i wyrzucać z pewną siłą.
Jest to kwas mrówczany.
Dla ludzi zwykłych jest on nieszkodliwym i bynajmniej nie może iść w porównanie z witryolejem (kwas siarczany), który stał się od pewnego czasu nader poważnym argumentem w awanturach miłosnych. Oparzenie tym płynem wzbudza conajwyżej lekkie zaognienie skóry.
Dla mnie jednak, malutkiego, delikatnego człowieczka, kwas mrówczany groźniejszym był, niż witryol dla ładnych Paryżanek. Drobne istoty, obryzgane trującym płynem, giną najczęściej w srogich cierpieniach.
W krótkim czasie wyszedłem tedy nietknięty z dwóch spotkań. Dobre to na teraz, ale co będzie dalej?
Wszak gdzie się obrócę, spotkam ruchliwych piechurów armii owadziej. Otaczają mię ich tysiące, rozsiane wszędzie, ciekawe obejrzeć wszystko, co na drodze dostrzegą. Byłem, jak biały podróżnik po stepach amerykańskich, otoczony czerwonoskóremi plemionami.
Oby one były dla mnie przyjazne!...
Mimowoli myśl moja zwróciła się na te mądre zwierzęta i snuć począłem porównania mrówek z ludźmi. Przedewszystkiem nasunęło mi się zawiłe pytanie, niemożliwe dla mnie teraz do rozstrzygnięcia: który z tych dwóch rodów jest naprawdę panem ziemi: ludzki, czy mrówczy? bo obadwa gęsto zaludniają glob cały. Gdybym się mógł zapytać o to mrówki, jestem pewny, że przyznałaby swemu rodowi berło pierwszeństwa i naiwnie, ale z całą mrówczą słusznością odezwałaby się o człowieku „ja go wcale nie znam. Pana pierwszego spotykam!”
W swej prostej logice miałaby ona zupełną słuszność. Wszak ogółem wziąwszy, mrówki są bez porównania liczniejsze na ziemi, niż ludzie. Wioski i miasta ludzkie liczą się tylko na tysiące — miasta mrówek z pewnością na miliony! Aby się o tem przekonać, dość przejść się uważnie po polu i po lesie, a w Tatrach dość podnieść kilka kamieni, wystawionych na operacyę południowego słońca. Pod każdym głazem z pewnością znajdziemy podziemne salony i galerye, pełne ruchliwej rzeszy. Licząc spotykane po drodze większe i mniejsze mrowiska, łatwo dojdziemy do przekonania, że każda mila kwadratowa pól i lasów mieści liczne setki mrowisk, a każde — to przecież osobne miasteczko! Panują one w lasach po swojemu bezpodzielnie, rządzą, jak się im podoba, i nie ulegają niczyjej przemocy. Człowieka nawet nie znają i nie ciekawe poznać, cóż ich więc może obchodzić zabawna okoliczność, że o tej samej ziemi, którą posiadają, jakaś nieznana im zgoła kreatura powiada „to moja”. Co ich obchodzi, że stawia sobie siedziby na niej, gdy one mają jeszcze na swoje gniazda gruntu poddostatkiem?
Wyższości, ani przewagi człowieka nad mrówkami nie dowiedzie przecież ta jedna okoliczność, że może on bezkarnie rujnować im grody, oraz zabierać poczwarki, boć i mrówki w gorących krajach rujnują ludziom domy i przejmują trwogą. Zresztą przemoc podobna, jeśli jej doświadczy które mrowisko, równa się dla jego mieszkańców praktycznie przemocy ślepych sił przyrody, którą i ludzie ze wszystkiemi stworzeniami odczuwają, a przecież czują się wolnymi.
Dla mrówek swawolny szkódnik, rozgrzebujący zapomocą laski pracowicie zbudowaną siedzibę, jest tylko nieokreśloną, wyższą potęgą, której działanie uczuwają na swoich karkach. Poza klęską, jaka dotyka je nagle z ręki takiego człowieka, jego samego nie dostrzegają wcale, podobnie jak nie widzą wiatru, który złamaną gałęź strąca na mrowisko, niszcząc owoc mozolnej pracy i przyprawiając o kalectwo setki niewinnych robotnic. Dla mrówek człowiek jest conajwyżej tem, czem w wyobraźni naszych protoplastów były bogi lasów, chochliki, dyabły i t. p. wytwory wyobraźni, albo czem są dzisiaj meteorologiczne i wulkaniczne potęgi, — sprawiające trzęsienia ziemi, zalewy, burze i t. p. katastrofy. Przytem pamiętajmy jeszcze, że brutalnej przemocy ludzkiej podlega maleńka cząstka mrówczego narodu, to jest ta tylko, co wspólne z człowiekiem zamieszkuje obszary. Reszta, gnieżdżąca się w puszczach Europy i innych części świata, nie obawia się ludzi, nie domyśla się nawet ich istnienia. Jeśli więc mimo srogiej zależności od martwych sił przyrody, które nam częste i dotkliwe płatają figle, — my, ludzie, głosimy się jej panami, dlaczegóżby miały inną logiką rządzić się w tej kwestyi mrówki? Wymagać tego od nich byłoby zawiele. Zresztą, jeśliby one w niezrozumiałej dla nas skromności nie uznały siebie za koronę stworzenia, to z pewnością umieściłyby na tronie sześcionogiego i skrzydlatego przedstawiciela rozumu i siły w mrówczem pojęciu tych słów.
Podczas tych wywodów uczułem, że mi głód zaczyna dokuczać, trzeba więc było wyjąć z torby podróżnej posiłek i zająć się pokrzepieniem osłabłego ciała, a tymczasem, coraz to nowe mrówki przesuwały się przed memi oczyma.
Jedne pięły się w górę na pionową łodygę, w blizkości której rozbiłem obóz, inne schodziły po niej śpiesznie i znikały w zaroślach.
Co je ciągnęło do zielonego drzewa, na które tuzinami się wspinały, nie bacząc na uciążliwość podobnego spaceru?
Zaciekawiony, podniosłem głowę i jedno spojrzenie wystarczyło mi do rozwiązania zagadki.
Górna część łodygi i gałązki okryte były nieprzeliczonym tłumem napół‑przejrzystych, żółto‑zielonawych owadów. Zdaleka wyglądały jak rozpierzchłe stado górskich owiec. Oryginalnym zaiste był widok tych zielonych owiec bez runa, które, zamiast skubać trawkę, trzymały zagłębione ostre smoczki pod naskórkiem łodygi i wysysały soki, jakie za jej pośrednictwem korzenie wysełały do liści, kwiatów i gałęzi.
Teraz nie dziwiła mię już nieustająca procesya mądrych potworów. Pod cieniem zielonych baldachimów kryło się prawdziwe Eldorado mrówczego świata: nieprzeliczone stado mszyc (Aphis) wyrabiających słodki sok, najulubieńszy specyał mrówczy. Mszyce owe nie były w ścisłem znaczeniu tego słowa fabrykantkami słodyczy, gdyż tylko słodkie odchody ich nęciły niewybredne mrówki, ale już za tę mimowolną przysługę doświadczały opieki ze strony swych pasterek i dójek. Poczciwe mrówki nietylko bronią je od napaści, ale niekiedy budują im obory. Pewne gatunki mrówek (np. Formica flava) umieją przeprowadzać te stada do głębi gniazd swoich, gdzie otaczają bydełko równą pieczołowitością jak własne liszki i poczwarki. Lasius fuliginosus należy do największych hodowców tych miododajnych krówek.
Rozmyślając nad dziwnym stosunkiem mrówek do mszyc, przypominającym stosunek ludów pasterskich do owiec, kóz i bydła rogatego, ukończyłem dzienny posiłek i ruszyłem w dalszą drogę.
Tajemnice rodzinne.
Nie była ona tym razem dzięki mrówkom, uciążliwą. Praktyczne stworzenia nietylko podobnie jak pasterze i myśliwi, znają swoje ścieżyny, ale wydeptują nawet formalne drogi bite. Szedłem traktem mrówczym. Przez wdzięczność za ulgę, pragnę mimowolnym inżynierom poświęcić jeszcze chwil kilka, tem więcej, że ich organizacyę poznałem cokolwiek w częstych popasach w blizkości mrowisk, w luźnych obserwacyach, szczególniej zaś podczas deszczów, kiedy to wezbrane wody przykuwały mię do miejsca na długo i jak na wyspie jakiej więziły razem z mrówkami, oraz innemi owadami. Mając sposobność w takich warunkach przyglądać się sześcionogim bohaterom, przekonałem się, że wszystko, co wiemy dotąd o mrówkach, nie wystarcza do sprawiedliwego i ścisłego sądu o stopniu ich inteligencyi. Mimo licznych usiłowań, dalekimi jesteśmy od dokładnej znajomości tych istot. Dużo przyczyn składa się na to. Obserwować np. możemy prócz kształtów ciała tylko ich czyny, rzeczywistych jednak pobudek większej części tych czynów nie znamy jeszcze. Obdarzeni bujną fantazyą badacze lubią się ich domyślać, ale domysły, jak wiadomo, bywają bardzo dalekiemi od prawdy. Jakże szczupłą zaiste mamy do nich podstawę, gdy nie wiemy nawet tak zasadniczych i niezbędnych wiadomości, jak np., jakiemi i iloma zmysłami owady rozporządzają. Nie wiemy w jakim stopniu widzą one swemi oczami, czują różkami i wogóle jak im się świat zewnętrzny przedstawia. Jednem słowem, organizacye te zanadto różnią się od tych, na jakie ciągle spoglądamy, abyśmy mogli swoją miarką trafnie je oceniać i przez podobieństwo domyślać się znaczenia wszystkich czynności i obyczajów. Jedyna nadzieja w tem, że cierpliwe obserwacye doprowadzą nas powoli do lepszej znajomości psychozoologii i dozwolą coraz to nowe tajemnice odsłaniać przed badawczym rozumem. We wszystkich też dotychczasowych wnioskach, odnoszących się do stopnia i rodzaju inteligencyi owadów, powinniśmy być niezmiernie ostrożni, bo najdrobniejszy błąd badacza, każdy efektowny ale przedwczesny sąd, łatwo się przyjmuje nietylko wśród ogółu, ale i w rzeszy uczonych i zaciemnia potem innym obserwatorom trzeźwy i bezstronny pogląd na te same sprawy.
Bądźcobądź i dotychczasowa znajomość dowodzi, że mamy do czynienia z zadziwiająco mądremi stworzeniami, dowodzi, że mrówki, pszczoły, i niektóre osy stanowią wśród rzeszy owadów klasę najwyżej pod względem inteligencyi rozwiniętą.
Mrówki stanowią wzorowo uorganizowane społeczeństwo, nie powiem rzeczpospolitą, bo choć najwięcej ustrój ich mrowiska zbliża się do naszych republik, to jednak istnieją wydatne różnice, które, jeśli mamy być ścisłymi, trzeba koniecznie uwzględnić.
Nie mają one zupełnie zwierzchników. Jeśli w ulu matka pszczół jest tylko matką, ale nie królową (jak to niektórzy badacze mylnie twierdzili), to tembardziej w mrowisku nie może być mowy o królowych, gdzie matek jest zwykle kilka.
Przy jednowładztwie zresztą, musi być przymus, tymczasem mrówki nie podlegają żadnemu zgoła przymusowi. Mrowisko jest bardziej wioską, zamieszkałą przez rozmnożoną rodzinę, bardziej szczepem, aniżeli państewkiem z władzą naczelną.
Wobec takiej równości zastanawiającym jest faktem porządek, panujący w mrowisku. Bez silnej dłoni, któraby je w karbach trzymała, budują one swoje fortece, posiadają pewnego rodzaju przemysł, zajmują się hodowlą pożytecznych istot, i co najciekawsze, znają i praktykują na szeroką skalę podział pracy. Wszystkie czynności, od których zależy byt i pomyślny stan mrowiska, są podzielone między obywateli, którzy dobrowolnie i z wzorową akuratnością wypełniają obowiązki. Jedne kopią ziemię, drugie budują, inne rzeźbią, wychowywują młode pokolenia, odgrywając przytem rolę nianiek i karmicielek, jeszcze inne zajmują się myśliwstwem, pasterstwem, gromadzeniem żywności, przyswajaniem mszyc, rzemiosłem wojskowem, a nawet zdobywaniem i ujarzmianiem niewolników, słowem spełniają wielką rozmaitość prac. Krzątają się też każda po swojemu około wspólnego dobra i wszystkie spełniają jaknajpilniej spoczywające na nich obowiązki.
Jednym z dotykalnych dowodów ich wyższości są gniazda, zwane pospolicie mrowiskami. Chociaż są one prawie najprostsze z pośród gniazd, budowanych przez towarzyskie owady, chociaż ustępują pod względem trwałości i wielkości wspaniałym gmachom, jakie wznoszą termity, to jednak nie sądź, aby były tak bardzo pierwotne, jak na to z pozoru wyglądają. Dowodzą owszem ogromnego postępu w stosunku do innych owadów. Pospolite w naszych lasach miasta rudych mrówek (Formica rufa) na pierwszy rzut oka są niczem więcej jak niekształtnym kopcem, usypanym z okruszynek drzewa, kamyczków, listków, ziemi i t. p. łatwych do zdobycia materyałów, których liczbę miała pomnożyć i moja luneta.
Wewnętrzne wszakże urządzenie tych kopców zadziwiająco praktycznie jest obmyślane, zarówno w celu utrzymania jednostajnej temperatury podczas upałów i chłodów, jak w celu obrony. Wnętrze mrowiska zarówno rudej, jak innych mrówek, składa się z niezliczonej ilości małych i dużych izb, połączonych z sobą zapomocą galeryi poziomych i pionowych i tworzących razem kilkanaście pięter. Kopiec, jaki zwykle nazywamy mrowiskiem, sądząc, że jest wszystkiem, stanowi tylko górną i mniejszą część miasta. Druga, ważniejsza, ukrywa się pod ziemią i stanowi właściwe schronienie, zarówno dla mrówek, jak dla ich liszek, poczwarek i niewolników. Dolne piętra służą także za schronienie w chłodne dni i w nocy, oraz za magazyny, tam także mrówki zimują, górne zaś na porę ciepłą i mieszczą wylęgarnię. Piętra są z sobą połączone zapomocą pionowych kurytarzy i komunikują się ze szczytem mrowiska, za pośrednictwem mnóstwa otworów, prowadzących nazewnątrz. Przez te wyjścia ani chłód, ani nieprzyjaciel nie mogą się dostać, bo mrówki, co wieczór oddalając się w głąb mrowiska, zamykają starannie wszystkie. Nie zadawalniając się tem, rozstawiają one jeszcze na wszelki wypadek liczne i czujne straże, zarówno na samem mrowisku, jak i w okolicy, oraz u licznych wejść do tuneli, które ciągną się częstokroć bardzo daleko od mrowiska. Gniazda górskich mrówek posiadają mniej więcej taką samą budowę, z tą tylko różnicą, że mieszczą się po większej części pod wielkiemi kamieniami i są, w całem tego słowa znaczeniu, mieszkaniami podziemnemi.
Wspomniałem Ci, że mrówki liczą mnóstwo nieprzyjaciół, tutaj dodać winienem, że prócz tego mają one wrogów we własnym rodzie, gdyż odmienne gatunki nieprzyjaźnie się zachowują względem siebie i często krwawe staczają walki.
Zupełnie jak narody ludzkie.
Wskutek tych wszystkich okoliczności, mrówki można nazwać narodem par excellence wojowniczym i każde mrowisko uważać za silną twierdzę, której załoga, pomimo, że w wewnętrznych stosunkach rządzi się łagodnością, względem obcych mrówek dowodzi częstokroć waleczności i zajadłości.
Większa część obywateli mrowiska jest zdolną do boju, a armie mrówek składają się z samych zdrowych, silnych i ochoczych żołnierzy. Walki są u nich tak dalece na porządku dziennym, że trwałego pokoju nigdy nie znają i pod tym względem ich zwyczaje nie różnią się od naszych. Ta tylko zachodzi między zbrojnym pokojem ludzi a mrówek różnica, że ostatnie przychodzą na świat umundurowane, uzbrojone i wyćwiczone, podczas, gdy nasze armie pochłaniają miliardy, rujnują dobrobyt ogółu, a gdy przyjdzie do walki, więcej prochu napsują, niż warte trofea zwycięztwa. Mrówki, choć tanio uzbrojone, lekceważą sobie wszelkie trudy, a nawet bezpieczeństwo osobiste, gdy interesa ogółu tego wymagają. W wojnach nie znają ani litości, ani bojaźni.
Walczą na śmierć i życie. Na sposób Homerowski, łapią się nóżkami i szczękami, pasują w śmiertelnych uściskach, przewracają, a ziemia usianą bywa po bitwie oderwanemi członkami i drgającemi trupami. Mają one i zmysł praktyczny w tych wojnach, daleko sięgający. W tym samym czasie, gdy jedne walczą, inne rabują napadnięte gniazda, unosząc jaja i poczwarki do domu, gdzie albo przeznaczają je na rzeź, albo też wychowują troskliwie, w celu pomnożenia mrowiska, bo z tych niewolników wychowują się zwykle, niby janczary, wierni obrońcy przybranej ojczyzny.
Najbardziej wojowniczemi gatunkami są czerwone mrówki (np. Polyergus rufescens, Strongylus testaceus i Formica sanguinea). Utrzymują one zwykle liczne tłumy niewolników, i niekiedy napadają gromadnie na sąsiednie gniazda czarnych mrówek, zbudowane w wypróchniałych pniach drzewnych, lub na brunatne mrówki i po zaciętych, a śmiertelnych bojach w otwartem polu lub na ścianach fortecy, unoszą w razie wygranej z nieprzyjacielskiego miasta, jako łup, mnóstwo kokonów, z których po wylęgnięciu, mają potulnych i pracowitych niewolników. Taka to walka wre wszędzie! Podobnie, jak w głębi Afryki zdobywanie niewolników stanowi cel wypraw nieludzkich handlarzy, tak u mrówek kokony są głównym celem krwawych wypraw, gdyż (zgroza wyznać) stanowią wyszukany dla nich przysmak. Uprawiają te stworzonka na szeroką skalę ludożerstwo, a raczej mrówkożerstwo!
Często, zwycięzcy wszystkie zrabowane kokony przeznaczają do kuchni, choć zdarza się zwykle, że po spożyciu pewnej części, pozostałym darowują życie i otaczają je czułą opieką, z wylęgniętemi zaś z nich mrówkami żyją w zgodzie.
Niekiedy w starem mrowisku można z tego powodu znaleźć po kilka gatunków razem mieszkających mrówek. Zajmujące opisy wojen mrówczych znane ci są może z opowieści Hubera lub Forela. Wyglądają one prawie bajecznie, ale zawsze tylko dlatego, że przywykliśmy się uważać za uprzywilejowane istoty, których wynalazkiem i wyłączną własnością powinny być waśnie narodowe, wojska, fortece i zasady strategii, tymczasem to wszystko praktykuje się na szeroką skalę oddawna wśród naszych pól i lasów. Prędzej człowiek nauczył się czegoś od mrówek, aniżeli te ostatnie od niego.
O ile nasze mrówki nie wysilają się na rozmiary gniazd, o tyle budowle, wznoszone przez niektóre gatunki, żyjące w gorących krajach, zdumiewają podróżników swemi rozmiarami.
Jeden z wiarogodnych podróżników po Surinamie, natrafił na mrowisko, wysokie na 6 stóp, a mierzące przynajmniej sto stóp w obwodzie. W lasach Gujany zdarzają się piramidalne gniazda wielkich gatunków, mające od 15—20 stóp wysokości, a od 30—40 średnicy! Podróżnik po Gujanie, Malue, opowiada, że gdy spotkał jedno z gniazd takich, nie ośmielił się do niego zbliżyć więcej, jak na 40 kroków, a to z obawy, aby nie został zagryzionym. Stosował się on w tym względzie do przestrogi towarzyszącego mu krajowca. W Australii, w Nowej południowej Walii, bardzo drobny gatunek buduje sobie z bardzo twardej gliny kopce, wysokie na 8 do 10‑ciu stóp.
Przywykliśmy lekceważyć sobie mrowiska i jeśli z pewną ostrożnością zbliżamy się do nich, wynika to nie ze strachu, ale ze zwykłego wstrętu do owadów, a co najwyżej, aby uniknąć tych następstw, jakie Mickiewicz opisał w „Panu Tadeuszu”. Otóż nie wszystkie mrówki bywają tak niewinne. W podzwrotnikowych krajach, a nawet w Australii, żyją gatunki, których ukąszenie boleśniejszem jest od ukłucia pszczół naszych. Kapitan Stedman opowiada, że pewnego razu jakieś ogniste mrówki zmusiły odpoczywający oddział żołnierzy do tak szybkiej rozsypki, jakby go kto oblał ukropem, a ukąszenie mrówki, noszącej naukowe miano Ponera clavata, sprawiło mu pewnego razu straszne cierpienia. Po kilku minutach ból rozszedł się po całem ciele i tak go obezwładnił, iż mimo usiłowań, aby nie upaść, nie był w stanie się przezwyciężyć i został znaleziony bez czucia na ziemi. Na drugi dzień dostał febry, będącej zwykłem następstwem ukąszenia tej mrówki.
Wędrów brunatny (Atta cephalotes) napadami swojemi wzbudza najwyższe przerażenie. Jeśli wtargnie nocą do jakiego domu, mieszkańcy zrywają się z pościeli i w negliżach uciekają na miejsca, nie zajęte przez wędrującą hordę.
Wspomniawszy ci o ogromnych budowlach mrówek, nie mogę pominąć milczeniem charakterystycznej okoliczności, polegającej na tem, że nie wszystkie mrówki budują mrowiska. Od dość dawna już naturaliści zauważyli, że i mrówki lubią, aby im pieczone gołąbki same przychodziły do... gąbek i zamiast wznosić z trudem własne kamienice, wolą być lokatorami najrozmaitszych roślin. Rozumie się, że im komornego nie płacą. W każdym razie lokatorki te różnią się znakomicie swą uczciwością od tysięcy innych owadów, które także zamieszkują różne części roślin. Mrówki korzystają tylko z gotowych lokalów i w tym celu wyszukują jam, wydrążeń i komór naturalnych, jakie u wielu roślin stale znajdują się w łodygach, gałęziach, korzeniach, a nawet liściach. Nie uszkadzają one zgoła tkanek żywych, podczas, gdy inne owady, wygryzając bez ceremonii obszerne pomieszkania w ciele rośliny, przyprawiają ją o cierpienie, utratę soków i często o śmierć nawet.
Kilku uczonych w ostatnich czasach zajęło się z wielką pilnością badaniem tego oryginalnego stosunku mrówek do roślin i poznali już ze sto kilkadziesiąt gatunków roślin, dających stały przytułek różnym mrówkom. Między niemi najciekawszą jest Mrówczelina (Myrmecodia), pasorzytna roślina krajów gorących, której potwornie nabrzmiały korzeń, mający postać jakiejś bulwy, pełen jest gąbczastych komórek i daje stały przytułek czerwonemu gatunkowi mrówek (Iridomyrmex cordata). Inny gatunek mrówek (Crematogaster deformatus) zamieszkuje nabrzmiały i komórkowaty pień marzannowatej rośliny Hydnophytum. Jeszcze inne osiedlają się w pęcherzowato rozdętych gałązkach kostliwki (Cordia nodosa Lam), rośliny należącej do Szorstkolistnych (Borragineae); puste komory w pniu i gałęziach Drążni (Cecropia dalmata Willd, Adenopus Miquel i innych), zwanej inaczej Rurnią, lub Armatnicą; puste źdźbła trawy Ostnicy (Stipa formicarum Del) i wiele jeszcze innych roślin.
W Ameryce południowej rośnie Dudlina, wielkie drzewo z zupełnie wydrążonemi gałęźmi (Triplaris americana). Gałęzie te stanowią ulubiony przytułek dla jednego z najjadowitszych gatunków mrówek. Biada temu, kto nie wiedząc o niebezpieczeństwie, ułamie gałęź dudliny, albo mocno ją potrąci. Jeśli ją mrówki zamieszkują, natychmiast secinami wypadają przez okrągłe otwory, jakie urządzają sobie w ściankach gałęzi, i kąsając, wpijają swe żądła w skórę napastnika. Ból, jaki od ukłócia powstaje, da się porównać tylko z dotknięciem rozpalonego żelaza, a opuchnięcie, zapalenie i ból znikają dopiero po paru lub kilku dniach.
Wybacz, że cię tak długo zajmuję mrówkami, gdy czekasz pewno niecierpliwie dalszego ciągu mych przygód. Wolałbyś, abym ci opowiedział coprędzej, jak unikałem niebezpieczeństw i czy udało mi się odszukać lorda. Opowiem ci to wszystko, ale też daruj staremu wujowi, jeżeli czasem nudzi. Nie mogę przejąć się tak dobrze twoim sposobem myślenia, abym zgadywał, co cię zajmie i może cię nudzę wtedy właśnie, gdy sądzę, że opowiadam ci najciekawsze rzeczy. Dla mnie niema nic ciekawszego nad owady! Niczem są dla mnie najbardziej sensacyjne powieści z życia ludzi, których poznałem już zanadto dobrze, niczem badania odległych na miliardy mil gwiazd. Dla mnie natura sześcionogów jest bardziej tajemniczą, a badanie jej płodniejsze w rezultaty. Radbym rozwiązać węzeł tajemnic rozwoju istot organicznych, a klucz do tych tajemnic spoczywa w studyach nad życiem i obyczajami istot niższych.
Daruj więc, jeszcze raz proszę, żem cię tak długo zabawiał mrówkami. Gotów jestem już więcej ci o nich nie wspominać, ale pod warunkiem, że przez krótką chwilę posłuchasz jeszcze... o mrówkach.
Mam ochotę zrobić cię powiernikiem ich tajemnic rodzinnych. Ręczę, że poznasz bardzo ciekawe strony ich charakteru.
Przedewszystkiem wypada mi wspomnieć o jednej interesującej okoliczności, jaka nie ma nic równego w całem królestwie zwierzęcem, z wyjątkiem niektórych pszczołowatych. Dotyczy ona kwestyi wychowania dzieci.
Większość owadów wcale nie zajmuje się wychowaniem potomstwa, a u reszty rodzone matki zajmują się tą ważną czynnością.
Wśród zwierząt ssących i ptaków, ciężary wychowania ponoszą tylko matki, ojcowie rzadko kiedy dopomagają im w tych zajęciach; w jednem tylko społeczeństwie owadów towarzyskich, do jakich należą mrówki i pszczoły, nietylko ojciec ale nawet matka nie troszczą się o swe maleństwa. Obowiązek ten spada na istoty, dla których młode pokolenie całkiem powinno być obojętnem, na stworzenia rodzaju nijakiego, coś w guście poczciwych ciotek‑panien, oddanych zwykle całem sercem swym siostrzeńcom i siostrzeniczkom. Nijakie robotnice, przejęte miłością prawdziwie macierzyńską, są niezbędnemi do utrzymania mrówczego rodu, chociaż funkcye ich, trzeba przyznać, umieją podobno spełniać w młodych mrowiskach, w braku robotnic, same matki. W dużem mrowisku ginęłoby marnie dziewięć dziesiątych potomstwa bez robotnic, samiczkom bowiem tak Pan Bóg błogosławi, że nie miałyby siły i czasu na wychowanie swych dziatek. Około tych mrówczych pocieszek jest ogromna masa zajęcia i kłopotów i trzeba tylko tak niezmordowanych jak mrówki nianiek, aby bezwładne istotki wyrosły na zdrowych obywateli mrowiska.
Dla wychowania to właśnie dzieci podejmują mrówki owe tysiączne prace, jakie podziwiamy, a choć pod względem gorliwości nieustępują im z pewnością pszczoły — to jednak zachodzi między temi dwoma rodami niezmierna różnica. Życie pszczół bardzo jest jednostajne. Każdy robaczek zamieszkuje swoję komórkę, otrzymuje jednakową porcyą miodu, robotnice i królowa również monotonnie spełniają swoje obowiązki, nawet żywność wiecznie jest ta sama. Pyłek kwiatowy i miód, miód i pyłek kwiatowy bez końca!
O ileż inaczej życie mrówkom upływa!
Nijakie mrówki żadnego podobieństwa nie mają nietylko z pszczołami, ale nawet z jakąkolwiek klasą wychowawców lub najemników ludzkich, choć je z nimi często porównywano. W przywiązaniu bowiem do przybranego potomstwa przewyższają matki, a w spełnianiu wszelkich innych zajęć stanowią prawdziwie niedościgniony typ pracownic.
One są wszystkiem w mrowisku, im zawdzięcza gromada dobrobyt swój cały i egzystencyę.
Nawet najzaciętszy wróg owadów musi zauważyć i ocenić zaparcie się siebie, jakie zdradzają robotnice w wypadku, gdy chodzi o drogie im potomstwo.
W rozkopanem zapomocą laski mrowisku dostrzedz można robotnice, wybiegające z nieustraszoną odwagą na uszkodzone mury i znoszące do głębszych i bezpieczniejszych galeryi białe, podłużne ciałka, bezładnie rozrzucone w gruzach. W tak nadzwyczajnych razach nietylko mrówki specyalnie zajmujące się wychowaniem młodego pokolenia, ale nawet dostawcy żywności i wojsko jednomyślnie śpieszą na ratunek zagrożonym liszkom i poczwarkom. Gdyby srogi obserwator posunął okrucieństwo do ostatnich granic i rozciął na pół mrówkę, zajętą ratowaniem tych białych bryłek, ujrzałby obraz, jakiego się przez całe życie nie zapomina. Dostrzegłby, jak przednia połowa straszliwie okaleczonej mrówki, zanim znikłyby w niej resztki dogasającego w męczarniach życia, zdążyłaby przenieść w bezpieczne miejsce jeszcze kilka tych drogich ciężarów. Domyślisz się łatwo, że owe bezwładne, a tak drogie mrówkom ciała są nierozwiniętem jeszcze potomstwem mrówek. Są to wistocie poczwarki, z których w niedługim czasie młode wylęgną się mrówki. Pospólstwo nazywa je powszechnie, choć niewłaściwie, mrówczemi jajami. Rzeczywiście mają one niejakie podobieństwo do jaj, ale są to poczwarki, okryte białym kokonkiem. Jajeczka zaś mrówek są bardzo drobne, tak drobne, że zaledwo można je dojrzeć gołem okiem. Od chwili, gdy zostaje jajeczko zniesionem, zaczyna się dla robotnic mozolna około niego praca.
Trzeba ci najprzód wiedzieć, że zbierają one te jajeczka, chodząc cierpliwie za samiczką, która przechadza się po całem mrowisku i składa je tam, gdzie jej się podoba, nie troszcząc się bynajmniej o dalsze losy drobiazgu. Widocznie wie o tem, że są oczy, które czuwają i nie dadzą zmarnieć biedactwu. Rzeczywiście, koło matki kręci się bezustannie kilka nianiek i skoro tylko która ujrzy leżące jajeczko, natychmiast chwyta je troskliwie w pyszczek i, obracając szybko, okrywa swoją śliną, co ma być niezbędną operacyą, poprzedzającą dalsze akty wychowania. Gładko oblizane jajeczko zanosi ona do składu jajek, który mieści się w oddzielnym pokoiku, i powierza innym robotnicom. Zajęte są one doglądaniem wylęgających się robaczków, oraz pilnowaniem, aby niewylęgnięte jeszcze miały potrzebne wygody, t. j. ciepło. Co to za zmartwienie nastaje, gdy poczują np., że w pokoju za chłodno! Nie znają one, biedaczki, wynalazku ognia, więc też choć gałązek i drzewa mają poddostatkiem, zapalić w piecach nie mogą. Zresztą, gdyby mogły, — niechciałyby pewno z obawy pożaru, bo większa część mrówek buduje gniazda z palnych materyałów. Zdawałoby się, że już nie ma na to rady. Otóż nieprawda, jest, i to bardzo prosta. Przemyślne stworzonka ogrzewają je własnem ciepłem, a gdy i to nie pomaga, biorą po kilka jajeczek w szczęki i przenoszą wkrótce cały magazyn w inną, cieplejszą stronę mrowiska.
Po wylęgnięciu (co następuje zwykle w kilka dni po zniesieniu), zaczyna się ciężka praca, zarówno dla opiekunek, jak i dla dostawczyń żywności. Niezmordowane cioteczki bez odpoczynku krzątają się nad zaspakajaniem potrzeb młodego potomstwa.
Co wieczór, na godzinę przynajmniej przed zachodem słońca, przenoszą one wszystkie niemowlęta, a w starych mrowiskach nawet jednocześnie wszystkie niewylęgnięte jajeczka do głębszych pięter, do których ani chłód nocny, ani wilgotne powietrze nie mają dostępu.
Rano znowu, skoro tylko pierwsze promienie słońca padną na śpiące po dziennych trudach mrowisko, budzą się najprzód odrętwiałe w górnych piętrach mrówki, i rozbiegają natychmiast po całem mrowisku, dając hasło do wstawania. Wykazują one w tej czynności wiele energii. Leniwe śpioszki są szarpane nielitościwie i przemocą wywlekane na wierzch mrowiska. W obec takiej energii i tak ulepszonych sposobów budzenia, w kilka już minut wszystko co żyje jest w ruchu, bo też robota czeka duża i pilna. Należy wynieść drobne liszki, oraz kokonki i ogrzać w ciepłych promieniach słonka, a po kwadransie odnieść to wszystko do właściwych pokojów, aby im znowu gorąco nie dokuczało.
Ciągła ta krzątanina stanowi jednak zaledwie małą cząstkę wszystkich trudów wychowania i niczem jest jeszcze wobec ciężaru żywienia młodej generacyi. Młode liszki potrzebują po kilka razy na dzień przyjmować posiłek, a same nie umieją sobie żadną miarą poradzić. Są to niedołężne istotki, prawdziwe niemowlęta, które bez opieki starszych zginęłyby z głodu. Wobec tych potrzeb ruchliwe mrówki stają się niańkami, a nawet poniekąd mamkami rozpieszczonych istotek.
Sposób karmienia tych stworzeń jest niezmiernie oryginalny i nie zgadłbyś nigdy, jak się on dokonywa. Gdybyś mógł zajrzeć do izby, w której zgłodniałe liszki nadstawiają swe pyszczki do nadchodzących karmicielek, ujrzałbyś, że każda świeżo przybyła zbliża swój pyszczek do buzi małej pocieszki. Pomyślisz sobie, że pewno całuje ona na dzieńdobry lub dobre południe głodne biedactwo, trzymając już w jednej łapce jabłuszko, w drugiej pierniczek na zakąskę, a w trzeciej obwarzanek, bo takby zrobiła (naturalnie, gdyby rozporządzała trzema łapkami) niejedna młoda mateczka, praktykująca często ten sposób pieszczot.
Otóż nie! mrówki nie mają czasu na czułe sceny. One poprostu po to zbliżają swe usta do pyszczków liszek, aby oddać prosto w buzię maleństwa kleisty pokarm, napół już przetrawiony, jaki zwracają z własnych wnętrzności. Jeśli grymaśna liszka nie chce otworzyć buzi, otrzymuje ona od zniecierpliwionej niańki porządnego szturchańca i pyszczek otwiera. Spełniwszy swoją czynność, oddala się opiekunka śpiesznie po nowe pożywienie dla czekających na swą kolej innych robaczków. Tak ucztuje młode pokolenie mrówek.
Nie estetyczne to, lecz prawdziwe!
Pomyśl teraz sobie, że w dużem mrowisku biedne robotnice mają przez całe lato 7 do 8‑iu tysięcy takich darmozjadów do wykarmienia, a zrozumiesz, dlaczego się tak bezustannie krzątają. A zresztą, czyż to koniec na tem ich zajęciom? czy nakarmiwszy pupilki, mogą już założyć łapki na brzuszek i młynkować pazurkami?
Ho! ho! daleko do tego! Muszą przecież zamorusane i nieznające jeszcze porządku liszki umyć i oczyścić, muszą uprzątnąć po nich rzeczy niepotrzebne tak prędko, aby powietrze zawsze było świeże i czyste, a ponieważ ani rąk, ani pieluszek, ani żadnych innych, potrzebnych przyborów ku temu celowi nie posiadają, wszystko załatwiają zapomocą pyszczka.
Nie zapominaj jeszcze, że są w mrowisku kokonki. Chociaż one jeść nie potrzebują, ale muszą być przenoszone co dzień to na słońce, to do piwnic i pilnie strzeżone.
Dołącz do tego wyprawy do wrogich mrowisk po kokony, obronę własnego gniazda na wypadek napaści ze strony sąsiednich mrowisk, dołącz nadzwyczajne roboty, jakie się dość często trafiają, gdy przechodzące zwierzę lub ptak rozgniecie nogą część mrowiska, a pojmiesz, że pilne robotnice czasu na próżniaczkę nie mają. Gdy nareszcie nadejdzie chwila wykluwania się poczwarek z kokonów, powstaje zgiełk w mrowisku. Co chwila nowy obywatel przybywa! Mrówki są zachwycone! Biegają, trącają się różkami, opowiadając sobie nowinę i zgadują stojąc nad kokonem, co będzie: samczyk, samiczka, czy towarzyszka pracy.
Do każdego kokonka czepia się trzy lub cztery i zaczynają z wielką ostrożnością rozdzierać jedwabistą powłokę w tem miejscu, gdzie się znajduje głowa poczwarki, gdyż młoda mrówka tak jest niedołężną, że nawet wykluć się ze swego więzienia nie może bez obcej pomocy.
Wyciągnąwszy ostrożnie więźnia, który jest jeszcze omotany w rodzaj pieluszki, mrówki ostrożnie wyswobadzają każdy po kolei członek nowonarodzonego, rozwijają mu skrzydełka, jeśli jest samczykiem lub samiczką, a potem karmią słodyczami. Młoda mrówka, na razie głupiutka, nie wie, gdzie się ruszyć, co zrobić z nóżkami i jak z gracyą je stawiać. Nie wie także, co uczynić z zawadzającemi jej długiemi skrzydłami. Niezgrabna więc, ale ciekawa, przechadza się i rozgląda dokoła. Uradowane opiekunki nie odstępują ani na krok swego pupila przez kilka dni, chodzą za nim ciągle, ukazują mu galerye, izby ciągnące się wzdłuż tych kurytarzy, prowadzą na place, podparte setkami kolumn, na których krzyżuje się po kilka ulic. Z ulic tych dostają się do mniejszych izb na tem samem piętrze, a potem pionowemi galeryami prowadzą to na dół, to do góry, pokazując całe mrowisko. W wędrówkach takich dokończają wychowania młodego obywatela.
Dopiero gdy pozna swoje gniazdo i wzmocni się na siłach, wyprowadzają go na świat boży i pokazują trawki, zioła, bydełko, to jest mszyce, dające słodkie mleko, uczą, jak patyczki znosić, jak żywicę zbierać, jak doić mszyce, słowem wszystkiego, co porządna mrówka umieć powinna. Jeśli są to samczyki lub samiczki, robotnice odmienny kierunek nadają wychowaniu. Zamiast uczyć pracy, wyprowadzają je na świat, wskazują drogę, uprzedzają życzenia, bronią od napaści i prowadzą aż na szczyty... ziół i kwiatów, na których skrzydlate istotki próbują siły swoich skrzydełek. Na kwiatkach też zaczynają się zaloty, młodzież zbliża się do siebie, nieznane im siły wstępują w ciała, krew poczyna żywiej krążyć, dostrzegają, że świat ten jest ładnym i warto w nim pobujać, rozpinają więc śmiało swoje skrzydła i cała gromadka w pląsach powietrznych wzbija się wysoko... wysoko.
Każdą samiczkę otacza liczny rój zalotników, starających się pozyskać szczególne względy, i bujają tak długo, rozkoszując się życiem i świętując wesele młodych par...
Niestety, szczęście jest znikome na tej ziemi!...
Samczyk. Robotnica. Samiczka.
Skoro tylko dziewicze samiczki wybrały oblubieńców, już chwile tych ostatnich są policzone. Młodzi małżonkowie, znużeni lotem i uciechami, spadają na ziemię i umierają, lub stają się żerem dla czychającego na nich ptactwa, a zasmucone po ich stracie wdowy o niczem już więcej nie myślą, jak tylko o przyszłych obowiązkach. Nie w głowie im dalszy współudział w powietrznych pląsach swych rówieśniczek. Szukają już tylko miejsca, gdzieby mieszkanie założyć i zająć się wychowaniem potomstwa, a znalazłszy, zajmują się wszystkiem w nowo‑powstającem mrowisku. Nie mają jeszcze pomocnic, więc same zajęte są pielęgnowaniem dzieci, żywieniem siebie i spełniają te wszystkie obowiązki dopóty, dopóki mrowisko nie powiększy się o tyle, że wylęgłe nijakie mrówki przyjmą na siebie trudy wychowywania dzieci i gospodarowania. W tych pierwszych, najcięższych czasach, mrówka‑matka spełnia czyn bohaterski: odrywa sobie dobrowolnie skrzydła, jako niepotrzebną, a zawadzającą tylko w domowych zajęciach ozdobę. Skrzydła, ów ostatni łącznik ze światem powietrznym, usuwa dobrowolnie, aby się niepodzielnie oddać macierzyńskim obowiązkom.
Cudowne przemiany.
Jeszcze bym ci długo mógł pisać o mrówczych obyczajach, ale wierny obietnicy, nie dodam już ani słowa.
I dobrze się stało, żem ujął w karby swoją pamięć, bo widzę, że im dłużej roztrząsam mrówczą historyą, tem więcej przybywa ciekawych faktów. Miejscaby nie stało na wyczerpanie wszystkich. Lubo więc z żalem, odkładam mrówki do osobistego widzenia się naszego. Jeśliś ciekawy, przychodź, a będę ci opowiadał od świtu do zmierzchu. Wracając do swych przygód, powiem ci tylko, że postanowiłem zająć się wyszukaniem noclegowego przytułku.
Najpraktyczniejszem wydało mi się na ten cel miejsce wzniesione i odkryte, aby łatwiej obserwować okolicę, a zarazem zostawić widoczne zdaleka sygnały.
Przewidując tę potrzebę, przygotowaliśmy z sir Robertem zapas lekkich, jedwabnych chorągiewek z białą gwiazdą, pokrytą świecącą w nocy farbą, aby w dzień i w nocy służyć mogły za sygnały. Miejscowość, odpowiednią do zatknięcia pierwszej wkrótce znalazłem. Był to wysoki wzgórek, skąpo pokryty roślinnością i uwieńczony samotnie wyrosłym Przetacznikiem kłosowym (Veronica spicata).
Wzgórek wznosił się przynajmniej na 5 łokci (czyli 120 cali nad okolicą), co dla mnie stanowiło 1200 stóp i wymagało przeszło pół godziny wspinania się po pochyłości, usianej zawadami, podobnemi do tych, jakie pokonywają turyści, wspinający się na strome i pokruszone boki Świnnicy, Czerwonych Wirchów lub Łomnicy.
Dostałem się na szczyt bez zmęczenia, muskuły bowiem moje stały się wytrwalszemi niż dawniej, a cudowny widok, jaki się ze wzgórka roztaczał, sowicie wynagrodził mi zamiar zatknięcia na tej wyżynie chorągwi.
Nasyciwszy oczy, wdrapałem się na kosmatą łodygę przetacznika i umocowałem sztandar na młodym kłosku pączków kwiatowych jaki wystrzelał pionowo do góry.
Potem wynalazłem na nocleg bezpieczne schronienie w opróżnionej skorupce jakiegoś ślimaka, który zapewne za życia nie pomyślał, że skromny domek jego stanie się schroniskiem dla ludzkiej istoty. Zabezpieczywszy, o ile mogłem, swój apartament od rosy, jaka osiadała na ziemi i roślinach pod postacią coraz większych kropel, oddałem się obserwacyom do czasu zupełnego zmierzchu. Przedmiotu dostarczył mi przetacznik, odgrywający rolę pastwiska.
Cóż znowu? zapytasz, jakim sposobem jedna roślina mogłaby być pastwiskiem? Bardzo prostym sposobem. Na jego łodydze i liściach dostrzegłem kilka sztuk pasącego się bydełka.
Nie było ono, co prawda, rogate, ani czworonożne, ani tak pracowite, jak nasze poczciwe woły, ale wytrwałością w jedzeniu przewyższało z pewnością inwentarz rogaty, a nawet nierogaty.
Potworami temi, blizko na 10 stóp długiemi, były czarne, biało nakrapiane... gąsienice motyla Przeplatka (Melitaea Athalia).
Atalia jest pospolitym motylkiem i nieraz ją łapałem w swoje siatki, odrazu też poznałem tutaj jej gąsienice, przez odwróconą lunetę. Gdybym zresztą żywił jaką wątpliwość, to rozproszyłaby ją roślina, na której się pasły te istoty.
Gąsienicom Atalii smakują jedynie liście przetaczników (Veronica), babki (Plantago) i przeńców (Melampyrum).
Jedno z tych stworzeń trzymało się najniższego listka i niezasłonione przed mym wzrokiem, przedstawiło mi w całej jaskrawości swą bajeczną żarłoczność. Potwór ten, stworzonym był, jak się zdawało, po to, aby jeść, jeść i ciągle jeść, nie troszcząc się o nic więcej na świecie. Przewyższał on apetytem o całe gastronomiczne niebo wszystkich pasibrzuchów i smakoszów rodu ludzkiego. Szerokie jego szczęki (poruszając się w poziomym kierunku) pracowały bez ustanku, a liść, cięty niby nożycami, nikł we wnętrznościach, jak w bezdennej przepaści.
Podziwiając tę pasącą się bestyjkę, mimowoli przypomniałem sobie nasze konie, woły i prosięta. Jakież to zamorzone chudziaczki, w porównaniu z dzielnemi gąsiennicami! Ciekawa rzecz, czy moglibyśmy je wyżywić, gdyby potrzebowały spożyć co dzień tyle funtów siana z owsem, albo osypki z kartoflami, ile same ważą? Żaden ziemianin nie mógłby bez przerażenia wyobrazić sobie konia, któryby zjadał codziennie po cztery centnary siana i przybywał w mięsie w stosunku 20 lub 30 funtów na dobę? Wśród istot kręgowych jestto stosunek całkiem niemożliwy, tymczasem zwierząt tak szybko rosnących i dużo jedzących ziemia żywi nieprzeliczone miliardy.
Doprawdy, liszki i gąsienice, to już chyba największe w świecie żarłoki! Gdyby się cierpliwym Anglikom udało przez umiejętną kulturę doprowadzić je do wielkości naszych wołów, a choćby nawet owiec, byłyby to niezawodnie najkorzystniejsze dla hodowli opasy.
Ciekawą w tem wszystkiem jest okoliczność, że niema tyle gorzkich, cierpkich i trujących ziół, któremiby się one nie żywiły. Nie marnowalibyśmy tedy żadnych darów bożych, a nieużytki z chwastem wszelakim, byłyby prawdziwem Eldoradem. Pytanie tylko, czyby na długo wystarczyła roślinność, dla tak powiększonych obywateli. Obliczono, że gąsiennica jest wstanie w ciągu jednego miesiąca zjeść 60,000 razy tyle pokarmu, ile sama pierwiastkowo waży. Znaczy to, że gdyby wylęgnięta z jajeczka ważyła ¼ funta — zjadłaby sama przez miesiąc 150 centnarów liści.
Nie mogłem oczu odwrócić od jedzącej maszyny, dopóki nie przypomniał mi się motyl, jaki z niej wyrośnie, eteryczny motyl, który zadawalniając się homeopatycznemi dozami słodyczy kwiatowej, niepamięta, jak twardych niedawno używał pokarmów.
Gdyby mu nawet kto perswadował, że nie należy brzydzić się tem, co dawniej wybornie smakowało, oburzyłby się niezawodnie. Jakto! — zawołałby z ogniem — więc sądzicie, że pożywałem te cierpkie i twarde zieleniny? Kto tak śmie twierdzić, jest nizkim oszczercą! Więc ten pocieszny żarłok, czołgający się na szesnastu słoniowych nogach, żujący szorstkie liście, i bezmyślnie patrzący na świat dwunastoma maleńkiemi oczkami, ma być obrazem mojej młodości? Powiadacie, że ta niezgrabna kreatura wkrótce opuści niesmaczne zielsko, aby rywalizować ze mną w powietrznych pląsach? Zagrube żarty, moi państwo, z biednego motyla, który szanuje, podobnie jak wy, swoję godność i bolesnem mu jest słuchać drwin, czy potwarzy.
Takby niezawodnie bronił swego „dobrego urodzenia” obrażony motyl i nie miałby racyi, ale doprawdy i nam nawet trudno pogodzić się z myślą, aby dwie tak odmienne napozór istoty miały być jedną i tą samą!
A jednak tak jest. Gąsiennica — to młody motyl, a motyl — to tylko stara gąsiennica.
Z szesnastu bowiem nóżek, brzydka gąsiennica straci wkrótce dziesięć, a pozostałe przybiorą wysmuklejsze kształty.
Szczęki zastąpi u niej misterna trąbka, zwijająca się jak sprężyna u zegarka, zdatna jedynie do wysysania kwiatowego nektaru, a olbrzymi żołądek, wypełniający dziś jak worek całe niemal wnętrze gąsiennicy, stanie się drobnym i zaledwie dostrzegalnym organem w arystokratycznym motylu.
Z tysięcy dawnych muskułów nie zostanie ani jeden, zastąpią je nowe i całkiem inaczej ugrupowane wiązki.
Rażąca przemiana gąsiennicy w motyla nie zachodzi jednak nagle. Odbywa się ona powoli. Gąsiennica, rosnąc bezustannie, zrzuca od czasu do czasu całą skórę, aż do samych szczęk, i w końcu, doszedłszy do największego wzrostu, słabnie, choruje i przyczepia się pyszczkiem do rośliny lub innych przedmiotów. (Niektóre przytem gąsiennice obmotują się w jedwabistą przędzę). Potem potwór kurczy się, zsycha i jeszcze raz na powierzchni pęka, aby wyłonić się na świat Boży z pod starej skórki pod postacią pękatej, nieruchomej poczwarki, pozbawionej nietylko wszelkich członków, ale nawet gęby, niepotrzebującej już jadła, jednem słowem podobniejszej do mumii egipskiej, aniżeli do żywego stworzenia.
Tu dopiero, osłoniona przed wzrokiem ciekawych, wstydliwa gąsiennica dokonywa gruntownej zmiany w toalecie. Nie załatwia tego sama, bo od czegóż troskliwa o swe dziatki matka‑natura?
Ukochana więc córeczka lub synek, w poczwarce traci ruchy i pozory istoty żywej i nie przestając żyć, rozpływa się w gęstą, mleczno‑przezroczystą ciecz, z której powoli dopiero wyrabiają się i twardnieją w ciasnem więzieniu nowe kształty prawdziwego motyla.
Nareszcie, jak kurczę w jajku, pewnego ciepłego poranku motyl, który się już w poczwarce wykształcił, wprawia ciało w silne ruchy, rozsadza skorupkę i wydobywa się z więzienia, wysuwając najprzód nogi wraz z różkami z otulających je pokryw. Gdy oprócz skórki, motyl jest osłonięty oprzędem, wtedy zwilża on takowy cieczą, która go zmiękcza — trąca potem głową w osłabione miejsce, a zrobiwszy wyłom, wysuwa się nieuszkodzony. Po tych przejściach, zmęczony i wątły, odpoczywa czas jakiś i prostuje swe mokre i zwisłe skrzydła. Wkrótce powietrze, światło i ciepło nadają organom należytą sprężystość, i motyl, w całym przepychu barw i kształtów, ulatuje w swój nowy żywioł... w powietrze!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Motyl jest niejako kwiatem swego indywidualnego bytu. Jako liszka, spełnił on poziomą rolę, narzuconą sobie przez przyrodę, i teraz wchodzi w okres życia krótki, w czasie którego dopełnić ma ostatniego swego przeznaczenia: ma pozostawić potomstwo.
Niektóre gatunki w tym okresie żadnych już pokarmów nie przyjmują, życie ich wszakże normalnie niedługie, — przedłuża się znacznie, jeśli zachodzą przeszkody w pozostawieniu potomstwa.
Niemniej zadziwiającą historyę swego życia mógłby opowiedzieć i ten komar, co zatacza z wyprostowanemi, jak bocian, nogami duże kręgi nad mą głową i rozmyśla, w któremby miejscu najkorzystniej mógł zatopić długi swój lancet. To także szybko spanoszony sybaryta.
Kilka godzin temu nie znał on się jeszcze na smaku ciepłej krwi, był mieszkańcem stojącej kałuży, wodnym robaczkiem, podobniejszym do ryby, niż do owadu. Uwijał się żwawo wśród tysięcy współbraci, wyszukując mikroskopijnych istotek w gnijących resztkach roślinności. Pędząc takie życie, zrzucał on w miarę potrzeby kilka razy skórę, aż stał się poczwarką po kilku miesiącach czynnego żywota (a nawet, stosownie do gatunku, po paru latach). W tym stanie zmienił bardzo radykalnie swoje barwy, kształty i zasady. Zwinął się tak, że głowa i koniec brzuszka stykają się niemal ze sobą, ale nie stracił w tym stanie ruchu, jak się to zdarzyło motylowi. W szybkich, a bardzo charakterystycznych rzutach, przecina on po dawnemu w różnych kierunkach rodzinną kałużę, pilnując, czy wszystko w porządku. Nie może już jednak, jak dawniej, kryć się stale w głębinach, bo potrzebuje powietrza; od czasu więc do czasu podpływa pod samą powierzchnię wody, wciągając powietrze dychawką, umieszczoną w ogonie. Nareszcie przychodzi dzień, w którym sądzono mu pożegnać nazawsze cuchnącą wodę. Pożarł on już dostateczną ilość słabszych żyjątek i zasłużony, oczekuje na awans. Otrzymawszy od przyrody nominacyą na komara, raźno przystępuje do obleczenia się w nowy, świetny uniform. Wypływa na powierzchnię i daje się muskać wietrzykowi. Gdy obsechł dobrze, nastaje w jego życiu decydująca chwila. Skórka, pokrywająca istotę, przeznaczoną odtąd do innego życia, pęka i wysuwa się z niej ostrożnie komar w nowem przebraniu. Tkwi jeszcze tylną częścią ciała i końcami skrzydeł w wątłej łupinie, niby w łódce. Popychany wiatrem, pływa czas jakiś po zwierciedle wód i obsycha. Niebezpieczna to nad wyraz chwila i przypomina mi akrobatów, pokazujących sztuki na trapezie, wzniesionym nad głęboką przepaścią, przypomina także szulerów w Monaco, co na jednę kartę stawiają cały swój majątek. Ileż komarów ginie na progu do nowej epoki życia, zaledwie raz jeden odetchnąwszy pełnemi dychawkami, zaledwie zdążywszy nowemi oczami spojrzeć w świat słonecznej, lekkiej atmosfery!... Co za dziwna kolej rzeczy! Przed chwilą wyjście z wody zgubiłoby go, teraz znowu wywrócenie się kruchej łódki przynosi komarowi śmierć w tym samym żywiole, jaki dotychczas był dla niego niezbędnym warunkiem życia, w żywiole, w jakim mu było dotąd tak dobrze. Nic też dziwnego, że cieszy się, gdy szczęśliwie zdołał opuścić niebezpieczną łupinę. Lada zefirek przecież groził jej zatopieniem, a że mu szczęście sprzyjało, czekają go największe rozkosze: ciepła krew i umizgi do pięknych komarzyc. Nie wszystkie owady w swoim rozwoju podlegają podobnie rażącym przemianom, choć przyznać należy, że podlega im większość: mianowicie: motyle, chrząszcze, pszczoły, muchy, oraz część żyłkoskrzydłych. Reszta, to jest pluskwy i prostoskrzydłe, wychodzą z jajeczek podobne nieco do starych i głównie różnią się brakiem skrzydeł, które im dopiero w epoce dojrzewania wyrastają. Nawet więc mucha, śpiewająca skrzydełkami monotonną piosnkę i ona ulega bardzo dziwnym kaprysom losu.
Zrodziwszy się białym robakiem, zalęgłym w zgniliznie, żyła wśród cuchnących materyi, później skurczyła się i zeschnięta, niby maleńka beczułeczka, póty leżała wśród brudu, dopóki w ciasnem swem więzieniu nie przekształciła się na strojną istotkę, obdarzoną wielu przymiotami, a przedewszystkiem zręcznością i lotnemi skrzydłami, na których uniosła się w lepsze sfery, gdzie już tylko woń kwiatów, słodycz i porywy miłosne nęcą ją i spokój odbierają
Czy to wszystko nie cudowne przemiany?
Trzeba przyznać, że starożytni na poparcie swej wiary w możliwość cudownych przemian (metamorfoz), o jakich śpiewali ich poeci, mieli w świecie owadów pozorne dowody. Kto wie nawet, czy nauka o metempsychozie, t. j. o przechodzeniu dusz z jednego ciała w drugie, nie wzięła początku w obserwacyach świata owadziego i nieznajomości praw fizyologicznych, które rzucają na sprawę przemian u owadów jasne światło i odzierają ją z uroku wszelkiej cudowności. Ściśle biorąc, przemiany należałoby poprostu nazwać stopniowym rozwojem owadów.
Liszka motyla, zarówno jak liszka muchy, pszczoły lub chrząszcza, jest nadzwyczaj skomplikowanem stworzeniem, mieszczącem w sobie gotowe zarody przyszłego motyla.
Gdybym się nie obawiał zarzutu nieścisłości naukowej, porównałbym ją z jajkiem kurzem i nazwał chodzącem, jedzącem i rosnącem jajkiem owadu.
Mieści ona w sobie, jak to ścisłe badania wykazały, gotowe zarody wszystkich organów przyszłego motyla, spowite, że się tak wyrażę, w liczne skóry, włożone jedna na drugą. Każda z nich, rozrastając się po kolei staje się zewnętrzną i ustępuje po pewnym czasie nowej, póty, dopóki przedostatnia nie odsłoni gotowego motyla.
Obawiam się, abyś po tem ciemnem i może niewłaściwem orzeczeniu nie pojął fałszywie słów moich, abyś nie wystawił sobie np., że w gąsienniczce tkwi już maleńki gotowy motylek, który rośnie w niej i rozsadza powoli jednę po drugiej skórki gąsiennicy.
Nie, wcale tak nie jest!
W gąsienicy jest wprawdzie motyl, ale niewykształcony jeszcze i wyglądający przez to, jak gąsienica.
Wszystkie jego części ciała znajdują się już wprawdzie w gąsienicy, ale trudno je rozpoznać, z powodu, że posiadają dziwną własność szybkiego zmieniania się. Jedne organa dorosłego motyla są zaledwie w zarodku w ciele gąsienicy i dopiero pod koniec nagle się rozwijają, inne przekształcą się powoli. I naodwrót znowu, gąsiennica jest obdarzona takiemi wybitnemi organami, jakie albo zmniejszą się, albo zupełnie znikną pod koniec jej życia, gdy przyjmie ona kształty motyla.
Dziwnem może ci się np. wydać, że nawet i motylowe skrzydła istnieją w niezgrabnem ciele gąsiennicy, naturalnie w stanie zaczątkowym.
Objaśnienia, jakie ci tu naprędce dałem, odzierają wprawdzie fakt przemian u owadów z cech nadnaturalności, ale z drugiej strony wcale nie sprowadzają go do rzędu pospolitych i prostych zjawisk.
Zgłębiając te gwałtowne przemiany, rozum nasz plącze się w tłumie trudnych do wyjaśnienia zagadek.
Nie możemy pojąć, dlaczego i jakim sposobem jeden i ten sam żołądek owadu może trawić w pierwszej epoce życia ogromne ilości zielska, a później ogranicza się na odrobinkach miodu lub wcale nic nie przyjmuje; dlaczego organa, potrzebne w jednej epoce życia, giną przy przejściu do drugiej, z taką łatwością, z jaką my zrzucamy swą odzież?
Dlaczego całe wnętrze przekształca się tak gruntownie, że wydać się może (porównywając ten sam owad w dwóch wiekach, w młodości i dojrzałości), iż mamy przed sobą dwie odmienne zupełnie istoty?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z głową nabitą temi pytaniami, zasnąłem nareszcie mimo chłodu, w wygodnem schronieniu i zbudziłem się dopiero, gdy ciepłe promienie wysoko wzniesionego słońca ogrzały skostniałe moje członki.
Zerwałem się na równe nogi i wygrzebałem coprędzej z oryginalnej sypialni.
Grzebisze.
Zaledwiem puścił się w dalszą drogę i stanąłem, aby wytchnąć na piasczystem, słonecznem podnóżu kopca, gdy usłyszałem nad sobą ogłuszający brzęk skrzydeł i o kilka kroków przedemną, jakby wyrósł z pod ziemi, zjawił się Nastecznik drogowy (Pompilus viaticus).
Niezwykle to silny owad, podobny do osy, zwinny, długi i ruchliwy. Czarna głowa i tułów tego olbrzyma błyszczały jak wypolerowany metal i pewno pod względem wytrzymałości niewiele ustępowały pancerzom ze stali. Kule mego rewolweru odbijałyby się od niego, jak od skóry nosorożca. Choć nie należę do lękliwych, przyznaję, że nagłe pojawienie się tego rozbójnika przestraszyło mię trochę i poczułem wielką ochotę oddalić się, ale nastecznik, nie czekając ani sekundy, uprzedził mię i zerwał się do lotu, a w szybkich jak wiatr, zygzakowatych zwrotach, począł bujać nizko, przy samej ziemi, nad tą właśnie częścią piasków, na której zatrzymałem się, kryjąc w gałązki wrzosu. Lot jego był tak szybki, że warczał mi tylko nad głową, ale gdziem zwrócił za nim oczy, tam go już nie było. Niespokojny i pełen życia owad dopadał niekiedy do ziemi, ale nie mógł ani kilku sekund dosiedzieć na miejscu.
Skoro tylko dotknął nogami gruntu, natychmiast kilkakrotnie podskakiwał, zmieniając za każdym razem pozycyę.
Wyglądało to zupełnie tak, jakby go parzyła ziemia, na której chciał stanąć. Ulokował się nareszcie w odległości kilkunastu kroków odemnie i kiwnąwszy kilka razy odwłokiem, jakby z zadowolenia, przybrał taką pozycyę, jak pies, gdy zwietrzywszy mysz polną, poczyna ryć łapami ziemię.
Zanim mogłem się opamiętać, począł już przedniemi nogami odgrzebywać piasek, wyrzucając go ze zdumiewającą siłą z pod siebie w tył na znaczną odległość. Istny deszcz żwiru posypał się z pod odwłoka zakutego w pancerz chitynowy potworu, a po kilku sekundach utworzył się już nad wygrzebywanym dołkiem nasyp, z którego ziarna piasku napowrót staczały się w dół.
Nastecznik spostrzegł to niebawem i stanąwszy nad zawadzającą mu kupką piasku, począł go tak zawzięcie odmiatać, że zniknął na chwilę sam w tumanie pyłu, a mnie obsypał niespodzianie gradem piasku, wyrzucanego z wielką siłą na znaczną przestrzeń. Zaciekawiony tą czynnością, odszedłem w bezpieczniejsze miejsce i z poza kryjącego mię liścia, przyglądałem się z zajęciem, jak żwawy owad powiększał dołek.
Po upływie może pół minuty, napotkał on przeszkodę w postaci drzazgi drzewa, ważącej pewno ze dwadzieścia razy więcej niż moja osoba. Nastecznik, nie namyślając się długo, chwycił zaporę w potężne szczęki, aż zatrzeszczała, i za jednem szarpnięciem wyrwał ją z piasku. Dokonawszy tego, odniósł drzazgę pieszo i złożył ją o jakie trzydzieści łokci, moich, t. j. blizko o sześć cali od wykopanej jamki, zapewne z przezorności, aby mu do dołu nie wpadła.
Zabawiła mię ta zbytnia ostrożność.
Jeszczem się przypatrywał tym ciekawym dowodom zręczności, jakie składał mój skrzydlaty olbrzym przy zajęciu kopacza i czekałem, co dalej pocznie, gdy nagle rozległ się tuż za mną gwałtowny i urywany brzęk skrzydeł muszych i odwrócił moją uwagę od nęka. Widok, jaki się przedstawił moim oczom, zmroził mi krew w żyłach. O parę łokci odemnie znajdował się pstry pająk, najstraszniejszy z pająków, bo obok chytrości, wrodzonej wszystkim ośmionogom, odważny i napadający zwykle otwarcie na zdobycz. Znajdowałem się zapewne i poprzednio w jego sąsiedztwie, lecz ukryty, czatował, nie zdradzając niczem groźnej swej obecności. Dopiero jakaś duża mucha znęciła go zbytniem zbliżeniem się i potwór jednym skokiem rzucił się na ofiarę. Przedniemi łapami odrazu dosięgnął jednego ze skrzydeł i już gwałtowne trzepotanie nie mogło biednej muchy uratować. Przez parę sekund zdobywała się ona na rozpaczliwe wysiłki, pragnąc nadaremnie wyswobodzić się ze strasznych uścisków kosmatych łap pająka, ale prędko pod magnetycznym wpływem błyszczących ślepi napastnika straciła siły i byłaby już otrzymała ranę w głowę, gdyby niespodziewane nie przyszło jej ocalenie.
W tym samym momencie, w którym napastnik gotował się zadać śmiertelny cios, zadrżał on nagle i jakby skamieniał w postawie, cechującej wielką trwogę. Żylaste nogi rozprostowały się, potem skurczyły i pająk, zwinięty w kłębek, jak nieżywy stoczył się z pochyłości, na jakiej się scena mordu odbywała.
Poturbowana i omdlała mucha uczuła się wolną. Poruszyła się lękliwie, następnie, utykając, wstała i zajęła się muskaniem naderwanego skrzydła, oraz przyprowadzeniem do porządku zrujnowanej toalety. Chciała włoski zjeżone na grzbiecie uczesać, ale widocznie ból w nadwichniętych łapkach nie pozwolił jej zatrzeć śladów przebytej katastrofy.
Żal mi się zrobiło biedaczki; opatrzyłbym ją chętnie, gdybym wiedział, jak się wziąć do tego, ale niestety, dla owadów chirurgia i medycyna musiałyby wesprzeć się na innych, niż dla ludzi, zasadach. Moja skromna wiedza nie wystarczała tutaj, porzuciwszy więc niepraktyczną myśl, począłem zastanawiać się nad przyczyną dziwnego ocalenia niedoszłej mojej pacyentki. Zguba jej zdawała się nieuchronną, — czem więc wytłumaczyć dobrowolną rezygnacyę pająka?
Jedno tylko stać się mogło. Musiał on w chwili decydującej o życiu muchy, ujrzeć nagle potężnego wroga.
Aby zobaczyć, co się dzieje z moim tchórzem, napadającym znienacka, zeszedłem na dół, ale mimo troskliwych poszukiwań, nigdzie go dostrzedz nie mogłem. Umknął widać i zaczajony gdzieś w blizkości, przygotowuje się do powtórnej napaści na inną zdobycz.
Dreszcz mię przeszedł z obawy, aby przypadkiem on lub który z towarzyszy jego ohydnego rzemiosła nie omylił się i nie wziął mię za muchę. Obawa miała niejakie podstawy, bo wszak nazywam się Muchołapski!
W nazwisku mojem jest mucha; miałbym się z pyszna w jego łapach!
Przyśpieszyłem kroku, cofając się na dawne miejsce, aż tu brzęk nastecznika zwrócił na nowo moją uwagę. Gdy usiadł przy swojej jamce, dostrzegłem, że dźwigał jakiś żywy przedmiot, który mu się wydzierał; widziałem gniewne jego ruchy, widziałem, jak potrząsał zdobyczą. Jeszcze jeden rzut oka, i skamieniałem ze zgrozy. Przednie łapy skrzydlatego olbrzyma ściskały, niby żelazne kleszcze, tego samego pająka, który przed chwilą puścił muchę, w nadziei, że gdy uda martwego, straszny wróg ominie go w spokoju. Ale omylił się chytry pająk i teraz napróżno wyrywał się z objęć grzebisza, który co chwila kłuł go swem żądłem i kąsał zajadle. Pomimo głębokich ran, biała krew nie dobywała się z pająka, tracił on jednak siły, bo bez oporu pozwolił się złożyć do wygrzebanego otworu. Dołek okazał się jednak zaszczupłym, i drgająca w srogich cierpieniach ofiara, została wywleczona i złożona na brzegu, podczas, gdy nastecznik zajął się powiększaniem dołka i przymierzaniem co chwila pająka do otworu.
Na razie możnaby sądzić, że owad sprawiał pająkowi pogrzeb na sposób ludzki, ale byłaby to czynność bezcelowa, i gdyby chodziło tylko o samą przyjemność zakopania pająka, z pewnością nastecznik nie napadałby na niego, nie kaleczył i nie trudził się daremnie.
Zgadnij, w jakim celu napastnik grzebał ofiarę.
O cel zresztą ludzie rzadko pytają, bo zdarza się im zbyt często spełnianie wielu czynów bezcelowych.
W świecie jednak owadów niema pracy bez wytkniętego planu.
Nastecznik zajmował się okrutnym pogrzebem w zupełnie poważnym zamiarze. Jemu szło jedynie o złożenie jajeczek i zapewnienie bytu robaczkom, jakie się z tych jajek wyklują. Włożywszy żywcem pająka do grobu, składa na pokaleczonej ofierze jajeczko, potem otwór troskliwie zagrzebuje i oddala się.
Obejrzawszy jeszcze raz i drugi swe dzieło z pewnej odległości, i zatarłszy wszelkie ślady tylko co odbytej sceny pogrzebu — nastecznik przyniósł jeszcze parę zeschłych listków i położył je, jakby dla naznaczenia sobie tego miejsca na mogile, mającej odtąd być kołyską młodziutkiego nastecznika, i uspokojony o los małego robaczka, odleciał i znikł mi z oczu.
Ciekawyś, co się dzieje dalej pod ziemią?
Ha, nic osobliwego! Zakopany pająk żyje tam jeszcze dni parę, gdyż przezorny grzebisz tak go kaleczy, aby pozbawić ruchu, bez odebrania życia. Wylęgła więc liszka natrafia na gotowy pokarm i żywi się przez parę, a nawet przez kilka dni, świeżem mięsem pająka. Może być spokojną, że nie zabraknie jej pożywienia, bo troskliwa matka przyniesie jej drugiego i trzeciego pająka, aż wykarmiona i tłusta, przestanie jeść i przemieni się w poczwarkę. Dalszy ciąg historyi nie potrzebuje objaśnień. Zdarza się jednak, że liszka zdycha z głodu. Bywa to wtedy, gdy jej matkę połknie ptak, lub wypadek jaki zbyt wcześnie życia pozbawi. Czeka wtedy biedne maleństwo napróżno na świeży transport pajęczyny (jest to wyraz, uformowany na sposób wołowiny, cielęciny i sarniny), chudnie coraz bardziej i, nie doczekawszy się posiłku, ginie głodową śmiercią.
Takie to tragedye rozgrywają się w tym dziwnym świecie na każdym niemal kroku!
Prawie cała rodzina os drapieżnych, które wypadałoby dla odróżnienia od os właściwych (Vespidae), nazwać Grzebiszami, prowadzi żywot podobny do opisanego.
Nęk naprzykład piaskowy (Ammophila sabulosa), różni się od nastecznika głównie znacznie większemi wymiarami, oraz rodzajem ofiar, jakie ściąga do gniazd liszek swoich.
Zamiast pająków, łowi on duże, najczęściej włochate gąsiennice.
Pewnego razu, będąc w Ojcowie, sam widziałem, jak nęk ciągnął do wygrzebanej w piasku jamy zieloną jakąś gąsiennicę, conajmniej trzykroć większą od siebie. Przez ciekawość nie przeszkadzałem owadowi w jego czynności i doczekałem się chwili, w której nęk, uporawszy się z ciężarem i rozmiarami ofiary, znikł wraz z nią pod ziemią i tam zabawił przez kilkanaście minut, a potem, wyszedłszy, zagrzebał starannie otwór piaskiem i pyłem; w końcu, podobnie jak to uczynił nastecznik, jeszcze parę razy przyjrzał się robocie i odleciał szczęśliwy.
Gnębisz (Psammophila viatica), najbliżej spokrewniony z nękiem, odznacza się podobnemi obyczajami. Wśród rodziny Grzebiszów pokaźną grupę stanowią Bączkowate (Crabronida), niewielkie rozmiarami osy. Należą do niej Żądlice (Bembex), Osmyki (Cerceris), Kwiateczniki (Philantus) i Taszczyki (Mellinus).
Żądlica (Bembex rostrata), owad bardzo pospolity w całym kraju, czarny z żółtemi przepaskami wpoprzek odwłoka, dwa tylko ma zajęcia w swem doskonalszem życiu. Wysysa miód z kwiatów i wygrzebuje w piasku głębokie jamki, w które znosi ułowione dwuskrzydłe owady, jak muchy właściwe, Mszyczniki (Syrphus) i t. p.
Obfite w całej Europie Osmyki (Cerceris arenaria) i inne, można znaleźć wszędzie na miejscach piasczystych, wystawionych na południową operacyę słoneczną. Odróżniają się od koleżanek tem, że nie chcąc im robić konkurencyi, zadawalniają się chrząszczykami, należącemi do licznej rodziny ryjkonosów (Rhynchites). Nie przebierają one wprawdzie w gatunkach, ale trzymają się zato stale ryjkonosów. Są one głównie z tego powodu godne podziwu, że wspomniane chrząszcze należą do najtwardszych owadów. Rzecz napozór nieprawdopodobna, aby miękka liszka osmyka mogła przeniknąć przez twardą skorupę chrząszcza.
Bliżej jednak poznawszy ten stosunek, spostrzegamy, że nie jest on tak rażącym, jak się na razie wydaje. Osmyki bowiem chwytają tylko świeżo wyklute z poczwarki i miękkie jeszcze wołki, liszki zaś ze swej strony, umieją doskonale wyszukiwać na ciele ofiar miejsca okryte miększą powłoką, aby przeniknąć przez nie z łatwością do wnętrza.
Są gatunki osmyków, napadające także na inne owady. Między niemi jeden (C. ornata) zabija pszczoły miodonośne.
Z tej samej grupy niemniej ciekawym jest Kwiatecznik (Philanthus apivorus Latr.), którego obyczaje pierwszy podpatrzył i opisał Latreille w 1802‑im roku. Ten wygrzebuje w ziemi prostopadłą galeryę, którą na pewnej głębokości zakończa poziomą komorą, a w niej umieszcza swoje ofiary i jajeczka. Podziemia kwiatecznika miewają rozmaitą długość. Niekiedy dochodzą do 10‑ciu cali. Zresztą nie tyle ten szczegół, ile raczej niezwykłe zuchwalstwo kwiatecznika czyni go interesującym dla nas.
Zwykle lokuje się on na jakimś miodonośnym kwiatku, (zkąd i nazwa jego poszła) i poluje niedbale, jakby od niechcenia. Przybywa naprzykład pszczoła i cała pochłonięta zbieraniem miodu lub pyłku kwiatowego, nie zwraca uwagi na otoczenie.
Przebiegły kwiatecznik cierpliwie bada sytuacyę, udaje, że go pracowity owad zgoła nie interesuje, i zachowuje się całkiem spokojnie. Upatrzywszy jednak dogodną chwilę, rzuca się z nieopisaną gwałtownością. Chwyta pszczołę szczękami za szyję, przyczem prawie zawsze udaje mu się przewrócić ją nawznak i wtedy zadaje jej pośpiesznie ciężkie rany swem zatrutem żądłem.
Dwa dojrzałe indywidua niosą do gniazda pokonane pszczoły. Pod powierzchnią ziemi widać gniazda liszek: jedno zajęte przez tylko co przyniesioną pszczołę, drugie przez wyrośniętą już liszkę, która spożyła już większą część swej żywności. W trzech pozostałych widać na poły przezroczyste kokonki, pozwalające dojrzeć zamknięte w nich poczwarki.
Zawiązuje się śmiertelna ale nierówna walka, bo choć pszczoła posiada także żądło i póki sił starczy, usiłuje dosięgnąć nim przeciwnika, — zręczny jednak kwiatecznik zwykle wychodzi nieposzkodowany, podczas, gdy pokaleczona pszczoła wkrótce pod wpływem jadu dostaje gwałtownych kurczów i drgawek. W tych boleściach traci władzę w członkach i pada zemdlona. Wtedy napastnik chwyta ją szczękami, obejmuje łapkami i wzbija się w powietrze, ulatując do gniazda z ciężkiem brzemieniem. Najczęściej kwiateczniki ukazują się gromadnie. Całe ich setki kręcą się jednocześnie w danej okolicy i rozwijają niezmordowaną gorliwość bez przeszkadzania sobie. Ich śmiałość niema granic.
Zbliżają się zwykle do pasiek i tam, na własnem terytoryum pszczół nie wahają się występować do boju ze spokojnemi owadami w tych wszystkich razach, gdy są pewne zwycięztwa.
Podobne obyczaje spostrzegamy u Taszczyka (Mellinus arvensis), który obiera sobie gniazda w piasku i zaopatruje każdą komórkę w 8 do 10 much.
Jestem Matuzalem. Potworne stosunki. Miliardy żywych befsztyków.
Scena, jaką ci tylko co opisałem, trwała niedługo. Wszystko odbyło się najwyżej wciągu pół godziny, choć ten czas wydał mi się znacznie dłuższym! Nic dziwnego! O ile życie owadów jest krótkiem o tyle ruchliwość niezmierną.
Prędko się one starzeją i umierają; życie największej ich ilości trwa zaledwie kilka lub kilkadziesiąt dni, ale też jeden dzień dłuższym nieraz bywa okresem niźli rok dla człowieka. Pojęcie czasu wyraża się tylko następstwem zdarzeń, ale nie rzeczywistą jego długością. Wszak zmieściliby i ludzie swe życie ze wszystkiemi zajęciami i wrażeniami w podobnie ciasnych ramach czasu, gdyby proporcyonalnie wszystkie swe czynności mogli w krótszym czasie załatwić. Godzina np. mogłaby być dniem całym, gdybyśmy w niej zmieścić mogli całodzienne nasze czynności.
Ze względu na długowieczność byłem wśród tych stworzeń w dwojaki sposób prawdziwą osobliwością. Najprzód ruchy i czynności moje, gdyby je mogły owady krytycznie oceniać, wydałyby się im nad wyraz ociężałemi, powolnemi i leniwemi; powtóre, gdyby wiedziały ile już lat żyję, a ile jeszcze mogę przeżyć, poczytałyby mię pewno za nieśmiertelną istotę. I w samej rzeczy, gdybym stale wśród nich zamieszkał, a mógł przetrzymywać zimy podobnie jak one, w letargicznem odrętwieniu, zostałbym nielada Matuzalem świata owadziego. Własnemi oczyma oglądałbym po kilkadziesiąt ich pokoleń i pra‑pra‑pra‑prawnukom, jako naoczny świadek opowiadałbym zamierzchłe dzieje pra‑pra‑pra‑pradziadów. Byłbym dla nich żywą kroniką, jaką dla nas są pożółkłe kilkowiekowe foliały Bielskich, Długosza i Kromera, a może nawet papyrusy egipskie.
Nietylko zresztą ja jeden mógłbym służyć im za kronikę. Świat owadów, jak żaden inny, pełen jest przeciwieństw.
Obok mszyc (Aphis) liczących życie na dnie, krzątają się mrówki‑matuzale, mogące żyć po lat siedem i osiem.
Do matuzalów należą nawet takie gatunki, jakie ogół przywykł uważać za efemerydy i uczynił z nich, jak np. z jętki (Ephemera), symbol znikomości. Błędne o jej wieku mniemanie, zwiększa liczbę dowodów, że większość ludzi bardzo jeszcze powierzchownie zna świat owadów. Taka np. jętka, czołgająca się przez długich lat parę jako liszka wśród szlamu kałuży lub sadzawki i prowadząca tam rozbójniczy żywot, gdyby tylko umiała obserwować, mogłaby opowiadać krótkowiecznym współobywatelkom sadzawki, historyę kilkunastu ich pokoleń.
I stałaby się rzecz dziwna. Nie znając zgoła własnych dziejów, bo większa część owadów nie widzi nigdy swoich rodziców, ani nawet rodziców swoich współrówieśniczek, mogłaby ona krócej żyjącym gatunkom owadzim, których pokolenia przesuwają się jak w kalejdoskopie przed jej oczyma, opowiadać dzieje zamierzchłej przeszłości. Mimo jednak, że wystarczyłoby życia tym długowiecznym istotom, nie zdolne są one do obejmowania szerszych horyzontów.
Zasklepione najczęściéj w ciasnem kółku, spędzają cały niemal żywot w ciężkich zapasach o chleb powszedni. Nie wiedzą nic o bożym świecie i nie interesują się niczem, co ich bezpośrednio nie dotyczy. Znaczną część życia jedne pędzą we wnętrzu drzew, tocząc w ich pniach obszerne galerye, inne znajdują mieszkanie i pożywienie w miękkich grzybach, inne wreszcie, zamknięte od urodzenia w orzechu lub jabłku, pozostają w tych owocach, stanowiących dla nich spiżarnię i świat cały. Późno dopiero, bo na samym schyłku życia, przekonywają się one o istnieniu szerszego i pięknego świata poza obrębem rodzinnego orzecha lub grzyba. Są to po większej części ruszające się żołądki i nic więcej!
Jakże podobne są te owady do ludzi, żyjących w ustroniu, którzy niewiele lub wcale nic o bożym świecie nie wiedzą, nie interesują się postępem, wynalazkami, którzy w swoim zaścianku zamiast żyć — wegetują raczej, pchając z dnia na dzień taczkę jednostajnej egzystencyi, pozbawionej wznioślejszych bodźców i wzruszeń, jakie są warunkami wszelkiego postępu.
Podobne są one także do tych poziomych ludzi, którzy poza obrębem świata ziemskiego, świata pięciu zmysłów i skażonych naszych instynktów, nie domyślają się niczego więcej! Dla takich mizerna ziemia jest już zbyt wielkim światem, aby poza nią myśl ich i pragnienia kiedy mogły wybiedz.
A jednak i takim może kiedyś... kiedyś otworzą się oczy na widok lepszych, a lekkomyślnie zaprzeczanych światów i przekonają się, że byli krótkowidzącemi robakami zamkniętemi w orzechu...
Przekonają się, że jest, że musiał być poza ziemią i poza sferą naszych zmysłów świat inny, piękniejszy i większy, w którym naszym duszom będzie tak samo obszerniej i jaśniej, jak dojrzałemu robakowi z orzecha weselej jest w oblanej słońcem lekkiej atmosferze łąk barwnych i wonnego kwiecia...
Spostrzegam zapóźno, żem się rozgadał, zapominając, iż kreślę tylko historyę swoich przygód; wracajmy więc do nich.
Zaledwiem się otrząsnął z przykrego wrażenia i ruszyłem w dalszą drogę, nowy widok przypomniał mi, że w tym świecie, do którego dobrowolnie zeszedłem, jak Dante do piekieł, na każdym kroku spotyka się straszne obrazy, a najwyszukańsze męczarnie należą do rzeczy zwykłych, a nawet, niestety, koniecznych.
Dlaczego koniecznych? zapytasz.
Dlatego, że choć są one niepożądane ze względów moralnych, jednakże utrzymują równowagę w naturze. Gdyby nie bezustanne morderstwa, owady rozmnożyłyby się do niepojętych liczebnie rozmiarów, zagrażając życiu innych istot na ziemi.
Właśnie jeden z bolesnych epizodów, rzucający ponure światło na dolę owadów, wstrząsnął mię do głębi, odbierając ochotę do zachwytów. I gdyby wędrówka moja miała za cel jedynie zadowolenie ciekawości, wycofałbym się coprędzej, aby powrócić do naszego świata, który choć nie lepszy, ma przynajmniej tę dodatnią stronę, że znakomicie maskuje złe, jakie się w nim dzieje, że mu nie zawsze pozwala tak brutalnie występować, jak w świecie owadów.
Wszelaka przewrotność i okrucieństwa, choć są pospolitemi wśród nas zjawiskami, nie rzucają się przecież w oczy w całej ochydzie, a dla łatwowiernych przybierają nawet złudną maskę dobra, okrywają się nieraz płaszczem cywilizacyi, patryotyzmu, religii i innych górnobrzmiących szyldów...
Ród ludzki w swym zdumiewającym postępie ulepszył każdą zbrodnię, niejeden występek upiększył, uniewinnił i uświęcił ogólną tolerancyą podczas gdy szkaradne owady po dawnemu, jak ludożercy, zagryzają się jedynie mocnemi szczękami i zakłuwają jadowitemi żądłami. Nie czują przytem ani trochę ohydy brutalnych swych postępków. Nie pozorują one nawet swych czynów ani wyższemi pobudkami, ani rozstrojem zmysłów, które wśród ludzi są wygodnym pozorem do uniewinnienia wszelkiego rodzaju wykroczeń, i dlatego słusznie uważamy te istoty za poziome, wstrętne, dzikie i niezdolne do żadnego postępu.
Czyż więc warto było schodzić do nęcącego ukrytemi powabami świata poto, aby spostrzedz, że i w nim najwięcej jest cierpień i tragedyj?
Czyż warto było z narażeniem życia pozostawać w tej krainie dla spotkania wśród owadów tego samego zła, jakie nas trapi, obleczone tylko w odmienną sukienkę? Nie! nie warto! A jeśli nie cofnąłem się przy pierwszym zachodzie słońca, to tylko ze względu na nieszczęsnego lorda Puckinsa, który oczekiwał na moję pomoc.
Aby ci dać próbkę miłych stosunków, jakie panują w tym okropnym świecie, zapoznam cię ze sposobem życia jednej jego rodziny, spokrewnionej zresztą dość blizko z niedawno poznanym rodem os drapieżnych. Cobyś powiedział, gdyby ci ktoś zaręczał, że widział krainę, w której żyją niezgrabne, spokojne i roślinożerne zwierzęta, chodzące na 16‑tu nogach?
Że zwierząt tych, choć ich nie znają nasi myśliwi, istnieje mnóstwo gatunków, a różnią się one między sobą podobnie wyraźnie wzrostem, barwą i kształtami, jak zwierzyna, na którą polują potomkowie Nemroda.
Cobyś powiedział, dowiadując się, że owe zwierzęta liczą legiony najrozmaitszych wrogów, wśród których szczególną srogością odznacza się inna znowu liczna rodzina istot, stworzona prawie wyłącznie do ich tępienia?
Te zacięte wrogi dziesiątkują szesnastonogów bez żadnej litości, karmiąc się świeżem i żywem ich ciałem. One zaś, zjadane po kawałku, nie tracą przytem apetytu, pasą się, chodzą i rosną, mimo kalectwa, przez całe tygodnie, t. j. aż do śmierci, która następuje dopiero po strawieniu przez pasorzyta całego niemal ich mięsa.
Cobyś powiedział, ujrzawszy np. pasącego się spokojnie ogromnego słonia, który nosi pod skórą jednego lub kilku wilków, co się w nim urodzili, gnieżdżą jak u siebie i pożerają ciało swego chlebodawcy od urodzenia, aż do chwili, gdy już cały słoń, z wyjątkiem skóry, serca, nerwów, płuc i przewodu pokarmowego został do szczętu zjedzony?
Cobyś wreszcie powiedział, widząc, że po dokonaniu tak okrutnego czynu, zbrodniarzy omija zasłużona kara i po śmierci ofiary, nie potrzebując już mięsnego pokarmu, wylatują spokojnie z trupa, aby żyć tylko miodem, przyjmowanym w bardzo małych ilościach? Nawet rozpoczynając nową erę życia, nie pozbywają się okrutnych instynktów. Już nie dla siebie, ale dla swego potomstwa wynajdują nowe ofiary ze zręcznością i wytrwaniem, godnemi zaiste lepszej sprawy.
Pewno zaliczyłbyś takie stosunki do bajecznych, twierdząc, że ani kraju takiego, ani, podobnie cierpliwych, a nieszczęśliwych zwierząt niema i być nie może, bo gdyby nawet istniały, to wobec licznych i srogich wrogów prędko musiałyby wyginać. Tymczasem pomyliłbyś się zupełnie.
I kraina i stosunki te nie są mytem, ale stwierdzoną rzeczywistością. Ofiar, o jakich wspominałem, żyje miliardy na całej niemal kuli ziemskiej, a oprawców co najmniej parę tysięcy gatunków zapełnia nasze pola, łąki i lasy.
Zarówno pierwsze, jak drugie, często w wędrówce swej napotykałem, oglądając na własne oczy sceny, kwalifikujące się do pieśni Dantego. Przeczuwam twe zaciekawienie, porzucę już więc niejasne ogólniki i zagadkę rozwiążę.
Zwierzętami, pasącemi się wśród rozległych lasów są gąsienice, a potwory, toczące je za życia, stanowią wielką rodzinę owadziarek (Entomospheces), do których należą gąsieniczniki (Ichneumonida). Istna ta plaga motylów, a także innych owadów przypomniała mi się, gdym ujrzał w pożałowania godnym stanie gąsienicę, naszpikowaną kilkudziesięciu liszkami małego baryłkarza (Microgaster), jednego z najmniejszych Gąsieniczników.
Osłabiona chwieje się, zbiera ostatki sił, aby posunąć się o kilka kroków, ale za parę minut stanie się już trupem, bo młode baryłkarze dorosły i dojadły resztki tego, co było w biednej gąsiennicy do zjedzenia.
Sposób życia tych owadów tak jest niezwykły, że bezwarunkowo zasługuje na bliższe opisanie. Budzą one we mnie zainteresowanie najprzód dlatego, że odgrywają w gospodarstwie natury niezmiernie ważną rolę, powtóre dowodzą, że bezlitośne korzystanie z cudzego dobra praktykuje się w całej przyrodzie, że świat owadów jest jakby kopią naszego świata, i że stosunki, jakie zachodzą wśród ludzi w sferze moralnej, powtarzają się wśród niższych istot w postaci brutalnej przemocy lub chytrości.
Rodzina gąsieniczników uderza podobieństwem do pewnej dość licznej klasy w naszem społeczeństwie powszechnie znanej pod mianem „dobroczyńców ludzkości.”
Członkowie tej klasy, słusznie znienawidzeni przez swe ofiary, spełniają podobne funkcye wśród ludzkich motylów, poczwarek i gąsienic, co skrzydlaci ich koledzy wśród narodów owadzich. Są oni także postrachem spokojnych gąsienic, oraz nielitościwymi regulatorami stosunków społecznych.
Mocniejszych uczą rozumu i ostrożności, słabszych zjadają, tucząc się ich łzami i potem.
Zastanawiam się w tej chwili nad tem, jakby ci je najwyraźniej opisać, boś ich może nigdy nie zauważył, choć łatwo to przyjść mogło, gdyż gąsieniczników, podobnie jak usłużnych dobroczyńców ludzkości, niemal wszędzie spotkać można. Uwijają się więc nietylko po wsiach i lasach, zaglądają nietylko do zagrody chłopka, oraz szlachcica, ale je widzieć można w małych miasteczkach i po dużych miastach. Opisywać ci ich postaci i umundurowania, obyczajem zoologów nie myślę, bo nie doczytałbyś mego opisu do końca. Język nasz jest tylko dla przyrodników zajmujący i zrozumiały, a do tej klasy ludzi, mimo że masz wszelkie po temu kwalifikacye, nie należysz jeszcze.
Najprościej więc chyba będzie, gdy określę ci stanowisko, jakie zajmują w naturalnem pokrewieństwie owadów. Będziesz przez to mógł przy niewielkim wysiłku fantazyi wyobrazić sobie, naturalnie w słabem przybliżeniu, ich postać. Jeśli potem zechcesz zabrać bliższą z niemi znajomość, pokażę ci w moich zbiorach całe pudło rozmaitych gąsieniczników, poczynając od ogromnych Łomków (Foenus) i Sierponiów (Ophion), a kończąc na drobnych Wiercieniach (Bassus) i dopiero co wspomnianych Baryłkarzach (Microgaster).
Przedewszystkiem winienem ci objaśnienie, do jakiej grupy należą.
Choć jesteś pod względem znajomości świata owadów niewiele dalej posunięty, jak pod względem znajomości selenitów (daruj moję szczerość), musisz pewno wiedzieć, że naród owadów dzieli się na siedem głównych, bardzo wybitnie różniących się między sobą królestw czy szczepów, co wolisz.
Pierwszy, najliczniejszy w gatunki, stanowią chrząszcze, mające przednią parę skrzydeł twardą i rogową.
Drugi ród stanowią błonkoskrzydłe, których typami są pszczoła, osa i mrówka.
Trzeci składają motyle, czwarty muchy, odznaczające się brakiem tylnych skrzydeł, nareszcie piąty, szósty i siódmy stanowią rody, których typami są ważki, koniki polne, świerszcze i pluskwy.
Jeśli dalej powiem ci, że gąsieniczki należą do błonkoskrzydłych, czyli pszczołowatych owadów, już będziesz miał w tem oznaczeniu dość wyraźne określenie ich postaci.
Wyobraź je sobie: niby pszczołę, niby osę, niby mrówkę skrzydlatą, coś niewyraźnego wprawdzie, ale zawsze w tym guście.
I nie omylisz się. Ród pszczołowatych dzieli się bowiem na 6 wybitnie różniących się rzędów, z których jeden stanowią właśnie owadziarki (Entomospheces), a do nich należą wszystkie gąsieniczniki (Ichneumonida). Odznaczają się one wysmukłem i lekkim ciałem, budową przypominają nieco mrówki, nóżki zwinne w chodzeniu i lotne a wielkie skrzydła, wydatne oczy i długie, bardzo ruchliwe oraz ciągle drgające żółte, czerwone lub czarne różki dopełniają ich ruchliwej, pełnej życia postaci. Kolor ciała, przeważnie czarny, bardzo jest stosownym, według mego zdania, dla indywiduów, zajmujących się tak czarnem rzemiosłem.
I w tem, jak w wielu innych szczegółach, uderzające posiadają podobieństwo do ludzkich brodatych gąsieniczników, uwijających się rojno również w czarnych, długich ubiorach w okolicach wszelkich banków, giełd i modnych restauracyj, gdzie czatują na swoje ofiary, snujące się pod postacią potrzebujących pożyczki właścicieli różnych ruchomości i nieruchomości, w charakterze młodych i zwykle zielono‑głowych motylków, jadających i ubierających się na kredyt, ale zato tak świeżych, jakgdyby wyszły tylko co z poczwarki, pod postacią lubiących się stroić kobietek, oraz wszelkich poczwarek ludzkich, którym pilno zabłysnąć, choć na chwilę złudnemi i tęczowemi kolorami motylków. Niestety! nie przeczuwają oni, że zręczny operator zdoła wyssać z nich resztkę soków żywotnych, jeszcze przedtém, zanim sztuczne te blaski dojdą do swego kulminacyjnego punktu.
Prawdziwe gąsieniczniki, o których mowa, nie posiadają żądeł, jakiemi są uzbrojone szlachetniejsze od nich drapieżniki, oraz pracowite pszczoły, ale zato mają misterne pokładełka, nieraz bardzo długie i tak cienkie jak żądła i z pomocą tych narzędzi, nie sprawiając ofiarom zbytniego bólu, składają swe jajeczka pod skórę najrozmaitszych owadów i pająków. Ani twarde pokrycie chrząszczy, ani nawet cichy żywot wewnątrz drzewa, nie chronią od tych strasznych napastników.
Gatunki składające swe jajka w liszki pędraków drzewnych, do jakich należą okazałe zamarniki (Ephialtes manifestator) i Zgłębce (Rhysa persuasoria) posiadają tak urządzone pokładełko, że prześwidrowują najprzód warstwę drzewa, dzielącą je od ofiary, a potém zagłębiają je pod skórą pędraka i znoszą jajeczka. Czyż nie godzien jest podziwu instynkt, który przez grubą warstwę drzewa pozwala prześladowczyni przeczuć liszkę chrząszcza, spoczywającą w tajemnem zaciszu, obliczyć gdzie należy w drzewo zapuścić wązkie piły, aby pokładełko dosięgło ukrytego w twardym miąższu robaka? Owady te stanowią chyba najstraszniejszy ród morderców, trudniących się zastrzykiwaniem najjadowitszej ze wszystkich trucizn, bo zarodków, z których rozwijają się pasorzyty, śmiertelne dla operowanego owadu.
Jestto prawdziwy ród lichwiarzy, którzy zwykle zastrzykują operowanemu osobnikowi okrągłą sumkę do kieszeni w sposób tak łagodny, że z sumki owej rozwija się powoli pasorzyt w postaci szybko rosnącego długu. Pochłania on wszystkie soki ofiary i zwykle bywa śmiertelnym dla dobrobytu poddanego operacyi osobnika.
Owadziarki, podobnie jak tylko co wspomniani dobroczyńcy, do tego stopnia są liczne, że nie przesadzę twierdząc, iż niema prawie takiego gatunku owadów, któryby w swej niepełnoletności t. j. w stanie liszki lub poczwarki, nie podlegał ich napadom.
Brakonidy, spotykane na kwiatach, podczas pięknej pogody, napadają wyłącznie na chrząszczyki.
Alyssia spełniają okrutne swe operacye na muchach.
Rzecz na pozór nie do uwierzenia, aby były gatunki mniejsze jeszcze od baryłkarzy, któreby się zadawalniały najmniejszemi owadami. A jednak takiemi są Hybryzonity, składające swe jajeczka w ciałach mszyc.
Broiszek (Proctotrupes), składa jajeczka w liszkach komarów (Tipulida), Platygaster zaś napada głównie liszki drobnych muszek, zwanych Pryszczarkami (Cecidomyja). I nietylko liszki oraz mszyce, bo nawet jajeczka nie są wolne od niebezpieczeństwa, zagrażającego im ze strony chytrych istot. Maleńki Teleas (Teleas ovulorum) np. przekłuwa swem pokładełkiem jajeczka nocnych motylów, a cały niema więcej jak pół milimetra długości.
Zdaje się napozór rzeczą prostą zniesienie jajeczka pod skórę żywych owadów, lub w inne jajeczko, ale ileż to naprawdę potrzeba zmyślności i wytrwałości w poszukiwaniach, ile zabiegów, aby skutecznie dokonać operacyj! Pamiętajmy, że każdy gąsienicznik musi sobie przedewszystkiem odnaleźć właściwy sobie gatunek ofiary. Szuka on dziwnie rozumnie; nie traci czasu na bezowocne uwijanie się wśród roślin, na których nigdy nie przebywają gatunki, jakich mu trzeba, ale pilnie zwiedza takie zioła, na jakich stale żywi się owad, utrzymujący jego ród. Postępują w tem tak samo, jak ludzkie gąsieniczniki, których osobne gatunki polują na szlachtę, osobne na chłopów i na wyrobników, osobne na złotą, osobne na tombakową młodzież. Jedne żyją głównie krwią i mięsem utracyuszów, inne wysysają biedaków i pracujących w pocie czoła.
W całej tej klasie najgodniejszym podziwu jest instynkt, przewyższający o całe niebo spryt wszelkich wyzyskiwaczy ludzkich. Bo zważ tylko, że gąsienicznik skrzydlaty musi szukać istoty, jakiej nigdy jeszcze nie widział, podczas gdy dwunogi ma zadanie ułatwione; od dziecka już uczy się swego rzemiosła i korzysta z doświadczenia rodziców.
Skoro tylko samiczka gąsienicznika opuści swoje żywe więzienie i pierwszy raz puści się na szersze horyzonty, skoro tylko odnajdzie swój ideał i zadowolni przyrodzoną skłonność, natychmiast, wiedziona niepojętym instynktem, oddaje się wyłącznie poszukiwaniom żywej kolebki, a zarazem spiżarni dla przyszłego potomstwa.
Wiedziona jasnowidzącym instynktem poznaje wśród tysięcy innych odpowiedni gatunek dla siebie i przystępuje niezwłocznie do operacyi. Napróżno ofiara wije się i broni, zręczna napastniczka dopóty powtarza niefortunne z początku próby, aż uwieńczone będą pomyślnym dla niej skutkiem, i jajeczko zostanie ulokowanem na czystej hypotece.
Jeśli zaś trafi przypadkiem na „robaczywą” już gąsienicę, która ma hypotekę już zajętą, to choćby najbardziej czuła się strudzoną bezowocnemi poszukiwaniami, pozostawia zdobycz szczęśliwszej poprzedniczki nietkniętą, rozumiejąc dobrze, że dla dzieci dwóch matek nie starczy z tej liszki pożywienia. Hypoteka niepewna, drogiego więc kapitału nie umieszcza na niej, lecz dopóty znowu lata nad roślinami, dopóty troskliwie pod każdy niemal listek zagląda, póki nareszcie nie odnajdzie sobie nieprzekłutej jeszcze gąsienicy i nie spełni powinności, do jakiej stworzyła ją natura.
Zadziwiającą w tych czynnościach zachowuje przytem oszczędność. Żywy pokarm nie marnuje się bezużytecznie, bo gąsienicznik kaleczy taką ofiarę, jaka w sam raz wystarczy do wyżywienia pasorzyta.
Z dojściem do dojrzałości gąsienicy, dorasta liszka gąsienicznika i dwie te istoty najczęściej jednocześnie przechodzą w stan poczwarki. Pierwszej z nich sądzono już nigdy nie ocknąć się motylem, podczas gdy druga, po upływie czasu potrzebnego na dokonanie się w niej zmian anatomicznych, wylatuje swobodna i zdrowa z podwójnego więzienia.
Odwrotna strona medalu. Patryarchalna para, uszczęśliwiająca świat w jednym roku 164-ma septylionami pra‑pra‑wnuków.
Przedstawiłem ci Łomków, Sierponiów i Wiercieniów jako okrutników, na których, gdybyś był wszechmocnym królem, wydałbyś pewno wyrok śmierci.
Jakkolwiek mało prawdopodobnem jest najprzód twoje królestwo, a potem wykonanie wyroku na niezliczonym narodzie, szydzącym sobie z mieczów katowskich, gilotyn i szubienic, winienem złagodzić twoją nienawiść dla tych istot przez ukazanie odwrotnej i niewątpliwie jaśniejszej strony medalu.
W naturze wszystko jest urządzone jak w zegarku, każde kółko i każdy ząbek w kółku są potrzebne.
Wyłamanie jednego powoduje zakłócenie regularnego ruchu w całej maszynie. Takim właśnie ząbkiem w zegarku przyrody są owadziarki.
Zważywszy ile miliardów gąsieniczników zaludnia[6] ziemię, łatwo pojmiesz, że odgrywają one ważną w przyrodzie rolę, są błogosławieństwem dla roślinności, a nawet dla człowieka ważnymi sprzymierzeńcami.
Strach doprawdy pomyśleć, coby to było, gdyby nagle jakaś zaraza lub inny kataklizm wytępiły wszystkie owadziarki. Wobec mnożności motylów, ziemia, oddana na łup ich żarłoczności, wkrótce stałaby się pustynią. Głód zapanowałby powszechny, od którego wyginęliby sprawcy całej klęski. Podobnych kataklizmów na małą skalę już nieraz ziemia była widownią.
Sto lat temu państwo marokańskie uległo strasznemu spustoszeniu. Zgłodniały lud wykopywał korzonki wszelkich roślin, używając ich za pokarm. Kobiety i dzieci chodziły za wielbłądami i chciwie wybierały z ich kału niestrawione ziarna jęczmienia, aby dojmujący głód zaspokoić. Zginęło wtedy mnóstwo ludu, a w całej krainie można było spotykać po drogach niepogrzebane trupy.
W okolicy znów Wenecyi w 1478 r. w ten sam sposób wymarło przeszło 30,000 ludzi.
W 591 roku znaczna część Italii uległa strasznej klęsce głodowej, z której następnie rozwinęło się morowe powietrze. Ofiarą tych dwóch klęsk padł blizko milion ludzi i zwierząt domowych.
Czy domyślasz się co było powodem tylko co wspomnianych katastrof? Oto nadmierne rozmnożenie się drobnej i wcale nie strasznej istoty, zwanej szarańczą.
O istocie tej opowiadają Arabowie, że miała się w te słowa odezwać do Mahometa: „Ja jestem legion Boga Wielkiego, składam 99 jajek, a jeślibym składała sto, to pożarłabym całą ziemię i wszystko, co na niej jest.”
Niedokładne to nieco określenie wybornie maluje głęboką wiarę Arabów, że szarańcza jest jedną z najcięższych plag, jaką Bóg karze ziemię.
I w istocie, to, co stare kroniki przechowały w tym względzie na swych kartach, mrozi krew w żyłach.
W południowej Afryce w latach 1784 i 1797 powierzchnia przynajmniej 2,000 mil kwadratowych była literalnie pokryta warstwą szarańczy, która zjadła najprzód wszystkie zioła i trawy, potem liście i korę z drzew, a w końcu w części zginęła z głodu, w części, zagnana silnemi wiatry na morze, utworzyła na brzegu ogromną, gnijącą mieliznę, któréj zaraźliwa woń rozchodziła się na 150 mil wokoło.
I nasze kraje kiedyniekiedy cierpiały od zagnanych przypadkowo chmur szarańczy.
W 1650 r. w Polsce, w Litwie i Rosyi słońce zaćmiło się od tumanów szarańczy, która przybyła z trzech stron od południowych krain.
W niektórych miejscach leżała ona martwa w warstwach grubych na 2 łokcie.
Ale dość już! Po co mnożyć przykłady, gdy samo nazwisko szarańczy wszystkie niemal południowe ludy strachem przejmuje.
Wspomniałem ci o niej, aby pokazać, co znaczy rozmnożenie się zbyteczne jednego gatunku. Jeszcze straszniejsze obrazy budzą w umyśle termity czyli białe mrówki (Termes fatalis), które podróżnicy nazywają największą plagą obu Indyj.
Gatunki te podlegają najsroższym prześladowaniom, a jednak mnożą się do nieprawdopodobnych granic, dlatego jedynie, że ponad wszystkie niszczące potęgi silniejszą jest ich płodność. Ona jest tarczą, która nietylko ochrania ród ich od zguby, ale jeszcze pozwala dawać się we znaki przyrodzie.
Nie sądź jednak, aby płodność szarańczy i termitów była ich wyłącznym przywilejem.
W sprzyjających warunkach każdy niemal owad jest kandydatem na szarańczę.
Dowodów tego twierdzenia mógłbym ci przytoczyć nie setki, ale tysiące.
Czasem jeden miesiąc, jeden rok, pomyślny dla danego gatunku, lub też zabójczy dla jego wrogów, zrywa naturalną równowagę i sprowadza klęskę.
Wracając do motylów, nad któremi litowałeś się pewnie, czytając rozdział poprzedni, mogę cię zapewnić, że dałyby się nam bardziej uczuć, niż szarańcza, gdyby nie gąsieniczniki i setki im podobnych wrogów motylego świata.
O bajecznej mnożności motylów, a nawet wogóle owadów, muszę ci choć w kilku słowach dać właściwe pojęcie.
Wyobraź sobie, że całe potomstwo owadów wychowuje się szczęśliwie i mnoży bez przeszkody. W takim razie ponieważ każda samiczka motyla lub ćmy da w jesieni po kilkadziesiąt lub kilkaset jajeczek, więc z nich na wiosnę roku przyszłego wylęgnie się ogromna czereda gąsienic. Wkrótce dorosną one i przemienią się w motyle, między któremi połowa przynajmniej będzie samiczek. Te wydadzą znowu po kilkaset jajeczek, z których jeszcze w tym samym roku wyjdą dojrzałe motyle, aby przed nastaniem zimy złożyć nowe jajeczka.
Wyrachujmy, ile to uczyni potomstwa. Jeśli przyjmiemy dla okrągłości rachunku, że para motylów wyda tylko sto gąsienic, to powstanie z nich w drugiem pokoleniu 5,000 gąsienic, a w trzeciem ujrzymy już 250,000 rodzonych prawnucząt owej parki.
Cyfra stu jajeczek, jakąśmy przyjęli, zarówno jak i dwa pokolenia motylów na rok, nie stanowi nic nadzwyczajnego w świecie owadów[7].
Pod tym względem muchy o wiele przewyższają owady łuskoskrzydłe.
Już De Geer wyliczył, że jedna samiczka Gromadnicy (Sarcophaga carnaria) składa od 50‑ciu do dwustu jajeczek. Wziąwszy tylko 50 do rachunku, otrzymamy, że z tych 50‑ciu jaj, złożonych w kwietniu (przyjmujemy, że tylko połowa wylęgnie się samiczek),
będzie 50 | much | w maju | |
1,250 | „ | w czerwcu | |
31,250 | „ | w lipcu | |
w sierpniu już | 781,250 | „ | |
we wrześniu | 15,581,250 | „ | |
w październiku | 488,281,250; |
razem w ciągu lata przez sześć pokoleń powstaje z jednej pary przeszło 500 milionów osobników.
Podobną mnożnością według Meigena i wielu innych badaczów odznaczają się i inne muchy jak śmieciówki (Anthomyja) i gnojówki (Scatophaga).
Płodność mszyc (Aphis) przechodzi wszelkie wyobrażenie!
Zadziwiające te istoty dojrzewają tak dalece szybko, że dla niektórych gatunków wystarcza jeden tydzień. Jedna samiczka np. mszycy różanej co dzień rodzi dwadzieścia. Gdyby żadna z nich nie zginęła, każda zrodzi po 20 co czyni razem cyfrę 400‑stu; po 8‑iu dniach z owych 400‑stu powstanie 8,000 mszyc, a te w tydzień wydadzą 160,000!
W szóstym tygodniu ujrzymy już z jednej mszycy 64 miliony pra‑pra‑prawnucząt!
Muszę tu jeszcze zauważyć, że do obrachunku wziąłem jednodniowy pomiot mszycy, a tymczasem przez cały czas dojrzałości składa ona jajeczka. Coby to więc urosła za cyfra, gdybyśmy należycie wszystko obliczyli!
Ale i bez tego prowadząc rachunek w ten sam sposób, jak go zacząłem, otrzymamy w końcu roku, w dwudziestem pokoleniu (gdyż tyle może się w ciągu roku zrodzić z jednej wiosennej pary) liczbę, jaka przechodzi wszelkie nasze wyobrażenie, a którą umieszczam poniżej:
W morzu zieloności. Strumień „Białej Wody”.
Całe dwa dni następne upłynęły mi niewesoło, bo na uciążliwem przedzieraniu się przez mroczne zarośla. Powikłany gąszcz zakrywał tak dalece niebo, że kierowałem się często jedynie zapomocą kompasu. Roślinność była miejscami tak zwarta i gęsta, że podróż moja stała się w dosłownem znaczeniu tego wyrazu, napowietrzną. Otaczał mię labirynt, który mógłbym bez przesady nazwać oceanem zieloności.
Choćbym ci chciał niewiem jak barwnie odmalować przeszkody, jakie zwalczałem, nie dałbym ci pojęcia o mojem oryginalnem położeniu. Trzeba było to widzieć własnemi oczyma i pokonywać samemu, aby ocenić, co znaczy wędrówka po bujnej roślinności, gdy się ma zamiast pięciu stóp, tyleż linij wzrostu! Wyobraź sobie, że zdarzało mi się przez pół dnia nie dotknąć stopą ziemi; trzeba było bezustannie przeskakiwać i wspinać się z łodyg na liście, z liści na łodygi, niżej lub wyżej, jak droga wypadała. Piąłem się i zstępowałem, mając pod sobą głębię splątanej zieleni, ziejącą ciemnościami i chłodem. Trzeba się było krzepko trzymać i uważnie mierzyć kroki, bo lada nieostrożne stąpnięcie strącało mię w wilgotną otchłań, marnując kilkadziesiąt łokci bezowocnego wspinania się na wyższe piętra roślinności; nie mówię już o możliwem, a niemiłem spotkaniu się z pająkami, obrzydliwemi ślimakami i Bóg wie niejakiemi jeszcze stworzeniami.
Trzeciego dnia trwała jeszcze najpiękniejsza pogoda, rzecz niezwykła na wysokości 1200 metrów nad poziomem morza. Termometr mój wskazywał +20° stopni, ale na słońcu musiało być znacznie więcej. Wilgoć jednak dawała się czuć tak silnie, jak i poprzednio, grunt bowiem, który wydał i utrzymywał strojną w wyższych piętrach puszczę, zasłonił się butwiejącemi szczątkami roślinności, które niechętnie oddawały przesycającą je wodę.
Nawet drobniejsza odemnie istota nie zdołałaby się przecisnąć przez martwiejące warstwy ziół i torfowców do samej ziemi, dokąd jedynie wilgoć miała przywilej dostępu, aby rozpuszczać zawarty w niej pokarm mineralny i odżywiać wiecznie głodne korzonki, będące podziemnymi kucharzami roślin.
Wilgoć ta jednak nietylko korzenie żywiła. W połączeniu z ciepłem, budziła ona do życia tysiączne grzybki, jakie w próchnicy obrały sobie siedlisko i przyśpieszały dzieło rozkładu. Tu, przy samej ziemi, było czynne przez całe lato wielkie laboratoryum życia i śmierci.
Z martwiejących szczątków jednych istot, budowały się tu pośpiesznie nowe twory, podobnie jak z gruzów walących się zamczysk powstają lepianki.
Śmiertelne łoże jednych, jest jednocześnie kolebką innych istot.
„Bo to, co śmierci zwą imieniem
I co snu mogił nosi miano,
Jedynie prochów jest przemianą
I nowych bytów przebudzeniem!”[8]
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tę samą czynność, jaką w wyższych warstwach puszczy prowadzą żarłoczne gąsienice, tutaj natura powierzyła grzybkom, a one, na inny wprawdzie sposób, ale daleko energiczniej wywiązują się z zadania. Cała istota butwiejących szczątków nawskroś jest przejętą delikatnemi ustrojami grzybków. W gwałtownym swym wzroście bezlitośnie sięgają one do najtajniejszych komórek, rozkładają nagromadzoną w nich materyę i natychmiast tworzą z niej swoje wątłe, ale bujne komórki.
Było to prawdziwe roślinne pobojowisko.
Zamiłowany botanik szalałby tu z radości, mając po raz pierwszy sposobność oglądania nieuzbrojonem okiem coraz to osobliwszych śnieci (Ustilagineae), rdzy (Uredineae) i pleśni (Mucorini), jakie ze wszystkich zakątków wyglądały. Ustrojone jaskrawo we wszystkie barwy, bo nawet w szkarłat i fiolet, utuczone trupami wyższych ustrojów, zdumiewają one coraz to fantastyczniejszemi i piękniejszemi kształty.
Butwiejące np. liście, zwykle niemiłe i niepozorne, posiadały dla mnie wygląd czarodziejskich łanów i mieniły się — zamiast od maków i bławatów, — od fioletowych i żółtych kulistych zarodników otoczniowców (Pyrenomycetes) i od różnobarwnych, a wysmukłych grzybków z rodziny pleśni.
Pierwsze przypominały mi ogromne pasorzytne kwiaty Rafplesyi, dla drugich niema w całem królestwie roślinnem nic takiego, coby mogło służyć za porównanie. Jakieś palmy, lekkie kolumny i dziwne gwiazdy, utkane z przejrzystych, niby szklanych komórek, wyglądały raczej na wytwory poetycznej wyobraźni Flamariona, na ludzi‑drzewa z konstelacyi Łabędzia lub Oriona[9], aniżeli na ziemskie rośliny, tak pospolite, że ich w każdym szmatku lasu wegetują miliardy.
W samo południe natrafiłem na kał owczy, obficie rozrzucony w przejściu, które niewygodnie było ominąć. W zwyczajnych warunkach, spacerujący po Tatrach modny elegant odwróciłby oczy od tak nieesttycznego przedmiotu; dla mnie wszystko przedstawiało się tak dalece inaczej, że przebiegłbym po tym gruncie, nie domyślając się jego natury, gdyby nie oryginalna roślinność, jaka i takie przedmioty w sprzyjających warunkach okrywa. Roślinność owa zdradziła przedemną naturę gruntu, a nadto pozwoliła mi ujrzeć znane mi tylko z botanicznych opisów oryginalne zjawisko.
Zwierzęce bryły, o których mowa, okrywał gęsty lasek prześlicznych pleśni. Były to blado‑żółte soczyste zrywki (Pilobolus crystallinus). Ujrzałem je w ciekawej chwili dojrzewania. Prawie połowa ich była jeszcze pokrytą czarnemi, twardemi i okrągłemi kapelusikami. Skorom się zbliżył do tego wojska, kilka czapeczek karzełków, jakby na tajemniczą komendę, bez żadnej widocznej przyczyny oderwało się z trzaskiem od czubków i na znaczną wysokość wystrzeliły do góry. Stanąłem jak wryty.
W ciągu pięciu minut ze sto przynajmniej kapeluszy w moich oczach z wielką siłą wyleciało w powietrze i sto pękatych trzonków poczęło kurczyć się powoli, opadając, niby wydęte powietrzem pęcherze, gdy się je szpilką przedziurawi.
Prawdopodobnie roślinki urządziły mi owacyjne powitanie na dowód uszanowania dla ludzkiej istoty, przenikającego nawet grzyby. Oddaliłem się, rozglądając pilnie, azali nie dojrzę gdzie lorda Puckinsa.
Długo jeszcze słyszałem za sobą trzask wylatujących w powietrze czarnych kapeluszy, a wiatr przesyłał mi od nich piżmowo‑amoniakalny zapach podłoża, na którem grzeczne pleśnie wyrastały.
Zrywki skierowały moją uwagę na świat grzybów, a wiadomo powszechnie, że na wycieczkach to najbardziej rzuca się w oczy, o czem myślimy.
Na jakiś czas wzrok mój stał się czułym na świat grzybów, z pominięciem innych ustrojów, ale nie upłynęło pięć minut, gdy przed memi oczyma roztoczył się nowy, piękny widok.
Natrafiłem na obfitą kolonią śluzowców (Myxomycetes). Mały odłam butwiejącego drzewa okryty był nieprzeliczonemi szeregami żółtych i purpurowych główek, osadzonych na krótkich nóżkach. Całość robiła wrażenie ogromnej masy bedłek, choć w rzeczywistości były to roślinki bardzo wybitnie różniące się od grzybów właściwych. Składały się na nią owoce schowanych w głębi masy drzewnej i nurtujących ją śluzowców.
Strzępki (Arcyria), gruszkowate kędziorki (Trichia) i śliczne, o spuszczonych z wdziękiem główkach Żebrowce (Dictydium), walczyły z sobą o palmę pierwszeństwa i nęciły wzrok wyszukanemi barwami i kształtami.
Choć nie jestem botanikiem, przykuwały one mój wzrok tak potężnie, że mógłbym godzinami wpatrywać się w te utwory, rosnące w oczach i dozwalające z łatwością śledzić rozwój komórek, krążenie soków i zmianę barw.
Noc zaskoczyła mię wśród puszczy. Przytulony do kudłatego pnia zwyczajnej paproci i ukryty w kupce twardych łusek paprociowych, przez całą noc oka nie zmrużyłem. Co chwila niepokoił mię szelest istot sześcio‑, ośmio‑ i Bóg wie ile‑nogich, jakie roiły się bez litości podemną, nademną i naokoło mnie; mało im było całego dnia na wyprawianie harców.
Gdyby nie ciemności, z chęcią byłbym opuścił legowisko. Oczekiwałem poranka, jak zbawienia.
Roślinność stała się rzadszą, promienie słońca coraz lepiej przenikały przez zbite konary i nareszcie dostałem się na grunt twardy.
Odetchnąłem pełną piersią, bom miał już dosyć wybujałego życia roślinnego, i wstąpiłem z prawdziwem zadowoleniem na brzeg jałowej pustyni. Wprawdzie pod stopami czułem martwą opokę, ale przynajmniej wzrok obejmował szeroki widnokrąg, a słońce ciepłem okiem na mnie spoglądało.
Wskazywało już ono południe, gdy krocząc po granitowych głazach, na których jedynie twarde porosty obrały siedlisko, doszedłem do miejsca, gdzie dolinka przemieniała się w nagie i dzikie łożysko Białej Wody.
Poczciwy ten w oczach turystów i górali strumień, zaimponował mi. Cóżby to było, gdybym go był oglądał wiosną!
W różnych porach roku różnie się on przedstawia. Na wiosnę całą szerokością płyną niepowstrzymanym pędem nurty, powstałe z topniejących śniegów. W lecie strumień wysycha i toczy się wązkiem korytem pośrodku rozległego i przepaścistego szlaku, złożonego z milionów wypolerowanych kamieni, na których żadna roślinność nie może się ustalić. Te nawet wątłe, choć odważne roślinki, jakie w ciągu lata osiedlają się na jego wynurzonych głazach, spotyka zawsze jednakowo bezlitosna zagłada!
Nadchodząca zima mrozi je bez ratunku, a wiosenne wód wezbrania tak dokładnie spłukują, że cieplejsze słonko nie może odszukać nawet śladów po zeszłorocznych swoich wychowańcach.
Despotyczny strumień nie znosi rywalizacyi i niszczy wszystko, co mu na drodze staje.
Na wysokości, z jakiej patrzyłem przez lunetę, zachwycała mię groza spienionych nurtów. Niczem była szerokość Missisipi wobec tej czystej jak kryształ, a wściekłej jak szatan, rzeki; niczem najdziksze wodospady, znane podróżnikom.
Toczyła się ona po ogromnych głazach, wstrząsając zaporami i zagłuszając hukiem i szumem wszelkie dźwięki. Dla mojego ucha tony, wydobywane przez wodę, walczącą ze skałami i powietrzem, były zanizkie, abym je mógł tak jak każdy inny turysta odróżniać. Powolne wibracye cząsteczek powietrza wywoływały w mem uchu tylko coś w guście głuchego dudnienia. Stałem niby nad brzegiem pieniącego się na skałach morza.
Surowość roztaczającej się panoramy i widok kapryśnych wodospadów, przy których osławiona Niagara wydałaby się spokojną śluzą na stawie, odurzyły mię tak dalece, że nie wiem jak długo pozostałbym wsparty na krawędzi misecznicy (Lecanora), gdyby mię nie wyrwał z zadumy jakiś motyl, popchnięty od wiatru, który przydusił mię na parę sekund włochatem cielskiem.
Postąpiłem przeto dalej brzegiem skalistej ściany, a zmęczony zarówno wrażeniami, jak uciążliwą podróżą, upatrzyłem zdatny na stacyę czubek granitu, tkwiący wśród bujnej roślinności, w niewielkiem oddaleniu od brzegu strumienia. W tę stronę skierowałem kroki i po dobrej godzinie znalazłem się już u stóp omszałej skały. Z pod jednego jej boku sączyło się krętą wstęgą małe źródełko. Było ono bardzo na rękę, gdyż dokuczające pragnienie zaspokoiłem wyśmienitą wodą. Pokrzepiony, wdrapałem się na szczyt głazu, celem zostawienia sygnału, oraz wyszukania bezpiecznego na noc schronienia.
Wejście na wierzchołek nie przedstawiało żadnych trudności.
Wypłukana od deszczów i skruszała powierzchnia granitu była szorstka i najeżona drobnemi kryształkami minerałów...
Po tych chropowatościach, niby po stopniach, piąłem się wygodnie do góry — a kępki mchów skalnych ułatwiały mi odpoczynki. Na samym szczycie znalazłem obszerną płaszczyznę. Pochylała się ona cokolwiek w stronę łączki, a wzniesioną częścią graniczyła z kamienistem łożyskiem Białej Wody.
Ze stromej krawędzi prostopadłego urwiska oko moje tonęło w przepaści, na której dnie kłębiła się rzeka.
Miejscowość nadawała się wybornie na stacyę. Szczyt skały widzialny był z ogromnej przestrzeni.
Po zawieszeniu chorągwi, przyszedł mi wyśmienity plan do głowy. Zawdzięczałem go drobnej napozór okoliczności, a mianowicie znalezieniu schroniska na nocleg. Mieściło się ono na pochyłości skały, prawie u samego wejścia na płasczyznę, i miało kształt głębokiej na kilkadziesiąt kroków pieczary.
Z trzech stron osłaniały mię skaliste ściany, zbiegające się u góry w jednolite sklepienie, a jedyna otwarta strona niszy roztaczała widok na dolinę. Jednę wprawdzie miał mój hotel wadę: był wilgotny, bo promienie słońca nie dochodziły do jego głębi, ale ta wilgoć właśnie nasunęła mi znakomitą myśl, jaka przedtem nie postała mi nawet w głowie. Znalazłem środek ułatwiający mi podanie pomocy zaginionemu człowiekowi.
Myślą tą było rozpalenie ogniska.
Ognisko.
Miejscowe warunki wybornie się do tego nadawały.
Skały osłaniały mię od wiatru, dym miał wygodne ujście, a ogrzane zacisze pozwoliłoby mi przynajmniej przez tę noc nie szczękać zębami. Mimo dziennego ciepła tęskniłem już nocami do ognia, jak rozbitek wśród północnych lodów.
Najważniejszą jednak rzeczą, która mię radowała, było doniosłe znaczenie ogniska, jako sygnału.
Podczas gdy drobna chorągiewka w najlepszym razie mogła być dostrzeżoną z odległości kilku rzeczywistych stóp, ognisko mogło rzucać blask na kilkanaście łokci dokoła, a wyraźne światełko na znacznie większą przestrzeń.
Gdybym zdołał rozpalić wielkich rozmiarów ogień, uczyniłbym go dostrzegalnym niemal z całego terytoryum, na jakiem lord się znajdował.
Przyjąwszy nawet okoliczność, że mogły być zasłonięte miejscowości, do których nie doszłoby światło, to w każdym razie miałem znacznie większe szanse zawiadomienia lorda o zbliżającej się pomocy, aniżeli przy dotychczasowych środkach. Jedyną słabą stronę mego wynalazku stanowiła nieszczęsna okoliczność, że płomienie są tylko w nocy widzialne, a o tej porze strudzony lord zapewne zasypiał snem sprawiedliwego. Bądźcobądź, nie należało lekceważyć pomysłu i nie czekając na głębokie ciemności, rozpalić ogień zaraz z nastaniem zmierzchu.
Nowa myśl uradowała mię jak promień słońca, wpadający do ciemnicy. Zapomniałem o znużeniu i z zapałem wziąłem się do jej urzeczywistnienia.
Należało przedewszystkiem postarać się o materyał palny, i zaraz przekonałem się, że łatwiej jest coś postanowić, aniżeli wykonać. Zkąd tu wziąć opału?
Wzrok nie spotykał nic zdatnego na ten cel...
Posądzisz mię pewno o niezaradność. Cóż łatwiejszego, powiesz, nad takie zadanie! Wszak miałem poddostatkiem mchu, uschłych liści i przeróżnych palnych materyałów. Otóż łatwiej jest radzić i krytykować, aniżeli spełnić. Ani zwiędłe liście, ani suchy pozornie mech, nie mogły zdać się na ognisko. Sprobój napalić w piecu kaktusem, mokrem drzewem lub skórami, a przekonasz się, czy łatwo zapalić od drobnego płomyczka zapałki uschłe szpilki lub mech. W górach tkanki roślinne przepełnione są wodą, a mchy bardziej niż inne rośliny przyciągają i przechowują w sobie wilgoć, — są one przecież jej dziecięciem.
Skała mchom służy tylko za podnóżek, wilgotne zaś powietrze za jedyny prawie pokarm. Mech powietrzem żyje, wilgocią rozwija się wspaniale; bez wody karłowacieje i ginie. O ciepło nie dba, to też tam nawet, zkąd się już wszystkie rośliny wyniosły, doskonale sobie radzi i pod głębokim śniegiem umie zdrowo przezimować.
Gdzie masz w górach mech bujny i świeży, tam musi być wilgoć, a stopień jej obfitości zdradza się najlepiej słabszą albo silniejszą wegetacyą mchów.
Zarówno świeże, jak uwiędłe ich listki w dużych komórkach swoich są niby gąbka nasiąknięte wodą, a nawet umarłe roślinki okrywają wilgotna pleśń i glony.
Tak więc w miejscu, w którem góral roznieciłby bez kłopotu ognisko, zdatne choćby do upieczenia wołu, ja nie miałem paliwa nawet tyle, co drewienko jednej zapałki.
Gdybym przywykł zrażać się trudnościami, odstąpiłbym od pięknego projektu, i źlebym uczynił, bo zaledwiem znów rozejrzał się po okolicy, z ust moich wyrwał się okrzyk radości.
Eureka! Będzie ogień, i to taki, którego mogą mi pozazdrościć wszyscy pyrotechnicy!
Choć wiesz dobrze, że nigdy nie miałem skłonności do tych dziwnych ruchów, jakie wy nazywacie tańcem i uważałem je za zabytek barbarzyństwa, przyznam ci się pod sekretem, że mi zagrała w sercu jakaś muzyka i żem wykonał coś bardzo podobnego do galopady. Całe szczęście, że świadkami mego zapomnienia się były jedynie dwa lenie (Bibio), gruchające w słodkiem i długiem samnasam na listku pobliskiej wierzby karłowatej, która, jak ziółko drobne przytuliła się do szmaragdowej kępki mchu.
Zabrałem się z energią do pracy, a gdy zmierzchało, ujrzałem się panem ogromnego stosu. Wprawdzie nie miałem narąbanych polan świerkowych, ale czego tam zato nie było!
Zadziwiłby się każdy ziemianin, ujrzawszy nieznane sobie płody natury, uzbierane na płonnej wedle jego pojęć skale.
Były tam najprzód cienkie, a długie polana, podobne do trzciny, z której wyrabiają laski; były pewne owoce, dziwnych kształtów i różnej wielkości. Miałem ich z dziesięć gatunków, a wszystkie, choć mocno różniły się między sobą, jednostajnym typem zdradzały, że należą do pokrewnych sobie roślin.
Istniało między niemi takie podobieństwo, jakie zachodzi np. pomiędzy śliwką, wiśnią i morelą.
Jedne były wielkości pomarańczy, inne duże jak tykwy, a nawet jak dynie.
Kuliste i podłużne, gładkie i pomarszczone, niby strączki pieprzu tureckiego, wszystkie miały pozór dzbanków, z tego powodu, że posiadały otwór, ubrany na krawędziach delikatną koronką, wyciętą w najmisterniejsze ząbki i klapki.
Pewnoś ciekawy, zkąd się to wzięło?
Otóż muszę cię objaśnić, że owe dynie i pomarańcze były dojrzałemi owocami mchów, trzcinki zaś, szypułkami, na których wyrastały te owoce.
Zapewne ci wiadomo, że mchy, zarówno jak paprocie, grzyby, oraz wszystkie rośliny tak zwane skrytokwiatowe lub skrytopłciowe, kwitną i miewają owoce (zarodnie). Powszechnie przyjęte mniemanie, jakoby te rośliny nie kwitły wcale, ma źródło w tej okoliczności, że kwiaty, zarówno jak owoce wszystkich paproci (Filices), Widłaków (Lycopodiaceae), mchów (Musci), Wątrobowców (Hepaticae), porostów (Lichenes), grzybów (Fungi) i wodorostów (Algae), zupełnie inaczej wyglądają, aniżeli zwykłe i częstokroć w takich częściach są ukryte, w jakich człowiek nie podejrzewał długo ich istnienia. U paproci np. mieszczą się one na dolnej stronie wielkich pierzastych liści (listowiem zwanych), w postaci szeregów drobnych i niepozornych plamek lub kupek, z których, po dojściu do dojrzałości, wysypują się za lada wstrząśnieniem setki i tysiące nasionek, zwanych zarodnikami.
U grzybów są one ukryte w dolnej części kapelusza, np. pomiędzy blaszkami, jakie promienisto okrywają całą spodnią powierzchnię rydza, u mchów zaś wyrastają zwykle na wierzchołku długiej i nagiej szczeciny, w postaci gruszek, kulek i torebek najrozmaitszej formy, wielkości, oraz barwy. Na każdej szczecince wyrasta tylko jedna torebka, ściśle ze wszystkich stron zamknięta.
Gdy dojrzeje, pęka ona w górnej swej części w taki sposób, że jest nakryta lekko trzymającem się wieczkiem, które w epoce zupełnej dojrzałości spada; owoc przyjmuje wtedy kształt otwartej miseczki lub dzbanuszka. Wypełnia go niezmiernie drobny pyłek, stanowiący nasionka mchów. Drobne te nasionka bardzo są palne i za lada iskierką płoną gwałtownie, podobnie jak zarodniki Lycopodium, używane do ogni bengalskich. Dla mnie dojrzałe torebki, jakich kilkadziesiąt z wielkim trudem wyciąłem w poblizkim lasku mchów, stanowiły coś w rodzaju szczap smolnych i mogły dać wyśmienity opał. Ułożyłem u wejścia do pieczary stos, przy którym, trzymając w ręku zapałkę, niby artylerzysta tlejący lont, czekałem na ciemności, aby podłożyć ogień, oświetlić okolicę i pierwszy raz zagrzać wieczorny posiłek. Na dziś miał się on składać z mięsnych konserw i paru jaj motylich, których po raz pierwszy pragnąłem skosztować. Miały one kształt małych serków owczych i bardzo byłem ciekawy, czy mi smakować będą. Gdyby tak było, to całe armie podobnych do mnie wędrowców, mogłyby się tym pokarmem wyżywić. Spotykałem bowiem bardzo często wiszące na liściach, lub poprzylepiane do gałązek i łodyżek, całe magazyny jajek, złożone z kilkudziesięciu lub więcej białych, żółtych lub bronzowych baryłek, pełnych posilnego żółtka.
Upragniona chwila wkrótce nadeszła, ale zawód był straszny. Wprawdzie słup iskier z trzaskiem wzniósł się wysoko i oblał czerwoną łuną najtajniejsze zakątki pieczary, ale na tem się skończyło.
Piekielny żywioł szybko strawił wysypane zarodniki, ale samych torebek, choć niby suchych, nie dotknął. Wszelkie usiłowania rozniecenia ich okazały się bezskutecznemi. Pokrycie owoców mchowych zamało było palnem, a ogień, choć dochodził do ich wnętrza, wypalał tylko zawartość, bez dostarczenia jasnego płomienia, o który mi głównie chodziło. Krwawa moja praca okazała się zmarnowaną. Rozczarowanie było zbyt dotkliwem, aby się prędko można było uspokoić.
∗
∗ ∗ |
Nie omylił się ów filozof, który pierwszy wyrzekł, iż potrzeba jest matką wynalazków.
Brzask dzienny zastał mnie na nogach. Powiedziałem sobie, że nie oddalę się, dopóki nie wynajdę materyału na ognisko.
Rozglądałem się jednak napróżno dokoła — nigdzie nic palnego nie mogłem wyszukać. Naraz z za krawędzi skały wyjrzała główka wełnianki (Eriophora).
W kilkanaście minut wdrapywałem się już na czubek rośliny. Śnieżnej białości puch nasionek, osuszony z nocnej wilgoci, połyskiwał w promieniach słońca, niby srebrzyste gwiazdy. Pochwyciłem oburącz jeden puszek i szarpnąłem mocno. Nasionko oderwało się od denka i zostało mi w ręku. Zeszedłem ze zdobyczą i spróbowałem, ażali domysł mój sprawdzi się. Rezultat przeszedł oczekiwania. Zaledwiem zbliżył zapałkę, puszek, niby masa celulojdowa, zapłonął jasnym płomieniem i w oka mgnieniu zamienił się w kupkę popiołu.
Nowy mój materyał palny jeżeli miał jaką wadę, to chyba zbytnią palność. Zadowolony z odkrycia, pracowałem znowu cały dzień nad zgromadzeniem potrzebnej ilości puchu. Pomięszałem go potem z niedopalonemi torebkami mchu i pewny już dobrego rezultatu, spokojnie oczekiwałem na ciemności.
W długiej dla mnie chwili zmierzchu ułożyłem dalszy plan działania.
Roztropność nakazywała pozostać w tej miejscowości przez cały dzień jutrzejszy, aby się przekonać, czy sygnał był dostrzeżony, oraz zostawić dokładną wskazówkę, przy pomocy której lord mógłby pójść memi śladami... Z trwogą odpychałem złowrogie przypuszczenia, że moje wysiłki są spóźnione, że ten, którego szukam, śpi już snem wiecznym!...
Nareszcie olbrzymi płomień oświetlił całą okolicę, spowitą całunem nocy, a w kilka sekund dźwięki licznych skrzydeł rozległy się w blizkości i zanim zdołałem się odwrócić, z wielkim szelestem spadła jakaś żywa istota, niby bomba, w sam środek ogniska. Prawie w tej samej chwili nastąpiło drugie uderzenie, wzniósł się nowy tuman iskier, a jednocześnie dał się słyszeć hałas, podobny do warczenia lokomobili i syku podrażnionych wężów.
Cała pieczara napełniła się wirującem zarzewiem, wonią spalenizny i dymem...
Ucieczka z pośrodka płomieni.
Bywają w życiu człowieka sekundy długie, jak godziny, bywają godziny długie, jak dnie całe. Takich sekund kilka przeżyłem owej nocy i nigdy ich nie zapomnę.
Na razie nie mogłem pojąć, co się dzieje. Czułem tylko, że wnętrze pieczary stało się widownią groźnej katastrofy.
Gdy palny zapas wystrzelił setką rakiet i krwawych języków, zasypując pieczarę gradem iskier, spostrzegłem, że nie jestem sam w pieczarze. Wśród trzasku ognia uczułem, że otaczają mię istoty, trzepoczące się w dymie i płomieniach i tłukące twardemi głowami o jeszcze hartowniejsze ściany granitowe.
Zaledwiem zdołał wybiedz poza obręb niedawno zimnego lochu, jasność, panująca w jego wnętrzu, pozwoliła mi dostrzedz widownię katastrofy.
Pieczarę napełniały wysmukłe, o długich nogach, komary.
Przezroczyste skrzydła i cienkie nogi skręcały się i paliły za każdem dotknięciem do zgliszcz.
Odurzone gorącem i żywcem pieczone, tarzały się biedne stworzenia na głowniach, podlatywały wgórę i czyniły daremne wysiłki w celu wyrwania się z zabójczego kręgu.
Były to przeważnie komary z rodzaju kiścieni (Ceratopogon), wylatujące tłumnie o zmroku i wesoło pląsające w powietrzu. Niby ćmy zleciały się do niezwykłej jasności, zapóźno spostrzegając, że ciekawość nie zawsze jest pierwszym, bo niekiedy bywa ostatnim stopniem do... piekła.
W miarę dopalania się ogniska, rozmiary klęski wzrastały i nowe ofiary powiększały zgiełk i zamęt.
W nieszczęsnym tłumie nietrudno mi było poznać znajome typy świata komarów: Kiścienie (Ceratopogon palidus, flavipes i trichopterus) i parę gatunków Ochotek (Chironomus riparius i minutus) jakie zwykle wieczorami zbite w tuman tańczą w powietrzu w postaci wysokich, ruchliwych słupów.
Dostrzegłe także pospolite komary (Culex nemorosus), a cała ta menażerya z popalonemi członkami okropny przedstawiała widok.
Jedne wirowały, jak frygi, leżąc na wznak; samczyki, pozbawione wspaniałych pióropuszy (rożków pierzastych), z bólu stawały na głowie, kręciły się w kółko lub wywracały koziołki, gdy inne, splątane w zbitą gromadę, szamotały się w konwulsyach konania.
Przejęty zgrozą, nie mogłem już ani chwili znieść strasznego sąsiedztwa. Zatkałem uszy i oddaliłem się coprędzej. Naraz znalazłem się w ciemnościach, bez drogi, pozbawiony schronienia i wystawiony na wszelkie nocne niebezpieczeństwa. Nie myślałem jednakże o sobie. Serce ścisnęło mi się z bólu na wspomnienie owadów, które cierpią z mojej winy. Dopiero chłód nocny orzeźwił mię i na uspokojenie żalu przyniósł tę jedyną ale słuszną wymówkę, że nie byłem umyślnym sprawcą nieszczęścia.
Wszak nie chciałem niczyjej krzywdy; pragnąłem tylko ocalić człowieka.
W mym rozstroju z całą jaskrawością przyszły mi do głowy wcale nie różowe refleksye nad dolą sześcionogów. Świat ich przedstawił mi się w całym majestacie nędzy.
Tragiczna śmierć wydała mi się przeznaczeniem tych stworzeń. Wszak miliardy ich rodzi się poto, aby zaledwie setna część ginęła w sposób naturalny.
Większość pada ofiarą ślepych żywiołów.
Byle deszcz zatapia jedne miliony, byle wiatr strąca z rodzinnych listków i gałązek inne, skazując je przez to samo na śmierć głodową; byle chłodniejsza noc mrozi nowe legiony, zbytni zaś upał lub susza, dogadzając pewnym gatunkom, dziesiątkują inne. Cóż się okaże, gdy dodamy do tego nienasyconą żarłoczność zwierząt, dla których biedne sześcionogi stanowią chleb powszedni?!
Okaże się, że najkrwawsze wojny, najsroższe zarazy i powodzie razem wzięte nie zabrały z pośród ludzi tylu ofiar stosunkowo, ile codziennie ginie owadów w tak zwanych normalnych warunkach.
We wszystkich działach królestwa zwierzęcego znajdują się liczne gatunki, żywiące się przeważnie owadami. Zacząwszy od Małp (Pitheci) i Nietoperzy (Chiroptera), od Ryjkonosów (Insectivora), do których należą Krety (Talpa europaea), Jeże (Erinaceus europaeus), Pilchy (Soricina) i Sorki (Sorex), a kończąc aż na szczerbatych (Edentata), wśród których prym trzymają Łuskowce (Manis), sławne Mrówkojady (Myrmecophaga), Pancerniki (Dasypus) oraz na Dziobaku (Ornithorhynchus) i Dziebielatce (Echidna) wszystkie te ssaki stanowią zwartą armię nieprzejednanych wrogów owadzich, należącą do gromady zwierząt ssących.
Gady znowu, Ziemnowodne i Ryby stanowią drugą armię. Pierwszy jej korpus objęty mianem Gadów (Reptilia) mieści w sobie żółwie, jaszczurki i węże. Żółwie, choć pożerają także robaczki, ikrę rybią, mięczaki i rośliny wodne, żywią się przeważnie owadami.
Jaszczurki znowu niemal wyłącznie żyją owadami. Z tego powodu godne są ludzkiej opieki wszystkie, nie wyłączając niewinnego, a tak strasznego dla ciemnego ludu Padalca (Anguis fragilis)[10].
Węże (Ophidia) mniej już przyczyniają się do tępienia sześcionogów. Za to Żaby znowu (Batrachia) dziesiątkują lądowe i wodne „robactwo”. W tym drugim korpusie tej samej armii zasługują na wyróżnienie Rzekotka (Hyla arborea), Żaba lądowa (Rana temporaria), Kumka (Bombinator igneus), Ropuchy (Bufo) wreszcie Salamandry i Traszki (Triton).
Wymieniłem ci wcale niepoślednią listę niszczycieli, a jednak wszystkie one razem wzięte nie mogą iść w porównanie z królestwem pierzastych władców atmosfery. Tępiąca działalność ptaków tak jest powszechną, że niema skupienia, do któregoby nie należały owadożercze.
Rodzina naprzykład Wróbli (Passerinae) prawie cała żywi się owadami. Na dowód, że nie przesadzam, wyliczę ci kilkunastu tej licznej rodziny przedstawicieli. Berło pierwszeństwa należy się tu hyżym Jaskółkom (Hirundo) i jeszcze niemal zwinniejszym, wysoko latającym Jerzykom (Cypselus), które połykają wśród dnia nieprzeliczone masy owadów, a także kozodojowi lelkowi, zwanemu przez gmin nocną jaskółką (Caprimulgus europaeus).
Ten nadzwyczajnie pożyteczny ptak, jak już sama nazwa jego pospolita pokazuje, rozwija swą niezmordowaną działalność w ciemnościach.
Zwinne owe ptaki są najstraszniejszymi gnębicielami komarów i wszelkich drobnych owadów, chwytanych zwykle w locie. Dalej idą Trznadle (Emberiza citrinella), Makolągwy (Fringilla linota), Wróble (Passer domesticus), Gile (Pyrrhula coccinea), Skowronki, Dzierlatki (Alauda arvensis et cristata)[11], wszelakie Drozdy (Turdidae) [jak np. Kwiczoł, Kos, Opocznik, Słowik], Pliszki (Motacilla), Sikory (Paridae), Dzierzby i Srokosze (Lanius collurio et excubitor).
Te dwa ostatnie ptaki wbijają żywcem, niby na pal, na ciernie kolczastych roślin pewne rodzaje chrząszczy i trzmieli, potem rozrywają je i spożywają.
Szpaki (Sturnus), Ptaki rajskie (Paradiseidae), Kruki (Corvus corax), Kawki (Monedula europaea), Sroki (Pica caudata), Kolibry (Trochilidae) niechlujne, ale nadzwyczaj pożyteczne, Dudki (Upupa), Kraski (Coracias garrula)[12] i zimorodki (Alcedo) zjadające wodne owady, zamykają rodzinę pożytecznych wróbli, która, jak sam widzisz, zawiera wcale pokaźną różnorodną rzeszę wrogów owadzich. Najbliżej z nią spokrewnione Kukułki (Cuculus), Dzięcioły i Żołny (Picus) zaliczają się również do najdzielniejszych tępicieli gąsienic i liszek, żyjących na korze drzew.
Nawet wśród jastrzębi, Pustułka i Pustułeczka (Falcotinunculus i Fal. cenchris N.) zjadają miliony chrząszczy i t. p.
Jedna sikora, chcąc zaspokoić swój apetyt, połyka najmniej ze 2,000 mszyc, lub tyleż jaj motylich, Gajówka zaś pleszka (Sylvia phaenicurus) w ciągu dnia kilka tysięcy much. Obżarta kukułka, o jakiej tyle baśni krąży w ustach ludu, ów pogardzany podrzutek ptasi, codzień zjada po stokilkadziesiąt włochatych gąsienic, których żaden inny ptak nie tknie[13].
Jeden lelek jest w stanie rozpędzić i zdziesiątkować tumany swawolnych komarów.
Ciesząc się z zaguby tych pijawek, radzi zapominamy, że i biednym komarom miłe jest życie. Zapominamy, ile strachu i popłochu sprawia wśród nich ukazanie się prześladowcy — ile zakochanych i dobranych parek znajduje wspólny grób w dziobie kozodoja!
A teraz zejdźmy jeszcze niżej po szczeblu drabiny stworzenia do samych owadów i pokrewnych im istot, jak pająki, raki i t. p.
Tu spotykamy tak licznych prześladowców, że nie kuszę się nawet o wyliczenie rodzajów, jakie spełniają rolę regulatorów w świecie pigmejczyków.
Ród owadzi możnaby podzielić na dwa obozy, jeden zjadający rośliny i inne istoty, nienależące do owadów, drugi pożerający owych nieszkodliwych sobie współbraci z taką gorliwością, że im wyłącznie zawdzięcza świat roślinny swoję egzystencyę. Wskażę ci tylko najbardziej typowe postacie.
Dwa dojrzałe okazy i dwie liszki. Jedna ze szczypawek napada na mrówkę, druga pożera wnętrzności chrabąszcza. Liszka zaczajona pod źdźbłem trawy — porywa mrówkę.
Podobnie jak wśród ptaków Wróble — wśród chrząszczy zalicza się do najzwinniejszych tępicieli okazała rodzina Szczypawek (Carabida). Czem jest pokrewieństwo kotów wśród zwierząt ssących, tem szczypawki między owadami. Sieją one dniem i nocą zniszczenie w szeregach najrozmaitszych szkodników polnych.
Metalicznie błyszczące we wszelkich kolorach tęczy Piaseczniki (Cicindela) i Szczypawki są to najpiękniejsze i najśmielsze lwy i tygrysy świata skrzydlatego.
Trzy okazy dojrzałe, z nich jeden w locie. W ziemi, w pionowych galeryach zaczajone liszki czyhają na przechodzącą zdobycz np.: mrówki; które przez nieostrożność zbliżają się do jamki i wpadają. Drapieżne liszki mimo niezgrabnej i niedołężnej powierzchowności z łatwością chowają się w głębi galeryi — i wydobywają ku górze, w czem im dopomagają dwa charakterystyczne wyrostki na 5‑m pierścieniu odwłoka.
Kształtne, zwinne i opancerzone, ukrywają się podczas spoczynku pod kamieniami lub korą drzew, a w piękną pogodę prowadzą krwawe rzemiosło. Harcują zawsze pieszo, ale tak zwinnie, że je trudno pochwycić, i nie przepuszczają żadnemu słabszemu owadkowi. Z tego powodu lekka, a doskonale uzbrojona wataha może być uważaną za najlepszą straż polową naszego dobytku, bo nieznając co to odpoczynek, nic wzamian za swe usługi nie bierze, prócz zwłok upolowanych szkodników. Ponieważ nigdy nie wyrządzają nam szkody, przeto zarówno kmiotek, jak niby wykształceńszy od niego ogrodnik zabijają je, gdy tylko mogą, bez litości...
Najlepiej coprawda wiedzie się ropuchom, kretom i całej rzeszy pożytecznych zwierząt — więc aż podziw bierze człowieka na myśl, jak mogą ludzie, którym powinno zależeć na poznaniu i odróżnianiu swych wrogów i sprzymierzeńców, lekceważyć ten swój najpierwszy obowiązek.
Wspaniały Tęcznik (Calosoma), jeden z najświetniej ubarwionych wielkich chrząszczy naszego klimatu, łakomy kąsek dla zbieraczy, przez całe swoje życie — od liszki, aż do doskonałego stanu — jest strasznym drapieżcą i biada owadowi, na którego skierują się jego oczy.
Dyrdoń (Dromius), Łokaś (Zabrus gibbus), Dzier (Harpalus) i inne szczypawki, nawet schwytane, bronią się odważnie mocnemi szczękami i wydzielają ostry płyn lotny o silnej woni, która ma odstraszać napastników.
Liczna rodzina Kąsawców (Staphylina), zabawnych chrząszczyków o krótkich niby kurtki pokrywach, choć głównie trudni się uprzątaniem zwłok owadzich i zgnilizny, niegardzi także żywą zdobyczą. Szczególniej odnosi się to do roślejszych gatunków. Pogrzybnica (Oxyporus) tępi liszki, toczące grzyby, Bystrzyka zaś (Ocypus) żaden światły ogrodnik nie zdepcze, wiedząc ile niszczy on gąsienic i ślimaków po ogrodach.
Wody także żywią mięsożerne gatunki chrząszczów. Do najpotężniejszych wodnych rozbójników należą ogromne Pływaki (Dytiscina) i małe krętaki (Gyrina). Są to prawdziwe rekiny kałuż. Liszki ich są jeszcze drapieżniejsze od rodziców i tępią niezliczone ilości ślimaków, kijanek (żabki młode), liszek, ważek, jętek i t. p. W braku takiej zdobyczy rzucają się nawet na ryby, a gdy i tych niema, zjadają się wzajemnie, jak szczupaki. Wyliczyłem ci dopiero cząstkę owadożernych chrząszczy, ale na tem poprzestanę, bo to dopiero dział jeden, a w każdym z pozostałych pełno takich niszczycieli.
Mnóstwo np. błonkoskrzydłych (Hymenoptera) żywi się w stanie liszki ciałem owadów. Pokarmu najczęściej dostarczają im zawczasu matki. Wiesz już jak sobie postępują gąsieniczniki w tym względzie — wiesz jak pszczoły z rodzaju Grzebiszów. Olbrzymie Szerszenie (Crabro) obdzielają swe dzieci przeważnie muchami, przyczem niektóre ograniczają się zawsze na tych samych gatunkach, inne, bez wyboru chwytają co się uda. Liszkami os i trzmieli pasą się pokrewne im liszki Trzmielówek (Volucella).
Żądlica (Bembex) łapie muchy, należące do rodzaju Gnojek (Eristalis tenax) i Bujanków (Bombylius). Miodecznik uwalnia świat od dokuczliwej Bolimuszki (Stomoxys calcitrans). Osmyki (Cerceris) i prześliczne, o żywej barwie rubinów, szmaragdów i szafirów Złotolitki (Chrysidae), żywią swe dzieci mięsem różnych owadów. Nastecznik (Pompilus) podobnie jak Nęk, tępi moc pająków, rzucając się nawet na kilka razy większą od siebie zdobycz.
Czas już przejść do much. Mszyce milionami giną od liszek Mszycówek (Syrphida), Łowiki polują na muchy, liszki zaś Trykaczy (Conops) toczą wnętrzności żywych trzmielów. Ale dość tego! Nieskończyłbym wyliczać sześcionogich Abli i Kainów, a tu przecież i inne działy przyrody nie spoczywają.
Nawet pozornie niewinny świat roślin, i ten, mszcząc się za straszne spustoszenia, sprzysięga się na zgubę nieszczęsnych owadów i niszczy ich ogromne masy niegorzej od zwierząt.
Jedne rośliny okrywają się lepkim sokiem, w którym grzęźnie mnóstwo much i chrząszczyków — inne, nie poprzestając na roli odpornej, przyjmują zaczepną i żywią się sokami owadów.
Owadożernych roślin, odkąd naturaliści zwrócili na nie uwagę, poznajemy coraz więcej, a pierwszeństwo wśród nich mają muchołówki (Muscicapa), rosiczki (Drosera), Żywolisty (Dionaea), Kapturnice (Sarracenia), Dzbaneczniki (Nepenthes), Brudnoty (Stapelia) i t. p. oddawna znane i powszechnie głośne.
Wobec tylko co wykazanej mnogości klęsk i nieprzyjaciół, czychających na zgubę owadów, zanim dorośnie jedna generacya, już tylko zwykle mała jej cząstka pozostaje przy życiu. Czasem z kilkuset jajeczek wykształca się zaledwie kilka dorosłych owadów, niekiedy tylko parka, a bywa, że jeden samczyk lub samiczka. Reszta rodzeństwa ginie.
Mnóstwo przepada jeszcze w stanie zarodka, pewna część jako liszki, nareszcie i z pośród tych szczęśliwych liszek, co zamieniły się w poczwarki, ileż ocknie się jako skrzydlate istotki, a ile stanie się żerem innych istot? Nareszcie i z tej zdziesiątkowanej gromadki mniej zręczne lub ostrożne umierają zaraz na progu nowego życia, zanim zdążą jeszcze wypełnić swoje posłannictwo, t. j. zabezpieczyć byt gatunku. Bez przesady można powiedzieć, że byt każdego dojrzałego owadu okupiony jest śmiercią dziesiątków lub nawet setek braci i siostrzyc jego.
Trzeba przyznać, że pozostałe przy życiu indywidua przedstawiają sam kwiat swego rodu; są to najzdolniejsze i najzdrowsze osobniki, zasłużyły więc poniekąd na tę odrobinę szczęścia, jakie odtąd jest ich udziałem. Ale i tu nie kończą się przeciwności, z jakiemi ród musi walczyć.
Wspomniałem już, że niekiedy z całego potomstwa jednej parki pozostaje przy życiu samczyk lub samiczka. Jeśli taki samotny owad nie zdąży przed śmiercią odszukać towarzyszki lub towarzysza z innego rodu, wtedy ginie bezpotomnie. W świecie owadów podobne wypadki należą do bardzo częstych i raz liczba samiczek jest kilkakroć większą od liczby samczyków, to znów odwrotnie. W obu wypadkach nadmiar jednej płci ginie bezpożytecznie dla rodu, zmniejszając tem samem liczebność nowej generacyi. Niekiedy dzieje się jeszcze gorzej. Znamy wiele owadów, których samiczki wykluwają się dopiero wtedy z poczwarek, gdy już większa część wcześniej wypoczwarczonych samczyków wyginęła. Tu więc tylko pewna część najpóźniej rozwijających się samczyków i najwcześniej wykluwających się samiczek ratuje ród od zagłady — reszta zaś ginie marnie.
Bajeczna wytrzymałość. Dwa razy ocalony od śmierci.
Serce się ściska, gdy się zastanowimy nad miliardami ofiar i przerażającą sumą męczarni, jakich doświadczają żywcem zjadane i trawione owady. Faktem jest bowiem, że nawet pochłonięte przez ptactwo owady męczą się długo w żołądku, zanim trawiący sok i brak powietrza pozbawi ich życia. Poza kategoryą żywcem połykanych, któż zliczy niedobitków, ginących w powolniejszych jeszcze męczarniach?
Pomijając ofiary gąsieniczników i różnych pasorzytów, w krótkiej wędrówce spotykałem wiele ciężko pokaleczonych owadów, okazy ze zmiażdżoną głową, z wywleczonemi przez ptactwo wnętrznościami i poodrywanemi członkami. Pomimo ciężkich ran, chodziły one, fruwały, a nawet zajmowały się zaspakajaniem głodu.
Gdyby człowiekowi oderwano rękę, lub przebito go mieczem, nie myślałby on, wijąc się w bólach o jedzeniu, byłby niezdolny nawet do ucieczki. Tymczasem komar, którego złapano za nogi, szarpnąwszy się, zostawia dwie lub trzy nóżki w mocy prześladowcy — i ulatuje tak lekko, jakby mu się żadna krzywda nie stała.
Sam widziałem pszczołę z oderwanym odwłokiem, jak zagłębiona w kielichu kwiatka, wysysała słodycz. Nektar smakował jej pomimo braku połowy ciała i nie zważając na swe kalectwo, zwiedziła w moich oczach pięć czy sześć takich samych kwiatków, pijąc słodki sok na dnie ich zawarty. Brak odwłoku czyli brzuszka, znaczy u owadów tyle, co u człowieka wycięcie nietylko żołądka i wnętrzności, ale także odjęcie połowy mlecza pacierzowego i mózgu, bo gangliony nerwowe owadów, odpowiadające mózgowi i mleczowi zwierząt kręgowych, mieszczą się nietylko w głowie i tułowiu, ale i w brzuszku owadzim.
Przypominają mi się tu doświadczenia, robione przed dwunastu laty przez mego kolegę, angielskiego entomologa Packarda[14]. Rzucają one ponure na przedmiot światło. Srogi ten człowiek badał wytrzymałość życia owadów i w imię nauki ucinał im głowy oraz członki, niby kat, wytrawny w swem rzemiośle.
Pozbawiona głowy Papiernica (Polistes pallipes) wśród żywych, właściwych sobie poruszeń, przez dwadzieścia cztery godzin trzymała się na nogach, a nawet latała i dopiero potem upadła osłabiona. Po czterdziestu godzinach jeszcze groziła żądłem, skoro się jej kto dotknął.
Pewien gąsienicznik po takiej samej operacyi nie stracił nic na humorze. Był bardzo żwawy, zajmował się ochędóstwem i poruszał się swobodnie. Nie postępował tylko naprzód, zapewne dla braku oczów i różków. Na drugi ranek zdrętwiał z zimna biedaczek, lecz skoro tylko słońce go ogrzało, ocknął się prędko. Przestał żyć dopiero po 27‑miu godzinach. Inny egzemplarz zamierał dłużej, bo aż 36 godzin.
Chrząszczyk Dzier (Harpalus caliginosus L.) żył bez głowy 20 godzin, Szczeliniak zaś (Hylobius pales Herb.) trzy dni.
Z doświadczeń Packarda okazuje się, że u owadów prędzej śmierć sprowadza odjęcie odwłoku, aniżeli głowy.
Gdyby ludzie posiadali podobną naturę, wtedy, zamiast wieszania lub gilotynowania, trzebaby ich chyba na plasterki krajać, chcąc prędko i bez męczarni ukarać śmiercią.
Twardość życia owadów zdradza się nietylko w okrutnych operacyach. Mnóstwo gatunków, nieznających co to futra lub ciepły kominek, zimuje zdrowo pod mchem, kamieniami lub śniegiem — a choć znaczna część nie wytrzymuje silniejszych mrozów, sporo wytrwalszych pozostaje przy życiu do wiosny. Nawet owady, zwykle nie praktykujące takiego systemu hartowania się, wytrzymują przypadkowe próby.
Przed kilku laty, przechadzając się w zimie nad brzegiem zamarzłej kałuży, podniosłem odłam brudnego lodu. Ujrzawszy w nim liszki komarów, zawinąłem lód w chustkę i przyniosłem do domu. Tu włożyłem go w szklankę i, wyobraź sobie moje zdziwienie, gdym ujrzał że po stajaniu lodu moje komary odzyskiwały ruchy. To samo zdarza się często z chrząszczami.
Lądowe owady, zanurzone w wodzie, mogą długo pozostawać w stanie pozornej śmierci i po wydobyciu na powietrze odzyskują przytomność.
Ten przymiot przyczynia się do szerokiego i szybkiego rozsiedlania się owadów po świecie.
Bez niego niejeden owad, który wpadł wypadkiem do strumienia, zostałby topielcem, a tymczasem przepływa dziesiątki mil w omdleniu i wyrzucony gdzieś daleko na brzeg, przychodzi do siebie. Szczególniej są pospolite podobne przymusowe wędrówki na wiosnę, gdy wezbrane wody podmulają brzegi rzek, a wraz z podmytym gruntem porywają tysiące zagrzebanych chrząszczyków. Niejeden z nich, zasnąwszy na brzegu Saskiej Kępy, budzi się dopiero za pruską granicą i dziwuje się potem niemało, że jakoś w tym kraju wszystko inaczej wygląda. Ani podejrzywa zapewne, że mimo najstaranniejszego zagrzebania się w roli, zmienił poddaństwo.
Za sprawą więc wód bieżących, jak sam widzisz, mogą się dziać niesłychane przemiany, nieprzewidziane zgoła przez zoologów; polski np. chrząszczyk, może się zamienić w prusaka.
∗
∗ ∗ |
Trafia się często, że entomolog, nakłuwszy zachloroformowaną ofiarę wiedzy na szpilkę, pewny jest jej śmierci; tymczasem, po tygodniu zajrzawszy do pudełka, zastaje ją ruszającą się jeszcze na palu. Skonstatowano wypadki odżywania po zanurzeniu w spirytusie.
Ciołek (Dorcus) ożył u hr. Sanceya po czterodniowym pobycie w alkoholu. Podobnie zachował się raz Paśnik (Rhagium investigator), a zapewne i wiele innych owadów.
Bądźcobądź, gdy się weźmie pod uwagę, że owady te nie kosztowały nigdy wódki, musimy przyznać, że wytrzymałością na spirytualia przewyższają o całe niebo najwytrawniejszych pijaków.
Zresztą nietylko w tym kierunku okazują wyższość swą nad rodem ludzkim. Niczem są wobec nich najsławniejsze nasze „głodomory”!
Burmeister trzymał raz trzy miesiące bez pożywienia chrząszcza Złowieszczyka (Blaps mortisaga), a pstry Wodoląg (Stratiomys chamelaeon)[15] jeszcze lepiej się sprawiał. Według zapewnień Swammerdama, wytrzymał on przeszło 9 miesięcy bez pokarmu!
Trzeba wyznać, że podobne przymioty w dzisiejszych, ciężkich czasach byłyby nader cennemi pośród urzędników oszczędnościowych instytucyj.
Kiedym już poruszył tak niemiły przedmiot jak głód, niech mi wolno będzie zwrócić twoję uwagę na fakt, że mięsożerne zwierzęta mniej są wrażliwe na to uczucie od roślinożernych. Gatunki drapieżne, a szczególniej takie, które z zawodu swego narażane bywają na przymusowe i długotrwałe posty, doprowadzają wytrzymałość do bajecznych niekiedy granic.
U takich głód, zamiast skracać, znacznie przedłuża życie poza granice normalne. Owad np. mogący żyć, gdy jest sytym, miesiąc, głodny żyje pół roku, a nawet dłużej.
Nieprawdopodobne to, a jednak stwierdzone setkami dowodów nietylko w świecie owadów, ale w historyi wielu niższych organizmów.
Wobec podobnych wiadomości, włosy jeżą się na wspomnienie milionów, ginących codziennie śmiercią męczeńską. Ileż to jęków rozpaczy i scen rozdzierających kryje każdy szmat łąki, niebacznie uważany za przybytek pokoju!...
∗
∗ ∗ |
Należy pamiętać, że świata owadów nie możemy mierzyć naszą miarką.
Nerwy tych istot są bezporównania tępszemi od naszych i owad z oderwaną nóżką cierpi może tyle, co dziecię, gdy ukłuje się w paluszek szpilką. Wobec tej tępości nerwów, równoważą się szanse cierpień i możemy być pewni, że męczarnie fizyczne, jakie przechodzą owady, nie są większe od tych moralnych i fizycznych bólów, jakie ród ludzki przenosi bez skargi, jako złe konieczne.
Pamiętając o tem, możemy już bez nadmiernej przykrości dowiadywać się o szczegółach, któreby w innym razie osobom czułym spokój odebrały na długo.
Gdy przeminęło pierwsze wrażenie, myśl moja od doli owadów zwróciła się na arcyniewesołe położenie, w jakiem znalazłem się po katastrofie. Nie wiedziałem gdzie jestem, otaczały mnie nieprzebite ciemności. Pędzony z miejsca wypadku jakąś gorączkową żądzą oddalenia się, instynktowo omijałem przeszkody i kierowałem się bardziej dotykaniem, aniżeli wzrokiem. Wiem, żem dążył na dół, żem zbaczał na lewo i na prawo, ale nie umiałbym ani określić jak daleko jestem od groty, ani powrócić do niej.
Wszystkie nadzieje spędzenia nocy w cieple i zaciszu prysły, jak bańka mydlana.
Wprowadzając myśl w czyn, podniosłem kołnierz od surduta i nie zdejmując tornistra, skulony, poczęłem drzemać. W blizkości odzywały się ostre nawoływania samca Grzebuszki (Pelobates fuscus), czyli ropuszki ziemnej. Ropucha ta zakopuje się na dzień w miękkim gruncie, a o zmroku wychodzi z kryjówki i poluje na owady aż do rana.
Sen skleił mi już powieki, gdy nagle uczułem dziwne wstrząśnienie, i drżenie gruntu pod sobą. Towarzyszył mu chrapliwy głos grzebuszki, wychodzący jakby z pod ziemi.
Zerwałem się na równe nogi, nie mogąc pojąć, co się dzieje, ale w tej samej chwili silniejsze od pierwszego wstrząśnienie powaliło mię na ziemię.
Zrozumiałem teraz wszystko. Siedziałem na grzbiecie grzebuszki, której zarechotanie wstrząsnęło jej płucami i zbudziło mię.
Zapóźno było uciekać. Żaba, która zapewne upatrzyła sobie zdobycz, rzuciła się nagle w przepaść i pociągnęła mię z sobą. Pęd powietrza zatamował mi oddech, potem zdmuchnął z grzbietu żaby i uczułem, że spadam głęboko. Co się dalej stało — nie pamiętam.
Nie wiem nawet, jak długo leżałem bezprzytomny, otworzyłem powieki, gdy słońce już przygrzewało.
Podniosłem ociężałą głowę i na razie nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie jestem. Otaczające mię przedmioty wznosiły się i opadały w nieustannym ruchu, przypominając widoki z kołyszącego się w porcie okrętu.
Spoczywałem na dużym, wklęsłym liściu, który, ukosem ustawiony, bujał się za każdym silniejszym powiewem wiatru.
Tak więc dwa razy w ciągu jednej nocy uniknąłem śmierci: raz z płomieni — drugi raz od rozbicia na skałach. Mogło być nawet jeszcze gorzej. Mało brakowało, abym się nie dostał do żołądka ropuszki; dość by było, abym zamiast na grzbiecie, usiadł był tuż przed jej paszczą. Niewybredny potwór pewnoby mię nie odróżnił od byle chrząszcza i zginąłbym marniej, niż przypuszczałem.
Uwięziony. Niespodziewane sąsiedztwo.
Co zanadto, to niezdrowo, mówi przysłowie.
Pragnąłem wprawdzie przygód i wrażeń, ale znowu nie tak wstrząsających, jak te, które mię spotkały.
Dobre to może być dla jakiego Anglika o znieczulonych nerwach; ja zadowolniłbym się i połową przebytych przygód.
Ot i teraz, po okropnej nocy nie skończyły się utrapienia. Wzmagający się upał przypomina Afrykę. Istny ogień spada z nieba na bezbronną głowę moją i powiększa dokuczliwe pragnienie.
Wyobraź sobie moję przeciągniętą fizyognomię, gdym na domiar wszystkiego spostrzegł, że jestem w pułapce.
Liść, na który wypadkiem zleciałem, wyrastał z wody, odosobniony od innych, niby wyspa na rzece. Podemną szemrał strumyk podwójnie mi wtedy nienawistny. Więził mię i nie mógł zaspokoić nawet pragnienia.
Zejście po pionowej łodydze, w zwykłych choćby warunkach było rezykownem, a cóż dopiero, gdy się miało wartkie nurty pod stopami.
Obchodziłem swoje więzienie niby tygrys klatkę, kilka razy, badając pilnie, czy nie znajdę jakiego sposobu wydobycia się — ale napróżno.
Zejścia nie było. Wprawdzie o kilka łokci niżej rozpościerała się inna blaszka liściowa, na którą w ostateczności mógłbym zeskoczyć, ale małą to stanowiło pociechę, bo i tamta sterczała na pionowej łodydze, zupełnie odosobniona od reszty roślinności. Do brzegu było kilkadziesiąt łokci.
Po bacznem rozpatrzeniu się w okolicy poznałem niebawem skałę, z której wykonałem mimowolne salto‑mortale. Domyśliłem się, że zrzucony zostałem na drugą stronę góry, w sam środek drobnego, ale wartkiego strumyczka.
Sączył on się po kamieniach, zarośniętych mchami i pół‑wodną roślinnością. Właściwie była to maleńka struga, jakich setki i tysiące przerzynają każdą dolinę tatrzańską; przechodzień zwykły przekracza je niedbale, bez zwracania na nie uwagi, a jednak mają one swoją ciekawą stronę. Wysokość wód zależną jest w nich od najdrobniejszych zmian meteorologicznych, ztąd różną bywa po kilka razy na dzień. Są to najkapryśniejsze i najniebezpieczniejsze rzeki, bo nigdy nie można być pewnym, czy nie wyleją. Niekiedy jedna obłamana gałązka lub oberwany kamień tamuje odpływ wód i sprowadza nagły wylew, albo też zwraca nurty w inną stronę i osusza na długo chwilowe koryto.
Dość czasem niewielkiego deszczu, aby liść, odgrywający rolę bezpiecznej wysepki, został pochylony, zatopiony i zasypany żwirem.
Cała też flora nadbrzeżna wskazywała, że przywykła już do kaprysów kryształowej fali, która raz ją całą odsłania, to znów zupełnie pogrąża w zimnych objęciach.
Taka to fantastyczna wstęga połyskiwała pod memi stopami odbitem światłem jasności dziennej.
Gubiłem się w myślach, co czynić, aby się wydostać z więzienia; już nawet dochodziłem do przekonania, że trzeba będzie zginąć, lub o zachodzie słońca wydobyć płyn Nureddina i powrócić na łono świata ludzkiego, ale w takich momentach stawał mi przed oczyma obraz nieszczęśliwego lorda Puckinsa, który oczekiwał pomocy. Rumieniec wstydu występował na twarz i lepsze instynkta brały górę.
Jakto? Miałbym nie wytrwać i cofnąć się w połowie drogi, gdy chodzi o życie człowieka? Miałbym ubliżyć drogiej pamięci rycerskich moich dziadów i powracając, powiedzieć sir Biggsowi: „zląkłem się!?”
Nie! nigdy!
Postanowiłem ratować się i wytrwać do końca.
Nagle cień jakiś padł mi na twarz. Podniosłem oczy i drgnąłem ze zgrozy.
O kilkanaście łokci nademną wisiał na cienkiej lince odrażający potwór z ośmioma rozwartemi łapami i nieruchomie spuszczał się na dół. Za chwilę miał dotknąć mego więzienia.
Nie należę do nerwowych, a jednak uczułem dreszcze trwogi. Czekając na nieuniknioną wizytę, cofnąłem się na kraniec liścia i dobyłem rewolwer z za pasa. Cokolwiek nastąpi — będę się bronił!
Minęło kilka sekund i pająk dotknął nogami liścia, a potem po łodydze spuścił się do samej powierzchni wody. Tu przywiązał tylnemi nogami nader zręcznie powróz, jaki, wysnuł z kądzielników swoich i szybko powrócił do góry. Manewr ten śledziłem z zapartym oddechem, ściskając w ręku zabójcze cacko.
Ośmionogi akrobata, nie zwracając na mnie żadnej uwagi, powrócił po dawnej nici na wierzchołek sitowia, zkąd przybył. Snuł on za sobą drugi powróz, z którym przebiegł po wyciągniętej poziomo lince ponad strumieniem, niby Blondin nad Niagarą, do kłoska trawy, rosnącej na brzegu strumyka; zbiegł na dół i zatrzymał się na przeciwległym brzegu, niedaleko od powierzchni wody. Linka zapasowa, którą przeniósł na drugą stronę wody, obwisła i byłaby się zamaczała w rzece, gdyby ją był pająk w porę nie naciągnął i nie przytwierdził do liścia mchu. Zrozumiałem, że mam przed sobą krzyżaka, gnieżdżącego się nad wodami, który rozpoczyna budowę swojej sieci. Przerzucił już dwie linki poprzeczne, a teraz pozostaje mu w tych ramach dokonać kilku pionowych połączeń, poczem utworzenie znanej wszystkim gwiazdy, stanie się rzeczą stosunkowo łatwą.
Odkrycie to uspokoiło mię nieco, gdyż wiedziałem, że pająki przędące poza obrębem siatki, tracą fantazyą i rzadko nawet na muchy napadają.
Stokroć gorsze są pająki gończe. Te obchodzą się bez siatek i polują na owady otwarcie, lub z zasadzki. Prześliczny np. Hopek, czyli Pląs (Salticus scenicus), bardzo w lecie pospolity, czai się do zdobyczy jak tygrys. Podchodzi do niej z nieopisaną cierpliwością na możliwie najbliższą metę, poczem rzuca się na ofiarę jednym skokiem i nawet spłoszoną dopędza częstokroć w locie.
Podobny rodzaj polowania uprawiają niemal wszystkie pająki, wałęsające się po ścianach i skałach, a nawet i po kwiatach. Ukryte pod liściem, lub w kielichu kwiatowym, cierpliwie czekają, aż się nieostrożna mucha zbliży. Wtedy napad, dokonany z błyskawiczną szybkością, rzadko zawodzi.
Takich chytrych istot jest bardzo wiele gatunków, a większość posiada ubarwienie tak zgodne z otoczeniem, że nie potrzebuje się kryć nawet, aby zostać niewidzialną. Biały np. pajączek, przytulony do białego kwiatka, zblizka nawet trudny jest do odróżnienia. Polujące na korze drzew, mają zwykle kolor pstro‑brunatny, na liściach spotykają się zielone lub żółte.
I przędących pająków jest bardzo dużo gatunków, w samych Tatrach odróżniają ich kilkaset, a choć napozór wszystkie do siebie są dość podobne, przecież większość ich posiada dla znawców tak wybitne cechy, że na pierwszy rzut oka nietrudno jest powiedzieć, jaki się ma gatunek przed sobą.
Ujrzawszy krzyżaka i jego linę, łączącą mój liść z brzegiem strumyka, zrozumiałem, że zesłała mi go chyba sama Opatrzność. Nie jestem już odciętym od świata. Gdybym chciał przeprawić się na drugą stronę, wytrzymałość liny pajęczej była dostateczną, bo krzyżak ważył więcej odemnie. Chodziło o to, aby wyczekać chwili, kiedy właściciel mostu oddali się snuć dalszy ciąg swej sieci.
Radość moja trwała krótko. Pająk usadowił się na końcu mostu i nie miał ochoty dalej budować. Myślałem na razie, że to krótka pauza, ale gdy minęła godzina, a mój cerber ani się poruszył, niepokój ogarnął mnie wielki. Widziałem nieraz krzyżaki, naprawiające w dzień swoje sieci, ale zaczynającego nigdy nie miałem sposobności obserwować. Okazało się, że i mój cerber nie odstąpił od tradycyi i czeka na nocne ciemności.
Położenie moje, zamiast poprawić się, stało się jeszcze gorszem.
Sama myśl o pozostaniu tutaj przejmowała mię strachem. Czy ty wiesz, co to jest nocleg pod gołem niebem, spędzony w takich warunkach? Niezawodnie czytałeś w opisach podróży podzwrotnikowych, jaką grozę budzą w samotnym wędrowcu aligatory, grzechotniki i jaguary. Otóż wolałbym wszystkie te płazy, gady i drapieżne zwierzęta, aniżeli nieprzeliczone harpie, występujące na tle nocy na każdej górskiej łące. Harpiom tym, komary na imię.
Każda pora dnia ma wśród nich swoich przedstawicieli, ale zmierzch jest najgorszy.
O zmierzchu wylatują z cienistych kryjówek głodne i krwi chciwe tłumy, a cała ta zgraja rozbrzmiewa koncertem, wobec którego stado zgłodniałych wilków na stepie, brzmiałoby stosunkowo łagodną nutą.
Metaliczne dźwięki skrzydeł komarzych mięszają się w jeden potężny brzęk, nad którym tylko kiedy niekiedy zapanowywa jakiś odmienny i silniejszy odgłos skrzydeł nocnego chrząszcza...
Nie sądź, bym przesadzał w opisie... owszem, maluję blado. Skrzydlaty ten drobiazg mógł być postrachem dla mnie, skoro jest źródłem niewypowiedzianych utrapień dla wszystkich ludzi. Wciska się on do mieszkań, obrzydza wycieczki w pole, a nawet i w łóżku spędza sen z powiek brzękiem nikłych skrzydełek, któremi porusza 3000 razy na minutę.
Szczególniej dokucza on, jak wiadomo, płci pięknej.
Tego szczególnego pociągu nie umiem poetyczniej wytłumaczyć sobie, jak poprostu większą delikatnością i drażliwością skóry, przyczem ostry smoczek łatwiej i obficiej krew dobywa. A może też krew niewieścia smaczniejsza od naszej?...
W pewnych latach i okolicach bagnistych, owady należące do rodziny komarów stają się formalną klęską i pojawiają się w tak gęstych tumanach, że zaćmiewają blask słońca.
To wszystko jednak, co może się przytrafić w naszej strefie, blednie wobec mąk, na jakie są wystawieni mieszkańcy stref gorących, oraz przybiegunowych. Tam dopiero szczupłonogie istoty stają się plagą człowieka!
Czytałem w opisie wypraw Waszyngtona, że raz znalazł się on w okolicy, gdzie mustyki (Simulia) kłuły przez obuwie. Chociaż ostatni szczegół dowodzi łatwowierności opowiadacza, a mustyki mogły kłuć tylko w tym razie, gdy wpełzły do wnętrza trzewików, to przecież jest w tem opowiadaniu część prawdy, bowiem krwiożercze te stworzenia tak długiemi uzbrojone są lancetami, iż mało która tkanina zabezpiecza od ich ukłucia.
Podróżni w gorących krajach zmuszeni są nieraz sypiać w workach, a i to niezupełnie ich chroni. Żadne ubrania, chustki ani rękawiczki nie wystarczają i ciało silniej pociętych osób często przedstawia jednę bolącą powierzchnię, co sprowadza częstokroć złośliwe febry, a nawet gangrenę. Jak powiedziałem, żadne ubranie nie stanowi tak szczelnej i zarazem silnej fortecy, żeby jej zwinne sapery nie zdołały zdobyć. Pomiędzy kołnierzem a szyją, przez rękawy, dostają się one do jej wnętrza, wdzierają się do najtajniejszych zakątków garderoby i z zadziwiającą zręcznością atakują słabsze strony nieprzyjaciela, dopóki nie zginą na zdobytych walecznie stanowiskach. Nieszczęsny podróżnik, po całodziennej walce udając się na spoczynek, obejmuje melancholijnym wzrokiem liczne ślady nieprzyjaciół, któremi usiana jest wewnętrzna część ubrania, a każda czerwona plamka wskazuje miejsce, na którem poległ zuchwały i krwią opiły nieprzyjaciel.
Pewien wojskowy doktor w Krymie, opowiada, że w okolicy obfitej w komary, nie czuł się bezpiecznym w zamkniętej karecie, a dusząc się od gorąca i braku powietrza, nie śmiał otworzyć okien.
W okolicach Amazonki i Missisipi, wędrowcy zmuszeni bywają na noc przysypywać się ziemią na 3 lub 4 cale, z wyjątkiem tylko głowy, którą szczelnie zakrywają chustkami.
Aleksander Humboldt w blizkości rzeki Rio‑Unare zrobił spostrzeżenie, że mieszkańcy zwykle w ten sposób sypiają. Zauważył on, że ludność dzieli tam komary na trzy kategorye: Moskity, które męczą we dnie, Temporaneros (rodzaj Culex) zmierzchowe, i Zancudos, panujące w nocy.
Zdawałoby się, że zimno może stanowić tamę dla plenności komarów, tymczasem fakta mówią przeciwnie. Stworzenia te są zarówno wytrzymałe na niezmierne gorąco, jak na straszne mrozy.
Nigdzie prawie nie spotyka się ich w tak niezmiernej ilości, jak właśnie w krainach wiecznej zimy. W Laplandyi tumany komarów można porównywać do płatków śniegu lub kłębów dymu. Laplandczyk nie może połknąć kawałka ryby, ani położyć się na spoczynek, aby przedtem nie napuścił tyle dymu do swej jurty, że sam zaledwie w niej oddychać może.
Dziegieć i tran, którym się smarują, oraz ochronne siatki, w części tylko zabezpieczają ich od napadu komarów.
Wobec tych wiadomości nic dziwnego, że w Ameryce, z pośród jednakowych pod każdym względem plantacyj, jednę można nabyć o 100,000 franków taniej niż inną. Różnicę sprawują tu komary, które czynią pobyt w dotkniętych plagą miejscowościach nad wyraz nieznośnym, a najem robotników drogim. Gdyby zapytać plantatora: jaki dźwięk w lesie bardziej go przeraża, ryki jaguarów, czy brzęk komarów; co straszniejsze: czy sąsiedztwo dzikich bestyj, czy życie wśród mustyków? to niema wątpliwości, że odpowiedziałby: dajcie mi nieprzeliczone stada jaguarów, bo od nich uwolni mię dubeltówka, gdy tymczasem wobec mustyków jestem zupełnie bezsilny.
Jeśli taką plagą są komary dla ludzi normalnych, pojmiesz łatwo, czem były dla mnie te tłumy, zbrojne w ostre lancety.
Nie wiedziałem, co robić: czy czekać, aż pająk opuści swoje stanowisko (co, mówiąc nawiasem, było bardzo wątpliwem), czy zdobyć się na krok stanowczy i spróbować zastrzelić właściciela mostu. Wiedziałem wprawdzie, że ze znacznej odległości niełatwo trafić z rewolweru, wiedziałem także, iż jeden strzał nie powali wytrzymałego potwora, ale trzeba było działać i prowadzić kanonadę dopóty, aż postrzelony pająk ustąpi mi z drogi. Obejrzałem więc broń, wycelowałem i dałem ognia. Stało się. Z bijącem sercem wlepiłem oczy w środek siatki, badając zachowanie się pająka, ale czekał mię zawód i nad wyraz przykra niespodzianka. Szkaradny potwór nie ruszył się nawet, ale za to o kilka kroków za nim ujrzałem drugiego pająka.
Nowy aktor i żałosny koniec jego.
Poznałem w nim samca. Zapomniałem ci nadmienić, że okaz, jaki zajmował moję uwagę dotychczas, należał do piękniejszej połowy pajęczego rodu.
U tych krwiożerczych istot istnieje jeden bardzo piękny zwyczaj, wspólny zresztą prawie wszystkim stawowatym. Polega on na tem, że tylko samice pracują i ponoszą ciężary utrzymania rodu, samce zaś brzydzą się wszelką pracą. Wśród krzyżaków samice jedynie snują sieci, samce zaś, mniejsze, brzydsze i zawsze szczupłe, bo głodne, wałęsają się próżniaczo i kryją po najciemniejszych zakątach okolicy. Ukazują się one jedynie podczas najgorętszej i pogodnej pory, w epoce zupełnej dojrzałości, gdy jakiś niezwyciężony popęd nakazuje im szukać piękniejszej połowy swojego rodzaju. Skoro taki ciekawy osobnik w wędrówkach swoich napotka samiczkę, wtedy niezważając na jej groźną minę (taką bowiem przybiera na widok samca każda ośmionoga piękność), poczyna trwożliwie zbliżać się do jej siedziby.
Nie odrazu zdobywa się on na odwagę przystąpienia do swej wybranej z oświadczynami. I dobrze czyni, bo to rzecz nad wyraz niebezpieczna. Pajęczyce są wzorem kapryśności i okrucieństwa względem swych adoratorów. Biedny pająk bardzo długo musi się przymilać, chodzić pokornie, jak to mówią „na dwóch łapkach”, aby nareszcie wzruszyć nieczułą i pozyskać jej względy.
Ile on przedtem szturchańców otrzymał, ile razy, gdy się nadto zbliżył, został sromotnie zrzucony z siatki przez obrażoną piękność, tego się nie zliczy. Biedny pająk, obdarzony wielką pokorą, czy też ogromną dozą wyrozumiałości, znosi niełaski bez szemrania i za każdą porażką powraca z minką niewiniątka, ale w gruncie rzeczy pewniejszy zwycięztwa i coraz natarczywszy.
Nareszcie szereg upokorzeń otwiera mu drogę do serca nieczułej.
Pokonana stałością adoratora, pajęczyca pozwala się bezkarnie pogłaskać, już go nie odpycha od siebie, a przy sposobności pozwoli nawet jaką muszkę wyssać na współkę.
Poufałość jednak ma granice, których i teraz pająkowi przekroczyć nie wolno.
Niespokojny wszakże satelita naszej piękności nie darmo jest przebiegłym pająkiem, aby nie potrafił wyzyskać pierwszego przyjaznego zbiegu okoliczności. Nawet i wtedy jednak nie pozbywa się bojaźni wobec srogiej połowicy. Wie on dobrze, coby go czekało, gdyby ośmielił się zadługo przeciągnąć słodkie samnasam. Więc też zawsze gotów jest do prędkiego odwrotu. Uwiązał się on w przyzwoitej odległości na nitce, która mu służy za linkę bezpieczeństwa na wypadek brutalnego odepchnięcia. Zrzucony np. z siatki, na niej zawisa w powietrzu, aby nie zlecieć na ziemię; po niej też zwycięzca oddala się z nadzwyczajną szybkością, spuszcza się na ziemię i znika na zawsze z przed oczu oszołomionej i zwyciężonej przyjaciółki...
Znając tak oryginalne obyczaje tych istot, nieciekawy byłem sceny, jaka się miała rozegrać przedemną, i niekontent ze zwłoki, grożącej długiem więzieniem na liściu. Stosownie do mego przewidywania, lękliwy przybysz, zatrzymując się za każdym krokiem, podszedł do przedmiotu swych marzeń.
Skoro stanął przy niej, zdawało się, że go odwaga całkiem opuściła i pozostał przez długą chwilę niepewny, co dalej czynić.
Samiczka, patrząc na niego, ani jednym giestem, nie okazała, co sądzi o niespodziewanej wizycie. A może też była mu rada, i tylko przez dyplomacyą okryła się chłodem?
Jeszczem nie zdołał wziąć na rozum tych pytań, gdy odpowiedź ścięła mi wszystką krew w żyłach.
O rodzie pajęczy, jakiś potworny!
Gdzież na świecie, jak szeroki, znajdę istoty, coby wyrównały dzikości twych instynktów? Napróżno oglądam się w około...
Ale baczność... zaprędkom sąd wydał.
Zapomniałem o istocie najdoskonalszej na ziemi o człowieku. On łączy w sobie najszczytniejsze instynkta z najczarniejszemi zbrodniami. Człowiek to piekło z niebem połączone w taki sposób, że nigdy nie można wiedzieć, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna. W człowieczem tylko plemieniu, na wzór pająków, od wieków brat godzi na brata, z tak spokojną miną, z jaką pajęczyca zabija i spożywa swego adoratora.
Czy będzie kiedy inaczej? niech na to odpowiedzą optymiści, naród dziwnie zaślepiony i biorący pozory za rzeczywistość.
Odwróciłem oczy od wstrętnej sceny, a gdym po chwili na nowo spojrzał, została już tylko morderczyni, oczyszczająca głaszczkami swoje szczękoróżki, jakie przed chwilą wpijały się w drgające ciało niewczesnego gościa.
Biedny pająku! cóżeś winien, że cię inny ubiegł, a złudne pozory omyliły!?...
∗
∗ ∗ |
Czyż wszystkie pajęczyce są tak srogie? zapytasz pewnie. Prawie wszystkie, muszę ci odrzec, a wyjątki są nader nieliczne. Między niemi godzien jest wyróżnienia Omatnik (Theridium), który żyje parami w przykładnej zgodzie, a nadto jest błogosławieństwem winnic, chroniąc smaczne grona przed żarłocznością drobnych owadów.
Morderczyni stała się znowu panią placu. Tylko co spełniona zbrodnia taką ją natchnęła ruchliwością, że nietracąc czasu, wstrętna kreatura raźno przeniosła się na górną linę i z samego jej środka spuściła się na dolną, przywiązując tylko co wysnutą linkę do dolnego mostu. Otrzymała tym sposobem pierwsze pionowe wiązanie, od którego środka miały się przyszłe promienie siatki rozbiegać. Jakoż pająk wkrótce powrócił do połowy wysokości nowej liny, umocował tam nową przędzę i zbiegł z nią na dół. Tu odniósł o kilka kroków, przywiązał do poziomej i mocno wyprężył. Potem w ten sam sposób przytwierdził drugą ukośną linkę i tak biegając między środkiem siatki, a dolną liną, za każdym powrotem dodawał nowy, coraz bardziej ukośny promień.
Do powierzchni mojego liścia przyczepił ich ze cztery; możesz wystawić sobie com przeszedł, widząc potwora, ocierającego się nieledwie o siebie i nie mając sposobu uniknięcia niebezpiecznego sąsiedztwa. Nie upłynęło więcej jak dwie godziny, a mój krzyżak posiadał już ze środka siatki wybiegających ze trzydzieści promieni. Pozostawało tylko osnuć na nich poprzeczne drabinki.
W tym celu począł on sobie bardzo roztropnie.
Powróciwszy do środka, jął chodzić w kółko, po linii ślimakowatej, uwiązując na każdym promieniu prędko i zgrabnie lepką nitkę, jaką snuł z siebie.
Tym sposobem, oddalając się coraz bardziej od środka, zasnuwał nieprzerwaną nitką w misterny sposób całą siatkę.
Pierwsze powrozy, gładkie i suche, przeznaczone były do utrzymania całości, ślimakowato osnuta zaś nić, gruczołkowata i lepka, miała służyć do przytrzymania i oplątania zdobyczy.
Słońce schowało się już za góry, ozłacając wierzchołki żółtemi i czerwonemi blaskami, gdy znużony potwór usadowił się w samym środku swojej matni. Oparł on nogi na ośmiu najważniejszych promieniach i oddał się błogiemu spoczynkowi.
Straciłem ostatnią nadzieję. Ośmionóg nie ruszy się już do jutra, a zdobycz nie chce jakoś wpaść do siatki, aby zatrudnić strasznego cerbera.
Należało zaryzykować życie i mimo niebezpieczeństwa zejść na suchy grunt po dolnej lince, nad którą wisiała pajęczyna.
Chróściki. Nocne światełko.
Nie było innej rady. Wziąłem na odwagę i uczepiony na pajęczynie, niby czwororęczna istota, ruszyłem ku brzegowi.
Po wysiłkach połączonych z narażeniem się na śmierć w nurtach, bez tchu prawie, dotknąłem wreszcie nogą gałązki Rokietu (Hypnum). Chociaż ta kępa mchów rosła nad samym strumykiem, który obmywał jej korzonki, uczułem, iż jestem ocalonym.
Usiadłem więc na szczycie gałązki, między dwoma listkami mchu, niby w wygodnym fotelu, i otarłem uznojone czoło. Miły chłód, jaki wytwarzała parująca z mokrych zarośli wilgoć, ukoił mię nader prędko i nic już nie pragnąłem więcej, jak spoczynku, choćby przez wieczność całą.
Było mi dobrze.
Jakiś czas przesiedziałem nieruchomie, niby w odrętwieniu. Stan taki często się trafia po wielkich wzruszeniach. Wkrótce jednak odpocząłem i z biernej roli przeszedłem do roli widza.
Elastyczna gałązka rokietu wydawała mi się krzesłem w jakimś fantastycznym teatrze, szemrząca zaś toń, szmaragdowe kępy mchów i Wątrobowców (Hepaticae) dekoracyą sceny, na której ukazywali się dziwni bohaterowie i osobliwe bohaterki.
Każdy i każda z nich poruszała się w innym rytmie i w zupełnie odmiennych zygzakach unosiła się nad wodą. Były tam Chróściki (Phryganea), Nieszczety (Nemura Latr), Widelnice (Perla), Otworówki (Rhyacophila Pict) i różne Ważki (Libellulidae).
A jak ciekawe to typy! Należały one wszystkie do owadów Żyłkoskrzydłych (Neuroptera), które odznaczają się tem, że w młodości prowadzą ruchliwy i rozbójniczy żywot w wodzie. Każdy po swojemu prowadzi rycerskie rzemiosło w wodach bieżących lub stojących i długo czeka, aż mu będzie dozwolonem wypełznąć nad wodę, osuszyć się i pod postacią lotnej istotki, podobnej do motylka lub czteroskrzydłej muchy, wydobyć się z ciasnych powijaków. Widelnice naprzykład i Nieszczety, które przysiadają co chwila w swym nierównym locie na kamykach i roślinach, niedawno były nagiemi liszkami, chowającemi się pod kamykami i czychały w mule wodnym na pływające małe owadki.
W przezroczystej wodzie często je dostrzegałem, jak uczepione nóżkami za kamyk, kołysały się bez wytchnienia, podobnie jak to czynią odpoczywające słonie.
Chróściki (Phryganeidae) znowu, które zwykły dostrzegacz nazwałby niewątpliwie małemi motylkami, przypominają bowiem uderzająco łuskoskrzydłe owady, zarówno z kształtu, jak ze skrzydeł, pokrytych barwnemi włoskami (naśladującemi łuskę motylów), w młodości prowadzą żywot zupełnie inny, niż gąsienice prawdziwych motylków. Są one bardzo drapieżne i pełzają po dnie kałuż i wartkich strumieni, żywiąc się drobnemi stworzonkami. Gdybyś chciał poznać kiedy bliżej tę ciekawą rodzinę, siądź jak ja nad przezroczystym ruczajem, a z pewnością zauważysz na dnie nieruchome kruszynki, zupełnie podobne do kawałków drzewa, liści lub nawet zlepku kamyków. Te martwe pozornie, ale po bliższem wpatrzeniu się wędrujące patyczki oraz grudki, są właśnie liszkami Chróścików.
Wyjmij jednę z wody, a przekonasz się, że to żywa istotka, ukryta w oryginalnym futerale, niby ślimak w skorupie. Głowa i długie, kosmate nóżki wystają na zewnątrz, reszta miękkiego ciała ukrywa się w rurce, gładkiej od wewnątrz, ale pokrytej na zewnętrznej stronie najrozmaitszemi materyałami, prawdopodobnie w celu zamaskowania się przed wzrokiem nieprzyjaciół.
Niby średniowieczny wojownik, chróścik we wszystkich wycieczkach nieopuszcza swej zbroi i ciągnie za sobą futerał, do którego w razie najlżejszego niebezpieczeństwa cofa się cały i ukrywa.
Powierzchowność tej udoskonalonej beczki Diogenesa bywa bardzo rozmaitą, bo każdy gatunek wybiera inne materyały i skleja je w inny sposób; niektóre tylko gatunki należą do niewybrednych i biorą to, co im w chwili potrzeby wpadnie w łapki.
Pewne chróściki przyklejają do swego ruchomego domku dość symetrycznie kawałeczki trawy, układając je bądź wzdłuż, bądź w ukos. Jeden gatunek okręca się wązkim liściem niby wstążką, inne dobierają bez symetryi listki, odłamki drzewa i kamyczki.
Pochewka jednego chróścika składa się z cienkiej warstwy jednakowych ziarnek piasku, ułożonych w tak prawidłową mozajkę, że nie chce się wierzyć, aby ona była dziełem samego lokatora. Chróścik ten żyje w wartkich wodach i wybiera na domek kamyki dlatego zapewne, aby módz się lepiej opierać prądowi wody.
Leptocerus bimaculatus ulepia gruszkowaty futerał z piasku, pomięszanego z iłem.
Phryganea flavicornea paraduje w domku, okrytym drobniutkiemi muszelkami.
Zabawnym jest widok takiej liszki, oblepionej żyjącemi jeszcze ślimaczkami.
Wygląda ona tak, jak Indyanin, któryby, zamiast okryć się skórkami z wiewiórek, obszył sobie płaszcz żywemi zwierzątkami.
W całej tej sztuce budowniczej, czy też krawieckiej, najgodniejszą uwagi jest umiejętność zużytkowania tak materyałów, że przenośny domek wcale im nie cięży. Nawet człowiek nie rozstrzygnął zadania, jakie każdy chróścik, nie ucząc się hydrostatyki, z największą łatwością rozwiązuje. Każde nasze futro, płaszcz, a nawet kostium letni, waży pewną ilość funtów, pancerz zaś chróścika, choćby nawet z kamyków ułożony, niema dla niego żadnej wagi, bo gatunkowo nie jest ani cięższym, ani lżejszym od wody. Gdyby było inaczej, to jest, gdyby był cięższym, męczyłby bezpotrzebnie właściciela, w przeciwnym zaś razie unosiłby go łatwo w górę i utrudniał pełzanie po dnie.
W powietrzu i na kamieniu dojrzałe owady, — w wodzie liszki. Pierwsza Ph. flavicornis, druga fusca, trzecia rhombica.
Czy sądzisz, że załamawszy łapki, oddaje się on bezowocnej rozpaczy, lub też zniecierpliwiony odrzuci popsute dzieło i bierze się nanowo do roboty?
O nie! Zanadto on ceni swą pracę, aby ją miał lekkomyślnie marnować. Zresztą, ma on na to łatwą radę. Gdy domek zaciężki, przylepia gdzie potrzeba kawałek słomki lub drzewa, i równowaga powraca, gdy zaś zanadto jest lekki, naprawia błąd zapomocą kamyczka.
W tej właśnie zaradności spoczywa klucz zagadki: dlaczego często daje się widzieć do futerałów zkądinąd symetrycznych, przylepione jakby przypadkowo listki albo kamyczki. Domek swój liszka buduje przy pomocy łapek i jedwabistej przędzy, którą snuje z pyszczka. Pospolicie zaczyna obmurowywać się od dolnej części ciała (t. j. od tyłu), a w ciągu pięciu lub sześciu godzin wykończa całe schronienie.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że młoda liszka rośnie i musi kilka razy porzucać ciasne więzienie, aby ulepić nowe, przestronniejsze, nie można tych pozornie nędznych i leniwych istot nazwać próżniakami.
Nadchodzi wreszcie chwila przeobrażenia się w poczwarkę. Chróścik przyczepia się wtedy do kamienia lub rośliny, chowa się cały w futerale i otwór górny zasnuwa jedwabistą kratą, do której przyczepia dla niepoznaki kawałek drzewa, lub coś podobnego.
Po upływie dwóch lub trzech tygodni dobrowolnego więzienia, rozrywa on celkę, porzuca ją i w postaci białawego i sztywnego robaka, niby mumia, pływa swobodnie, najczęściej na grzbiecie, używając w tych igraszkach zamiast wioseł nóżek, opatrzonych rzęsami.
Mamy w nim ciekawy okaz poczwarki, obdarzonej możnością przenoszenia się z miejsca na miejsce.
Jak ci wiadomo, poczwarki chrząszczy, motylów, much i pszczół są bezwładne i pogrążone w stanie pozornej śmierci — pod tym więc względem wybitnie różnią się od żyłkoskrzydłych. Zoologowie też odróżniając tę ważną cechę, nazywają pierwsze cztery grupy owadami o przeobrażeniach zupełnych — zaś pozostałe, których poczwarki nie ulegają tak gruntownym przeobrażeniom i są mniej więcej podobne do liszek, lub dojrzałych stanów, nazywają owadami o przeobrażeniach niezupełnych.
Do nich należą, prócz żyłkoskrzydłych, pluskwy i prostoskrzydłe owady, do jakich zaliczają się Świerszcze (Gryllus), Skorki (Forficula), Podjadki (Gryllotalpa), Karaczany (Blatta orientalis) i Koniki polne (Locustida).
Ale wróćmy do poczwarki chróścika, która właśnie zbliża się do brzegu i wypełza z trudnością na powierzchnię wodnych roślin. O ile jej ruchy zręczne są w wodzie, o tyle na lądzie ociężałe. Nóżki chwieją się i odmawiają posłuszeństwa. To też poczwarka nie oddala się zbytecznie od wody i muskana lekkim podmuchem wietrzyku, osycha, skórka na niej wzdyma się, niby pęcherz, i w końcu pęka na grzbiecie. Przez szczelinę wysuwają się najprzód... skrzydła, potem długie różki, niby sprężyny uwalniają się ze swych pokrowców, a nareszcie nogi i odwłok. Przezroczysta łupinka zachowuje poprzednie kształty i na pierwszy rzut oka mamy przed sobą jakby dwie istoty.
Lekką jednak błonkę wiatr wkrótce unosi, pełnoletni zaś chróścik, zrazu białawo przezroczysty, oczekuje, aż mu stwardnieją członki. Dopiero po upływie kilku godzin, nabiera on właściwej, żółto‑szarej barwy. Nie przyjmuje już żadnych pokarmów, to też gębę posiada w stanie nierozwiniętym. Jako zaś dobry obywatel kraju, nie opuszcza i teraz rodzinnych okolic i w dzień ukryty pod liśćmi, wylatuje dopiero nad wieczorem, gęstemi tłumami krążąc nad wodą.
Ostatni akt jego żywota jest wesoły, ale krótki.
Niebawem samiczka znosi na wodzie jajeczka, otoczone galaretowatą masą, która służy wylęgłemu robaczkowi za pierwszą tarczę — i umiera w locie, spadając zwykle do wody, w której staje się żerem ryb, przepadających za podobnym przysmakiem.
∗
∗ ∗ |
Im bardziej ciemności się zwiększały, tem mniej Wieszczyc (Neuronia ruficrus Scop), Otworówek (Rhyacophila), Strzębocików (Limnophilus) i Chróścików ukazywało się, a nareszcie zapadająca noc pokryła wszystko.
Miałem już udać się na spoczynek, gdy w oddali rozlało się mdłe światełko. Na razie nie wiedziałem, co sądzić o zjawisku: czy to owad świecący, czy próchno, ale prędko zrozumiałem, że ani jedno, ani drugie. Gdyby je wydawał owad, albo glista świecąca, poruszałoby się i świeciło błękitnym odcieniem; gdyby wychodziło z próchna, nie byłoby tak silnem, miałoby także inny kolor. Było to więc zupełnie co innego.
Czyżby lord Puckins?...
Myśl ta przebiegła mi po głowie, niby prąd elektryczny. Uczułem, że słabnę z wielkiego wrażenia. Nogi ugięły się podemną i w zbytku wzruszenia padłem na kolana, wznosząc bezwiednie oczy w głębię, usianą miryadami światów tajemniczych. Jakiś magnes pociągał mię ku nim i długo pozostałem zatopiony w niemej modlitwie dziękczynnej.
Było mi tak błogo, tak rozkosznie, że dopiero łzy radości, co oczy zasłoniły, wyrwały mi z piersi głuchy okrzyk: Dzięki Ci, Boże!
Głos własny oprzytomnił mię. Spojrzałem w stronę światełka i serce bić mi przestało.
Widnokrąg był ciemny, jak przedtem.
Łuna. Sygnał. Pojedynek.
Czyżby mię zmysły łudziły?
Przed chwilą wyraźnie widziałem blask czerwony. Przysiągłbym, że była to odpowiedź na mój sygnał. A teraz ciemność nie pozwala nawet sprawdzić, czy nie uległem złudzeniu.
A może lordowi przytrafiło się coś podobnego, jak mnie wczoraj?
Uporczywie uchwyciłem tę myśl szczęśliwą, nie tracąc nadziei, że jeszcze ujrzę pożądane światełko.
Wlepiłem tedy wzrok w ciemności i postanowiłem czuwać. Podniecenie nerwów sprawiło, żem zaraz w ciągu pierwszych minut dostrzegł światło; były to jednak złudzenia wyobraźni i wzroku. Upłynął z kwadrans, gdym nagle zrozumiał, że źle spędzam drogie chwile. Rozsądny człowiek, bez względu na to, czy się myli lub nie, powinien oddać sygnał, a wtedy może z większą pewnością oczekiwać odpowiedzi.
Łatwiej jednak czuć potrzebę takiego kroku, aniżeli go wykonać.
Nie miałem pod ręką nic przydatnego do rozniecenia ognia, prócz torebek mchowych.
I byłbym może do rana pracował na gałązkach mchu, gdyby mię jakiś duch dobry nie natchnął szczęśliwszą myślą.
Wystrzelę; jeśli prezes Ekscentryków biwakuje blizko, może usłyszy... Zwróciłem już lufę w kierunku znikłego światełka, ale nagle opuściłem rękę.
W głębi rozlała się czerwona łuna. Nie było już wątpliwości, że lord żyje. Łatwo pojmiesz moją radość z tego powodu. Strzeliłem na „vivat” i wpatrzyłem się w czerwone blaski z taką lubością, z jaką Kolumb pożerał wzrokiem brzegi Ameryki, a wioślarz warszawski brzegi Saskiej Kępy.
Łuna tymczasem, wbrew oczekiwaniom moim, przybierała coraz to większe rozmiary i doszła do tego natężenia, żem zwątpił, aby mogła być dziełem szlachetnego Puckinsa.
Na dolince wyraźnie wszczął się pożar, oblewający łuną coraz szerszą okolicę. Cóżby się tam paliło, myślałem zaciekawiony i struchlały zarazem, chyba nie mchy i granit?
O żywicznych zarodnikach mchów, nie pomyślałem nawet. Gdybym przypuścił, że lord przewidział potrzebę sygnału i gromadził palny materyał przez tydzień cały albo dłużej, to jeszcze nie zdołałby zebrać ilości potrzebnej do wywołania takiego pożaru, jaki miałem przed oczyma.
Długo jeszcze patrzyłem na groźne widowisko, w końcu żółte blaski przygasły mocno, znów się rozjaśniły i znowu osłabły, aż po kilkakrotnem wahaniu utonęły w ciemnościach.
Nie umiałem wprawdzie wytłumaczyć sobie źródła ognia, nie wątpiłem jednak, że wznieciła go ludzka ręka, a ze wszystkich ludzi jeden tylko lord Puckins mógł się znaleść w tej miejscowości. Uradowany, ale zarazem niespokojny, nie byłem w możności zamknąć znużonych powiek. Godziny leniwie mi płynęły, gdy naraz po północy zerwał się wiatr i wzmagając się ustawicznie, w godzinę doszedł do niepojętej potęgi. Wiał on z przerwami i po kilkominutowej ciszy nadbiegał znowu z świstem i łoskotem, trzęsąc całym lasem ziół. O godzinie drugiej z ołowianych chmur, napędzonych tym wichrem lunął deszcz obfity i wraz z wiatrem trwał do rana.
Cóż to była za noc! Nie zapomnę jej do śmierci.
Dla mnie, zarówno jak dla całego świata owadów, był to straszny kataklizm natury, prawdziwy potop, w którego nawałności zginęły krocie najrozmaitszych istotek. Przez kilka długich godzin spadały duże i okrągłe bryły wody z tak ogłuszającym hukiem, że cały las drżał i uginał się pod ciężarem cetnarowych pocisków deszczowych.
Ile tysięcy mieszkańców zginęło od tej nawałnicy — któż to obliczy?
Dla większej części owadów, każdy deszcz stanowi ważniejszą w życiu epokę, niż dla ludzi trzęsienie ziemi i powodzie w rodzaju tych, co w Chinach pozbawiły dachu 5 milionów osób.
Usadowiony szczęśliwym trafem na twardym liściu, pod osłoną kilku innych wielkich parasoli, przetrwałem szczęśliwie potop, ale długo jeszcze, choć wróciła pogoda, nie mogłem opuścić schronienia, bo staczały się z górnych pięter puszczy kropie deszczowe i formowały na dolnych tysiączne sadzawki, jeziorka i strumyki.
Dopiero gdy słońce osuszyło roślinność i przygięte ciężarem wody liście poprostowały się dumnie, ośmieliłem się opuścić schronienie i ruszyłem w dalszą drogę.
Wraz ze mną powychodziły z kryjówek wpół martwe ze strachu owady.
Po deszczu nastąpiła najpiękniejsza pogoda i upał jeszcze większy od wczorajszego.
Za jedyny ale najlepszy drogowskaz służył mi karłowaty świerczek, jaki zauważyłem jeszcze wieczorem, w stronie, gdzie się później pokazała łuna.
Radbym lotem ptaka przebyć przestrzeń, dzielącą mię od Anglika, ale podróż wydała mi się nieznośną jak nigdy, a wkrótce zagrodził mi drogę wezbrany, jak po deszczu, strumyk, wązki wprawdzie, ale wystarczający do wprawienia mię w najgorszy humor.
Nie było innej rady, jak udać się brzegiem w górę i szukać przeprawy.
Zabrało mi to znowu sporo czasu, nareszcie znalazłem miejsce gęściej zarośnięte od mchów i po ich czubkach dostałem się na drugą stronę.
Nic mnie już po drodze nie obchodziło, cała myśl zajęta była pytaniami: czy trafię do lorda, czy przetrwał on szczęśliwie ulewę i czy będzie czekał na mnie? Przeskakiwałem bez opamiętania zapory i zadyszany tyle tylko odpoczywałem, ile było niezbędnem, aby nabrać tchu.
Kiedyniekiedy nawoływałem z całych płuc.
Ochrypnięty i ledwo żywy, nie spostrzegłem, jak stanąłem na wyżynie, z której wzrok objął nagle dziwny widok. Po lewej stronie wznosiła się długa, granitowa ściana, niby obelisk powalony ręką olbrzymów. Obelisk ułożył się na ziemi ukośnie, w taki sposób, że stanowił mocno pochyły mur, który długim i równym swoim bokiem, niby spadzistym dachem, okrywał z jednej strony przyległą część gruntu i tworzył nad nią osłonę przed deszczem i promieniami słonecznemi.
Pod opiekuńczym cieniem tej ściany zgromadziły się liczne zioła i wdzięczne paprocie, z górnej zaś krawędzi, niby z brzegu dachu, ze wszystkich szpar i rozpadlin, zwieszały się kępki mchów, oraz gałązki ziółek drobnych. Cała przestrzeń, po prawej stronie, naprzeciwko tego wału, była gładką równiną, pozbawioną wyższej roślinności i uderzyła mię jakimś monotonnym, szaro‑czarnym kolorytem. Jeszczem nie objął jej bacznym wzrokiem, nie wiedząc na razie w którą stronę zwrócić swe kroki, gdy spojrzenie me padło na kilka jętek, rozciągniętych bez życia. Jeszcze dalej, dostrzegłem zwłoki licznych nocnych owadów. Były one dziwnie pokurczone, niektóre dawały jeszcze znaki życia.
Aby uniknąć przykrego widoku, ruszyłem naprzód, omijając trupy, ale zamiast mniej, coraz ich więcej napotykałem. Przyśpieszyłem kroku, kierując się ku pochyłej skale, i po kilku minutach znalazłem się pod sklepieniem. Tu dopiero krew ścięła się w mych żyłach. Ziemia, mchy i porosty literalnie zasłane były warstwą dogorywających komarów, chróścików, nocnych motylków i chrząszczy. Pod ścianą, długą na kilkaset kroków, warstwa ta grubiała i przemieniała się w rodzaj zaspy śnieżnej. Najbliższy liść paproci zasypany był do połowy zwłokami. Inne rośliny w podobny sposób tonęły w powodzi martwych lub konających owadów. Nie mogłem pojąć przyczyny nagromadzenia tak różnorodnych ofiar i dopiero baczniejsze rozejrzenie się po okolicy, pozwoliło mi dostrzedz naprzeciwko granitowej ściany ślady zniszczenia na okolicznych mchach i ziołach. Do połowy poopalane szkielety, zwisłe łodygi i pokurczone liście zbyt wyraźnie świadczyły, że zapoznały się z ogniem. Zrozumiałem, że jestem na miejscu wczorajszego pożaru i ogarnęło mnie zdumienie nad rozmiarami klęski. Szaro‑czarna równina była pogorzeliskiem. Spalona płasczyzna szła dalej, niż wzrok mój sięgał.
Odkrycie to piorunujące na mnie wywarło wrażenie. Nie zastanawiałem się ani na chwilę, co mogło podsycać płomienie — wiedziałem tylko, że jedna ręka ludzka wzniecić je była wstanie, a ta ręka należeć musiała do lorda Puckinsa.
Serce ścisnęło mi się bólem dotkliwym i smutnym wzrokiem powiodłem dokoła. Domyśliłem się sprawcy nieszczęścia — teraz bezwiednie pragnąłem ocenić jego doniosłość, a może wmówić w siebie, że nie było znowu zbyt wielkiem.
Ale, niestety, ulgi tej odmówiło mi niebo. O paręset kroków, przyparty jednym bokiem do ściany, wznosił się półokrągły, nagi pagórek, na który zrazu nie zwróciłem uwagi. Całe to miejsce, dzięki swemu położeniu, zasłonięte było od wiatrów i słoty tak dobrze, że nie pozostało nawet śladów nocnego deszczu. Pagórek był mrowiskiem i okrywały go gromadki mrówek, krzątających się gorączkowo i zdradzających nadzwyczajne wzburzenie. Wynosiły one co chwila z kurytarzy nieruchome towarzyszki, i odciągały wśród największych wysiłków jaknajdalej od mrowiska. Potykały się i przewracały do góry nogami na nierównościach gruntu, ale przeszkody nietylko ich nie zrażały, lecz przeciwnie, podniecały. W jednem miejscu kilka uczepiło się u zwłok chróścika, który im padł na powierzchnię gniazda, i biorąc go może za przyczynę klęski — z największą zajadłością szarpały i odciągały na bok...
Poduszonych od żaru mrówek znaczna liczba rozrzucona była dokoła mrowiska, a niektóre drganiem członków zdradzały resztki kołaczącego się życia. Serce powtórnie ścisnęło mi się na ten widok.
A więc do wczoraj była tu jeszcze kwitnąca i szczęśliwa osada, życie kipiało, a karne stowarzyszenie cieszyło się dobrobytem, na jaki świat mrówek zdobyć się może.
I przyszedł jeden człowiek, maleńka i wątła istota, ale samolubna i okrutna jak żadna inna na świecie, i natychmiast posiał zniszczenie w tem zaciszu! Co za klątwa nad nim ciąży, — pomyślałem z goryczą, — że gdzie stąpi, znaczy swe ślady krzywdą innych istot.
Rozmyślnie czy bezwiednie, ciągle popełnia zbrodnie, jednę od drugich okrutniejszą.
Raz stanąwszy na stanowisku bezstronnego sędziego ludzkiej chciwości i egoizmu, przestraszyłem się prawie własnych myśli i zadrżałem z oburzenia na wspomnienie człowieka, dla którego aż tu przybyłem. Poczułem srogi żal do lorda Puckinsa.
Więc to jest człowiek tak zimny i okrutny, że nie zawahał się zostać podpalaczem puszczy? Mordercą tysięcy niewinnych istot, aby tylko ratować siebie jednego?!
Skazał je na straszne męki dlatego, aby blaskiem żywych pochodni dać wiadomość o swem nędznem istnieniu?
Usprawiedliwiłbym czyn podobny, gdyby go dokonał przy zwykłym swoim wzroście, bo byłoby to mimowolne lekceważenie „drobiazgu”, ale tutaj lord Puckins stał się zbrodniarzem świadomie, podpalił nie drobny szmat ziemi, ale puszczę, zamieszkałą przez równe sobie pod względem wzrostu istoty.
I pomyśleć tylko, że ratowałem egoistę, co piecze żywcem tysiące istot, bawiąc się zapewne widokiem ich strasznego konania!
Czemże on lepszym jest od Nerona i królów Dahomeju?... A ja, naiwny, sądziłem, że podaję rękę pomocy „człowiekowi”.
Gniew wielki wezbrał w mem sercu.
Gdzież on jest, ten podły morderca? Niech go zobaczę, aby powiedzieć, że gardzę nim, a potem zostawić na pastwę losów.
Obszedłem całą skałę dokoła, nawoływałem, ale wszystko napróżno; zbrodniarz musiał zgorzeć ze swemi ofiarami.
To przypuszczenie wykrzesało w mem sercu iskierkę litości. Czy czasem okrutnik, poparzony lub pokaleczony, nie kona gdzie w blizkości? Zawszeć to człowiek, i jako taki, godzien miłosierdzia i uczciwego pogrzebu.
Zabrałem się nanowo do szukania, aliści widzę nie dalej jak o trzydzieści kroków, pod sklepieniem szerokiego liścia, niby w cienistej altanie, skuloną postać ludzką, z głową wspartą na dłoni. Zwrócona bokiem do mnie, siedziała na przezroczystem ziarnku kwarcu, w głębokiem zadumaniu czy też śnie pogrążona, oparta łokciem o kolano. Twarz ukryta była w dłoni. Nieruchoma postać odziana była w marynarkę koloru morza, zdobną w pomidorowe, szerokie kraty. Z boku, w troczkach spoczywał zielony pled w niebieskie kraty. Dolne ubranie, piaskowej barwy, upiększały pasy, przypominające szczypiorek.
Głowę osłaniał kapelusz śmietankowego odcienia, przybrany białym woalem, zakrywającym, zamiast twarzy, tył głowy i plecy.
Uniform ten, czysto angielski, upewnił mię, że postać, którą ujrzałem, była lordem Puckinsem.
A więc to on! pomyślałem, nie wiedząc, czy zostawić go w spokoju, czy też zbliżyć się.
Serce uderzyło mi mocno, oburzenie wzrosło i uznałem za stosowne przedewszystkiem powiedzieć mu, że jest nędznikiem.
— Panie! — zawołałem, oczekując, aż się na głos ludzki odwróci, ale żadnej nie otrzymałem odpowiedzi.
Śpi, czy nie żyje? pomyślałem i powtórzyłem wezwanie, znowu napróżno.
Wołając bezskutecznie, zbliżyłem się nareszcie o dwa kroki i położyłem rękę na jego ramieniu.
— Żyjesz Waćpan, czyś już nieboszczykiem? — krzyknąłem po angielsku, z całych płuc.
Nieznajomy podniósł ociężale głowę i zwrócił do mnie obojętną twarz bez wyrazu.
— Jestem — odrzekł głucho; — kto mnie woła?
— A! chcesz pan, abym mu się przedstawił? dobrze! Stoi przed panem Jan Muchołapski, który przybył tu, aby pana ocalić, ale przed chwilą zmienił zamiar.
Lord Puckins wstał i zdejmując sztywnym ruchem kapelusz, złożył mi wyszukanie grzeczny ukłon.
— Wdzięczny mu jestem za uprzedzenie mego życzenia. Czy nic więcej niemasz pan do powiedzenia?
— Nic nad to, że mocno żałuję, żem pana poznał.
Lord Puckins dumnie się wyprostował. Oko błysnęło mu gniewem i brwi się groźnie zbiegły.
— Panie! — zawołał sucho, — jeżeli jesteś szlachcicem, miarkuj swe słowa.
— Jestem człowiekiem honoru, a czy szlachcicem, o to mniejsza; w moich oczach pan nim być przestałeś...
Lord Puckins pobladł, wargi mu zadrżały, potem zmierzył mnie spojrzeniem, jakie wywołało gorącą falę krwi na twarz moję i zaznaczając każdą sylabę, rzucił mi ciężką obelgę.
— Kłamiesz pan! — rzekł on, — jeżeli zaś jesteś człowiekiem honoru, zdasz mi ze słów swoich rachunek!
— Uczynię panu ten zaszczyt, — odrzekłem, hamując się. — Proszę mną rozporządzać!
— Dziękuję — odrzekł Anglik i przybrał spokojną minę. — Ponieważ nie mamy świadków, musisz pan sam podyktować warunki spotkania. Oczekiwać będę na pańskie rozkazy w blizkości, a teraz żegnam.
— Bardzo dobrze, — odrzekłem, — gotów jestem rozprawić się jaknajprędzej, więc daruj pan, że go zatrzymam na chwilę, zapytując, czy masz pan rewolwer.
— Tak jest.
— Wyśmienicie! Więc będziemy się strzelać... wszak zgoda?
— Zanim to nastąpi, powiedz mi pan naprzód, jaka jest średnica pańskich ładunków?
— Dziewięć milimetrów.
— W takim razie żałuję bardzo, ale strzelać się nie mogę.
— Jakto? Cofasz się pan?
— Nie, lecz kaliber pańskiej broni jest zawielki.
— Zawielki!? — wykrzyknąłem w podziwie, — więc uważasz pan mój kaliber za nieodpowiedni do pańskiej broni?
— Nieinaczej; mój rewolwer jest tylko siedmiomilimetrowy.
— Ależ to bagatela! kula siedmiomilimetrowa tak samo zabija, jak pocisk dziewięciomilimetrowy; zresztą, jeśli uważasz pan różnicę kalibru za lepszą szansę po mojej stronie, chętnie biorę broń pańską.
— To niemożliwe!
— Dlaczego?
— Ponieważ ostatni ładunek wystrzeliłem wczoraj, a pańskie nie zdadzą się do mej lufy.
— Masz tobie! — pomyślałem. — Powód odmowy poważny, a ja sądziłem, że Anglik się cofa.
— To rzeczywiście bardzo przykre, — odrzekłem; — wszak białej broni także nie posiadamy...
— Nie frasuj się pan tą bagatelną przeszkodą, — odezwał się syn Albionu, — chociaż jestem nieprzyjacielem amerykańskich zwyczajów, w wyjątkowych przecie razach przyjmuję je. Namyśl się pan, oczekuję go, gdzie wskazałem poprzednio.
— Rozumiem, ale zwłoka bezpotrzebna i załatwimy się zaraz. Pociągniemy losy. Kto wyciągnie węzełek, otrzyma rewolwer i z odległości dwudziestu kroków ma trzy strzały do przeciwnika. Czy zgoda?
— Wolałbym coś radykalniejszego, — mruknął Anglik, — ale trudno, pan decydujesz, więc... przystaję...
— Czy możemy zaczynać?
— I owszem.
— A więc dobrze. Przyznam się panu, że wszystko nader wygodnie się składa. Płynu Nureddina mamy tylko na jedną osobę, zwycięzca więc wypije go i wróci spokojnie między ludzi. Pozostały na placu towarzysz nie zrobi mu już żadnego kłopotu, ani żalu. Same losy rozstrzygną drażliwą naszą kwestyę bytu.
Obrałem miejsce i odmierzyłem metę.
Lord tymczasem obejrzał i nabił broń. Gdy wszystko było przygotowane, zawiązałem na chustce węzełek, ukryłem ją w dłoni i dwa wystające końce chustki podałem przeciwnikowi do wyboru.
— Jak pan sądzisz? na którym węzełek? — zapytał, spoglądając spokojnie na twarz moją.
— Wybieraj pan, a zaspokoisz ciekawość, — odrzekłem krótko.
— Biorę lewy; gotów jestem założyć się, że jest z węzełkiem. Chcesz pan trzymać zakład?
— Ależ panie, w takiej chwili...
— Dla Anglika każda chwila dobrą jest do zakładu, propozycyą zaś moja warta zastanowienia. Posłuchaj pan: Kto przegra, otrzyma broń...
— Dziękuję, nie jestem sportmanem.
— Więc pan stanowczo odmawiasz?
— Stanowczo!
— Zatem proszę o lewy koniec.
— Z węzełkiem!
— A widzisz pan! — wszak mówiłem, że mam szczęście; warto się było założyć, — odezwał się lord i utarł nos z takim spokojem, jakby przed chwilą nie chodziło o życie jednego z nas.
Chłód ten palił mię. Stałem, jak na rozżarzonych węglach. Zapomniałem, że chwile życia mego są już policzone, irytowała mię tylko zimna krew Anglika, z jaką igrał nad brzegiem przepaści, i fatalność, że tryumfował.
Genialna myśl. Nowy skarbiec kulinarny. Uperfumowany motyl.
Lord Puckins schował do pugilaresu listy moje, zawierające ostatnie rozporządzenia na wypadek śmierci; stanęliśmy na mecie i ujrzałem otwór lufy, skierowany pewną ręką w pierś moją.
Od chwili, która oddala mię na pastwę kuli, nie zamieniliśmy już ani słowa.
Nie podaliśmy sobie nawet ręki.
Polecając ducha Bogu, stałem odważnie naprzeciw zabójczej broni. Magnetyczny jakiś pociąg nie pozwolił mi oderwać wzroku od tego przedmiotu. Mój Boże! czym wczoraj spodziewał się, że tę samą lufę, której używałem dla ocalenia lorda, skieruje on w bezbronną pierś moję! Zaczęło mi się wreszcie dwoić w oczach; widziałem już nie jeden, ale dwa czarne otwory; powiększały się one do rozmiarów wylotu armatniego i malały naprzemiany, potem zrobiło mi się gorąco i zaszumiało w głowie.
Przeciwnik mierzył stanowczo zadługo. Czekałem jeszcze dobrą chwilę na wystrzał, nareszcie przebrała się miara mojej cierpliwości.
— Kończ pan! — zawołałem.
— Natychmiast! — odrzekł Anglik, opuszczając rękę, — lecz daruj pan, gdy go zapytam: za co ja właściwie mam pana zabić? Nie rozumiem dobrze, o co nam poszło...
Otworzyłem szeroko oczy. Spodziewałem się prędzej świstu kuli, niż tak naiwnego zapytania.
Lord tymczasem zbliżył się do połowy mety i utkwił pytający wzrok w mych oczach.
— Jeśli panu chodzi o przedłużenie mych męczarni na progu wieczności, to przypominam, że jesteś pan nikczemną istotą, niegodną nosić wzniosłego miana „człowieka”.
— Na czemże pan gruntujesz swój sąd surowy? Wszak poznaliśmy się dopiero przed chwilą?
— Oto świadkowie zbrodni, jakąś pan popełnił! — zawołałem, wskazując na wijące się w pobliżu ofiary.
Lord spuścił głowę i milczał.
— Teraz, skoro pan już wiesz, o co nam chodzi, proszę na miejsce. Skończmy tę przykrą scenę.
— Ależ ja do pana strzelać nie mogę; miałeś pan słuszność, uważając mię za nędznika. Czyż za to masz ginąć? Pozwól raczej uścisnąć dłoń najwspaniałomyślniejszego człowieka, jakiegom w życiu spotkał.
— Ależ panie!...
— Nie przerywaj pan, raczej przebacz. Kto tak stoi na placu, jak pan stałeś, ten złożył dowód niezwykłego męztwa i szlachetności. Pokonałeś mię pan, winienem więc ze swej strony uczynić ofiarę, ciężką ofiarę i upokorzyć się przed panem.
— Nie rozumiem.
— Domyślam się, że posądziłeś mię pan o rozmyślne okrucieństwo... wszak prawda?
— Rzeczywiście tak jest...
— Otóż zanadto byłem dumnym, aby zniżyć się do tłumaczeń; zresztą nie wierzyłbyś mi pan wtedy i pogardził tchórzem.
— Więc to nie pan podpaliłeś mrowisko? — zawołałem zdziwiony.
— Wiatr to uczynił, niestety! Zapaliłem, aby odpowiedzieć na pański sygnał jedną z odosobnionych gałęzi Płucnika (Lichen pulmonarius). Od niej wiatr rozniósł płomienie na całe pole tego porostu, a piekielny żar poopalał wszystkie owady, które, zwabione blaskiem, tłumnie kierowały swój lot w te strony. Ten sam żar, niesiony wiatrem, dokonał zniszczenia w mrowisku...
— Prawdaż to? — krzyknąłem uradowany, i wyciągnąłem rękę do przeciwnika.
— Potomek Puckinsów popełniał różne szaleństwa, ale kłamstwem się nie splamił! — odrzekł Anglik, prostując wyniosłą postać.
Po tem niespodziewanem wyjaśnieniu uścisnęliśmy sobie gorąco dłonie, puszczając w niepamięć nieporozumienie, które o mało nie tragicznie się skończyło.
Oddaliliśmy się potem w gąszcz leśny, w miejsce ustronne, aby już nie patrzeć na smutne szczątki katastrofy, i teraz dopiero posypały się zapytania, odpowiedzi i opowiadania o przebytych przygodach. Nie spostrzegliśmy, jak nadeszło południe i lord pierwszy pomyślał o posiłku.
— Kaducznie jestem głodny! — odezwał się, przerywając mi opowiadanie o nadwodnem więzieniu. — Wartoby pomyśleć o obiedzie. Co pan jadasz?
— Co się da. Dopóki starczyło zapasów w tornistrze, jadłem chleb, wędlinę i bulion, popijając to wszystko koniakiem, starem winem i wodą z rosy. Przez parę dni ostatnich żyłem miodem kwiatowym i żółtkiem jaj motylich. Wczoraj pościłem. Wieczorem tylko dogryzłem ostatni kawałek chleba.
— Stołowałeś się pan zupełnie tak samo, jak ja, z tą tylko różnicą, że ja od dwóch już tygodni żyję samemi jajkami i wydoskonaliłem się w przyrządzaniu tej potrawy jak prawdziwy smakosz. Wiem, które są smaczniejsze. Początkowo, trafem skosztowałem z głodu jakieś pęknięte, duże jajko, mocno przylepione do gałązki. Znalazłem je bardzo smacznem i pożywnem. Później, poszukując napróżno takiego samego, poznałem mnóstwo innych. Jedne spotykałem pojedyńczo przytwierdzone do liści, inne gęsto porozrzucane bez widocznej symetryi; spotykałem także gałązki, szczelnie oblepione jajeczkami, niby plastrem miodu. Kształty ich były, tak samo jak wielkość, bardzo rozmaite. Kulista, stożkowata, pieńkowata lub baryłkowata ich powierzchnia była gładka lub usiana dziwacznemi krawędziami, żeberkami lub siatką. I barwą nawet wielce się różniły między sobą. Żółte, zielone, niebieskie i czerwone walczyły o palmę pierwszeństwa, choć najczęściej zdarzało mi się widzieć białawe lub perłowe! Niektóre upiększone były kropkami, żyłkami i najpiękniejszemi rysunkami. Spotykałem tak prześliczne, że trudnoby uwierzyć, że są to jajeczka, gdyby nie moja przenikliwość, zaostrzona apetytem. Nigdym nie przypuszczał, aby i w tym kierunku natura była niewyczerpaną. Niewiem, czy słusznie, bo nie znam się na tem, ale wyrobiłem sobie przekonanie, że musi być ich tysiące odmian, podobnie rozmaitych, co nasiona roślin.
— Masz pan zupełną słuszność i muszę panu oddać sprawiedliwość, że bystrym jesteś spostrzegaczem. Choć nie przyrodnik, doszedłeś pan do tego samego przekonania, jakie wypowiedział znakomity znawca i miłośnik jaj owadzich, Leuckart.
— Powiadasz pan miłośnik; czy i on te jajka jadał?
— Ależ cóż znowu! nazywam go miłośnikiem, nie zaś, jak pana, amatorem, a to dlatego, że choć nie kosztował zapewne tego specyału, pracował z zamiłowaniem nad zbadaniem anatomicznej budowy jajek i zostawił nam przepyszny atlas, z wyobrażeniem najróżniejszych kształtów, które tak słusznie praktycznego Anglika zachwycają, łączą bowiem pożyteczne z przyjemnem.
— O tak, wielkie to dobrodziejstwo natury te jajka. Doprawdy, cała okolica, w której błądzę, wydaje mi się olbrzymim stołem biesiadnym. Gdzie się zwrócę, wszędzie mam gotową śpiżarnię, oczekującą tylko na ostry nóż spożywcy. Ale, à propos, wiesz pan co? Byłoby daleko przyzwoiciej ze strony owadów, gdyby składały miększe jajka. Ich skorupa, chociaż zachwyca barwami i wzorzystością, jest stanowczo za twardą. Chcąc się posilić, trzeba, niby nad orzechem kokosowym, dobrze się wprzódy napracować..
— Pancerz chitynowy, o którym pan mówisz, a który osłania żółtkową skórkę i samo żółtko, oddaje też nieocenione usługi owadom. Gdyby nie ta nieprzemakalna, elastyczna, a zarazem mocna skorupa, pomyśl pan, czy mógłby zarodek, wystawiony na wpływy atmosferyczne i przeróżne niebezpieczeństwa, przetrwać do właściwej pory? Wszak najpowszechniej bywa, że jajko, złożone w lecie lub jesieni, musi zimować, i dopiero w przyszłym roku rozwija się w pewnych warunkach i miesiącach.
— To prawda.
— Miliony jajek i tak giną marnie, gdyby zaś jeszcze nie były twardemi orzechami, można być pewnym, że wszystkie owady prędkoby wyginęły.
— I nie mielibyśmy co jeść!
— O nas mniejsza, ale gorzej byłoby z ptactwem i legionami innych zwierząt, żyjących w zależności od owadów. Przestałyby one ożywiać nasze gaje, pola i lasy.
— To chyba być nie może; wszak zostałyby stworzenia roślinożerne i mięsożerne.
— Zapominasz pan, że jastrzębie i koty, w braku ptaków i zwierząt owadożernych, prędkoby się załatwiły z niewinną rzeszą, a potem same pozdychały.
— Nie pomyślałem o tem! Ale zresztą mniejsza o wszystkie zwierzęta, gdy jesteśmy już razem i do tego głodni. Przecież nie będziemy pościli do wieczora, który nas powróci na łono świata cywilizowanego.
— I ja sądzę, że byłoby to niepraktycznie, wyprawmy sobie tedy ostatnią ucztę. Mam jeszcze kilka kropli koniaku; pokrzepimy się wyśmienicie. Zajmij się pan kuchnią, ja zaś obiorę kącik, gdzie nam nikt nie przeszkodzi.
Rozeszliśmy się wkrótce.
Lord przyniósł parę wielkich pomarańczy motylich do cienistego ustronia.
— Muszę się panu przyznać, — odezwał się, rozcinając skorupę chitynową, — że owadzi pokarm przypadł mi bardzo do gustu. Nie dziwię się teraz mej ciotuni, lady Graham, która podczas przechadzek po swym parku, zjada każdego pająka, jakiego napotka, z takim apetytem, jakby gryzła rodzenki. Utrzymuje ona, że to prawdziwy specyał. Tego samego zdania byli podobno sławny astronom Lalande, pani Anna‑Marya Szarman i wiele innych dam i gentelmenów.
— Nie dziwię się i ja gustowi pańskiej szanownej ciotki, gdyż słyszałem sam o pewnym Pomorzaninie, który amatorstwo posunął tak daleko, że rozsmarowywał pająki jak masło na chlebie.
— Smacznego apetytu! No! ten przynajmniej wrodzoną żarłoczność objawił w nieszkodliwej dla pańskich rodaków araneofobii. Cóżby to było, gdyby osobnik, tak hurtowo załatwiający się z pająkami, skierował swój apetyt na modną dziedzinę polonofobii.
Mimowoli uśmiechnąłem się na ten gorzki dowcip Anglika.
— Ma on dosyć wyręczycieli, — odparłem z westchnieniem, — co zaś do spożywania owadów i pająków przez ludzi, to muszę panu powiedzieć, że powszechniejszem jest ono, niż się wydaje. Nietylko Święty Jan, o którym Pismo mówi, że „jadał szarańczę i miód leśny”, był prawdziwym entomofobem; Labilladière opowiada, że mieszkańcy Nowej Kaledonii podzielają gust panny Graham na punkcie pająków, z tą tylko różnicą, że przekładają przypiekane na ogniu. Szarańcza zaś w Arabii bardzo często, w czasie głodu, służy zamiast mąki. Mieloną, ugniatają tam w podpłomyki i jedzą, jak zwyczajny chleb. Hottentoci cieszą się nawet, gdy do nich zaleci ta plaga, gdyż jedzą ją z takim apetytem i tak dobrym skutkiem, że w oczach prawie nabierają tuszy. Liczne afrykańskie plemiona jadają szarańczę soloną lub wędzoną. Maurowie zaś twierdzą, że smaczniejszą jest ona od gołębi i spożywają odgotowaną, a potem smażoną z octem i pieprzem, jako wielki przysmak.
Chińczycy, u których nic się nie marnuje, także nie gardzą pokarmem z owadów. Po rozmotaniu kokonów, poczwarki jedwabników przeznaczają do kuchni. Jedzą oni także gąsienice Trupich główek (Sphinx) i niektóre inne gatunki motylów. Przypiekane pędraki ogromnego chrząszcza, toczącego drzewo (Prionus damicornis), uważane są zarówno przez krajowców, jak białych mieszkańców w Surynamie, Ameryce i Zachodnich Indyach, za bardzo smaczną potrawę. Na wyspie Jamajce nazywają je makauko, na wyspie Ś‑go Maurycego mutak. Nawet termity[16] stanowią obfity i zdrowy pokarm dla wielu afrykańskich narodów.
Hottentoci jadają je zarówno na surowo, jak gotowane. Inne plemiona odmiennym sposobem przygotowują posiłek z białych mrówek. Grzeją je na sucho, w garnkach, nad ogniem, mięszając ustawicznie, w ten sposób, jak się u nas pali kawę. Smitman, który kilka razy jadał tak przyrządzone termity, zapewnia, że są słodszemi od liszek palmowego chrząszczyka (Cordylia palmarum) i zbliżają się w smaku do osłodzonych migdałów. Wiele mrówek służy także za pokarm dzikim plemionom, a podróżnicy zgodnie zapewniają, że są bardzo smaczne.
Między niemi sławną jest meksykańska mrówka miodowa (Myrmecocystus mexicanus), znana w Ameryce pod nazwą Busileras. Gatunek ten, mający z początku odwłok normalnej wielkości, wkrótce tak się rozrasta, że odwłok tworzy rodzaj przejrzystej jagody, wielkości dużego grochu, napełnionej miodem. Owe słodkie brzuszki, oderwane od pozostałej części tułowia, podają mieszkańcy na stół, jako wety i na wielu targach można stale dostać tego specyału.
— Kochany przyrodniku! To, com usłyszał, przekonywa mię, że jesteś nie lada erudytem, racz więc powiedzieć mi, czy to prawda, że starożytni Grecy jadali Cykady, i że te cykady należą do rodu pluskiew?
— I jedno i drugie jest zupełną prawdą. Wszak sam Arystoteles, a także Arystofanes, wspominają o tem wyraźnie, a Aelianus nawet gromił współczesnych za niewstrzemięźliwość w jedzeniu tych stworzeń, poświęconych Muzom. To było w starożytności. Obecnie Greków zastępują czerwonoskóre plemiona amerykańskie, które wysoce cenią ten przysmak.
— Powiedz-że mi pan, dlaczegóż dzisiejsi Grecy zarzucili ten pokarm, jeżeli to takie dobre?
— Bo wyszedł z mody. Zresztą cykady jadalne, których ojczyzną są ciepłe kraje, w Europie żyją tylko na jesionach, a tych, z powodu trzebieży, coraz jest mniej. Bądź pan jednak pewnym, że gdyby moda na cykady wróciła, pojawiłyby się one z pewnością na stołach bogaczów.
Lord Puckins po tych słowach zamyślił się głęboko.
— Mam myśl! — zawołał po chwili milczenia, uderzywszy się dłonią w czoło. — Jeśli wszechwładna moda okaże się potężną i w dziedzinie kulinarnej, ziomkowie wystawią mi jeszcze za życia pomnik, z napisem: „Dobroczyńcy ludzkości”.
— Nie rozumiem...
— A jednak to bardzo proste. Posłuchaj pan. Choć nie znam się na waszej nauce, zostałem przecież członkiem Stowarzyszenia ogrodników londyńskich i kilka razy byłem na jego posiedzeniach. Tak sobie, dla zabawienia się! Otóż pewnego razu nasłuchałem się obrad nad środkami skutecznego tępienia pędraków w roli i gąsienic na roślinach. Wywody jednego z członków poparte były strasznemi cyframi. Według niego roczne szkody, wyrządzone przez owady w jednej Anglii, przewyższają koszta utrzymania naszej marynarki. Struchlałem i zaraz wtedy pomyślałem, że byłby dobroczyńcą ludzkości ten, ktoby wymyślił pewną pułapkę na pędraki i gąsienice. Nieprawdaż, że takiego człowieka historya postawiłaby obok Pasteura?
— Bezwątpienia. Znaczyłoby to więcej dla Europy, niż odkrycie bogatych kopalń złota, ale, niestety, jeden człowiek nic tu nie poradzi. Tu trzeba, aby każdy ziemianin i ogrodnik pojmował pożytek tępienia i umiał odróżniać szkodliwe owady od niewinnych.
— To nastąpi, bądź pan pewien, gdy tylko każdy ziemianin będzie widział bezpośrednie korzyści...
— Rozumiem! Myślisz pan o nagrodach, jakie mogłyby rządy wypłacać za niszczenie plagi. Sposobu tego próbowano już, ale bez szczególnych skutków. Małe bowiem nagrody nie budzą zainteresowania, duże kosztują zawiele.
— Ja też nie o tem myślę. Mam coś lepszego i jeśli nam się pomysł uda, a pan swą radą dopomożesz, zostaniemy wielkimi dobrodziejami ludzkości.
— My będziemy? — doprawdy, nie rozumiem pana...
— Zaraz panu objaśnię plan nowego stowarzyszenia, ale pierw bądź pan tak dobrym i powiedz mi, czy gąsienice są jadalne?
— Jadalne są one bezwarunkowo, skoro w nich smakują narody: — ptasi i czworonożny...
— Ależ ja się pytam, czy je mogą ludzie bez szkody spożywać!... Pytanie to niezmiernej wagi, bo od niego zależy rozwiązanie palącej kwestyi. W razie pomyślnym, Europa zyskałaby olbrzymie masy marnującego się, zdrowego pożywienia i darmo uwolniłaby się od szkodników. Każdy ziemianin dostarczałby ich na targi i zyskiwał podwójnie: dochód ze sprzedaży, a zarazem, co ważniejsza, większe plony. Na wypadek rozmnożenia się robactwa i nieurodzaju, biedna ludność miałaby ucieczkę w spożywaniu nieprzyjaciół swego dobytku. W rezultacie podobnie postępowej gospodarki, szkodliwe owady stałyby się rzadkością.
— Myśl pańska jest wistocie genialną, ale wątpię, czy należy do wykonalnych. Zdaje mi się, że nic nie zdoła przełamać wrodzonej odrazy do skosztowania tych pokarmów.
Lord uśmiechnął się nader wdzięcznie.
— Bądź pan spokojnym o to — rzekł, — kwestya leży w granicach prawdopodobieństwa. Trzeba tylko wziąć się roztropnie do dzieła i wpływać głównie przez sferę szyku i płeć piękną. Jej kaprysom wszyscy się poddają. Trzeba wyzyskać tę słabość i utworzyć „Wielkie Międzynarodowe Stowarzyszenie Entomofagów”, do którego należałoby wciągnąć wyższe towarzystwo. Mam już w myśli plan działania. Na początek wydalibyśmy szereg dzieł i odezw, przekonywających o wielkich korzyściach entomofagii; potem urządzalibyśmy odczyty i wzorowe kuchnie po większych miastach Europy. Skoro tylko ogół raz zasmakuje w nowych pokarmach, rozpowszechnią się one pod wszystkiemi dachami. Że nie jest to mrzonką, dowodzi to, że cały świat elegancki spożywa najwstrętniejsze napozór pokarmy. Ten, co z odrazą odwraca dziś wzrok od pająka, połyka ślinkę na widok homara, Krewetki, i Langusty. A ostrygi, ślimaki, żółwie, żaby, jaszczurki[17], cywilizowane i dzikie narody poczytują za najprzedniejsze przysmaki. Czyż wstrętne kraby, ze strasznemi kleszczami, galaretowate ostrygi i ślimaki estetyczniejsze są od pająka, pędraka, lub niewinnej gąsienicy? Nie, cała tajemnica używania ich na wykwintnych stołach leży w tem, że kosztują drogo, i że przyzwyczailiśmy się do tego modnego pokarmu. Jest przeto możliwem, że nawyklibyśmy i do gąsienic. Wreszcie, biorąc na zdrowy rozum, są to stworzenia daleko czystsze od nierogacizny, drobiu i dziczyzny, gdyż żywią się wyłącznie pokarmami roślinnemi.
— Pojąłem już myśl pańską i zachwycają mię twe rozumne słowa. Gdyby więcej tak dzielnych obywateli miała Anglia, mogłaby być dumniejszą, niż z indyjskich podbojów, — zawołałem rozczulony i naraz uczułem silny piżmowy zapach, jaki napełnił atmosferę.
Lord Puckins pociągnął nosem i skrzywił się niemiłosiernie.
— Znowu piżmo! ależ to okropność! Wyobraź pan sobie, że choć nie znoszę tego zapachu, prześladuje mię on prawie codzień. Bez widocznej przyczyny i niespodzianie czuć się daje w powietrzu, aby po chwili zginąć tak samo tajemniczo, jak powstał. Powiedz mi pan, co za licho zatruwa nam tak okropnie powietrze?
— Nie widziałeś pan, że przeleciał jakiś uperfumowany motyl, a wiatr przyniósł nam woń jego?
— Motyl? Ależ panie, on chyba zmysły postradał, skoro się tak silnie perfumuje?
— Wcale nie; wybiera się tylko w zaloty.
— W zaloty? — zapytał lord, szeroko otwierając oczy.
— Nie powinno to pana dziwić. Przecież nietylko kobiety lubią wonności i nie sami mężczyźni mają przywilej wyzyskiwania tej słabostki. Tego samego sposobu zwracania na siebie uwagi zapomocą wonności, używają także z powodzeniem samczyki wielu gatunków motyli, a nawet i innych owadów. Mają one nawet tę wyższość nad naszym rodem, że nie potrzebują kupować bukietów, ani perfum, rozwijają bowiem samorodne, a nader przyjemne dla wybranek zapachy na tak ogromną odległość, że intrygują wszystkie w pobliżu bawiące samiczki i przewyższają pod tym względem nawet Arabki, które, namaszczone wonnościami, czuć na trzydzieści kroków wokoło.
Najwrażliwsza motyliczka, lub ta, której zapach przypadł najbardziej do gustu, śpieszy za wonnym śladem i zabiera bliższą znajomość z nadobnym elegantem.
— Wiesz pan co? — odezwał się lord Puckins, — jeśli już ludzkie słabostki mają się powtarzać wśród owadów, jabym pomyślał, że chyba dzieje się odwrotnie: to jest, że samiczki przykuwają niewolników w tak sielankowy sposób do swych rydwanów.
— A jednak myliłbyś się pan. Płeć żeńska w świecie owadów, pogardza kokieteryą. Sądzę, że mogłeś pan zauważyć, że nawet strój ich mniej jest jaskrawym, niż strój pysznych małżonków.
— Szczęśliwy świat! — mruknął Anglik. — I powiedz mi pan, czy wszystkie motyle‑samczyki są tak szczodrze uposażone od natury?
— O nie, i nie w jednakowym stopniu. Większość wcale się nie perfumuje, albo tak słabo, że czuć je zaledwie zblizka; nieliczne tylko gatunki roztaczają w czasie lotu silne wonie, przypominające piżmo, wanillę, gorzkie migdały i t. p. Są nawet takie, co pachną nietoperzem, a mimo to podobają się towarzyszkom. Jeden z górskich motylów Ameryki (Dasyophtalma) wydziela nadzwyczaj silny zapach czystego piżma.
— Czy wolno być na tyle niedyskretnym, aby zapytać, w jakich organach mieszczą się ich przenośne fabryki perfum?
— Dlaczegóż nie? pytanie staje się dopiero wtedy niedyskretnem, gdy brak na nie odpowiedzi. W tej zaś kwestyi jesteśmy od niedawnego czasu dobrze poinformowani. Siedliskiem woni są łuski, włoski i szczecinki, umieszczone u jednych motylów na końcu odwłoka (brzuszka)[18], u innych na skrzydłach.
— Na skrzydłach?
— Nieinaczej! Niektóre Muzy (Pierides) mają na tylnych skrzydłach plamki wonne, Ogończyki (Thecla) znów na przednich noszą takie same ciemne centki. Dasyophtalma, o którym wspominałem, wydziela zapach piżma z żółtej plamy, rozsiadłej na ciemno‑niebieskiej powierzchni tylnych skrzydeł. Oryginalną jest okoliczność, że w czasie spoczynku wonne aparaty są szczelnie zamknięte i dopiero w locie wydzielają zawartość.
— Dziwne... — zamruczał lord na seryo zainteresowany. — Gdyby to kto inny opowiadał, nieuwierzyłbym, aby właśnie samce obdarzone były aparatami, wabiącemi płeć odmienną. Słyszałem, że w świecie zwierząt dzieje się przeciwnie.
— Źle pana poinformowano. Nawet wśród ptaków płeć słabsza skromniej jest odziana i przyjmuje tylko hołdy mocniejszej, ale jej się nie narzuca.
— O tem wiem i ja, jako myśliwy, ale wspominam obecnie o zjawisku odmiennej natury. Większość samiczek posiada jakiś magnes, przyciągający samczyków częstokroć z takiej odległości, że ani słuch, ani wzrok nie może być ich przewodnikiem. Przypuszczają powszechnie, że samce kierują się w takich razach nadzwyczaj czułym węchem. Czyżby wśród motylów zachodziły stosunki odwrotne?
— Wcale nie! Zjawisko, o jakiem pan wspominasz, jest bardzo pospolitem i powszechnie znanem. Płeć męzka wśród wielu zwierząt i owadów odczuwa rzeczywiście samiczki z ogromnej odległości. Dzieje się to jednak zapomocą nieznanego nam zmysłu oryentacyjnego i niema żadnego związku z nęcącym zapachem motylów. Na poparcie tego muszę panu zakomunikować własne spostrzeżenie, jakie zrobiłem przeszłego roku, otrzymawszy od jednego z włościan na letniem mieszkaniu samiczkę Zmierzchnika Tawulca (Sphinx ligustri). Postawiłem ją, zamkniętą w pudełku, na otwartem oknie, wychodzącem na dziedziniec. Pudełko było zakryte białą gazą. Nie upłynęło więcej, jak trzy godziny, o zmierzchu, pojawiły się przy tem samem oknie, aż cztery samce tego gatunku, choć ich przedtem ani w blizkości domu, ani w poblizkim ogrodzie nie dostrzegłem. Widzisz więc pan, że tu bezwonna samiczka potrafiła zwabić aż czterech wonnych towarzyszów, choć napozór powinnoby się dziać wśród nich odwrotnie.
Taką zajęci dyskusyą, ukończyliśmy sprawę posilania się, a nie mając nic lepszego do roboty, gawędziliśmy w dalszym ciągu o wspólnych przygodach.
Bylibyśmy z pewnością zasiedzieli się tak do wieczora, gdyby nas nie wypędził z zacisza obrzydliwy zapach, jaki wionął ku nam z za liścia, przy którym urządziliśmy posiedzenie. Był on tak silny i dławiący, że zatamował oddech.
Lord, klnąc na sposób angielski, zerwał się z siedzenia, a zatkawszy szczelnie swój organ powonienia, począł umykać. Rad nie rad, podążyłem za nim.
Szlachetna sprzeczka. Na skrzydłach wiatru.
A to pyszne! — zawołał oburzony Anglik. — Nie można tu nawet spokojnie porozmawiać. Raz piżmo, to znowu stokroć gorsze od niego „praeparatum”. Powiedz‑że mi, doktorze, czy i „to” ma służyć do zdobywania serc sześcionogich piękności?
— Cóż znowu! — odparłem, zadyszany od szybkiego biegu, — zapach ten ma inne przeznaczenie. Jest on jedynym puklerzem niewinnej pluskwy polnej.
— Ależ co nas może jej niewinność obchodzić? Za co nas dręczy, gdy nawet nie myśleliśmy o zaczepianiu jej?
— To też broń nie przeciw nam była skierowana; musiał się pojawić groźny napastnik; warto się nawet mieć na baczności, aby i nas nie zaskoczył znienacka...
Zatrzymaliśmy się przy okrągłej bryle kwarcu. Z gęstwiny, która dała nam przytułek, wycofał się, krocząc tyłem, nasrożony i płaski potwór. Szeroki jego grzbiet, niby skorupa olbrzymiego żółwia, miał kolor brunatno‑zielony w żółtawe pręgi, spód zato był przepysznej cytrynowej barwy.
Długie różki, niby dwie złamane laski bambusowe, wyrastały na małej, trójkątnej głowie i gwałtownemi ruchy zdradzały silne wzruszenie potworu.
Na grzbiecie, w tych miejscach, gdzie wyrastają skrzydła, widniały dwie krótkie klapki.
— Oto winowajczyni! — zawołałem, wskazując wzrokiem na pluskwę, która tymczasem uspokoiła się i opuściła najprzód lewy rożek, potem prawy, potem podniosła lewy i trzymając go nieruchomie, a prawym tylko manewrując, ostrożnie, zatrzymując się za każdym krokiem, znikła wśród zieleni.
— A gdzie napastnik? — zagadnął Anglik, wpatrujący się w gęstwinę.
— Przestraszył się zapewne perspektywy kataru i umknął — odrzekłem, ubawiony niepewną miną lorda.
— Dlaczegóż ta pańska pluskwa broni się w tak nieprzyzwoity sposób? Czyż niema skuteczniejszych argumentów: szczęk silnych, albo skrzydeł do ucieczki?
— Niestety, broni się ona jak może. Szczęk odmówiła jej natura. Przecież motyle i muchy także ich nie posiadają. Biedna pluskwa ma tylko długi dziobek, zdatny do ssania płynnych pokarmów, a choć opatrzony jest ostremi sztyletami, służącemi do przekłuwania naskórka roślinnego, na nic się on nie przyda jako broń przeciw napastnikom. Pozostają jej tylko wcale pokaźne, ale niezbyt powrotne skrzydła, te jednak w gęstwinie są bardzo niewygodnym, a niekiedy wprost niemożliwym środkiem ucieczki. Zresztą ta, którąśmy widzieli, jest młoda i skrzydła jej jeszcze nie wyrosły. Z konieczności więc odgrywa rolę Tchórza (Mustela putorius).
— Przyznać trzeba, że doszła do perfekcyi. Zkąd‑że ona wydziela swój zbawienny zapach, czy także z włosków na skrzydłach, jak motyle?
— Wcale nie. Natura nie lubi się powtarzać, bo ma tysiące sposobów do uniknięcia jednostajności. Po bokach ciała pluskwy dwa gruczoły zawierają znaczną ilość żółtawego płynu o nader przenikliwej, jak pan się przekonałeś, woni. W razie potrzeby ściska owe zbiorniki zapomocą odpowiednich muskułów i eteryczny płyn wydziela nazewnątrz.
— Jest to nader zajmujące urządzenie, — odrzekł Anglik, wysłuchawszy tych zoologicznych objaśnień, — ale nie myślmy już o tem. Uważam, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, odpoczęliśmy także nieco po wzruszeniach i czas wielki poruszyć najżywotniejszą sprawę, kwestyę powrotu. Wieczór niedaleko, pan, jako zbawca, masz głos, decyduj więc, co czynić.
— Rzeczywiście, że czas nagli. Kto wie, czy nie będzie słoty. Chmurzy się i wiatr się wzmaga. Trzeba koniecznie, abyś pan przed nocą odbył metamorfozę.
— Nie rozumiem pana?
— Trzeba, abyś pan wypił eliksir Nureddina.
— Alboż to ja mam uczynić? — zawołał Puckins, wpatrując się we mnie zdziwionym wzrokiem. — A cóż w takim razie będzie z tobą, doktorze?
— Cóż ma być? Powrócimy obaj do Zakopanego. Spodziewam się, że mię pan tu nie zostawisz. Ulokuję się bezpiecznie w pańskiej cygarnicy lub pudełku od zapałek, i odwieziesz mię pan potem do Warszawy, sam zaś wyruszysz do Indyj. Pod opieką poczciwego sługi, mam nadzieję, że nie znudzę się do pańskiego powrotu...
— Tego nigdy nie zrobię! — przerwał mi Anglik. — Ty właśnie, doktorze, wyświadczysz mi przysługę, o jakiej mówisz.
Determinacya, jaka brzmiała w jego głosie, zaniepokoiła mię.
— Zacny lordzie, ustąp mi, — błagałem, — tu chodzi o bagatelkę, o parę miesięcy, które upłyną mi jak dzień jeden...
— Nie! nie! — zawołał Puckins. — Dość już poświęceń! Nie wymagaj podobnej podłości odemnie...
— Nie rozumiem, o jakich pan poświęceniach mówisz? — zawołałem.
— Małożeś pan narażał swe życie dla mnie? — odezwał się Anglik, marszcząc brwi groźnie. — Czy sądzisz, że jeszcze i teraz byłbym zdolnym korzystać z twej szlachetności? Nie, nie, i jeszcze raz nie!
— Ależ nie zapalaj się, kochany lordzie, — zawołałem, — raczej daj sobie wytłumaczyć, że upierasz się przy wielce niepraktycznej kombinacyi. Zapomniałeś, że ani znam Nureddina, ani wiem, gdzie go szukać. Zresztą, gdybym go nawet znalazł, to może nie uwierzyć opowieści nieznajomego.
— Nie troszcz się pan, — przerwał mi Puckins. — Będziemy razem. Odnajdziemy Indusa, a ten pozna mię nawet bez szkieł powiększających.
— Wszystko to wcale mię nie przekonywa. Plan twój, milordzie, jest prosty i praktyczny, ale z tą poprawką, że sam go wykonasz.
— To być nie może... mam powody, dla których nie ustąpię!
— Zaklinam cię, lordzie, nie obstawaj przy swojem postanowieniu. Przenikam twoje skrupuły, ale zapewniam, że wobec moich powodów muszą ustąpić, jak ustępuje blask księżyca przy promieniach słońca.
— Nieszczęsny! a czyż nie przyszło ci na myśl, że Nureddin może już nie żyć?
— Owszem, oceniam trzeźwo położenie, ale gra, o jakiej zamyślam, warta stokroć większego ryzyka!
— Dalibóg, że teraz nie rozumiem cię, doktorze! Jakto? gotówbyś zostać Robinsonem, zmuszonym przez całe życie być własnym szewcem, krawcem i kucharzem, opuszczonym między przyjaciółmi, którzyby ci nawet w chorobie pomocy dać nie mogli?... Podobne istnienie byłoby gorszem od śmierci!
— Wierzaj mi, lordzie, że gdyby nawet obawy twoje miały się sprawdzić, jeszcze będę ci za ustępstwo wdzięcznym do grobu. Dni, jakie przeżyję, będą dla mnie pasmem szczęścia, o jakiem nigdy nie marzyłem. Pragnę go teraz tak egoistycznie, że choćby mi przyszło porzucić cię, uczynię to niezawodnie i wrócę do sir Biggsa z prośbą, by mię zawiózł do Warszawy.
Lord Puckins uśmiechnął się pobłażliwie.
— Co to za gorący naród! — mruknął jakby do siebie. — Znałem was trzech, a wszyscyście jak proch zapalni. Tamci jednak zapalali się do szczytnych mrzonek, powiedz‑że mi doktorze, co tobie przyszło do głowy, skoro tak sprzecznej ze zdrowym rozsądkiem żądasz rzeczy?
— Usłyszysz zaraz, lordzie, ale wytłumacz mi najprzód, co nazywasz mrzonkami?
— Wspaniałe życzenia, które mają tę jednę tylko ujemną stronę, że nigdy się nie ziszczają.
— W takim razie uspokój się, kochany lordzie, zamiar mój nie należy do mrzonek, a przeszkoda, jaką widzę w twoim uporze, wcale mię nie przestrasza, bo ją zwalczę!
— Sapristi!... Wolnoż dowiedzieć się, co doktór Muchołapski zyska na swem zwycięztwie?
— Owszem! Skoro się pan dowiesz, z pewnością spełnisz mą prośbę. Pragną poczynić ważne spostrzeżenia w świecie drobnowidzowym.
— Alboż nie miałeś pan czasu poczynić ich do tej pory?
Teraz ja uśmiechnąłem się z pobłażaniem.
— Te kilka dni, jakie masz pan na myśli, — odrzekłem, — były zaledwie przygotowaniem; teraz dopiero widzę, co za niewyczerpane pole do ścisłych spostrzeżeń roztacza się przedemną, teraz dopiero oceniam, że jestem w prawdziwym raju zoologów, z którego nie dam się wygnać. Kilka miesięcy pracy w obecnych warunkach, może wywołać rewolucyę w poglądach na całą przyrodę, może posunąć naukę biologii o pół wieku naprzód. Drżę z radości na samą myśl o tak doniosłem zadaniu. Pij więc, lordzie, płyn Nureddina i zawieź mię czemprędzej do Warszawy. Tam, w zaciszu gabinetu, zanim powrócisz z Azyi, ukończę może cykl najważniejszych badań, jakich nie jest w stanie dokonać dziś świat uczony, za który może jeszcze za życia wystawią mi pomnik.
— Daruj, doktorze, ale nie mogę pojąć tych nadzwyczajnych korzyści, jakie mają na naukę spłynąć z twego stanu.
— W takim razie, jako człowiekowi wiedzy, dziwię ci się nieskończenie. Wiesz chyba, lordzie, iż tylko zapomocą zmysłów poznajemy przyrodę, że każde zjawisko musimy dojrzeć, usłyszeć lub odczuć, każdy objaw życia dobrze podpatrzeć. Zmysły są jedynemi naszemi narzędziami, a trzeba wyznać, nadzwyczaj niedoskonałemi. Znaczna część wrażeń zmysłowych wprowadza nas w błąd. Liść, zbudowany z tysięcy komórek, okryty szparkami oddechowemi i włoskami, nie różni się dla zwykłego wzroku od liścia sztucznego, wyrobionego ze skrawka malowanego jedwabiu. Tarcze słońca i księżyca są tylko błyszczącemi krążkami. Cóż nas nauczyło, że liść jest kunsztowną machiną, zbudowaną z drobniutkich cegiełek, że na słońcu są plamy, wyskoki, na księżycu góry i szczeliny, że materya słoneczna składa się z pierwiastków, jakie i na ziemi znamy; co nam dozwoliło zmierzyć wreszcie odległość tych ciał niebieskich, obliczyć ich wagę, przewidzieć ruchy i t. d.? Cóż, jeśli nie te same zmysły, wzmocnione odpowiedniemi narzędziami. Geniusz ludzki rozszerzył je, budując sztuczne narzędzia, z których prawie każde to jakby nowy, brakujący nam zmysł. Mikroskop, teleskop, mikrofon, spektroskop, barometr, termometr, chronometr, to wszystko sztuczne zmysły, otwierające nam niedostępne bez nich widnokręgi, to wszystko dodatki do naszych zmysłów przyrodzonych, pozwalające głębiej wniknąć w świat wielki i mały. Dlatego to właśnie każde udoskonalenie mikroskopu odkrywa nam nowe tajniki przyrody w jej małości, każdy większy teleskop odkrywa nowe gwiazdy, nowe mgławice i nowe planety, nowe plamki na słońcu i nowe szczeliny na księżycu. Czy to są nowe rzeczy? Bynajmniej, lecz tylko myśmy ich nie widzieli. Dały nam dopiero o nich wiadomość udoskonalone instrumenta. Wierzaj mi, lordzie, że gdyby nasze zmysły były znacznie doskonalszemi, z pewnością na schyłku XIX wieku nie chodzilibyśmy w takich ciemnościach, w jakich przebywamy!
Najzawilsze dziś prawdy naukowe byłyby może elementarnemi wiadomościami o świecie. To samo byłoby, gdybyśmy mieli o jeden nieznany nam zmysł więcej. Ale ponieważ mamy tylko pięć słabych zmysłów, niema innej rady jak tylko wzmocnić je i wyzyskać do ostatnich granic. Dzisiejsze narzędzia naukowe nie są bynajmniej ostatnim wyrazem doskonałości, ale choćby dały się znacznie jeszcze ulepszyć, nie zastąpią nigdy natury. Wymagają i wymagać zawsze będą umiejętnego obchodzenia się z niemi, nużą prędko i nie dadzą się wszędzie zastosować. Przez dobry mikroskop naprzykład możemy dostrzegać drobniutkie tylko cząstki wielkich całości, widzimy pokrajane i martwe komórki, śledzimy je z wysiłkiem. Tymczasem zastanów się, lordzie nad obecnem naszem, to jest nas dwóch położeniem.
Mamy drobnowidz na oczach i mikrofon na uszach. Patrzymy oczyma 120 razy zmniejszonemi, wskutek czego wzrok nasz dostrzega szczegóły, dostępne dopiero zwykłemu oku ludzkiemu, zaopatrzonemu w mikroskop 120 razy powiększający. Widzimy tkanki żywe, wzrok nasz ogarnia bez znużenia setki rodzajów komórek. W takich warunkach, jeden dzień spokojnych obserwacyj nauczy więcej, niż miesiące ślęczenia nad mikroskopem.
Ucho nasze odczuwa dźwięki i szmery, na jakie błona bębenkowa zwykłego człowieka jest nieczułą. Tamta odróżnia tylko głosy posiadające najmniej 16, a najwięcej 64,000 drgnień powietrznych na sekundę[19], nasze bębenki zaś, lordzie, są 120 razy delikatniejszemi, nie dość więc, że chwytają z tej samej skali głosy tak słabe, że ich nie dosłyszy zwykłe ucho, ale jeszcze w tonach wyższych odczuwają drgnienia, liczące 70, 80, 100 i więcej tysięcy wibracyj na sekundę.
Dla nas nawet tak zwana cisza, rozbrzmiewa różnemi dźwiękami...
— Rozumiem cię już doktorze, i bardzo to pięknie, że widzimy gołem okiem to, co wszyscy ludzie dostrzegają dopiero przy pomocy mikroskopu. Bezwątpienia zapewnia nam ta okoliczność ogromną szansę w porównaniu z używającymi szkieł skombinowanych, lecz nie zdaje mi się, abyśmy na tej drodze mieli prawo spodziewać się dokonania znaczniejszych odkryć. Wszak wszystko, co pozwala dostrzegać mikroskop 120 razy powiększający, dawno już zostało przez całe legiony biologów obejrzane. Dziś udoskonalili oni drobnowidze do tego stopnia, że powiększenie, o jakiem mówimy, nazywają już bardzo miernem. O ile sobie przypominam, widziałem przed paru laty, w pracowni pewnego bakteryologa, 2,000 razy powiększający drobnowidz.
— Masz dobrą pamięć lordzie, ale nie zapominaj, proszę, iż zwykła lupa, którą mam w kieszeni, choć powiększa tylko 15 razy, oddaje mi dziś te same usługi, co bakteryologom ich kosztowne mikroskopy. Przy jej pomocy widzę przedmioty 1,800 razy większe, niż są w rzeczywistości.
— A to jakim sposobem?
— Pomnóż z łaski swojej, kochany lordzie, 120 przez 15, a sam rozwiążesz zagadkę. Pomyśl teraz co będzie jeśli zdołam oszlifować soczewki, zastosowane do mego oka, z których zbuduję mikroskop, powiększający choćby tylko 100 razy.
Będzie on odkrywał szczegóły, nieoglądane dotąd przez najpotężniejsze drobnowidze, bo ukaże nam tkanki i komórki, powiększone 12,000 razy! Słyszysz lordzie? Dwanaście tysięcy razy! Przejdzie najśmielsze i niedoścignione prawie marzenia bakteryologów! Mając mikroskop sześć razy silniejszy od dotychczasowych, będę sypał zdumiewającemi odkryciami jak z rogu obfitości!... Całą naukę bakteryologii na nowe pchnę tory!...
W zapale oratorskim nie spostrzegłem, że panujący wiatr zwiększył się nagle i obsypał nas gradem żwiru. Za drugim podmuchem, poderwany w powietrze, przeleciałem, nie dotykając ziemi kilka kroków, a potem padłem plackiem. Zdaje mi się, że i towarzysza mego ten sam los spotkać musiał, niepodobieństwem było utrzymać się na nogach.
Nad naszemi plecami zaświszczał szalony wiatr. Gdy ucichło trochę i ustał łoskot niesionych ziarn piasku, liści, nasion i owadów, podniosłem się na kolana i ujrzałem Puckinsa, trzymającego oburącz grubą łodygę.
Nie miałem się czego uchwycić, porwałem więc duży kamień w objęcia i przytuliłem się do niego. Tymczasem zaświszczało na nowo po wierzchołkach mchów i wpadła na mnie straszna zawierucha z szybkością błyskawicy.
W mgnieniu oka straciłem grunt i wraz z kamieniem uczułem się porwanym w górę. Wiedziałem, że lecę z szybkością uraganu, wywijając koziołki, ale dokąd lecę, w górę czy na dół, nie zdążyłem jeszcze pomyśleć, gdy silne uderzenie powstrzymało mię i stoczyłem się w mroczną jakąś otchłań.
Murarki. Jak lord Puckins zostaje naturalistą. Chatka à la Robinson Cruzoe.
Ujrzałem się nagle w zaroślach, o których czubki roztrącał się szalony wicher. Mknął on z nieopisaną siłą i napełniał powietrze strasznym szumem, a chyżością przewyższał niezawodnie uragany. Był to wiatr zwykły. Napozór rzecz nieprawdopodobna, nie zapominaj jednak, że nawet zefirek, co ubiega pół łokcia na sekundę, posiadał dla mnie szybkość stu dwudziestu stóp! Wprawdzie i teraz wyszedłem bez szwanku, znalazłszy się w nieznanych zaroślach, ale poniosłem klęskę bardzo być może, niepowetowaną, jeżeli straciłem odnalezionego z trudem towarzysza. Czy lord Puckins także został porwany pod obłoki, czy zabity lub jęczy gdzieś pokaleczony? takie zadawałem sobie pytania, nie mogąc wychylić się z zarośli w słusznej obawie, aby nie powtórzyć próby latania bez skrzydeł.
Tak to jedna chwila niweczy najpiękniejsze nadzieje!
Wieczór zapadł w warunkach okropnych. Wiatr się rozsrożył, zdawało się, że zmiecie całą roślinność i rozniesie po świecie. Na dobitkę lunął deszcz i zahuczały pioruny. Myślałem, że wszystko dokoła zostanie zalane i zburzone. Sądną noc przeżyłem w śmiertelnej trwodze, zziębnięty do kości, wśród plusku i hałasu otaczających mię wodospadów. Z każdego liścia zlewały się potoki wody na niższe piętra i następnie płynęły po kamykach, niknąć w szczelinach ziemi, jak w bezdennej przepaści.
Gdybym nie był w porę, przed samym deszczem, dostrzegł na poblizkiej ścianie ruin opuszczonego zamczyska Murarki (Chalicodoma muraria), do którego się schroniłem, nie wiem, czy przetrwałbym ulewę.
Ciekawej tej pszczółce zawdzięczam więc i życie.
Wątpię, czy wiesz, że murarki należą do najmądrzejszych po mrówkach owadów.
Już to wogóle pszczoły celują wysoko rozwiniętemi władzami umysłowemi. Jedne, wiedzione najpopularniejszym w naszym wieku popędem, myślą tylko o sobie, inne, nawet wówczas, gdy same nie potrzebują mieszkań, budują pomysłowe schronienia dla niedołężnego potomstwa. Dowód najwyżej może rozwiniętego instynktu dają gatunki towarzyskie, które hołdując zasadzie „l‘union fait la force” łączą się w karne stowarzyszenia i praktykują podział pracy. W każdym razie, wszystkie te uspołecznione owady, pod względem miłości macierzyńskiej ustępują pszczołom samotnym, do jakich należy murarka. W gniazdach towarzyskich (miałeś sposobność zauważyć to u mrówek), matki pracują w wyjątkowych tylko okolicznościach, dzieci bowiem wychowuje ogół mieszkańców — wśród samotnych os i pszczół, każda samiczka jest wzorem poświęcenia i pracowitości, i choć sama dla siebie nic nie potrzebuje, zużywa całe życie i wszystkie siły na pracę, mającą za jedyny cel zabezpieczenie przyszłości dzieci.
Pszczoły te nie znają nawet i tej pociechy, jaka bywa zwykle bodźcem do wszystkich poświęceń ludzkich rodziców, gdy spodziewają się żyć otoczone szczęśliwemi i wdzięcznemi dziećmi. Prawda, że rozkosz ta rzadko bywa udziałem ludzkich rodziców, ale sama nadzieja, choćby później zawiedziona, jest już rozkoszą, i sowicie opłaca ponoszone znoje. Moje bohaterki znajdują się w gorszych warunkach. Umierają one nieoglądając nawet dzieci, te bowiem wychodzą z poczwarek wtedy, gdy po rodzicach nawet już śladu nie pozostało.
Cóż to za bohaterskie rody! zawołasz, które bez pretensyi do pochwał, bez poczuwania się do zasług, spełniają czyny wyjątkowe nawet wśród ludzi i szumnie przez nich nazywane „cnotą”, „poświęceniem” i t. p.
Do takich wzorów matek należy murarka, której zawdzięczałem wygodną gospodę i przetrwanie ulewy.
Obyczaje jej muszą zadziwić każdego, a budowle należą do najciekawszych. Za materyał służy im sztuczny kamień, jaki same sporządzają. Murarka samiczka, zwykle większa i silniejsza od samczyka, wyszukawszy zaciszny kącik ściany lub skały, wystawiony na południe, ale osłonięty załamem lub jakim gzemsem, gromadzi przedewszystkiem materyał budowlany, to jest okrągłe ziarna piasku. Dzieje się to zwykle pod koniec wiosny, czyli wkrótce po wyjściu z poczwarki. Po starannem oczyszczeniu ziarn z brudu i pyłu, ulepia ona przy pomocy śliny, z każdego nierównego ziarna piasku niby z cementu, okrągłą kulkę wielkości łepka od szpilki i odnosi w pobliże przyszłego gniazda. Gdy już przygotowała dostateczny zapas tak osobliwej cegły, przystępuje do założenia fundamentów, na których potem wznosi ściany celek. Muruje tak dzielnie, rozrabia potrzebne wapno przy pomocy swej śliny tak energicznie, że zwykle w przeciągu jednego dnia pierwsza komórka jest gotową.
Jest to praca, jakiejby żaden ludzki robotnik w tych samych warunkach nie podołał, trzeba ci bowiem wiedzieć, że owa komórka mierzy blizko cal długości, oraz pół cala szerokości. Dopóki jest otwarta, przypomina kształtem wnętrze naparstka.
Po skończeniu budowy, nasza murarka wchodzi do środka i obracając się na wszystkie strony, wygładza własnem ciałem ściany, które szybko nabierają twardości dobrego cementu.
Teraz inne zajęcie czeka miniaturowego architekta i murarza. Nie tracąc ani chwili, nasz owad rozpina skrzydła i ulatuje na kwiaty, w których, wycierając się o pręciki, gromadzi pyłek nasienny i znosi do komórki. To samo czyni z nektarem kwiatowym, który potem z pyłkiem zarabia na ciasto, mające służyć za pokarm dla przyszłej mieszkanki komory.
Pyłek kwiatowy zbiera ona, nie mając nawet ku temu odpowiednio zbudowanych nóżek, jakiemi są obdarzone pszczoły zwyczajne. Nic też dziwnego, że musi radzić sobie odmiennie.
Zamiast szczoteczek, jakiemi są opatrzone nóżki pszczół, murarka posiada las sztywnych szczecinek na górnej i tylnej części odwłoku. W takie szczotki ubrany owad wyciera się o pylniki kwiatowe, a potem przyczepiony do włosków pyłek zgarnia nóżkami na odpowiednie futro szczeciniaste, umieszczone na brzuszku. Gdy zgromadzi się już tyle pyłku, ile owe szczotki utrzymać na sobie mogą, murarka powraca śpiesznie do gniazda, wybierając najkrótszą drogę. Czyni to zapewne dla uniknięcia niespodzianych zaczepek i nieprzyjemności, jakich mogłaby doznać ze strony gburowatych i drapieżnych współobywateli kraju.
Tutaj pierwszem staraniem jest pozbycie się cennego brzemienia, co uskutecznia się przy pomocy ostatniej pary nóżek, zaopatrzonych w grzebienie do zgarniania pyłku.
Po napełnieniu naparstka żywnością, pracowity owad składa w nim jajeczko i zamurowuje komórkę. Człowiek w takich warunkach, oddałby się po dokonanej czynności spoczynkowi lub rozrywce. Marny jednak owad wytrwalszym jest od „króla stworzenia”. Wnet rozpoczyna on w podobny sposób budowę drugiej, potem trzeciej i czwartej komórki. Skoro pogody oraz życia starczy, dzielna matka buduje i napełnia ośm, a czasem dziesięć celek. Są one niesymetrycznie poprzylepiane obok siebie, a przestrzeń wolną murarka zapełnia tym samym materyałem, który poszedł na komory. W końcu wszystko pokrywa wspólnym daszkiem, to jest grubą warstwą zwierzchnią, złożoną dla mocy i pośpiechu z większych ziarn piasku.
Czy sądzisz, że taka budowla ustępuje pod względem trwałości dziełom ręki ludzkiej? Bynajmniej! Jeślibyś kiedy znalazł dom liszek murarki, nie łatwoby ci przyszło nawet scyzorykiem rozłupać go i zburzyć. Twardy jest, jak skała. Powiedziałem dlatego „jeślibyś znalazł”, iż to gniazdo maskuje przebiegły owad tak zręcznie, że patrzący wziąłby je prędzej za przyschniętą bryłkę błota, aniżeli za sztuczną budowlę.
Młode murarki uczuwają nareszcie potrzebę wydobycia się z więzienia. Pytanie teraz, czy mają tyle siły, aby rozkruszyć ściany, których nawet uderzenie młotka nie rozbija odrazu? Réaumur przypuszczał taką możliwość, ale bliższe obserwacye, dowiodły, że był w błędzie. Wszystko jest przewidzianem, aby ułatwić młodym pszczółkom wydobycie się na światło dzienne. Przy robocie ogólnego sklepienia, przewidujący architekt zostawił nad najpierwszą, czyli najstarszą komórką niewielki otwór, bardzo cienką warstwą piasku zasklepiony. Jestto prawdziwe skryte wyjście, zamurowane prócz tego cementem niezmiernie słabym i kruchym. Czyż można przypuszczać wobec tak zdumiewającego faktu, że te przewidujące stworzonka są automatami, działającemi bezwiednie i bezmyślnie.
W locie samczyk. Samiczka zajęta wykończaniem gniazda, druga na zwiadach. U dołu gniazdo zupełnie ukończone.
Ale to jeszcze nie wszystko!
Zdarza się niekiedy, że jakaś leniwa murarka postanawia ograbić inną, pracowitą.
Wybiera tedy chwilę, w której prawa właścicielka rozpoczętego gniazda jest nieobecną, i obejmuje w posiadanie cudze gniazdo. Za powrotem pierwszej, niezmięszana, zamiast ustąpić — stara się siłą utrzymać zrabowane gniazdo i dopiero walka decyduje o zwycięztwie prawa nad przemocą, lub odwrotnie.
Tak więc każdy, kto ma cierpliwość śledzić poruszenia i czyny marnych murarek, może zdobyć wcale ciekawy przyczynek do historyi moralności w świecie zwierząt. Nawet filozof zadumać się musi wobec tych różnorodnych usposobień, podobnych do siebie tworów, wobec czynów, z których jedne nazywamy słusznemi, inne nieprawemi.
W tym przykładzie widzimy, jak różne skłonności objawiają osobniki należące do jednego i tego samego gatunku. Jedne pracują ciężko ale uczciwie, inne, leniwe, przekładają łatwy zysk kosztem pierwszych, zapomocą zdrady lub przemocy.
Czyż podobna, żeby wobec tak jasnych dowodów rozumu owadów ogół pozostał przy swoich ciasnych, a zastarzałych poglądach i upatrywał we wszystkich drobnych tworach bezmyślne maryonetki lub machiny, ślepo od wieków wykonywające te same czynności? Czyż podobna wszystkie uczynki owadów kłaść na karb instynktu, który niema nic wspólnego z tak zwanym rozumem?
Taki znak zapytania dla wszystkich myślicieli możnaby postawić nietylko na tej, ale i na wielu innych kartach historyi życia i obyczajów zwierząt. Teraz wróćmy jeszcze na chwilę do naszej pszczółki, z której gotów jesteś drwić po bliższem zastanowieniu się nad ogromem jej pracy.
Pomyślisz, iż całkiem zbytecznie zabezpiecza potomstwo, zamiast lepiej użyć swobody i pobujać w cieple słoneczka, nad wonnem kwieciem.
Murarka nie napróżno widać ponosi trudy ciężkiego zawodu, gdy pomimo doskonałego schowania, młode liszki padają często ofiarą przebiegłych gąsieniczników, lub chrząszczy Przekrasków (Clerus apiarius), zwanych z tego powodu pszczołojadami.
∗
∗ ∗ |
Cały dzień ostatni przesiedziałem w ukryciu, próżno oczekując końca potopu. Dopiero późnym wieczorem uspokoiło się, ale drobny deszczyk padał do południa.
Trzeba było czekać, aż słońce i wiatr wysuszą miliony napowietrznych sadzawek. Czwartego dopiero dnia, po wschodzie słońca, wyjrzałem na świat boży. Zrobiło się wkrótce gwarno w milczącym przez czas niepogody lesie. Wszystko, co żyło, co się pokryło gdzieś głęboko i doczekało pogody, śpieszyło ogrzać się w ciepłych promieniach słońca.
Choć to dopiero był początek dziennego gwaru, wydał mi się on zapowiedzią pewnej i długotrwałej pogody, i ruszyłem, aby jaknajprędzej odszukać miejscowość, zkąd mię wiatr zabrał. Przy pomocy profilów gór łatwo poznałem, dokąd należy dążyć, ale choć nie żałowałem znoju, zanim zbliżyłem się do znanej mi skały, zapadły ciemności. Trzeba było czwartą noc przepędzić w srogim niepokoju o los towarzysza.
Był to jednak ostatni dzień samotnie spędzony. Ognisko z paru gałęzi płucnika, jakie udało mi się rozniecić, i kilka strzałów rewolwerowych nad ranem, sprawiły, że zanim słońce doszło do zenitu, usłyszałem z poblizkich zarośli nawoływania lorda.
Wkrótce padliśmy sobie w objęcia.
Anglik ściskał mię serdeczniej, niż to było w jego zwyczaju. Okazało się, że lepiej obeznany ze skutkami wichrów, których siły raz już doświadczył, schwycił się w porę jakiejś gałęzi, a potem ukrył się w bezpieczne miejsce, z którego wyjrzał dopiero gdy słota przeminęła.
— Doktorze — rzekł mi, — przez całe cztery dni rozmyślałem nad ostatniemi twemi słowami. Brzmią mi one dotąd w uszach. Rozmyślałem i nad tem, czy ujrzymy się jeszcze? Obawiałem się bardzo o życie twoje. Dawniej możeby mię przeraził i mój los niewesoły — wraz z tobą traciłem przecież płyn Nureddina, teraz jednak nie myślałem o sobie! Jakiś głos wewnętrzny wskazał mi wyraźnie drogę, po jakiej postanowiłem kroczyć, w razie, gdybyśmy się już nie spotkali. Umyśliłem spełnić to, coś ty zamierzał, t. j. wrócić do świata, zbudować mikroskop i oddać się obserwowaniu przyrody. Teraz jestem podwójnie szczęśliwy. Jesteśmy znowu razem i możemy wspólnie dokonać wielkiego dzieła. Doktorze! masz we mnie od dzisiaj gorliwego ucznia i pomocnika.
— Co słyszę? Ty, lordzie, miałbyś ochotę pobawić się zoologią?
— Więcej! zamierzam nie bawić się, ale poważnie pracować. Otworzyłeś mi oczy na wielkie zadanie, jakiegom się nawet nie domyślał. Rzecz skończona, będziemy razem studyować, dopóki tylko sam zechcesz.
Spojrzałem na Anglika, czy nie żartuje, ale zapał, jaki tryskał z jego oblicza, uspokoił mię zupełnie. Pochwyciłem go więc w objęcia i uścisnąłem długo i szczerze.
— Aniołowie chyba z nieba natchnęli cię tak pięknym zamiarem. Razem studyować! razem jeszcze kilka dni tu pozostać, cóż to za rozkosz!
— Kilka dni tylko? czyżby d‑r Muchołapski zapomniał o swej misyi?
— Nie mogę cię jeszcze, milordzie, pojąć. Więc gotówbyś dłużej znosić niebezpieczeństwa, jakie są od tylu tygodni naszym udziałem?
— Jużem przywykł do nich, nie robią mi więc różnicy. Zostaniemy tutaj tydzień, miesiąc, a nawet i dłużej, jeśli zechcesz, dopóty, dopóki niepogody i zimno nie wypędzą nas z tego zaczarowanego świata. Potem sir Robert zawiezie nas do twej pracowni i pozostaniemy pod jego opieką póty, póki nie zbadamy wszystkich tajemnic świata komórki. Zajmowanie się astronomią nauczyło mię trochę praw optyki, ręczę ci, że będziesz miał we mnie dobrego szlifierza soczewek. Zbudujemy wymarzony mikroskop, ale nie sto, lecz dwieście razy powiększający i rzucimy światu garść wiadomości, jakich napróżno dotąd łaknie... Choćby mi przyszło rok nad tem pracować, będziesz miał narzędzie, o jakiem zamarzyłeś!
Za całą odpowiedź uścisnąłem dłoń dzielnego człowieka i ugoda stanęła.
— Od czegóż zaczniemy? — zapytał Puckins, gdyśmy wybudowali dostateczną ilość zamków na lodzie.
— Według mnie — odrzekłem, — trzeba postępować roztropnie i nie narażać życia, które teraz zbyt drogiem jest dla ludzkości całej. Zanim oddamy się studyom — obierzmy wygodne schronienie. Będzie ono naszą stacyą centralną i kryjówką, z której urządzimy cykl wycieczek po okolicy. Potem wracamy pod opieką sir Biggsa do Warszawy.
W myśl tych słów obraliśmy wzniesioną i suchą miejscowość o sto kroków od ślicznego źródełka, tryskającego ze szczeliny i toczącego się z szumem po skalistem łożysku.
Południowa wystawa pagórka obiecywała więcej ożywienia, gdyż wszystkie północne zbocza posiadają i roślinność uboższą i owady nie roją się na nich tak tłumnie, jak na słonecznych obszarach.
Ponieważ lord pierwszy zauważył szczęśliwe położenie naszej skały — nazwałem ją na cześć jego Puckinstonem. Ażeby godnie zamieszkać w tak wspaniale zatytułowanej miejscowości, umyśliliśmy wybudować choćby najmniejszy, byle wygodny szałas na sposób ludzki. Dość już obaj mieliśmy niewygodnych legowisk, na podobieństwo dzikich zwierząt obieranych.
Zamiar nasz nie przedstawiał zresztą nadzwyczajnych trudności, bo materyał mieliśmy pod ręką.
Nad brzegami źródełka leżały krocie głazów, pokruszonych od wody i mrozów, a większa ich część miała kształt tak równych i gładkich kostek, jakby wyszła z pod dłuta zdolnego kamieniarza. Wypadało tylko przenieść je na obrane miejsce i ustawić ściany, do których spojenia zbytecznem było wapno lub glina. Szpary między głazami mogliśmy łatwo pozatykać puszkiem i kutnerem roślinnym. Trudniejsza napozór rzecz była z dachem, ale i tu prędko poradziliśmy sobie. Pierwszy lepszy gładki liść, odpowiednio przykrojony, mógł nakryć nasze schronienie, a dla umocowania go dostatecznem było przytłoczyć krawędzie jego kilkoma dużemi kamieniami. Chodziło tylko o to, aby taki liść znaleźć blizko, a najlepiej w górze, nad budowlą. Wtedy, po odłączeniu go od rośliny, spadnie nam prosto na budynek i uwolni od męczącego wciągania na mury. Drzwi miały być wykrojone z uschniętego innego liścia. Przy pilnej pracy zamek nasz mógł być w ciągu dwóch do trzech dni ukończonym, a wtedy nie potrzebowalibyśmy lękać się słoty, ani nocnych owadów.
Pełzający mur.
Budując z gorliwością murarki doprowadziliśmy ściany szałasu do koniecznej wysokości. Brakowało tylko dachu, a ponieważ nie wymagał on wielkiego zachodu, byliśmy już pewni, że zbliżającą się noc przepędzimy w szczupłym, ale własnym i bezpiecznym domku.
Inaczéj jednak rozporządziły nieba.
Krajobraz wkrótce zrobił się jasno‑szarym od chmur i mgły, a gęsty deszczyk przerwał robotę. Trwał on blizko do północy.
Potem, choć pogoda wróciła, wicher nie dał nam spocząć do rana. Od godziny drugiej nie zmrużyliśmy oka.
Księżyc cudnie świecił, było prawie widno. Niebo czyste migotało gwiazdami pierwszej wielkości, a nad Tatrami płynęły resztki poszarpanych chmur.
Niższe leciały bardzo prędko, wyższe stosunkowo wolno.
Świtanie uróżowało je od spodu, a wschodzące za górami słońce ślicznie ozłociło.
Szczyty Młynarza i Żabiego Wirchu oblały się żółtem półświatłem i ukazały jasną zieleń murawy. Na czubku Wołoszyna, skąpanym w blaskach, zarysowały się ukośne cienie najeżonych turni.
Wszystkie głazy i załomy skał zarumieniły się i tylko kosodrzewina podawnemu, niby plamy z atramentu, nie straciła swej czarności, a z nią cały las ziół drzemał w cieniu.
Jeszcze kwadrans, a i tu doszłyby wesołe blaski — ale od zachodu, niosąc niepogodę, wypłynęła gęsta masa złowrogich, żółto‑ołowiano‑fioletowych chmur.
Ostatnie plany skryły się niebawem pod czarnym, przejrzystym całunem.
Zachmurzony i siny zachód, zagroził nowym deszczem i wkrótce wesoły koloryt obłoków, błękit nieba, fioletowo‑czarny płaszcz, jakim okryły się turnie, wszystko utonęło w półprzezroczystej białej mgle.
Słońce ma dziwną władzę nad człowiekiem. Gdy nam z za gór przysłało piérwsze swoje promienie, wesele jakieś napełniło serca; — teraz sposępnieliśmy, jakby nam się jakie przytrafiło nieszczęście.
W sercach zrobiło się głucho jak w sercach rozbitków, rzuconych w kruchej łupinie na fale bezbrzeżnego oceanu. Jakaś bojaźń niewytłumaczona ogarnęła nas.
Tym razem pierzchła ona szybko. Na mdłem tle krajobrazu wybiły się dwa dolne końce tęczy, i niebawem złączyły się we wspaniały i bardzo wyraźny łuk!..
Od wschodu przedarły się nanowo promienie słoneczne.
Piękne zjawisko znikło i niby na wielkiej scenie teatralnej ukazał się nam inny obraz: dalekie horyzonty, kontury gór z nieskończoną rozmaitością świateł i półcieni, stada barwnych chmurek, hyżo z wiatrem płynące i zieleń krajobrazu.
Była godzina 5‑a, gdy, nie zważając na wilgoć, ruszyliśmy niecierpliwie ku szałasowi, aby coprędzej ocenić trwałość fundamentów naszej budowy.
Wyszliśmy już z zarośli i znaleźli się na drobnym żwirze gęsto usianym igłami świerkowemi. W połowie drogi, na skręcie, lord Puckins wyprzedził mię, ale zaledwie znikł z oczu, usłyszałem jego wołanie, a po chwili ujrzałem zdążającego ku mnie w stanie niezwykłego ożywienia. Masz tobie! pomyślałem — pewno nasza robota zniweczona. Tymczasem lord Puckins wołał zdaleka: Niema drogi! Coby to znaczyło, nie mogłem na razie zrozumieć.
Dopiero gdyśmy się zeszli dowiedziałem się, co go tak poruszyło.
— Śpiesz, doktorze! ujrzysz coś nadzwyczajnego, żywy wał nieznanych stworzeń zagradza nam drogę do szałasu.
Na pytanie moje o szczegóły, powtarzał tylko, że w poprzek naszego szlaku rozciąga się długi, dość wysoki mur, na którym roją się tysiące dziwnych liszek.
Skupione w jeden wał, pełzają powoli ku dołowi.
Miały one wszystkie długości około 1½ łokcia i były koloru żółto‑popielatego, prawie przezroczyste — z czarnemi główkami. Szklista, i lepka skóra sklejała je z sobą. Wał ten wysoki na jakie trzy do czterech stóp, cały był złożony z ruszających się i czołgających liszek.
Chciał go obejść i podążyć dalej, ale ani na lewo, ani na prawo nie mógł dostrzedz przejścia.
Opis ten, rzucony jednym prawie tchem, odrazu objaśnił mię o wszystkiem.
— Pleń! pleń, — zawołałem rozpromieniony; — prowadź mię lordzie, natychmiast! Jak żyję jeszczem go nie widział!
Anglik spojrzał na mnie pytająco.
— Objaśnię pana później, — odrzekłem na nieme jego pytanie — a teraz pokaż pan to cudo co prędzej! Dwadzieścia lat znam Tatry, szukałem go nieraz, a jeszczem go nie spotkał!..
— Czegoś pan szukał? bo właściwie nie rozumiem o czem pan mówisz? Czy to ów żywy wał nazywasz doktorze pleniem?
— Nieinaczej! jest to rzadkie bardzo w Tatrach zjawisko, a przytem jedna z największych osobliwości przyrody...
— Ale zkąd-że, doktorze, możesz przypuszczać, że się nie mylisz, skoroś jeszcze tego wału nie widział. Może on nie jest tem o czem myślisz, możem ci go niedokładnie opisał.
— Owszem, opisałeś pan go tak dokładnie, że najmniejszej nie mam wątpliwości. Zresztą pełzający wał, złożony z przezroczystych liszek, może być tylko pleniem i niczem innem.
Nie czekając na swego przewodnika, puściłem się szybkim krokiem naprzód i w kilka minut ujrzałem dziwne zjawisko. Przedemną rozciągał się pleń w całej okazałości.
— Jakże teraz przejdziemy? — odezwał się Anglik, widząc mię nieruchomo stojącego i obserwującego żywy mur.
— Ach! lordzie! Jesteś w tej chwili zbyt prozaicznym! Troszczysz się o to jak przejdziemy — zamiast zapomnieć o wszystkiem i podziwiać raczej dziwaczne wybryki przyrody, zamiast pomyśleć o dokładnem obejrzeniu zjawiska, które ci się samo nasuwa przed oczy! Czy wiesz, że wielu naturalistów odbyłoby chętnie stumilową wycieczkę, nie szczędząc trudów i kosztu, aby tylko ujrzeć to, co mamy przed sobą!
— Zaciekawiasz mię doktorze! Cóż w tej gromadzie liszek może być tak osobliwego?
— Samo to, że jest gromadą. Istoty te zdaje się nie powinny by posiadać żadnego instynktu i celu do zgromadzania się na wspólne wędrówki. Te robaki, które widzimy, są to liszki pewnego gatunku much, zwanego przez uczonych pleniówką (Sciara Thomae lub militaris); wpośród tysięcy najrozmaitszych gatunków much one tylko jedne zdradzają instynkt do zbierania się w długie szeregi i wędrowania z miejsca na miejsce, niby wojsko jakie...
Osobliwość tego zjawiska powiększają wyjątkowe warunki, w jakich powstaje.
Nie trzeba być badaczem przyrody, aby zainteresować się jaknajżywiej pleniem. Chodź, lordzie, obejdziemy go całego.
— Chętnie, ale powiedz mi jeszcze, doktorze, czy to co widzimy jest zbitą masą robaczków, czy też obsiadły one jaki leżący patyczek i po nim wędrują?
— Broń Boże! jest to zwarty hufiec liszek, idących przez las w postaci długiego, a cienkiego węża, a tem różni się od kolumn wojskowych, że idzie nie jedną warstwą jak ludzie po ziemi, ale na plecach pełznących po ziemi liszek znajduje się druga warstwa, która po nich pełza — na tej drugiej trzecia, czwarta, piąta i niekiedy szósta! Na przedzie kolumny kroczy jedna tylko liszka, a do niej przylepione dwie lub trzy inne prowadzą całe to wojsko.
Wobec podejrzanego kształtu gromady pełznącej powoli w obranym przez przewodniczkę kierunku, nic dziwnego, że, niby jakiś wąż popielaty, swą tajemniczością i niezwykłemi obyczajami zwróciła ona uwagę ludu nastręczając nieświadomym umysłom przedmiotu do mnóstwa gadek, baśni i przesądów.
Głuche i otoczone aureolą tajemniczości wieści, krążą od dawna w ustach ludu krain górzystych i lesistych, jako też po księgach dawnych pisarzy.
Znajomość plenia u ludu musi dawnych sięgać czasów, piśmienne zaś wzmianki sięgają początków 17‑go wieku.
Mimo jednak silnego zainteresowania się tem zjawiskiem z przyczyny jego rzadkości, niewielu dotąd naturalistów widziało plenia na własne oczy; znaczna część pisarzy powtarzała tylko podania obce, zaciemnione dodatkami, zaczerpniętemi z fantazyi ludowej.
Tajemnica, okrywająca historyą naturalną plenia dopiero niedawno została zdartą, a i to nie we wszystkich szczegółach jego życia.
Wiele się do tego przyczynił nasz znakomity zoolog dr Maksymilian Nowicki, a przed nim Hohman[20], Thon z Eisenachu[21] i Berthold[22].
Wielu innych naturalistów, choć niezmiernie interesowali się pleniem i pisywali o nim uczone artykuły, nie wyświetlili tego przedmiotu, poprzestając na domysłach lub powtarzaniu błędnych zdań cudzych.
Znakomity ornitolog[23] Ludwik Bechstein, jak sam przyznaje, przez długie lata napróżno oglądał się za pleniem, który interesował go bardziej niż wszystkie inne zwierzęta. Cudowność wieści o pleniu budziły w nim żądzę zbadania tego dziwu przyrody, ale lata mijały, a cud się nie pojawiał.
Dopiero 3‑go sierpnia 1850 roku przyjaciel jego, leśniczy Buchenröder z Oberhofu, który przez 20 lat także napróżno oglądał się za pleniem, doniósł mu, że pleń pojawił się około Lochbrunen, że go sam widział, a nadto posłał Bechsteinowi we flaszce trochę liszek.
Bechstein, choć nie entomolog, wyhodował z nich muszki i jak mógł najdokładniej opisał, dając bodźca do dalszych poszukiwań innym naturalistom, a szczególniej Bertholdowi.
Dotąd wiadomo, że pleń pojawia się w górskich, wilgotnych lasach Szwecyi, Norwegii, Turyngii, Szwajcaryi i wielu innych miejscowości.
W hercyńskich i turyngijskich górach lud go nazywa Heerwurm’em Kriegswarmem, lub Heerschlange, w Szwecyi gards‑drag i härmask. Co do Tatrów i galicyjskich Karpat, kwestya plenia niedawno została poruszoną.
Pierwszym z naturalistów, który widział tu plenia, nie znając jeszcze jego polskiego nazwiska, był mój serdeczny przyjaciel prof. Nowicki, który, idąc w 1865 roku ze Szmeksu na Łomnicę, napotkał w reglach cztery małe plenie. Towarzyszył mu Wala, zwykły jego przewodnik, który, przywołany do obejrzenia rzadkiego zjawiska, zaraz miał zawołać: „Ta to pleń! teraz da Bóg będą dobre urodzaje! Ludzie nasi plenia spotkanego zbierają, suszą i posypują nim izby, sądząc, że się chleb trzyma domu takiego.”
„Wróżą też, że w Polsce będzie urodzaj, gdy pleń idzie dołu (na dół) ku północy, w Węgrzech zaś, jeśli idzie w górę, ku węgierskiej stronie.”
Następnego roku pleń nie pojawił się w Tatrach, dopiero w 1867‑m otrzymał Nowicki od d‑ra Janoty list z wiadomością, że Wala z Sieczką widzieli plenia przy Gąsienicowych stawach, na halach. Napisał też natychmiast do Wali, aby plenia odszukał i zbadał przeobrażenie się gąsieniczek, ale biegły w dostrzeganiu przyrody góral nie znalazł już go nigdzie. Przedtem nieliczne osoby widziały plenia w Tatrach w roku 1861. Sieczka, Jędrzej Kubin i Tatar przyznawali mi się, że widzieli to zjawisko. Sieczka dwa razy nawet je dostrzegał. Raz, kiedy był bardzo młodym chłopcem i pasał owce, a potem w 1867 roku — Kubin zaś raz jeden tylko.
To co wiemy o pleniu od prof. Nowickiego, opiera się przeważnie na spostrzeżeniach w lasach pod wsią Kopaliny w Beskidach pod Bochnią, gdzie pierwszy raz w r. 1865 zwrócił on uwagę mieszkańców, a następnie nadleśnego Semscha i Nowickiego, który dowiedziawszy się o odkryciu, natychmiast przybył i zajął się ścisłem zbadaniem osobliwego owadu.
W dwa lata później plenie pojawiły się w kopalinach w tak niezwykłej obfitości, że Nowicki mógł dokonać nad niemi licznych i ścisłych obserwacyj, na których to podstawie napisał pierwsze dzieło, rzucające jaśniejsze światło na obyczaje tego niezwykłego gatunku much.
— Czem‑że się charakteryzują te dziwne obyczaje pleniówki? — zapytał mię lord Puckins.
— Nadewszystko osobliwym popędem liszek, żyjących w próchnicy, do tłumnego skupiania się w pewnej porze dojrzałości w jedno ciało wężowate i do wspólnego pełzania w tak zwartym szeregu.
Z chwilą, gdy liszki, poukrywane w próchnicy między butwiejącemi szczątkami roślinności, dorosną do pewnej oznaczonej wielkości i poczują popęd do wędrówek, wydobywają się one prawie równocześnie na powierzchnię ziemi i te, które najpierw wyjdą skupiają się zaraz, tworząc małego plenia.
Ta głowa uporządkowawszy się należycie, pomyka naprzód, a liszki, które później wydobywają się z próchnicy, przylepiają się po drodze do niej, powiększając coraz bardziej długość i objętość kolumny. Lepka ciecz, wydzielająca się ze skóry każdej liszki, spaja wszystkie tak silnie, że tworzą razem jakby jedno wężowate ciało, które da się na chwilę podnieść bez rozerwania. Popielaty ten wąż pełza niezmiernie powoli i wytrwale po cienistych ustroniach lasu, lub po drogach leśnych, a nieświadomego może w istocie zdziwić, lub nawet przestraszyć.
Widywano plenie mierzące po kilka cali, po łokciu, dwa lub trzy najwięcej. Przechowują się wszakże przesadne zapewne, bo niesprawdzone podania w Szwecyi i Norwegii, jakoby spotykano tam plenie, długie na kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt łokci. Największy, jakiego widział Nowicki miał 56 cali długości, dwie linie szerokości, a 1½ linii wysokości.
— Ciekawym ile nasz okaz mierzy? — zawołał Anglik. — Wydaje mi się on niezmiernie długim.
— Zmierzymy go zaraz, — odrzekłem i ruszyliśmy szybkim krokiem ku przodowi olbrzymiego cielska. Rezultat pomiarów przeszedł nasze oczekiwania. Pleń mierzył 1320 stóp długości co dawało podzielone przez 120, rzeczywistej długości 5½ łokcia, czyli 132 cale!
— Lordzie! takiego olbrzyma nie znaleziono dotąd w Karpatach i Tatrach! Niech żyje! — zawołałem zachwycony i uroczyście nastrojony.
— Niech żyje jak najdłużej na pociechę naturalistów! — zawtórował Anglik, unosząc w górę czapki. — A teraz skoro tak wspaniałe zrobiliśmy odkrycie, musimy odżałować trochę czasu i poświęcić go na dokładne zbadanie naszego olbrzyma. Czy nie masz, doktorze, nic przeciw temu?
— Ależ przeciwnie, rad jestem niezmiernie, Puckinston będzie wprawdzie trochę później dokończony, ale za to po powrocie do świata opiszemy plenia w specyalnych organach zoologicznych. Samo znajdowanie się jego na tej wysokości w dolinie Białej Wody jest osobliwością.
Podeszliśmy do głowy plenia, aby przypatrzeć się, jak przodowniczka wybiera drogę. Tu zauważyliśmy, że w którąkolwiek stronę zwróci się pleniówka, czołgająca się na samym przodzie, tam za nią bez żadnego wahania podąża cała armia.
Właśnie, gdyśmy się zbliżyli, pleń nadszedł nad dołek, w poprzek którego leżała gałązka, niby kładka. Sądziliśmy, że przodowniczki ominą go, ale gdzie tam! Po chwili namysłu zeszły i zatrzymały się na dnie jego. Nadciągające liszki tylne to samo czyniły — całe ich setki zapełniały dołek a żadna nie pomyślała o przejściu na drugą stronę. Dopiero gdy zapełniły swemi ciałami wgłębienie, tworząc równą groblę, dalsze zastępy przeszły po niej i ruszyły w dalszą drogę. Było coś zadziwiającego i wzruszającego zarazem w tej ofierze nędznych robaków, jaką uczyniły dla wspólnego dobra. Dawna przodowniczka została tedy na dnie dołka, a na czoło kolumny dostała się pleniówka, która pierwsza przeszła po żywej grobli. Szybkość pochodu nie uległa przez to żadnej zmianie i mniej więcej wynosiła dwa łokcie na minutę (t. j. 2 cale na 5 minut). Gdy już przednia część plenia wysunęła się po za dołek na jakich dziesięć łokci, a reszta ciągnęła przez grobelkę, przodowniczka trafiła na innego rodzaju przeszkodę, mianowicie na uschłą łodygę, wystającą pionowo ze żwirowatego gruntu. Zdawało się, że teraz ominie pleń łatwo przeszkodę, lecz znów nas spotkała niespodzianka. Przodowniczka, do której tylnej części przylepione były dwie inne pleniówki, zbliżyła się do łodygi, zatrzymała, podniosła czarną główkę jak mogła najwyżej, i, po kilku poruszeniach na lewo i na prawo, ruszyła na lewo — tuż przy łodyżce. Za nią poszły dwie towarzyszki, ale następny szereg, złożony z czterech innych pleniówek, rozdzielił się i gdy dwie z nich poczołgały się za przewodniczką, dwie drugie zwróciły się na prawo. Dalszy szereg, złożony już z siedmiu liszek, także rozdzielił się na lewo i na prawo. Następnie cały pleń sunął już naprzód — dzieląc się u zapory na dwie części. Gdyby teraz obie przodowniczki zechciały obrać różne drogi, cały pleń przeciąłby się wzdłuż dobrowolnie na dwa mniejsze plenie. Sądziliśmy nawet, że to nastąpi, bo obie przednie kolumny uszły już 20 łokci (2 cale) obok siebie, nie zbliżając się, gdy naraz lewa kolumna skręciła na prawo i po kilku minutach połączyła się z prawą, tworząc znowu jednolite ciało, przedziurawione w tem miejscu, gdzie wyrastała łodyga.
Patrząc dłużej, zauważyliśmy inne jeszcze zjawisko. Polegało ono na niejednakowej szybkości, z jaką posuwają się dolne warstwy plenia. Podczas gdy będące na spodzie idą wolniej, bo im odbiera siły ciężar dźwiganych na barkach towarzyszek, te ostatnie odbywają ruch podwójny. Są niesione od pierwszych, jak dygnitarze dźwigani w lektykach przez niewolników; a prócz tego suną o własnych siłach, zdążając do celu, niby dyplomaci po plecach niższej warstwy.
Znajdujące się na samym wierzchu pleniówki posuwają się z tego powodu najszybciej i wyprzedzają ustawicznie dolne warstwy, dochodząc powoli do najpierwszych szeregów. Najzręczniejsze stają się wkrótce przodowniczkami.
Niedługo wszakże cieszą się buławą marszałkowską. Wkrótce podążające za niemi zastępy coraz natarczywiej nacierają na nie, wstępują im na grzbiety, wyprzedzają i ujmują berło pierwszeństwa, a cała długa kolumna przechodzi po grzbietach niedawnych dowódców, bez żadnego względu na położone przez nich zasługi i dostojeństwa. Pleń ma już nowych generałów i nie troszczy się o zdegradowane jednostki, które, zapomniane gdzieś w najniższej warstwie, dźwigają ciężar swój z rezygnącyą.
Czyż los tych biednych owadów nie przypomina doli jaka spotyka zwykle i w naszym świecie wszystkich przodowników?...
∗
∗ ∗ |
Przodowniczki stają się czasem zgubą całego plenia. Chociaż bowiem zwykle omijają strome lub niemożebne do przebycia zapory, zdarza się niekiedy, że spotkawszy rowek z wodą, włażą do niego, a za niemi cały pleń. Wtedy topi się ich znaczna ilość, albo jeśli woda głęboka toną wszystkie.
Gdy dwa plenie spotkają się z sobą na drodze, wtedy łączą się. Jednemu z przyrodników zdarzyło się widzieć dwa plenie idące w przeciwnych kierunkach. Skoro się zetknęły z sobą, nastąpił zamęt. Jeden wpełznął na drugiego i przez długą chwilę utworzyły one rojący się kłąb. Wkrótce jednak wierzchnie liszki uporządkowały się i ruszyły przed siebie, a za niemi skierowała się reszta towarzyszek, tworząc jednego dużego plenia. W tym wypadku młodsze liszki, stanowiące jednego plenia pomieszały się ze znacznie starszemi, i razem z niemi powędrowały. Obserwacya ta dowiodła naocznie, że liszki, stanowiące jednego plenia, nie pochodzą bynajmniej od jednej matki, ale od wielu matek. Każden nawet pleń, choćby składał się z równych sobie pod względem wieku liszek, jest zbiorowiskiem dzieci licznych matek — przekonano się bowiem, że jedna samiczka złożyć może najwyżej 300 jajeczek, gdy tymczasem niewielki pleń liczy kilka lub kilkanaście tysięcy liszek.
Nasz pleń, gdyśmy wzięli pod rachunek jego długość, grubość, oraz przeciętną wysokość, mógł zawierać przeszło 28,000 liszek!
Pochód plenia jest nużący i trwa zwykle całemi godzinami, zależnie od stanu pogody. Zwykle ma on miejsce w dnie pochmurne i to bardzo wcześnie przed wschodem słońca, a trwa kilka a czasem kilkanaście godzin, zazwyczaj dopóty, dopóki promienie słońca lub deszcz nie padną na niego.
Wtedy bowiem przodowniczki zatrzymują pochód, cały wąż rozrywa się i każda z liszek stara się ukryć coprędzej w próchnicy. Do rozsypki i ukrycia skłaniają także pleniówki potrzeba odpoczynku i głód, który zaspakajają butwiejącemi szczątkami mchów, korzonków i próchnicą.
Za nadejściem pory pochodu, liszki tłumnie wychodzą na powierzchnię, jakby za danym sygnałem, sklejają się znowu i pełzną w dalszą drogę.
— Skoro tak dobrze znasz, doktorze, obyczaje plenia, powiedz mi, co za cel mają te niedołężne liszki w odbywaniu długich i nużących wędrówek?
— Niestety! tego jeszcze niezbadano! Pomimo najrozmaitszych domysłów, popęd pleniówek do gromadnych pochodów należy do niewyjaśnionych dotąd tajemnic przyrody.
Usiłowali wprawdzie wytłumaczyć go niektórzy uczeni potrzebą wzajemnego chronienia się od obsychania na wolnem powietrzu, ale dowcipny ten domysł upadł po bliższem zastanowieniu się innych badaczów, gdyż zauważono z jednej strony, że liszki z osobna czołgające się nie obsychają bynajmniej jeśli pełzają po wilgotnej ziemi, jak to czynią zbiorowo, z drugiej widziano plenia zaskoczonego przez promienie słońca na twardym gruncie, gdzie niemógł się w cień ukryć. W tym wypadku, gdyby pomysł był trafny, pleń powinienby utrzymać się w całości, aby przeczekać w skupieniu spiekotę — a tymczasem zaniepokojony rozdrobnił się na kawałki, rozłączył się i większość liszek obeschnięta zginęła.
Łączenie się tedy liszek nie może mieć na celu utrzymania potrzebnej im do życia naturalnej wilgoci, nie może także mieć na celu gromadnego przeobrażenia się w poczwarki, bo i to nie zostało potwierdzonem, pozostawał jedynie domysł że przyroda chyba na to dała im ten instynkt, aby były łatwiej tępione przez nieprzyjaciół, wiadomo bowiem, że wszelkie gromadne wędrówki zwierząt mają ten skutek. Tu podobny rezultat nie daje się dostrzegać, przed pleniem bowiem wszelkie stworzenia owadożerne trwożliwie się usuwają i nie widziano, aby go mrówki, pająki lub wije (Myriapoda) napastowały.
— Jakto, więc te szczęśliwe stworzenia nie mają swoich tępicieli?
— Owszem i ciężki spłacają im haracz. Zacięty wróg nie opuszcza ich ani na chwilę i należy do tej samej kategoryi stworzeń. Jest nim liszka pewnego pospolitego gatunku much, (Cyrtoneuma pabulorum) żyjąca w pleniu i — razem z nim wędrująca. Gdy pleniówki żerują, liszka ta czeka spokojnie, gdy ruszają w pochód i ona wsuwa się w szeregi i niesiona na barkach ofiar czyni niemiłosierne spustoszenia, wysysając jednę pleniówkę po drugiej.
Niekiedy pleń nosi w swem łonie kilkadziesiąt tych strasznych pasorzytów, łatwo więc sobie wyobrazić, jak dziesiątkują one biedne bezbronne liszki, przez parę tygodni, w ciągu których pleń wędruje.
Wracając do celu zgromadzenia się pleniówek — muszę ci, lordzie, jeszcze domysł Hahna przytoczyć. Według niego, przyczyną i skutkiem skupiania się ma być wielożeństwo i nieruchliwość muszki pleniowej. Jest on o tyle trafnym, że muszki te w istocie po wylężeniu się z poczwarek tłumnie siedzą na próchnicy i że na kilkadziesiąt samiczek zaledwie jeden przypada samczyk.
— Wiesz, doktorze? że to ciekawe stworzenia! Nigdybym nie przypuścił, spoglądając na ociężałe i niezgrabne robaki, że posiadają tyle stron zajmujących w swojej historyi.
— Nie opowiedziałem ci jeszcze, lordzie, ani połowy rzeczy zajmujących o tych stworzeniach. Niezmiernie są ciekawemi przesądy, przywiązane do pojawiania się plenia.
Wszędzie, gdzie się zjawiał — otoczono to dziwo całą grozą bajecznej poezyi ludowej, i opowiadano setki najdziwaczniejszych i okropnych rzeczy.
Dla mieszkańców Turyngii, gdy idzie do góry, zapowiada on wojnę — gdy na dół — spokojne czasy. Nadto rzucają mu, podobnie jak to czynią wieśniacy w Szwecyi i Norwegii, wpoprzek drogi suknie, kaftany lub fartuszki. Jeśli przejdzie przez przedmioty, wróżą sobie szczęście, gdy ominie, właściciel lub właścicielka pogardzonego przedmiotu umrze niedługo, lub wpadnie w nieszczęście.
W okolicach Babiej Góry górale twierdzą, że gdy sunie na dół — będą złe lata — gdy do góry — dobre. Kto znajdzie plenia, będzie miał szczęście i nie zabraknie mu chleba.
— Dzięki Bogu! więc i dla nas pocieszająca to wróżba — przerwał mi Anglik, śmiejąc się — będziemy mieli obiad. Chodźmyż teraz, obaczyć co się dzieje z naszym pałacem; ciekawym, czy pleń usprawiedliwi swoją sławę.
I ruszyliśmy pod górę, pozostawiając armię muszą za sobą.
Mądre niemowlęta. Matkożercze pokolenie.
Chata nasza stała nienaruszona. Snadź dobrze układaliśmy kamienie, gdy woda, zbierająca się we wnętrzu, musiała aż drzwiami szukać ujścia. W progu też powstała szeroka wyrwa, świadcząca o obfitości wody, jaka z chaty wypływała. Drobna ta szkoda nie zasługiwała nawet na to miano, bo z chwilą przykrycia dachem nie powinna powtórzyć się więcej.
Zabraliśmy się raźnie do pracy. Liść, jakiego nam było potrzeba, znalazł się łatwo na gałęzi, na wysokości drugiego piętra nad budynkiem. Pozostawało tylko wdrapać się na roślinę, odrąbać go i spuścić na ściany.
Bagatelne to dla cieśli lub członka straży ogniowej zadanie, dla nas, niewtajemniczonych w arkana sztuki inżenierskiej, przy ograniczonych środkach, wymagało nie lada mozołu.
Pożyczyliśmy sobie jedwabnego powrozu od jakiejś rogatej gąsienicy, co zabłąkana w poszukiwaniach właściwego sobie ziela, wędrowała przez mchy i skały, i przez całą drogę snuła z pyszczka jedwabną przędzę.
Przędza ta, przeznaczona do utrzymania ciężkiego cielska naszej sąsiadki, na miejscach ślizkich lub stromych, była aż nadto wystarczającą do spuszczenia liścia. Zabraliśmy się tedy żwawo do pracy i wkrótce położyliśmy bez wypadku nasz dach na murach i przytwierdzili ciężkiemi kamieniami.
Z prawdziwem zadowoleniem usiedliśmy potem na kamiennym progu chaty, niby farmerzy w dziewiczej puszczy amerykańskiej.
— No! dzięki Bogu, mamy domek własny! — odezwał się lord, ocierając uznojone czoło. — Wcale w porę zjawiła nam się poczciwa powroźniczka. Nie wiesz, doktorze, do jakiego ona gatunku należy?
— Tego nie mogę powiedzieć; jest ich tyle odmian, że nawet specyalista motylarz nie o każdej może powiedzieć, jaki motyl z niej wyrośnie. To pewna jednak, że należy do motylów, latających o zmierzchu. Zmierzchnice tylko (Sphingidae) odznaczają się w młodym wieku rogiem, czyli mięsistym, zakrzywionym wyrostkiem nadkuprowym i brakiem wszelkich innych kolców, wyrostków lub włosów, jakiemi bardzo często bywają okryte gąsienice motylów dziennych i nocnych.
Gąsienice dziennych motylów wydzielają także mniej przędzy i delikatniejszą, — a nasza dość rozrzutnie postępowała w tym względzie.
— A więc przędza jest przywilejem wszystkich bez wyjątku motylów?
— Tak jest; dopóki są gąsienicami, posiadają one kądzielniki i organa wewnętrzne, wytwarzające klejką ciecz, która ma własność natychmiastowego twardnienia w zetknięciu z powietrzem; wszystkie mogą wydzielać wielką ilość jedwabnych nitek. Nie jest to jednak ich wyłącznym przywilejem. Znaczna bardzo część innych owadów, produkuje także w razie potrzeby przędzę różnej grubości, mocy i różnych kolorów.
Dar ten okazuje się szczególniej dobroczynnym w czasie przeobrażania się w poczwarkę, dla gatunków, żyjących na wolnem powietrzu, gdy bezwładność poczwarki wymaga jakiejś ochrony. Przy jego pomocy troskliwe matki Błonkówki, budują dla swych dzieci mieszkania, bezpieczne jak fortece.
Przy jego pomocy — dzieci matek, nieumiejących snuć przędzy (np. gąsienice), osieracane przed wykluciem się z jajeczek, radzą sobie jak umieją, aby nie cierpieć głodu i chłodu.
U nas rodzice niemowlętom sprawiać muszą kołyski, — a miłe pocieszki nie umieją przez kilka lat nic więcej, jak jeść, gdy im dają, — a płakać, — gdy głodne. Młode motyle inaczej. Skoro tylko ujrzą światło dzienne, zaraz zabierają się do rzemiosła i w krótkim czasie budują sobie wcale przyzwoite kołyski, — jedne z kamyków albo liści... inne, bardziej arystokratyczne, z czystego jedwabiu. Takie, co obywają się bez kołysek, mają w przędzy obronę.
Gąsienica np., wystawiona na silny wiatr, przyczepia się do liścia zapomocą przędzy, a nawet, zdmuchnięta z rodzinnej gałązki, spuszcza się łagodnie po swej nitce i zmniejsza przez to siłę spadku, — ma zarazem po tej samej linie zapewniony powrót. Toż samo czyni ona rozmyślnie, gdy trzeba uniknąć ptasiego dzioba, gąsienicznika lub innego niebezpieczeństwa i póty wisi, ukryta w gęstwinie, dopóki trwa obawa o życie. Inaczej, raz strącona, mogłaby zginąć głodową śmiercią.
To jeszcze mała cząstka pożytków, jaką owadom oddaje przędza. Musiałeś zauważyć, milordzie, gdyśmy schodzili z drzewa, liść, zwinięty w trąbkę, po jakim wypadło nam przejść.
Wewnątrz tego liścia mieszka, żywi się i nigdy z niego nie wychodzi mała gąsieniczka, należąca do obfitego w gatunki działu motylów, zwanych Zwójkami (Tortricidae).
Owady te przedstawiają niezmiernie ciekawy typ budowniczych. Różnica ich od tych, jakieśmy poznali, a także mnogich chrząszczyków, zwijających liście, polega na okoliczności, że podczas, gdy pszczoły, mrówki i t. p. owady, dopiero w stanie dojrzałości oddają się sztuce budowania gniazd, zwójki i Ćmy właściwe (Tineidae), od chwili wyklucia się z jajeczka, wykazują niezmierną zręczność i pomysłowość w budowie namiotów, domów, tuneli, fortec, a nawet miasteczek.
Gąsienice, zwijające liście, są prawdziwemi pustelnicami. Każda mieszka we własnej celce, którą sobie zaraz po narodzeniu buduje, a domek taki służy jej jednocześnie za ochronę przed chciwym wzrokiem nieprzyjaciół, oraz za śpiżarnię. Niektóre zadawalniają się związaniem kilku listków i utworzeniem z nich nieprawidłowej wiązki, we wnętrzu której zamykają się; inne składają jeden liść na połowę; jeszcze inne gatunki urządzają sobie ze zwiniętej blaszki bardzo piękną rurkę. Rurki te bywają albo cylindryczne, albo stożkowate, przypominające kształtami tutki papierowe, w jakich kramarze sprzedają pieprz, cukier i inne towary, z tą tylko różnicą, że w tych tutkach, w cieńszym końcu, znajduje się mały otworek, przez który zwierzątko w razie potrzeby wyjść może. Są wreszcie gatunki, dla których cały liść zawielką stanowi płasczyznę, rozcinają więc część blaszki wpoprzek, i trzecią lub czwartą cząstkę liścia w ten sam sposób zwijają, jak jej większe siostrzyce czynią to z całemi.
Zdawaćby się mogło, że zwinąć listek, aby uczynić z niego bezpieczną i trwałą celkę, nie jest trudno. I w samej rzeczy łatwem byłoby to zadaniem, gdyby gąsienica posiadała palce lub organa, mogące je zastąpić. Ale ona niema prawie członków, a długość materyału kilkanaście razy przewyższa jej własną. Gdybyż przynajmniej był on tak podatnym do utworzenia gilzy, jak arkusz papieru, to jeszcze, ale liść wielu roślin przedstawia blaszkę kruchą, a przytem grubą i sprężystą.
Ma on dążność, nawet skręcony, do rozprostowania się, bo przecież posiada żyłki, które w liściu są tem, czem pręty w rozpiętym parasolu.
Jakże sobie tedy umiejętnie gąsieniczka radzić musi, skoro widzimy, że zwinięta blaszka pozostaje w nienaturalnem położeniu całe tygodnie, bez względu na zmiany temperatury, wiatr i rozrastanie się. Nic nie może zniszczyć dzieła małego lokatora, który spokojnie pędzi dni w odosobnieniu. Zgadnij‑że lordzie, co czyni gąsieniczka, długa zaledwie na parę linij, gdy wyjdzie z jajeczka, przylepionego do liścia tej wielkości, co bzowy, i zapragnie złożyć go nawpół, przy pomocy jedynego narzędzia, przędzy?
— Doprawdy, nie mogę pojąć, jak się ona bierze do tak przerastającego jej siły zadania. Gdyby można było przypuścić, że siły jej są dostateczne do nagięcia sprężystej blaszki, powiedziałbym, że powinna uczepić na jednym brzegu nitkę, przylepić drugi jej koniec do przeciwległego brzegu blaszki i następnie skracać linę. Człowiek dokonałby tego przez zwijanie liny na jakimś kołku, ale tutaj nie może być mowy o tym sposobie. Liszce zwójki brak nietylko siły ale i potrzebnych kończyn do podobnego dzieła.
— Doskonaleś, lordzie, rozwiązał zadanie, ale mylisz się, posądzając zwójkę o brak narzędzi, odpowiednich do tej pracy.
— Jakto? więc biedny robak w istocie w ten mądry i zarazem prosty postępuje sposób?
— Tak jest, kochany lordzie; nie sądź, że nasz ród wziął już w monopol mądrość całego świata. Dużo wprawdzie ludzie jej pod swemi czaszkami zgromadzili, została przecież wcale niezgorsza cząstka w niepoczesnych ciałkach wszelakich zwierząt, które sobie nie gorzej od człowieka radzą na tym świecie. Niekiedy zawstydzają one nasz przemądrzały ród, rozwiązując mnóstwo zadań z większą prostotą i dokładnością, niż mybyśmy to uczynili. Ot widzisz: marna zwójka, połączywszy nie jednym, ale licznemi, poprzecznemi nitkami dwa brzegi liścia, po kolei skraca długość każdej liny przez pociąganie jej w pośrodku, tak daleko, jak jej na to wątłe siły pozwalają. Gdy już dalej nie może odciągnąć, przyczepia wytężoną linkę zapomocą przędzy do głównego nerwu liścia i napręża drugą nitkę. W ten sposób otrzymuje niejakie podniesienie się brzegów blaszki i uwiązuje drugi szereg nici, które podnoszą krawędzie liścia znowu wyżej. Dawne liny trzymają je w osiągniętem już zagięciu, a tymczasem gąsienica przyczepia nowe, krótsze i znowu z całej siły wypręża.
W ten sposób, brzeg z brzegiem w końcu się schodzi i tworzy z liścia futerał, otwarty na dwóch końcach. Tak postępują jedne zwójki. Inne skręcają liść od ostrego końca wszerz; te biorą się, rzecz prosta, cokolwiek odmienniej do dzieła, ale w równie pomysłowy sposób.
Pewne gatunki towarzyskie uważają za daleko bezpieczniejsze mieszkanie w liściu, odciętym od gałązki i zawieszonym jedynie na nitce. Łączą więc jeden lub dwa listki razem w jednę całość, potem przywiązują gniazdo na mocnej lince i odgryzają blaszki od gałązki. Gdy już ostatnie włókno w szypułce liściowej zostało podgryzione, gniazdo własnym ciężarem spada i zawisa swobodnie na jedwabnym sznurku. Dostęp do tych fortec jest trudny, a dla wielu napastników wprost niemożliwy.
Powiedz-że mi teraz, lordzie, czy budowle i bezpieczeństwo małych pustelnic byłyby możliwemi bez przędzy? Chyba nie. Przędza odgrywa zbyt ważną rolę w ich całem życiu. Nic przypuszczaj jednakowoż, lordzie, by tylko w ten sposób umiały gąsienice zużytkowywać swój drogocenny dar natury. Jest dużo pustelnic, które sobie budują wygodne i dowcipne gniazda, wyłącznie z samego jedwabiu.
Do nich należą liczne Mole (Tineida) i Nocnicówki. Jedna z tych ostatnich zadziwia ciekawem zastosowaniem rozrzedzonego powietrza do powiększenia trwałości swego schronienia.
Kto lubi uważnie rozglądać się po drzewach owocowych, może z pewnością spotkać w porze wiosennej na dolnej powierzchni liści grusz, mnóstwo pionowych rurek, długich najwyżej na ćwierć cala, a grubych jak zwykła szpilka. Żółte, aksamitne futerały są namiotami koczujących gąsienic, nigdy nie wychodzących na świat Boży i żywiących się miękiszem liści... Namioty owe wyrobione są z czystego jedwabiu wkrótce po wyjściu z jajka, a w miarę wzrastania gąsieniczek bywają rozcinane wzdłuż i łatane nową sztuką materyi. Gąsieniczki, ukryte w tych schronieniach, zjadają tylko miękisz liścia, bezpośrednio leżącego pod namiotem, nie przegryzając go na wylot. Po spożyciu całej powierzchni, przesuwają się wraz z namiotem na inne, nietknięte miejsca.
Koczujące te istotki w ciekawy sposób utrzymują celki w pionowem położeniu. Niezależnie bowiem od nitek, któremi od zewnątrz umacniają mieszkania, aby nie odpadły, umieją jeszcze zapobiedz niespodzianemu niebezpieczeństwu, zagrażającemu oderwaniem namiotu. Zaniepokojona gąsieniczka cofa się nagle, niby ślimak, do cieńszego końca swej wieżyczki i zatyka własnem ciałem zewnętrzny otwór bardzo szczelnie. Wytwarzająca się w sztucznym dzwonie próżnia przytwierdza wcale mocno namiot.
Są mole, wycinające z naskórka liścia podobne do opisanego futerały, związujące je od środka jedwabiem, i pełzające po powierzchni liścia jak ślimaki, noszące za sobą skorupę.
Liczne gatunki, używają także przędzy do spajania futerałów z różnych obcych materyj, na podobieństwo chróścików. Jedne budują z listków, z mchu, inne z drobnych kamyków, inne jeszcze wyrabiają z kutneru i wełny roślinnej rodzaj damskich mufek, w których im zapewne miękko i ciepło; większość uwija pokrowce z cząstek tych roślin, na których żyją. Niepozorne od zewnątrz pochewki, są wyłożone od środka miękkim jedwabiem. Istoty takie noszą swe domki, jak ślimak muszlę. Czepiają się one wątłemi nóżkami rośliny, na której żyją, a gdy chcą spocząć, przyczepiają swój domek do liścia zapomocą przędzy i kurcząc się, chowają wystający przód ciała do środka domku.
Wszystkie one znane są pod ogólnem mianem Koszówek (Psyche), a zasługują i z innego względu na naszą uwagę. Stanowią mianowicie dowód, że i w świecie owadów popełniane bywają na wielką skalę tak zwane mezalianse. Koszówka‑małżonek tak jest podobnym do swej magnifiki, jak utwór poetycki do... 365‑ciu obiadów!
Nie widziano jeszcze nigdy dobranej parki koszówek.
Samczyk jest bardzo żwawym i zgrabnym motylkiem. Wprawdzie nie może zaliczać swego żywota do najrozkoszniejszych, żyje bowiem krótko, nie przyjmuje wcale żadnych pokarmów, brakuje mu nawet języka wraz z głaszczkami, — ale przynajmniej natura nie odmówiła mu lekkich skrzydeł i humoru. Może uwijać się po świecie, potrzepotać skrzydełkami, nacieszyć się pięknością i wonią kwiatów. Samiczka jego o wiele jest biedniejszą.
Od chwili zbudowania nieszczęsnego swego więzienia, nie wychodzi już z niego aż do śmierci.
W niem spędza dzieciństwo, w niem młodość i wiek dojrzały. Podczas, gdy rówieśnicy‑samczyki wylatują z poczwarki, aby użyć nowego życia, biedne samiczki nie wychodzą ze swych domków przenośnych nawet na gody weselne.
Pozbawione skrzydeł, z nóżkami wątłemi i ociężałem ciałem, podobniejsze są do gąsienicy, aniżeli do dojrzałego motyla.
— Ależ to okropne! niesprawiedliwe! — zawołał lord, żywo dotknięty niedolą biednych koszówek.
— Jest to rzeczywiście bardzo smutne, stokroć smutniejsze niż mniemane upośledzenie kobiety, nad jakiem wzdychają niektóre myślicielki; ale, niestety, w historyi koszówek jest stokroć ciemniejsza karta. Posłuchaj, lordzie, końca ich historyi. Biedne koszówki, nie zaznawszy żadnej rozrywki w życiu, zostają matkami, i nie wychodząc ze swych koszyczków, umierają. Teraz następuje scena, na którą wolałbym zapuścić zasłonę, bo cała natura nasza wzdryga się w obliczu podobnej ohydy. Niewinne, tylko co wylęgłe z jajeczek liszki, zaledwie uczują pierwszy głód, rzucają się na zwłoki rodzicielki i tuczą się dopóty jej martwem ciałem, dopóki nie zostawią tylko twardej łupinki. Wtedy, widząc, że niema poco dłużej bawić w gnieździe rodzinnem, potworne istoty rozchodzą się w świat i przyjmują roślinny pokarm. Budują własne koszyczki, i znowu, jeśli są samiczkami, cierpią całe życie, aby swem ciałem nakarmić własne dzieci.
Nieco filozofii. Wielki znak zapytania. Maskarada bez karnawału.
Wiesz, doktorze, iż chwilami słucham z niedowierzaniem twych opowiadań. Zbyt fantastycznie brzmią one, aby zaliczać je można do obrazów rzeczywistości!...
— A przecież są tylko bladem i niedokładnem jej odbiciem! — odrzekłem z goryczą. — Rozległość nauki przyrody ma w sobie coś przygniatającego znikomy nasz umysł. Położywszy rękę na sercu, przyznać się trzeba, że mimo tysięcy dzieł napisanych o owadach, nie znamy ani setnej części dziwów, ukrytych przed bystrym wzrokiem zoologów.
W znacznym stopniu winien tu sam przedmiot, dostarczający zajęcia na liczne wieki dla całych armij uczonych, — ale winien też i fałszywy kierunek, jakiemu większość naturalistów do niedawna hołdowała, a i dziś zbyt wielu ma on zwolenników. Dlaczego nie znamy przyczyny bytu każdej z tysiącznych form, jakie podziwiamy w muzeach i drobiazgowo opisujemy?
Dlatego, że większość entomologów postawiła sobie za zadanie i ideał: poznawanie i opisywanie kształtów owadzich, nie zaś zrozumienie przyczyn tych kształtów, co byłoby daleko ciekawszem.
Zamiast treści, studyują oni formę, sądząc, że wypełniają swój obowiązek.
Wymierzamy więc kształty trupów owadzich, pozatykanych szeregami na szpilkach za szkłem, wypisujemy nazwiska, jakiemi podobało się uczonym pedantom te typy pomianować, ale czy to nas uczy choć cokolwiek o naturze owadów? Kopiujemy z drobiazgowością Chińczyków te kształty w kosztownych dziełach; kolorujemy je, naśladując żywe barwy; opisujemy, siląc się na tak ścisłe definicye, aby opis fotograficznie był zgodny z oryginałem, i na tem koniec!
Ale czy nam to wszystko objaśnia znaczenie rozpatrywanych kształtów, barw i właściwości, czy rozumiemy cel ich w gospodarstwie natury? — Nie! O tem nie informują nas ani najbogatsze muzea, ani opłacane na wagę złota wspaniałe atlasy, ani wielotomowe dzieła, owoc najmozolniejszych trudów uczonych pedantów.
To, co wiemy o obyczajach owadów, zawdzięczamy tej lepszej, ale stokroć szczuplejszej cząstce badaczy, co treść nad formę przenoszą, a nie uganiając się za łatwemi wawrzynami, całe lata poświęcają na podpatrywanie dobrze niby znanych wszystkim istotek, ale znanych tylko z kształtu i nazwiska. Badacze ci podobni są do czytelników, gdy tamci są tylko bibliotekarzami. Ci czytają pilnie dzieła, jakie im wpadną w ręce, tamci ograniczają się do poznania z tytułu, zaregestrowania i postawienia na półce, obok setek innych, nierozciętych nawet książek...
Aby pojąć cel i użyteczność kształtów owadzich, charaktery ich, oraz obyczaje, musi cała masa przyrodników odrzucić siatki, szpilki i wszelkie pułapki, a zaopatrzywszy się jedynie w cierpliwość, powinna śledzić wśród łanów, lasów i łąk drobne istotki na wolności. Powinni oni patrzeć, jak to stworzonka swojej broni używają, jak spędzają każdą chwilę swego życia, powinni porównywać i dochodzić; dlaczego każdy owad ma taką, a nie inną budowę ciała, takie a nie inne instynkta, a wtedy pojmiemy, jakie korzyści zapewnia im każdy po szczególe kształt, każdy wyrostek, włosek, plamka lub niewidoczna na pierwszy rzut oka władza. Wtedy potwierdzi się znany już pewnik, że niczego w przyrodzie niema bez celu i bez przyczyny. Dowiemy się, jak najmniejsze wygięcie nóżki powoli się formowało; jaką ma obecnie lub miało niegdyś przyczynę i cel.
W postaci owadu, zarówno jak w postaci człowieka, zaklętą jest historya jego gatunku, licząca tysiące, a może dziesiątki tysięcy lat trwania.
Z postaci owadu zoolog przyszłości potrafi odczytać główne koleje, jakie przodkowie tego stworzenia przechodzili, zrozumie jego współczesne obyczaje, warunki życia, rozkosze i niedole, a nawet, na mocy zdobytych danych, zdoła przepowiedzieć w grubych zarysach przyszłość i zmiany, jakim może ono podledz w kolei wieków.
Tylko na łonie przyrody, wśród pól otwartych, możemy zdobywać takie wiadomości, — możemy dostrzegać, jakie użytki robią owady z niezrozumiałych dla nas broni, narzędzi i kształtów i tylko tam ogarnie nas prawdziwy podziw dla nieznanej potęgi, co zbudowała i w ruch puściła wspaniałą, a skomplikowaną machinę, zwaną światem...
Tam umysł nasz pozbywa się narzuconych formułek, uważanych niemal za pewniki, korzy się przed nieznaną Przyczyną wszystkiego i nabiera głębokiego przekonania, że stworzony jest nie na to tylko, aby badał, — ale aby się dowiedział. Jestem też głęboko przekonany, że to, nad czem dziś próżno rozmyślam, przestanie być dla mnie kiedyś zagadką i musi się wyjaśnić. Tak, chce tego prawo rozwoju.
Żadne rozpaczliwe wołania „ignorabimus!” nie zachwieją mej pewności, powziętej w chwilach rozmyślania nad cudami przyrody!...
— Co widzę? Badacz much zamienia się nagle w filozofa‑entuzyastę! Brawo! nie spodziewałem się tego. Sądziłem, że rozpamiętywanie drobiazgu zabiło w panu ciekawość do rozwiązywania prawd ogólnych.
— O, lordzie! chwile, w których z chłodnych przyrodników stajemy się niespodzianie zadumanymi filozofami, nie są bynajmniej rzadkiemi. Usiłujemy najczęściej wmówić w siebie, że rozum nasz nie buntuje się przeciw swej słabości, że wiemy dużo i właśnie tyle, ile powinniśmy wiedzieć, ale niezawsze się nam udaje to okłamywanie siebie samych.
Dawniej wstydziłem się metafizycznych dumań w szczerem polu, — zachwytów nad odkrytą łącznością zjawisk pozornie sprzecznych; dziś spostrzegam, że były to najpiękniejsze kwiaty mojej myśli, najrozkoszniejsze chwile życia. Trzymając w palcach mizernego robaczka, sięgałem myślą aż do gwiazd i usiłowałem przeniknąć tajemnice bytu. Czułem wtedy, że byłoby ograniczonością utrzymywać, iż iskierki naszej myśli nie mają żadnej łączności z Wszechmyślą, przenikającą świat cały, że pojawiają się po to, aby niebawem zagasnąć bez śladu i skutku, jak to utrzymuje pewna szkoła filozoficzna. Nie! ja wierzę, że iskierki te nie znikome, że będę kiedyś wiedział to, co mię dziś próżno zaciekawia, a nawet i to jeszcze, o czem teraz najsłabszego nawet nie mam przeczucia! Kiedy to nastąpi? próżno dociekać, ale czuję, że prędzej czy później, dojdę do wiedzy, jaką pragnę posiadać...
— Prędzej czy później... — powtórzył lord Puckins, patrząc mi w oczy. — Jakiż to okres czasu przeznaczasz pan na zdobycie swojej mądrości?
— Alboż można na tak śmiałe odpowiedzieć pytanie? Czyż wie nasienie, kiedy zamieni się w rozłożyste drzewo, albo orzech kokosowy, pływający po bałwanach morskich, kiedy dobije do brzegu i wyrośnie w palmę smukłą? Może zależeć to będzie od mej pilności, — a może od warunków nic z nią wspólnego nie mających... W każdym razie powtarzam: dziś, czy za lat tysiąc, nastąpi to z pewnością.
— Przemawiasz pan niby bramin osiwiały nad Atharva‑Vedą! Zaczynam podejrzewać, że nietylko mrówki i muchy pana dotąd zajmowały; te same myśli słyszałem już z ust Nureddina, syna Hakima Nureddina Dżowahara. Kwestya życia pozagrobowego zajmowała go, jak każdego Bramina silniej, aniżeli wszystkie inne pytania, z zapałem dysputował on w tej materyi, twierdząc tak samo jak pan, że przyszłe życie odkryje mu powoli wszystkie dzisiejsze zagadki. Podziwiałem jego głęboką wiarę w doskonalenie się indywidualne człowieka, i filozoficzne określenia Najwyższej Istności, Brahmy, z którą kiedyś, kiedyś ma się połączyć. Czy wiesz, doktorze, że określeń tych mógłby mu pozazdrościć najgłębszy filozof Zachodu?
— „To, oczem nie możesz powiedzieć, że jest tem lub owem — to jest Brahma! — prawił on, wznosząc kościstą prawicę do góry. Rozumiesz więc Brahmę, jeśli powiadasz, że go nie rozumiesz; nie pojmujesz zaś, gdy twierdzisz, że go rozumiesz. Kto go poznał, temu brak wyrazów do określenia, kto go określa — ten go nie poznał. Pojmowanie Brahmy jest niepojmowaniem, a niepojmowanie — pojmowaniem. To samo jest i z duszą, która stanowi cząstkę Brahmy. Choć jest ona w nas, to przecież rozumieć jej w tem życiu nie możemy dla tych samych powodów, dla jakich gąsienica nie czuje w sobie i nie rozumie motyla...”
— Być może, iż myśli moje zeszły się z pojęciami braminów, nie będę przeczył, ale teraz porzućmy niebezpieczny i niedostępny temat, bo dostrzegłem przedmiot, będący w związku z początkiem naszej rozmowy, jaki nowo‑kreowanego entomologa może bardziej zainteresować.
— Jakto? cofasz się pan od rozprawy nad pełnym uroku przedmiotem, choć go przed chwilą sam poruszyłeś? — zawołał lord zdziwiony.
— Tak jest, bo go uważam za niezgłębiony w tem życiu. Zamiast zatapiać się w czczych i mglistych dociekaniach rzeczy niedocieczonych — badajmy lepiej to, na co nam środki nasze pozwalają, a zyskamy trwalszą podstawę do rozwiązywania coraz wyższych i trudniejszych zagadnień.
Ot właśnie jednę z najbardziej interesujących dla biologa zagadek, mamy niedaleko.
O kilkadziesiąt kroków od naszego domu Smagliczka górska (Alyssum montanum) rozpościerała swe gałązki i sąsiadowała z wspaniałym Jastrzębcem. W cieniu tych roślin, między zbutwiałemi liśćmi wyrastał duży, bladoróżowy grzyb. Wczoraj jeszcze widzieliśmy go pięknym i świeżym, prostym i całym — dziś ledwo się trzymał w pochyłej postawie. Cały bok trzona jego wyjedzonym był przez wstrętnego jakiegoś ślimaka. Był to widok podobnie przykry, jak ujrzenie na śmiertelnem łożu znajomego, któremu zazdrościliśmy niedawno czerstwości i siły. Dostaliśmy się wkrótce na kosmate liście jastrzębca i spacerując po szczeciniastej ich powierzchni, odszukałem na gałązkach smagliczki kilka istot, zupełnie podobnych do ślimaków.
— Jak pan sądzisz — zapytałem, — co to za istota?
Twarz lorda Puckinsa poczerwieniała.
— Pan chyba żartujesz, biorąc mię na tak solenny egzamin. Racz przyjąć do wiadomości, w szkołach miałem z zoologii celujące stopnie!
— Tem lepiej! sprawdzimy, czy były one zasłużone.
— Nie jestem uczniem, a pan profesorem, abyś miał prawo zadawać mi tak niedorzeczne pytania.
— Drogi lordzie, nie tylko w potocznem życiu ulegamy złudzeniom! Wierzaj mi, że często i na łonie osławionej ze szczerości przyrody spotykamy się z fałszem i obłudą. Nie wszystko złoto, co błyszczy jak złoto!
Lord Puckins pogładził niecierpliwie złote swoje bakenbardy i spojrzał na mnie z ukosa. Zrozumiałem, żem się nie w porę wyrwał z przysłowiem.
— Choćby moje zoologiczne wiadomości były najszczuplejszemi — wyrzekł, hamując się widocznie, — nie powinieneś wątpić, doktorze, że potrafię przecież odróżnić ślimaka od innych stworzeń.
— A motyla od ślimaka, czy odróżniłby szanowny zoolog?
— Jesteś pan impertynentem! Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce zaczniesz wmawiać we mnie, że te ślimaki są motylami?
— Broń Boże! nie myślę nic „wmawiać”, pragnąłem jedynie przekonać cię, lordzie, że mimo piątek z zoologii, nie odróżniłeś ślimaka od motyla. Istoty, na które patrzysz, są rzeczywiście motylami.
Lord Puckins szeroko otworzył oczy, spoglądając kolejno to na mnie, to na ślimaczki. Zmięszanie zbyt wyraźnie odbijało się na jego obliczu.
— Z tobą, doktorze, trudno się spierać, — zaczął łagodnie — jesteś tu, jak u siebie, pragnę ci wierzyć, ale znowu nie do takich granic! Ciekawym, jak zdołasz dowieść mi, że to są motyle?
— Bardzo łatwo i to bez uciekania się do szczegółów anatomicznych. Spójrz, lordzie, na budowę skorupki, a zobaczysz, że złożona jest nie z masy jednolitej, wapiennej, jak u ślimaków, ale ulepiona z drobnych ziarnek piasku. Dalej, dostrzeżesz w każdej z tych skorup, oprócz otworu głównego, drugi otwór boczny w górnej części domku, wreszcie ujrzysz ze skorupy wychylonego sześcionożnego robaka, wcale nie przypominającego swemi kształtami mięczaka.
— A więc to jest domek jakiejś gąsienicy? Na to chętnie się już zgodzę, dlaczegóż jednak przesadzasz, doktorze, twierdząc, że w nim dojrzały mieszka motyl? — zawołał lord Puckins, nie dający za wygraną. — Motyl, a gąsienica, to gruba różnica!
— Jeszcze raz cię, lordzie, zapewniam, że mamy przed sobą dojrzały okaz motyla. Pozostaje on przez całe życie w tej skorupie, a skrzydła nigdy mu nie wyrastają. Jestto rodzaj koszówki, nazywanej przez przyrodników ślimacznicą (Cochlophora (Psyche) Helix). Ciekawy on nietylko z powodu nadzwyczajnego upośledzenia fizycznego, ale jako piękny dowód maskowania się, czyli ochronnego naśladownictwa, praktykowanego bardzo często przez owady.
Jeżeliś sądził, lordzie, że maskarady są wymysłem francuzkiego pół‑świata, gruboś się pomylił. Figiel to bardzo stary i oklepany w świecie zwierząt, a szczególniej w światku owadów. W nim, częściej jeszcze, aniżeli między ludźmi, lubią wilki i lisy przywdziewać skórę baranków, a osły i gęsi pozory lwów i orłów. Biednego naszego motylka nie stać na imponujący kostium, a że i on pragnie przyjąć udział w maskaradzie, więc stosuje zamiary do wątłych sił swoich i naśladuje przynajmniej ślimaka.
Darujmy zresztą biedakowi ten śmieszny wybryk przez wzgląd, że pragnienia jego są skromniejsze od aspiracyj wielu aktorów świata naszego. Nie zdradza on, lecz broni się; chodzi mu tylko o omylenie czujności prześladowców motylego rodu.
— Alboż mu to zapewnia jaką korzyść? Wszak i ślimaki mają swoich wrogów.
— Ma ich dosyć, bezwątpienia, ale rozważ pan sam, czy ślimacznica mimo to nie robi na maskaradzie dobrego interesu. Napastnik, lubiący pieczeń ślimaka, zbliża się pocichu do naszego motylka. Już go ma połknąć lub nadgryźć, gdy nagle spostrzega fatalną omyłkę. Mniemany ślimak okazuje się jakąś inną istotą, choć więc chciwy prześladowca ostrzył ząbki na znany sobie kąsek, zostawia niesmaczną potrawę w spokoju i oddala się, zgrzytając szczękami i przeklinając złudne pozory. Tak więc, przybranie kształtów mięczaka ratuje bezbronny gatunek od zagłady.
Powiedziałem ci już, lordzie, że przyroda często posiłkuje się podobnym wybiegiem. Znamy już ogromną ilość owadów, które ten sposób ochronnego naśladownictwa doprowadziły do mistrzowstwa. Słabsze lub bezbronne przyjmują powierzchowność lepiej uzbrojonych; niewinne oblekają się w sukienkę drapieżnych, lub też, dla uczynienia się niedostrzegalnemi, naśladują przynajmniej formy i barwy roślin, na których przemieszkują.
Muchy np. są całkiem pozbawione broni odpornej, a jednak mają one, jak to już wspominałem, mnóstwo nieprzyjaciół. Do najzaciętszych należą rozbójnicze osy, które chwytają je żywcem i znoszą do gniazd na pokarm dla swych liszek. Biedne muchy radzą sobie w tej nierównej walce o byt w bardzo prosty sposób.
Nie mogąc na żądła odpowiadać żądłami, przybrały one powoli wygląd tych uzbrojonych owadów, na jakie nie ośmielają się napadać rozbójnicze osy. Każdego, kto miał sposobność oglądać w muzeach zbiory owadów, musiało zastanowić nadzwyczajne podobieństwo wielu much do pszczół, trzmieli, os i szerszeni. Podobieństwo to szczególniej łudzące jest w budowie i ubarwieniu tylnej połowy ciała. Zdawałoby się na razie, że połowiczne przywdzianie kostiumu pszczół niedostateczną jest ochroną dla owych much, — lecz trzeba je widzieć na wolności, aby zmienić zdanie. Wówczas dostrzeżemy, iż wspomniane dwuskrzydłe istoty, jako obdarzone rączym lotem, mogą drwić z napaści, gdy bujają w powietrzu; padają dopiero ofiarą swych prześladowców wtedy, gdy usiadłszy na kwiatku, zagłębiają weń przednią połowę ciała dla ssania nektaru. Przy tem słodkiem zajęciu głowa i piersi schowaną bywa szczelnie w głębi kwiatu, wystaje zaś z kwiatu jedynie tylna połowa ciała, i ta właśnie zdradza je przed bacznym wzrokiem nieprzyjaciół.
Jeśli więc odwłok takiego łakomego owada przyjmie powierzchowność odwłoka trzmiela lub osy, podły nieprzyjaciel, przywykły do szanowania nawet pozorów siły, omija bezbronną muchę z poszanowaniem, należnem osom i szerszeniom! Ścisłe badania dowiodły, że maskujące się muchy posuwają spryt swój do tego stopnia, że naśladują po większej części te gatunki trzmielów i os, jakie zamieszkują w wielkiej liczbie te same okolice.
Podobne zjawisko zauważyć się daje i wśród motylów. Rodzina Przezierników czyli Szklonek (Sesiida), straciła prawie zupełnie łuski na skrzydłach, aby powierzchowność ich zastosować do wyglądu wązkich skrzydeł pszczolich. Nawet bezbronne swoje miękkie ciało upodobniła do kształtów opancerzonych os, pszczół i łowików. Chrząszcze również gorliwie kopiują się nawzajem, a niekiedy podszywają się pod skórę zgoła niepokrewnych sobie owadów. Przyjmują one pozory pluskiew, a nawet os, jak to czyni Odontocera (Odontocera odyneroides). Najbardziej zdumiewającem, bo najpospolitszem jednak jest przybieranie przez owady kolorów, jakie mogą je uczynić najbardziej niewidzialnemi.
Jest motyl Eupitecya (Eupithecia absinthiaca), należący do owadów przebiegłych i niewybrednych. W potrzebie umie wyżywić się na bardzo różnych polach działalności owadziej. Gąsienica więc jego przyjmuje zwykle barwę rośliny, na jakiej żeruje. Na żółtych kwiatach Starca (Senecio jacobae) jest żółtą, na czerwonych Goryczki (Gentiana) czerwono umalowaną, na białawych kwiatach rumianków — bywa białą.
Niewinne zabarwienie skóry oddaje jej lepsze usługi, aniżeli twardy pancerz chrząszczów, lub sztuczne futerały chróścików, zmierzchnic i t. p. sześcionogich lisów.
Ścisłe badania przekonały, że różnic ubarwienia nie wywołuje tutaj natura pokarmu, jakby to się na razie zdawać mogło. Powody są głębsze i przyroda w inny tajemniczy sposób dopomaga gąsienicy do ukrycia się przed żądnym wzrokiem ptaków i jeszcze gorszych od nich gąsieniczników.
— Więc fakta te dowodzą najwyraźniej, że wszystko w naturze stworzone jest z celem, — odezwał się lord Puckins.
— Bynajmniej. W tem zjawisku nie należy upatrywać jakiejś tajemniczej celowości, jakiejś opiekuńczej przezorności natury w ochranianiu dzieci swoich, bo przyczyna jego leży w granicach bardziej zrozumiałych i naturalnych.
Nie należy przypuszczać, aby przyroda ubarwiła naumyślnie owadka żyjącego w trawie na zielono w tym celu, aby go łatwiej ukryć przed wzrokiem nieprzyjaciół. Zielony owad utrzymał się dlatego w trawie, że większość jego braci inaczej ubarwionych uległa wyniszczeniu i że w szeregu licznych pokoleń te głównie osobniki zostawały przy życiu, których kolor ciała najbardziej zbliżonym był do zielonego. Cecha ta, w miarę łączenia się z sobą coraz zieleńszych potomków, drogą dziedzictwa utrwalała się i wyraźniejszą stawała, aż w końcu gatunek ten stał się zupełnie zielonym.
Nie prawo więc celowości, ale prawo naturalnego doboru objaśnia fakt istnienia zielonych owadków. Podobnież rzecz się ma z białym niedźwiedziem, który nie dlatego nosi białe futro, aby był jaknajmniej dostrzegalnym na śniegu — lecz poprostu dlatego, że wszystkie niedźwiedzie, które miały ciemniejsze zabarwienie wyginęły z powodu trudności ukrywania się na śniegu przed wzrokiem ofiar i prześladowców. Przyjęcie dopiero za fakt prawa naturalnego doboru i dziedziczności cech nabytych, tłumaczy w przedziwnie jasny sposób istnienie tysiącznych dziwacznych kształtów zwierząt i roślin.
Jest mnóstwo owadów, które do złudzenia podobne są do suchych gałązek, do liści, kwiatów i t. p. części roślin, na których żyją. Powstały te kształty i utrzymują się właśnie dlatego, że najpożyteczniejszemi się okazały dla utrzymania gatunku.
Cóż więc dziwnego, że żyją na liściach chrząszczyki, które można wziąć za odchody ptaków lub gąsienic? Cóż dziwnego, że są nawet jaskrawo ubarwione na górnej powierzchni skrzydeł motyle, które, gdy siądą na gałązce, łudząco podobne są do liści. Skrzydła ich, złożone do góry, ukazują wtedy dolną powierzchnię zarysowaną w cienie i żyłki zupełnie takie same, jakiemi okrywa się więdnący liść rośliny, na której siadają. Wiele owadów dopiero wtedy można dostrzedz, gdy z rośliny sfruwają. Przedtem nie odróżniały się niczem od tła, na którem spoczywały.
Kto z uwagą ogląda w muzeum pstre szeregi gąsienic, ten może dziwić się, jak te jaskrawe, pomalowane w różne kolorowe prążki, plamki i pasy stworzenia, mogą uchodzić przed bacznym wzrokiem ptaków, płazów i innych wrogów. Jakżeby taki sędzia szybko zmienił zdanie, gdyby je widział żywe na tle zwykłem, i w oświetleniu właściwem!
Są one najczęściej tak do otoczenia przystosowane, że nawet wytrawny znawca nie może ich odróżnić. Wszystkie żyłki, pasy i kropki, pozornie bezcelowe, nabierają tu znaczenia i owad sam w sobie jaskrawy, staje się na ojczystej roślinie tak samo niewidzialnym, jak biały niedźwiedź na śniegu.
Świat amazonek. Pales i Wojsiłka.
Jakże wyglądają samczyki ślimacznicy? — zapytał lord Puckins, nie na żarty zaciekawiony historyą koszówek. — Zapewne niesprawiedliwa natura obdarzyła ich wspaniałemi skrzydłami? Są to znowu pawie świata owadziego?
— Ród ślimacznic wcale nie posiada samczyków, — odrzekłem, — dotąd przynajmniej, pomimo usilnych poszukiwań, nie udało się naturalistom poznać ani jednego. Być może, iż trafiają się one, w każdym razie muszą należeć do największych rzadkości.
— Żartujesz, doktorze! Uwziąłeś się prześladować mię historyami z „Tysiąca i jednej nocy”!
— Bynajmniej, mówię zupełnie seryo. Nie otwieraj tak szeroko oczu, kochany lordzie, w świecie istot stawowatych obchodzenie się zupełne bez towarzystwa samczyków nie stanowi znowu zbyt wielkiej osobliwości: krewniaki ślimacznicy: Solenobia lichenella i Solenobia clathrella, choć posiadają ród męzki, niewiele go sobie cenią. Znanych jest dobrze blizko trzydzieści gatunków Galasówek (Cynips), wśród których żadnemu naturaliście nieudało się odszukać ani jednego samca.
Pewien wytrwały badacz, podobny tobie, lordzie, niedowiarek (Hartig), uwziął się raz sprawdzić, czy to być istotnie może. Zwrócił więc szczególną uwagę na gatunek Cynips divisa, ale choć przejrzał 10,000 tych owadów, nie znalazł wśród nich ani jednego samczyka. Śledząc potem przez lat kilka, przy każdej sposobności inny gatunek, Cynips folii, doszedł do tego samego rezultatu.
Brak samczyków u tych gatunków tem jest dziwniejszym, że inne galasówki posiadają przedstawicieli płci brzydkiej.
— Ależ w takim razie, żywot płci słabej, pozbawionej męzkiej opieki, godzien jest pożałowania.
— Powiedz, lordzie: byłby godnym pożałowania, gdyby świat owadów był urządzonym na wzór ludzki. Ale te istoty, zostawione samym sobie, przywykłe rachować na własne siły, nie potrzebują widać panów i opiekunów. Emancypacya zaszła tam znacznie dalej, niż w Ameryce i Anglii...
— Bardzo proszę, pozostaw pan w spokoju moję ojczyznę, gdy mówisz o Ameryce, — przerwał mi lord Puckins z godnością.
— Skoro pan sobie tego życzysz, wykreślę ją zupełnie z mej pamięci.
— To zawiele! proszę tylko nie identyfikować starej Wielkiej Brytanii z młodą A‑me‑ry‑ką!
— Zgoda! wracam tedy do rzeczy.
Przykładów tak krańcowej emancypacyi dostarczają i inne rody owadów.
Podobne, a nawet lepiej zbadane i bardziej postępowe zjawisko przedstawiają Mszyce (Aphis). Oddawna już tak sumienni badacze, jak Reaumur i Bonnet zauważyli, że wśród milionów mszyc, na wiosnę i w lecie niema wcale samców.
Po długich badaniach odkryto ciekawą historyę ich rozwoju. Da się ona streścić w kilku słowach.
Na jesieni tylko pojawiają się wśród bezskrzydłych mszyc (które są, jak wiadomo, samiczkami) skrzydlate samczyki.
Samiczki z tej generacyi (odstępując od obyczajów swych matek i babek) składają na łodygach roślin jajeczka, a niedługo potem cały naród mszyc ginie od chłodów i deszczy. Na roślinach zostają tylko jajeczka, z których na wiosnę wylęgną się młode mszyce, (same samiczki). Są one cokolwiek odmienne od swych matek. Rosną one i rozwijają się tak szybko, że po kilkunastu dniach każda wydaje na świat po kilkadziesiąt mszyc, znowu samych córeczek i kończy żywot.
Ich córki ze swej strony niemają ani jednego syna, i tak do jesieni rodzi się i umiera kilka generacyi wyłącznie żeńskich. Wśród miliardów letnich mszyc, nie pojawia się ani jeden okaz męzki. Nadchodzą wreszcie chłody, a z niemi chwila, w której delikatne stworzonka z braku pożywienia i ciepła muszą wyginąć.
Wtedy ni ztąd ni zowąd, pierwszy raz w ciągu roku przychodzą na świat, prócz samiczek, skrzydlate okazy.
Ostatnia generacya składa jajeczka i cały ród umiera.
Po kilku miesiącach zimowych, gdy nastanie wiosna, wylęgać się będą znowu wyłącznie żeńskie generacye, aż do jesieni.
W czasie tych objaśnień, lord Puckins zapomniał widocznie swej urazy i słuchał mię z najwyższem przejęciem. Na dowód, że mię zrozumiał, pokręcił trzy razy najwyżej umieszczoną częścią swego ciała, potem zamyślił się głęboko i nareszcie otworzył usta.
— Gdyby wśród ludzi podobne zachodziły stosunki — wyrzekł, — to „panowie świata” pojawialiby się zaledwie raz na dwieście lat... a w tych odstępach ziemię zaludniałaby wyłącznie płeć piękna. Nieprawdaż?
— Takby niezawodnie było... — odrzekłem.
— Ładnieby wtedy świat wyglądał! — zakonkludował, kiwając poważnie głową. — Adamów mogłyby ciekawe Ewy oglądać zaledwie na starych sztychach, w galeryach obrazów, obok portretów swych babek lub prababek, i ubolewać, że dopiero ich wnuczki będą mogły sprawdzić, czy mężczyźni nie są wytworem bujnej wyobraźni dawnych malarzy i autorów...
— Wojny mogłyby się odbywać tylko raz na lat dwieście... — dokończyłem; — raz na dwa wieki także spokój ziemi zakłócanym byłby scenami zazdrości...
Taką to pogawędką zajęci, oddaliliśmy się do lasu, aby korzystając z pogody, poczynić możliwie największą liczbę spostrzeżeń. Do wieczora zabawiliśmy na tej ekskursyi. O dokonanych obserwacyach nie będę ci prawił, bo staną się one niedługo przedmiotem rozpraw, jakie pomieszczone w specyalnych czasopismach, wywołają niemałą wrzawę w świecie naukowym.
Wspomnę ci tylko o krwawej scenie, jakiej byliśmy mimowolnymi świadkami. Na łodydze, na której obserwowaliśmy gromadkę mszyc i mrówek, usiadł tuż obok nas śliczny motyl tatrzański, Palesem zwany (Argynis pales). Imiennik rzymskiego bożka złożył świeżutkie swoje skrzydła bronzowe do góry i błysnął pięknemi oczkami, niby blachami z czystego srebra wykutemi i przybitemi na odwrotnej stronie skrzydeł. Jeszcześmy nie przyjrzeli się nadobnemu wychowańcowi fijołków[24], gdy na sąsiednim liściu usiadła Wojsiłka (Panorpa comunis). Był to szpetny owad dość dziwnej powierzchowności, bo na pierwszy rzut oka podobny do wielkiego komara. Takie same wysmukłe ciało, takie nogi, barwa żółto‑bronzowa i przezroczyste, szczupłe skrzydła. Podobieństwo to jednak było zwodnicze. Przekonywały o tem zupełnie stanowczo cztery skrzydła (komary mają ich zawsze po dwa). I w istocie, owad ten nie jest nawet dalekim krewniakiem komarów. Kuzynami jego są ważki, jętki i chróściki.
W tej zdradzieckiej postaci uderzał głównie potężny dziób, oraz wielkie kleszcze na końcu odwłoka, przypominające zatruty kolec skorpiona. Z powodu tych kleszczy otrzymał on w różnych językach nazwę niedźwiadko‑mucha i pospólstwo boi się go dotknąć, całkiem niesłusznie sądząc, że to owad jak pszczoła jadowity. Mimo jednak, że żądła on nie miał — gorszym był napastnikiem od wielu użądlonych krewniaków. Odrazu też owładnęło mną jakieś przeczucie, że sąsiedztwo źle się może skończyć dla motyla. Zwróciłem uwagę lorda na owe niebezpieczeństwo.
— Jeśli powiadasz, doktorze, że z motylem może być krucho, należy spłoszyć biedaka; niech umyka i nacieszy życiem i tak niedługiem.
— Sądzę, że to zła rada; wojsiłka poluje w locie; bezpieczniejszym jest Pales tutaj, zakryty zielenią.
— Niech że więc siedzi, — zawyrokował lord, obrzucając niechętnem spojrzeniem natręta.
— Miejmy się i my na baczności, — dodałem, — bo choć jedynym orężem wojsiłki jest twardy i ostry dziób, jest ona niesłychanie zuchwałą rozbójniczką. Rzuca się nawet na znacznie większe od siebie szklarki, przebija je i wysysa. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że ważki i szklarki przedstawiają skończony typ siły, śmiałości i zwinności, jeśli ci wiadomo, że są one postrachem wszystkich owadów, to łatwo przyjdzie ocenić, do jak wysokiego stopnia posuwają swe zuchwalstwo, wątłe napozór i niepoczesne te istoty.
— Zapewne ten owad zaprawia się już od młodości i dlatego rzemiosło rozbójnicze przychodzi mu tak łatwo.
— Bynajmniej, i w tem różni się on bardzo od ważek. Młodość wojsiłka spędza zdala od zgiełku świata. Mieszka ona w głębi ziemi, gdzie żywi się butwiejącemi szczątkami organicznemi[25].
W czasie tej gawędy, pales ruchliwy i nieostrożny, jak każdy motyl, sfrunął z gałęzi tak niezgrabnie, że musnął skrzydłem listek, na którym wróg jego siedział. To go zgubiło. Chciwa wojsiłka dojrzała zdobycz i w mgnieniu oka dosięgła ofiary. Przerażony motyl zmienił kierunek lotu i wraz z przyczepionym do siebie prześladowcą spadł w gąszcz zielony.
Choć nie widzieliśmy, co dalej zaszło, los jego był już zdecydowany.
Z przykrem uczuciem powróciliśmy wkrótce do domu.
Kwoka wodząca sześcionogie kurczęta. Bohaterska pluskwa. Tkliwe pająki.
Tego dnia lordowi Puckinsowi sądzonem było spotkać same niespodzianki.
Zapomniawszy o należnej w naszem położeniu ostrożności, wszedł on śmiało pod dach, ale choć prędko znikł w mroku chaty bez okien, jeszcze prędzej wyskoczył ztamtąd, niemogąc ukryć pomięszania.
— Mamy zapewne nieproszonych lokatorów? — odezwałem się nie mogąc pokryć uśmiechu na widok przerażonej twarzy lorda.
— Nieinaczej! jakaś szkaradna bestya rozsiadła się w kącie. Nie zbliżaj się, doktorze, bo źle jej z oczu patrzy.
— Jakże wygląda?
— Alboż miałem czas obserwować?...
— No! jeżeliś pan dojrzał jej oczy, to zapewne widziałeś i coś więcej.
— Paradny jesteś, doktorze! Jeśli powiadam, że źle bestyi z oczu patrzy, nie idzie jeszcze zatem, abym jej oczy miał oglądać. Na to trzebaby kociego wzroku. Bez oczów zresztą nasz lokator jakiś straszny.
Nie mogąc się dopytać, zajrzałem ostrożnie do wnętrza. W kącie izby siedział nieruchomie wielki skorek z olbrzymiemi na końcu odwłoka cęgami (Forficula). Pod nim dostrzegłem kilkanaście młodych skorków.
— Toż to skorek z rodziną! — zawołałem. — Nie pożądany to gość, bo będzie siedział przynajmniej do zupełnych ciemności. Jeśli nie masz zamiaru, lordzie, czekać pode drzwiami własnego domu do północy, aż natręt sam się wyniesie, musimy go wyprosić. Chodźmy!
— Bardzo dziękuję! wolę nocować na dworze! Jeśli prawdziwi ludzie lękają się jego szczypców, dlaczegóż ja, miniaturka człowieka, miałbym się narażać na spotkanie z tą istotą?
— Ależ to istota niewinna! nie napada nigdy, żywi się roślinami i zgnilizną...
— I wkręca się w uszy śpiących, powodując głuchotę... — dokończył lord Puckins.
— Wstydź się pan powtarzać przesądy gminu. Jeśli się nawet kiedy zdarzyło, że śpiącemu na trawie człowiekowi, skorek zabłądził do ucha, to wierzaj mi, że uczynił to bez żadnej złej myśli i przez prostą pomyłkę. Jest to nocne zwierzę i w dzień ukrywa się pod kamieniami, liśćmi, w ciemnych kryjówkach. Dla wypłoszonego tedy skorka ucho ludzkie tak samo dobrem było może kiedy schronieniem, jak dziś nasz pałac. Może kiedy trafił on do takiej jaskini, nie idzie jednak zatem, aby skorek miał szukać uszu ludzi śpiących, wkręcał się umyślnie w nie i przegryzał bębenki. Niewinne to stworzenie, zamiast szkodzić ludziom, może im tylko służyć za wzór miłości macierzyńskiej. Samice skorków są dzielnemi kwokami, bo nietylko, że mają dziwny zwyczaj siedzieć na swoich jajach, dopóki się nie wylęgną, ale wylęgniętą dziatwę wodzą za sobą i zgromadzają pod siebie za najmniejszem niebezpieczeństwem, okrywając i broniąc własnem ciałem.
Młode skorki zupełnie są podobne do matki, różnią się one od dorosłych rozmiarami tylko i brakiem skrzydeł, gdyż ród ten nie ulega tak zupełnym przeobrażeniom, jak inne owady.
Wejdźmy do izby, a przekonasz się o tem na własne oczy.
— Idź sam, doktorze, i wyprowadź swoję kwokę z kurczętami, a ja tu poczekam na świeżem powietrzu.
Nie było rady. Podniosłem z ziemi długą i wyschłą nogę jakiegoś komara i niby Samson z oślą szczęką, wszedłem śmiało do izby. Z początku obrzydliwy smok nic sobie ze mnie nie robił, ale gdym zaszedł go z tyłu i począł z całej siły okładać improwizowaną maczugą, zaniepokoił się trochę, potem poruszył i spróbował zastraszyć mię swemi potężnemi szczypcami. Wtedy, z obawy, aby skorek nie przyzwyczaił się do niedelikatnego obchodzenia się, zapaliłem mały kawałek płucnika. Spłoszona blaskiem szkarada wyśliznęła się żwawo za próg, a za nią podążyły małe „skorczęta”. Tak pozbyliśmy się szczęśliwie nieproszonych gości i zyskałem w dodatku pociechę, że przez cały wieczór dopiekać mogłem Anglikowi, śmiejąc się z jego odwagi.
— A toż, kochany lordzie, byle pluskwa odważniejszą jest od ciebie, — prawiłem, gdy mój towarzysz udawał, że nie słucha. — Gdym był jeszcze olbrzymem, spotkałem raz na gałązce brzozy rodzinę szarej pluskwy (Pentatoma grisea), złożoną z matki i trzydziestu drobnych pluskiewek. Stara pluskwa z wielką powagą kroczyła po liściu, a pluskwięta, zbite w gromadkę, naśladowały ruchy matki i nieodstępowały jej ani na krok. Pocieszny był to widok. Chciałem przekonać się, czy prawdą jest, co De Geer o niej prawił, że wodzi swe małe jak kwoka i broni ich przed napaścią.
Szturchnąłem więc końcem ołówka jedno z jej dzieci, ciekawy, co z tego wyniknie. Malec musiał być beniaminkiem, a matka dzielną opiekunką, gdyż oburzona, zamiast zmieszać się wobec brutalnej napaści i ratować ucieczką (bo takby niezawodnie zrobiła niejedna doświadczeńsza matka), nasrożona podbiegła do dzieci, zakryła je swem płaskiem ciałem i wymachując pociesznie skrzydłami, usiłowała mię odstraszyć. Biedne stworzenie nie zważało na wątłość sił swoich w porównaniu z potęgą napastnika i dałoby się raczej zabić, niżby porzuciło zagrożone dziatki. Wzruszony i zawstydzony, pogłaskałem poczciwą pluskwę i odtąd omijam ją, ilekroć zdarzy mi się ten gatunek spotkać. Niemniej poświęcającemi się matkami są pająki...
— No, no, doktorze, nie zapędzaj się w krainę fantazyi. O śmiałości tych okrutnych stworzeń nie wątpię. Dzikość jest im tak samo wrodzoną, jak tygrysom i jastrzębiom. Czy czasem jednak pajęczyca nie broni swoich dzieci z tych samych pobudek, z jakich pies warczy, gdy mu kość odbierają?
— Znowu fałszywe wnioski! Przywykłeś, lordzie, z nazwiskiem pająka tak ściśle łączyć pojęcie okrucieństwa i drapieżności, że wydaje ci się rzeczą śmieszną przypisywanie im delikatniejszych uczuć. A jednak i te pożerające się nawzajem istoty, mają serca zdolne kochać, aż do poświęcenia.
— To prawda! pamiętam czułą scenę nad strumykiem, której niedawno byłeś świadkiem, — wycedził przez zęby Anglik, zakładając nogi na kamień, który nam stół zastępował.
— To nic nie dowodzi! — odrzekłem, przyzwyczajony zarówno do ironii Anglika, jak do jego zakładania nóg na stół w chwilach dobrego humoru. — Pajęczyce mimo okrutnych instynktów, jakie żywią dla równych sobie, są podobnie tkliwemi matkami, jak pluskwa szara albo skorek. Możesz się o tem sam przekonać. Samice bardzo wielu pająków gończych, w porze składania jajek noszą przyczepione do odwłoka białe zawiniątka wielkości grochu. W tych woreczkach jedwabnych przechowują one swe jajka. Otóż trzeba ci, lordzie, wiedzieć, że żaden skąpiec nie troszczy się tyle o swoje skarby, ile pajęczyca o ów tłomoczek. Nosi go ona wszędzie, a jeśli nawet napastnik, szarpiąc się z nieszczęśliwą matką, odbierze jej zawiniątko i zechce unieść, nie baczy ona na niebezpieczeństwo, goni prześladowcę, rzuca się na drogi tłomoczek, chwyta szczękami i dopóty wyrywa, dopóki jej sił starczy, albo dopóki sama nie zginie. Trzeba widzieć jej radość, gdy zdoła odzyskać skarb utracony; trzeba widzieć ponurą rozpacz po stracie bezpowrotnej. Życie zdaje się wtedy nie mieć żadnego dla niej powabu i nieuczesana, zobojętniała na wszystko, wałęsa się po roślinach, nie przyjmuje pokarmu i wkrótce staje się ofiarą czychających na nią wrogów...
— Słowo daję, że to zaczyna być romantycznem — odezwał się lord Puckins, zdejmując ze stołu swe nogi. Gdyby pająki nie wyglądały tak strasznie, gotówbym jutro sprawdzić, doktorze, twoję powiastkę.
— Wielka szkoda, że nie będę zapewne w Tatrach świadkiem pańskiego eksperymentu. Tymczasem mogę cię zapewnić, że miłość macierzyńska nie ogranicza się do pielęgnowania drogocennego tłomoczka z jajkami. Przezorna matka, skoro pajączki wykluły się z jajeczek i siedzą zamknięte w ciasnem, a trwałem więzieniu, przegryza mały otwór w jedwabnej powłoce i maleńkie jak mak pajączki tłumnie wychodzą z kozy. Zabawnym jest wtedy widok tych figlarnych i pełnych życia stworzonek, jak łażą po grzbiecie i głowie cierpliwej i dumnej ze swego potomstwa matki.
Opiekuje się ona niem troskliwie aż do chwili pierwszego zrzucenia skórki. Wtedy dopiero uznaje młode pajączki za podchowane i puszcza śmiało w świat.
Dopóki dzieci są przy niej, oryginalną rządzi się taktyką. W razie niebezpieczeństwa, zamiast zwoływać je do siebie, jak to czyni pluskwa lub skorek, daje im stosowny sygnał i cała gromadka w mgnieniu oka rozbiega się na wszystkie strony.
Skoro niebezpieczeństwo mija, pajączęta jakby na dany znak, zjawiają się znowu i posłuszne nie odstępują matki.
Artyści, grający na własnych członkach. Zjedzony dach. Powrót.
Już Arystoteles, największy podobno naturalista wszystkich czasów, zauważył, że owady są nielada muzykantami, a pod względem rozmaitości instrumentów przewyższają o całe niebo wszelkie ludzkie orkiestry.
Nie wiem czy wielki mąż domyślał się zjawienia w parę tysięcy lat po swej śmierci muzyki Wagnera, to pewna jednak, że gdyby ją przewidzieć zdołał, jeszczeby przesadą nie zgrzeszył, gdyż muzyka sześcionogich grajków przewyższa nawet „muzykę przyszłości!”
Potwory te posiadają niespodziewaną mnogość instrumentów. I tak jak Paganini, o którym podanie niesie, że zachwycał grą na jednej skrzypcowej strunie, zachwycają one swój świat grą na... własnej nodze, skrzydle, głowie, karku i t. p.
Pod niektóremi względami instrumenta te bezwątpienia niżej stoją od skrzypiec, ale ze względu na praktyczność, przenośność, taniość i tym podobne zalety przewyższają o całe niebo instrument Paganiniego, Sarasatego, Barcewicza et consortium.
Do najgłośniejszych skrzypków ze świata chrząszczów należy rodzina długorogich Kózek (Longicornia).
Wydała ona, oprócz wielu zagranicznych, takich krajowych artystów jak: Gracza (Tragosoma), Zgrzypika (Lamia), Zgrzytnicę (Agapanthia), Rzemlika (Saperda) i Kozioroga (Cerambyx). Muzykanci owi odznaczają się tem, że grają na własnym karku. Kark ich tak jest urządzonym, że pierwszy staw piersi (prothorax) trze się delikatnie o rowkowaną powierzchnię drugiego piersiowego stawu, zwanego śródpiersią (mesothorax).
Zachwycające tony, jakie wydają ci artyści, muszą mieć niezwykłą donośność, jeśli nawet tępy słuch naturalistów z odległości kilku kroków doskonale je pochwytuje. Podejrzywam, że nie muszą to być najsławniejsi artyści, bo donośność dźwięku nie zawsze chodzi w parze z jego artystyczną wartością, (weź za przykład trąbę i cytrę, papugę i słowika).
Z krótkiej mej wędrówki wyniosłem tę pewność, że wszystkie kózki są muzykalne, bo słyszałem głośne i wcale melodyjne brzmienie takich gatunków, jakie dla ucha naturalistów wydają się niememi.
Powód, dla którego ludzie nie słyszą ich muzyki, bardzo jest prosty. Jest nim nadzwyczajna delikatność rowków na listewce, o które się pocierają smyczki przedpiersia.
Chrząszczom przygrywają na różny sposób zarówno motyle, jak pszczoły, muchy, pluskwy (cykady) i ważki. Do najgłośniejszych jednak muzykantów, urządzających olbrzymie własne koncerta na wszystkich polach i łąkach, należą koniki polne (Acridida, Locustida), szarańcza i świerszcze. Każdy ich gatunek tak dalece inaczej śpiewa, a raczej przygrywa na samorodnych skrzypcach, że gdyby entomologowie zważali na ich głosy równie bacznie jak ornitologowie na głosy ptaków, mogliby je z największą łatwością odróżniać, nawet nie widząc.
Pospolity pasikonik zielony (Locusta viridissima), lubiący wysokie bodiaki lub drzewa, siepie całemi dniami, aż do późnej nocy, cyk‑cyk‑cyk‑cyk‑cyk...
Nadobny Dołczan (Stenobothrus elegans) ćwierka tttsss‑tttsss‑tttsss. Łatczyn (Decticus brevipennis) odzywa się słabym głosem trsssss‑trsssss‑trsssss. Śpiew jednego z pasikoników (Locusta caudata) bardzo donośny, szczególniej po południu, w dnie pochmurne, podobnym jest do brzmienia trzech głosek razem zlanych, ttttrrrrssss albo trstrstrstrstrstrs.
Mecostethus grossus odzywa się przytłumionym i urywanym głosem cy‑cy‑cy‑cy‑cy‑cy, z długiemi przerwami.
Dźwięki owe umieją grajkowie odpowiednio do chwilowego nastroju osłabiać, wzmacniać, zwalniać i przyśpieszać; piano, forte, crescendo, decrescendo, accelerando, dolce, appassionato następują po sobie z godnym uznania artyzmem.
Dla kogo się trudzą ci grajkowie leśni? zapytasz — i co znaczy ta muzyka?
— Są to najczęściej serenady, wyprawiane przez samczyków na cześć niemuzykalnych samiczek. Grajkowie wysadzają się na najwymowniejsze tony, a płochliwe i czułe samiczki zbliżają się do tego, którego tony najmilej przemawiają do serduszka.
Sądzę, że niema w tem nic zdrożnego. Wszak śpiew i muzyka zarówno wśród ptaków, jak i w rodzie ludzkim — jest od wieków najwymowniejszym językiem miłości.
Do niedawna jeszcze nie wiedziano dokładnie, jakie mianowicie organa służą konikom do wydobywania czarownych dźwięków. Dziś rzecz to już dostatecznie rozstrzygnięta. Pocierają one tylnemi biodrami, zaopatrzonemi w odpowiednie zazębienia, o brzeg skrzydeł. Powszechnie znany świerszcz (Gryllus) inaczej sobie radzi. Jego biodra są niemuzykalne, ćwierka więc, pocierając prawem skrzydłem o lewe. Na obu mieszczą się bardzo dowcipnie zbudowane akustyczne przyrządy.
W niektórych okolicach Afryki, a zdaje mi się że i w Chinach, śpiew świerszcza zachwyca nietylko płeć piękną świerszczów, ale służy za źródło rozkoszy ludzkim mieszkańcom tamtejszym.
Hodują też oni te owady w klateczkach, podobnie jak my więzimy kanarki. Ćwierkanie tych miłych istot ma i inne cenne własności. Usposabia mianowicie słuchaczów do snu. (Jak to dobrze, że śpiewacy naszych oper posiadają wręcz odmienne własności, bo gdyby inaczej było, wtedy wrażliwszych melomanów odnoszonoby do domów, w śnie letargicznym pogrążonych).
W podaniu o usypiających własnościach muzyki owadów musi być dużo prawdy, gdyż wiadomo ile to trudu kosztuje ekonomów budzenie dziewek i parobków podczas letniej pracy w polu. I my, pod wpływem jednostajnych dźwięków niewidzialnego jakiegoś muzykanta, bardzo przypominającego głos świerszcza, niby ukołysani mruczeniem piastunki, zasnęliśmy tak twardo, że dopiero o 10‑tej rano wybraliśmy się w pole.
Dnia tego znowu się nam nieszczęściło. Lord Puckins omało nie został zadeptany przez jaszczurkę, która, wygrzewając się, niby bajecznej wielkości krokodyl, na słońcu, ocknęła się gdyśmy przechodzili przed jej paszczą.
Wkrótce potem skaleczyłem się koniuszczkiem parzącego włosa jakiejś gąsienicy. Odłamany w pochodzie, przyczepił się on do łodygi, o którą niebacznie się oparłem. Znane są podróżnikom po Indyach wschodnich parzące włoski Zwilupy parzącej (Dolichos urens), rośliny strączkowatej, pokrewnej z naszą fasolą. Palenie jej daleko jest silniejszem od oparzenia najzłośliwszą pokrzywą, — a jednak wątpię, czy wyrównywa bólowi, jakiego się doświadcza po ukłuciu kruchym włoskiem wielu gąsienic.
Ból ten odczuwa nawet normalny człowiek tak dotkliwie, że bywają wypadki, w których na rękach, szyi lub oczach osób, spacerujących po lesie powstają złośliwe zapalenia, jakich skutki tylko pomoc lekarska może usunąć. Szalony ból zakończył się obrzęknięciem i silnem zaognieniem miejsca ukłutego.
Zaledwie uspokoiły się moje cierpienia o tyle, że mogliśmy ruszyć ku domowi, — spotkała nas nowa przykra niespodzianka. Przez czas nieobecności straciliśmy dach nad głową. Zjadła go nam olbrzymia poczwara, którąśmy, wracając, zastali jeszcze opartą o ścianę naszego zamku. Dogryzała liść, stanowiący sklepienie naszego schronienia. Na schyłku tedy dnia, kładąc się na spoczynek, ujrzeliśmy się w możności obserwowania konstelacyj niebieskich.
Z dachu naszego pozostały tylko żeberka, snadź zbyt twarde i niesmaczne dla szesnastonogiego sybaryty.
Obrzydłym żarłokiem, który targnął się na całość naszej nieruchomości, była wielka gąsienica jakiejś Zmierzchnicy (Sphinx) z ubarwienia podobna bardzo do Omacnicy wilczomleczowej (Acronycta Euphorbiae).
Jeśli to była ona — to doprawdy nie mogę wyjść z podziwu, jak mogła kosztować tak mdłej jak nasz dach potrawy. Wszak przysmakiem jej jest wilczomlecz, przed którym cofnąłby się najbardziej nawet rozsmakowany w narodowej papryce węgier.
Ha! różne bywają gusta i potrzeby. Kto wie, czy nasza gąsienica nie należała do uczonych badaczek swego rodu, i czy czasem nie przeprowadzała na własnej osobie studyów nad leczniczem działaniem ziół...
Strata dachu, w połączeniu z cierpieniem fizycznem jakiego doświadczałem, odebrała mi wreszcie ochotę do szukania dalszych przygód.
— Wiesz milordzie? — rzekłem nazajutrz rano, — zdaje mi się, że już czas nam wracać...
— Ja tego nie znajduję... sposób życia, jaki tu prowadzimy, zachwyca mię. Nawet w Indyach nie bawiłem się tak wspaniale. Toż dopiero będzie sensacya, gdy pamiętnik mój zostanie odczytany na posiedzeniu klubu!
— Właśnie też dlatego proponuję powrót...
— Mamy jeszcze dosyć czasu — przerwał mi Anglik. — Pierwsze posiedzenie nastąpi we wrześniu.
— A jeśli zginiemy? — odparłem. — Nietrzeba zbytnio ufać w szczęśliwą gwiazdę. Dotąd jakoś ze wszystkich opałów wychodziliśmy cało, ale kto wie, co nas czeka, jeśli się dalej będziemy awanturowali. Coraz bardziej przekonywam się, że świat to nie dla nas stworzony. Na każdym kroku same zasadzki, niebezpieczeństwa i niemiłe zdarzenia. Przyznaj się lordzie: ileś już razy zleciał z liści lub gałęzi?
— Ktoby tam takie drobnostki miał liczyć! — odrzekł Anglik, wydymając wargi z lekceważeniem. — To jest właśnie rozmaitość, jakiej nigdy już nie użyję...
— Bagatela! a jednak dość raz wpaść w przyzwoitą szczelinę, lub do wody, aby już więcej nie oglądać świata Bożego. Nie, stanowczo mamy już dosyć tułaczki. I co za rezultat naszych trudów? Pod grozą ciągłych niebezpieczeństw nawet obserwacye nie postępują tak, jakby iść powinny. Wiecznie trzeba się mieć na baczności, oglądać na wszystkie strony, ukrywać się i porzucać obserwowany przedmiot. A zresztą wraz z nami mogą zginąć zarówno twój pamiętnik jak moje obserwacye.
— Może masz i racyą, doktorze; musimy się szanować już nie dla siebie, ale dla wiedzy i chwały klubu. Zmizernieliśmy obaj nadzwyczajnie. Ja czuję, że mi z połowę ciała ubyło, z ciebie także zostały skóra i kości... Psie życie, niema co mówić!
— A więc wracajmy.
— Zgoda, wracajmy!
— Czy natychmiast?
— Pocóż zwlekać! i tak dachu nie mamy nad głową; przenocujemy gdzie Bóg da — w drodze.
W pół godziny, zabrawszy najważniejsze okazy, pożegnaliśmy kamienną chatkę naszę.
W najprostszej linii mieliśmy do chorągwi, dostrzegalnej ze wszystkich miejsc bardziej wzniesionych, przynajmniej cztery mile, co wobec znanych przeszkód mogło nam zabrać dwa do trzech dni czasu.
Z spuchniętą dłonią podwoić musiałem ostrożność w obieraniu drogi. Uwzględniając tę okoliczność, lord Puckins ofiarował się nieść mój tornister. Przed zmierzchem uszliśmy blizko milę i w niezłych warunkach przepędziliśmy noc w rumowisku, złożonem z olbrzymich głazów. Posililiśmy się przedtem soczystym miękiszem poziomki.
Następny dzień, choć pogodny i ciepły, niewiele zbliżył nas do kresu wędrówki. Musieliśmy mijać las gęsty i dwa strumyki. Mimo wszelkich usiłowań, aby wybrnąć z labiryntu, wypadło nam zanocować na liściach, gdzie ani o ognisku, ani o bezpieczeństwie mowy być nie mogło. Rosa, która wystąpiła tego dnia obficie, o mało nas nie przemoczyła do nitki. Czekaliśmy słońca jak zbawienia i w samej rzeczy Niebo nie poskąpiło nam ciepłych promieni w takim stopniu, że gdyśmy weszli na głazy zasychało w gardle od upału i zmęczenia.
Wystaw sobie nasze położenie bez kropli wina lub koniaku. Woda, zamiast gasić, wzmagała tylko pragnienie. Około południa zaledwie, wlokąc nogami, padliśmy jak bez życia na zielonym jakimś kosmatym kobiercu.
Spiekłe wargi i język domagały się orzeźwienia, a tu nigdzie kropli wody nie było. Odpocząwszy trochę powlekliśmy się tedy dalej po okrągłych kamieniach, na których rozlały się żółte, kanarkowe, szare i czarne porosty. Obfitość trzmieli, białych motylów i much przelatywała nad naszemi głowami — podążając do kwiatów, gdzie czekała na nich słodycz, a my nieśliśmy zbolałe i ociężałe członki po rozpalonych od słońca głazach.
Nareszcie w godzinę ukazała się wysoka łodyga i żółte kwiaty Dziurawca (Hypericum perforatum) wznoszące się z za głazów.
W kilkanaście minut stanęliśmy na szczycie skały, z której rozpościerał się widok na uroczy las ziół. W dali majaczył cień chorągwi i parę sylwetek olbrzymich góralskich kapeluszy, pod któremi wyraźnie zarysowały się głowy i ramiona stróżów naszego bezpieczeństwa.
Obraz ten dodał nam sił i wkrótce zanurzyliśmy się w wilgotnym gąszczu zieloności, tracąc z oczu bezpośredni kres naszej drogi. Tu, przy samej ziemi natrafiliśmy na wodę stojącą na jakimś wklęsłym liściu i ugasiliśmy pierwsze pragnienie. Dobiegało południe, gdy senność nadzwyczajna zmorzyła nas obudwóch i ułożyliśmy się w cieniu wielkich liści na spoczynek. Obudził mię lord Puckins, wołając, że czas w drogę.
— Może się napijesz, doktorze? tylko co ugasiłem dokuczające mi pragnienie. Coprawda nieszczególna jakaś woda, gorzkawa, ale w braku innej i taka dobra. Mam ją we flaszce podróżnej.
— Dziękuję ci, milordzie, ale pić mi się w tej chwili nie chce. Ruszajmy!
Jeden bilet, czy trzy bilety? Straszna przygoda.
Poszliśmy. Do zachodu było jeszcze ze trzy godziny i należało z czasu korzystać. Jeszcze jedna noc i powitamy poczciwego sir Biggsa.
W drodze toczyła się urywana rozmowa o szczytnych projektach. Lord Puckins skarżył się na suchość w gardle.
— Ciekawa rzecz, jak sir Biggs przyjmie nasz plan? — odezwałem się, ubawiony myślą o zakłopotanej fizyognomii prawnika, gdy się dowie o postanowieniu.
— Skonam ze śmiechu, lokując się w jego kieszeni! — zawołał lord. — Stary Robert zdźwiga się niemało, niosąc dwóch takich wielkich, jak my, ludzi!
— To jeszcze nic, ale co będzie gdy nas ludowi pokaże? Będziemy zgubieni, zgniotą nas, oglądając niewidziane dziwo, jeśli zaś zechce dobrze ukryć, podusimy się.
— Trzeba go prosić, aby zachował ścisłe incognito i nikomu nie wspominał, że podróżuje samotrzeć.
— Ale, ale, nasuwa się tu zawiła kwestya, jak ma postąpić z kupnem biletów na kolei. Jeśli weźmie jeden na nas trzech, bezwątpienia popełni nadużycie — jeśli kupi trzy, wzbudzi podejrzenie...
— Powinien opłacić przedział cały! — zawołał lord Puckins, — co mówię! wagonu nawet zamało dla tak wielkich ludzi! Niech weźmie ekstrapociąg prosto do Warszawy! Uf! jak mi gorąco...
— No! no! nie przesadzajmy w żądaniach. Pomieścimy się wygodnie w osobnym przedziale.
— Ty, doktorze, pomieścisz się, ale ze mną inna sprawa. Dla mnie trzeba wziąć osobny pociąg... słyszysz mię, doktorze, długi pociąg, o 40‑tu wagonach sypialnych, wybitych aksamitem, abym się miał gdzie rozciągnąć...
Spojrzałem na mówiącego niemile zdziwiony wątpliwym sensem słów wyrzeczonych i zauważyłem, że poczerwieniał mocno. W odpowiedzi na badawcze spojrzenie, towarzysz mój zrobił uwagę, żem zżółkł jak cytryna. Potem zaczął się opędzać przed niewidzialnemi muchami.
— Niech cię to nie dziwi, żem czerwony. Prawy syn Wielkiej Brytanii zawsze czerwony gdy zły.
— Cóż cię gniewa, lordzie? — zapytałem wielkiego syna wielkiej ojczyzny.
— Nie widzisz? Przeklęte roje komarów, myszy i szczury pod nogami, — komary w powietrzu, ładne towarzystwo! niech je dyabli wezmą! — I znowu począł wymachiwać rękoma, narzekając na pragnienie.
Strach mię zjął wielki. Anglik wyglądał jak nieprzytomny. Wyjął flaszkę z wodą, przyłożył do ust, potem ze wstrętem splunął i z całej siły uderzył szkłem o liść. Flaszka odbiła się i spadła w przepaść.
— Nie cierpię wody, niema jak wino! Niech żyje wino! A przeklęte szczury! a macie! a macie!
I począł zawzięcie kopać nogami.
Zanim zdołałem zebrać myśli lord Puckins przeskoczył przepaść szeroką conajmniej na 3 łokcie.
— Tak się skraca odległości, — wołał zatrzymując się po drugiej stronie. — No, dalej, doktorze, teraz kolej na ciebie. Cóż to, wahasz się?
Rzeczywiście było się nad czem zastanowić, ale, niechcąc zostawić Anglika samego, wytężyłem siły, skoczyłem i spadłem w mroczną otchłań... Uderzyłem plecami o miękki przedmiot. Chciałem się zerwać, ale jakaś potęga obezwładniła mię do tego stopnia, że leżąc na wznak, nie byłem wstanie obrócić się. Nademną z brzegu liścia widniała głowa pochylonego lorda, — śmiejącego się na całe gardło.
Tego było zanadto: Oparłem się łokciami, potem dłonią, ale ręce ugrzęzły w jakiejś kleistej substancyi. Zaledwie zdołałem rękę oderwać od punktu oparcia. Zrozumiałem dopiero, że jestem przyklejony. Nogi miałem jeszcze wolne, ale i te za dotknięciem przylegały do dziwnego gruntu.
— Szczęśliwej podróży! do widzenia! — wołał lord Puckins, zanosząc się od nienaturalnego śmiechu.
— Ależ na miłość Boską, ratuj, lordzie! nie mogę się ruszyć!
— Bardzo wierzę! zajedziesz pan niedaleko na swoim rumaku; wolę ja na piechotę...
— Co pan wygadujesz? o jakim rumaku mówisz?
— O tym, na którym jedziesz, niby rzymski sybaryta, w pozycyi leżącej. Winszuję, ale nie zazdroszczę... Do widzenia w Indyach!...
— Co to wszystko znaczy? Nie oddalisz się, lordzie w takiej chwili! Gdzie ja jestem? — zawołałem zatrwożony, ale Anglik znikł mi z przed oczu.
Ogarnęło mię wielkie przerażenie. Nie rozumiałem dobrze, co się ze mną dzieje — co zaś do lorda nigdy go w takim humorze nie widziałem.
Szarpnąłem się znowu raz nadaremnie, nareszcie odwróciłem głowę, aby choć rozejrzeć się dokoła i osłupiałem z przerażenia. Leżałem na lepkim grzbiecie ogromnego bezskorupego ślimaka. Olbrzymi pomrów sunął poważnie w gąszcz zbutwiałych liści i kamieni. Zrozumiałem, że szamotanie się pogorszy tylko położenie.
Jeden był sposób uwolnienia się z ruchomego więzienia. Rozpiąłem serdak oraz surdut i szybko wysunąłem się z ubrania — na ziemię. Narazie miałem zamiar uratować jeszcze przylepioną odzież — ale obawa o lorda wzięła górę i wdrapałem się gorączkowo po łodygach. Na liściu nie zastałem już Anglika. Zdala tylko dochodził mię głos jego.
Nawoływania były bezskutecznemi i dopiero kierując się za głosem, oraz przeskakując przeszkody, zbliżyłem się o tyle, że dostrzegłem wysoką postać syna Albionu. Maszerował on, potaczając się jak pijany.
— Co mu się stało? — zachodziłem w głowę.
On tymczasem zatrzymał się jak wryty, — krzyknął przeciągle i zakrył twarz rękoma. Potem osunął się na kolana i zgięty we troje, niby modląc się pozostał bez ruchu.
Podeszedłem cicho do nieszczęśliwego, zapytując co mu jest, ale lord zerwał się na równe nogi i odpychając mię żywo, jął czynić wyrzuty, że go zgubiłem, że wprowadziłem w haniebną zasadzkę. Plótł o wspólnikach zbrodni, o tłumie dwugłowych Indyan, którzy wspólnie ze mną nastają na jego życie. Potem objaśnił mię, że się rozdwoił, że ma po dwie pary rąk i nóg, że głowa jego odłącza się od ciała i ulatuje w przestrzeń.
Był zupełnie nieprzytomny.
Stało się wyraźnem, że się otruł czemś... ale czem? Pochwyciłem go za ręce, były suche i gorące. Czerwona twarz pałała i oczy dziwnie błyszczące znamionowały silne zatrucie.
Nie znając dobrze objawów, nie mogłem narazie domyśleć się rodzaju trucizny, a zresztą byłem bezsilny. Nietylko żadnego antidotum, nietylko choćby emetyku, ale nawet kropli wody nie posiadałem... Woda! wyraz ten rzucił nagle promień światła na straszną zagadkę.
Zrozumiałem, że lord Puckins musiał napić się wody zatrutej alkaloidem jakiejś jadowitej rośliny. Jedna setna część kropli wody, stojącej na liściu Bieluniu (Datura), Blekotu (Aethusa cynapium), Tojadu (Aconitum), Szaleju (Hyoscyamus) lub Pokrzyku (Atropa) wystarczała do wywołania w nas tych okropnych skutków, jakie u zwykłego człowieka wystąpiłyby dopiero po wypiciu kilku szklanek podobnej nalewki[26].
Straszne skutki przypadkowego zatrucia się temi roślinami powszechnie są znane. Bieluń np. w najwyższym stopniu rozdrażnia mózg. Zwykle człowiek po zatruciu tą rośliną dostaje gwałtownego obłędu, potem utraca na długo pamięć, a często ulega pomięszaniu zmysłów. Blekot wywołuje również gwałtowne szaleństwo lub straszne haluncynacye — a później paraliż.
Pokrzyk, zwany inaczej wilczą jagodą lub belladonną, jest ze wszystkich trucizn najgwałtowniejszą, a skutki sprawia podobne do wyżej opisanych z pewnemi charakterystycznemi zmianami, wielce przypominającemi objawy wścieklizny.
Nieco podobne, choć zdradzające się głównie wymiotami i boleściami, — są objawy otrucia się niektóremi grzybami.
Co tu czynić? jak ratować biednego lorda? Nie wiedziałem, bom nie miał pod ręką nic kwaśnego, co najskuteczniejszą bywa na razie przeciwtrutką.
Gdy tak zatopiony w myślach szukałem ratunku, biedny Anglik po chwili znowu począł szaleć.
Usiłowałem go uspokoić, ale rozjątrzyłem tylko; nie poznawał mnie nawet. Wzrok błyskawiczny, ruchy gwałtowne, zdradzały haluncynacye, jakim podlegał. Bełkotał przytem niezrozumiale, kiedyniekiedy wyrzucając przekleństwa, lub bezsensowe zdania. Nagle rzucił się naprzód, wołając: Mam cię nareszcie! Biegł bez opamiętania, po samych krawędziach blaszek liściowych, czepiał się łodyg, a ja za nim w trwodze podążałem. Tak dobiegliśmy po wązkim jakimś, a długim liściu do łodygi, za którą nic już nie było, tylko przepaść.
Z dołu dochodziło szemranie wody po kamieniach.
Na łodydze od strony przepaści siedziała wielka ważka, mieniąca się od szmaragdów i szafirów, jakiemi połyskiwało w zachodzącem słońcu jej wysmukłe ciało. Zdawała się nie zwracać uwagi na niespodziewanych przybyszów.
Lord Puckins, wskazując ręką na wspaniałego owada, zadyszanym głosem zawołał:
— Nareszcie mam go — i posunął się gorączkowo naprzód.
Uchwyciłem go jednak w porę za rękę.
— Ani kroku dalej! spadniesz, lordzie! — na dole woda!
— Puść mię! — szarpnął się Anglik i jednym skokiem znalazł się obok ważki.
Skamieniałem z przerażenia. Lord tymczasem, jakby odzyskując zmysły, z miną uradowaną dał mi do zrozumienia, że za chwilę dzielny rumak uniesie go do mglistej ojczyzny. Jakto? czyżby wziął ważkę za konia?
Niezawodnie tak się stało, bo oto podnosi nogę, aby wstąpić na ogromne cielsko. Chciałem zapobiedz temu i podbiegłem do szaleńca, aż tu nagle lord Puckins, któremu wystąpiły już na twarzy ciemno‑czerwone plamy — pochwycił mię w żylaste ręce, podniósł w górę, niby piórko i posadził, jak na koniu, na odwłoku drapieżnego potwora.
Ważka, poczuwszy nieznany sobie ciężar, drgnęła — poruszyła skrzydłami, i uczułem, że ulatuje w powietrze.
Nie wiem już dokładnie jak się to wszystko stało, dość, że w sekundę potem konwulsyjnie zaciśnięte ręce lorda splotły się na mojej piersi i obaj poszybowaliśmy z piekielną szybkością ponad doliną...
Trzydzieści mil na minutę. W krainie śniegów.
Wątpię, czyś kiedy zastanawiał się nad zdumiewającą szybkością lotu niektórych ptaków.
Gołębie np. pocztowe ścigać się mogą z pociągami pośpiesznemi, a jaskółki przelatują po 150 kilometrów w jednej godzinie.
Co teraz powiesz, gdy usłyszysz, że ze stworzeniami chodzącemi z wiatrem w zawody zwycięzko rywalizują nietylko pszczoły, muchy, ale nawet ciężkie i niezgrabne chrząszcze.
Wyglądając raz okienkiem kuryerskiego pociągu, zdumiałem się na widok trzmiela, który przez pół minuty towarzyszył nam, uwijając się w blizkości. To samo zdarzyło mi się zauważyć na muchach. Jeśli weźmiemy pod uwagę mocną zygzakowatą linię lotu obserwowanych owadów, musimy dojść do przekonania, że bezwzględną szybkością przewyższają one rączość lokomotywy.
Co się tyczy ważek, słynny Leeuwenhoek był raz świadkiem wyścigów ważki z jaskółką w zamkniętym, obszernym budynku. Przez całą godzinę trwała zawzięta gonitwa, obie istoty bez odpoczynku w gwałtownych, a zręcznych zwrotach pruły powietrze i hyżej jaskółce nie udało się pochwycić zdobyczy.
Po tem co tu powiedziałem zrozumiesz, że czteroskrzydły pegaz unosił nas faktycznie z szybkością znacznie przewyższającą bieg najpośpieszniejszych pociągów kolei żelaznej, ale nie będziesz miał jeszcze właściwego wyobrażenia o względnej szybkości tej podróży. Dopiero gdy porównasz drobność ciał owadzich z wielkością ptaków, zrozumiesz, że lot naszej ważki wielokrotnie przewyższał lot ptaków: Łatwo nawet obrachować ten stosunek.
Jeśli np. koń zwyczajny ubiega w pewnym czasie 100 łokci, to koń dziesięć razy mniejszy, przy tejże samej ilości kroków, ubiegłby tylko 10 łokci, zaś sto razy mniejszy konik zaledwie jeden łokieć. Jeśliby się tedy zdarzyło, że taki sto razy mniejszy koń biegłby razem z dużym, dowodziłoby to, że posiada sto razy większą hyżość.
Stosując tę zasadę do owadów, zrozumiemy, że trzmiel, ścigający się z jaskółką, faktycznie jest od niej bystrzejszym o tyle, o ile mniejszym.
Stosując tę samę zasadę do naszej ważki, a raczej do jej przypadkowych jeźdźców, nie minę się z prawdą, twierdząc, że szybkość, z jaką pruliśmy powietrze, przenosić musiała 30 mil naszych na minutę!!! Dziw doprawdy, że pęd powietrza nie udusił nas w tak szalonym biegu. Zdaje mi się, że nawet w XXI‑m wieku nasi pra‑pra‑wnukowie nie będą prędzej szybować na swoich udoskonalonych „błyskawicznych balonach.”
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Niesłychana i nieporównana szybkość lotu owadów nie ilustruje jeszcze dostatecznie siły tych istot zadziwiających. Ścisłe obrachowania przekonały, że owady w ogóle wykazują w locie znacznie mniej siły aniżeli w chodzeniu i ciągnieniu.
Na tym punkcie wszystkie kręgowe stworzenia najlżejszego nawet porównania z niemi nie wytrzymują. Koń np. ważący 600 kilogramów wyciąga ciężar 400 kilogramów na dynamometrze. Porównawszy z nim chrabąszcza (Melolontha vulg.) przekonamy się że w tych samych warunkach uciągnąłby on 8,400 kilogramów to jest 14 razy tyle, ile sam waży. Szczypawka (Carabus auratus) pociągnie ciężar 17 razy większy od własnej wagi, chrząszczyk Lesz (Nebria brevicollis) — 20 razy! Orszoł (Trichius fasciatus) 41 razy, Rzęsielnica (Donacia nymphaea) 42 razy. Gdyby ostatnia była wielkości konia, mogłaby uciągnąć 25,000 kilogramów t. j. 62,000 funtów.
Wogóle zaważono, że mniejsze owady są stosunkowo silniejsze, od dużych, a nawet w jednej i tej samej rodzinie te gatunki są silniejsze, które są mniejsze i lżejsze. Nadzwyczajna ta siła owadów nie polega na większej obfitości muskułów w porównaniu ze zwierzętami kręgowemi, ale głównie na większej ich kurczliwości.
Trudno określić, jak długo pruliśmy powietrze. Było tego może 3 lub 4 minuty, a mnie się zdawało, że chyba na kraj świata zalecimy. Sekundowe przystanki, jakie robił nasz pegaz, pozwoliły mi przekonać się, że jesteśmy bardzo wysoko — i daleko od doliny Białej Wody!
Pod nami piętrzyły się nagie tatrzańskie turnie, dzikie przełęcze i doliny, zasypane głazami. Tu i owdzie czerniło się lustro jeziora i błyszczały szmaty nigdy nie topniejącego śniegu.
Przy nagłych zwrotach ważki, szalona jazda groziła lada chwila upadkiem. Jeszcze chwila, a zmęczone ręce nie utrzymają podwójnego ciężaru. Skóra cierpła na samo przypuszczenie upadku z tej wysokości.
Nagle żywa lokomotywa poczęła się opuszczać i po chwili znaleźliśmy się blizko ziemi. Rozróżniałem każdy odłam skały, każdą plamę porostu. Otucha napełniła me serce. Ważka zapewne usiądzie i osuniemy się bez szwanku na ziemię, ale nagle rabuś tatrzański ujrzał zdobycz i rzucił się jak strzała. Zaświszczało w powietrzu, ręce moje puściły i spadłem. Plecami uderzyłem o szlachetną postać lorda Puckinsa. W oka mgnieniu zerwałem się na równe nogi i powiodłem wzrokiem dokoła. Było biało.
Odosobnieni od świata niebotycznemi grzbietami granitów, znajdowaliśmy się na polu śniegowem...
Co za dziwna przemiana! Z krainy lata, bujnej roślinności i wonnego kwiecia w parę minut losy przeniosły nas niby do strefy podbiegunowej, do krainy wiecznej zimy.
∗
∗ ∗ |
No! teraz przynajmniej uwolnisz mię Wuju od słuchania ciągle o owadach — szepnąłeś sobie, rozumiejąc, że śniegi wolne są od tej plagi. Ale niestety, jeśliś żywił takie nadzieje — żałuję cię, boś się zawiódł. Zimowy świat owadów mógłby cię więcej zaciekawić aniżeli letni. Muszę ci choć ogólnikowo powiedzieć co w ogóle owady robią podczas czterech lub pięciu zimowych miesięcy? Wszak w lecie sześcionogi są liczne jak piasek w morzu — w zimie ich nie widać, a jednak na drugi rok znowu aż się roi od wszelakiego robactwa. Co się z niemi w zimie dzieje? Historya bardzo prosta. Owady dojrzałe, podobnie jak większość roślin, są jednoroczne, więc też prawie wszystkie z nastaniem mrozów giną bez ratunku.
Za to owady zaskoczone od zimy w innych stadyach życia — umieją sobie radzić. Jakkolwiek największa część zimuje w stanie jajeczka, to jednak mnóstwo chrząszczy, much, pszczół i t. p. oczekuje wiosny w randze poczwarki, ukryta w szparach skał, w pniach drzew, pod kamieniami we mchu, albo głęboko w ziemi.
Nie tylko poczwarki, ale nawet są liszki, urągające mrozom, co jest naprawdę dziwnem, bo przecież potrzebują one jeść, jeść i jeść bezustannie[27].
Nareszcie jest więcej niż powszechnie mniemają zuchów, które w dojrzałym wieku umieją przetrzymać zabójczy okres. Z pomiędzy samych motylów, znamy więcej niż setkę gatunków, zimujących w odrętwieniu. Rzecz prosta, że większość śmiałków pada ofiarą mrozów, ale wytrwalsze, ciągną dalej życie, przerwane długim snem letargicznym.
To odnosi się do owadów, dla których zima jest złem koniecznem. Jest jednak wcale pokaźna ilość sześcionogów, czujących się w swoim żywiole dopiero w zimie, na śniegu.
Do takich należy dość pospolity Zimień (Trichocera). Piękny ten komar pojawia się w późnej jesieni lub w zimie i żyje tylko do wiosny. W naszym kraju przebywa kilka jego gatunków. Do podobnych amatorów należy inny nadzwyczaj ciekawy komar Chionea (Chionea araneoides). Kosmaty ten owad o długich i cienkich nogach, żyjący na zmarzłym śniegu, odznacza się brakiem skrzydeł i na pierwszy rzut oka niezmiernie podobny jest do pająka.
Skoczogony (Podura nivalis) również masami całemi można spotykać pod koniec zimy, skaczące niby pchły po śniegu. Szczególniej lubią się zbierać w tropach, jakie na śniegu zostawiają zwierzęta i ludzie.
Pośnieżek czyli Zimołka (Boreus hiemalis) owad żyłkoskrzydły, blizko pokrewny Wojsiłce, uwija się tylko w zimie — zaś na lato, szczelnie zasklepiony oczekuje rychło mrozy i śniegi pozwolą mu użyć rozkoszy życia.
Tak to różnemi drogami prowadzi natura do tych samych celów!
Nic z wielkich projektów.
Położenie stało się rozpaczliwem. Niedawno temu byliśmy tak szczęśliwi — awantury nasze miały się skończyć — a teraz... czeka nas śmierć w lodowej pustyni. Albo obaj zginiemy, albo muszę o zachodzie słońca poświęcić lorda, który cierpiał rozciągnięty na zlodowaciałym śniegu i wrócić na łono świata ludzkiego sam jeden. Płyn Nureddina był już teraz jedynem zbawieniem mojem. Ale czy tylko mojem?... Zrozumiałem nagle, że i Anglika mógł wyrwać z objęć śmierci. Wszak lord Puckins otruł się jakąś kilkunasto‑tysięczną cząstką grama alkaloidu. Jeśli go przywrócę do naturalnej wielkości, to wtedy drobna cząsteczka jadu, jaka dobija organizm Puckinsa małego, stanie się nic nieznaczącą dla Puckinsa dużego i umierający może ozdrowieć. Ale co wtedy będzie ze mną? Zamyśliłem się ze smutkiem nad ponurą perspektywą, ale wnet otrząsnąłem się z nizkiego egoizmu. Odezwało się sumienie: Jakto, ty myślisz o sobie i o ambitnych celach własnych w chwili, gdy przyjaciel kona?
Słońce właśnie zachodziło. Odpiąłem bez namysłu trzos, usadowiłem Anglika na śniegu i wlałem przemocą drogocenny płyn przez zaciśnięte zęby. Potem ukląkłem na śniegu, podtrzymując omdlałą jego postać.
Stało się. Jeśli ten heroiczny krok nie pomoże — zginiemy obadwaj!..
∗
∗ ∗ |
Trzymając przyjaciela w objęciach, wpadłem sam w odrętwienie i anim spostrzegł, jak stracił on chorobliwą cerę i przyszedł do normalnego stanu. Ocknąłem się dopiero na głos Puckinsa, szczękając od zimna zębami.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał, zataczając wzrokiem dokoła: — cóż znaczy ten cukier lodowaty?
— Ot! śnieg! nic osobliwego, ale powiedz‑że, milordzie, jak się czujesz?
— Doskonale! Przespałem się po królewsku, zimno mi tylko cokolwiek. Nie pamiętam, zkądeśmy się tu wzięli?
— Opowiem ci wszystko — odrzekłem, — ale wstawajmy, bo czas nam w drogę.
Lord Puckins zerwał się lekko na nogi i żwawym krokiem podążyliśmy po zlodowaciałej skorupie. Anglik z powodu ciemności nie spostrzegł jeszcze swej przemiany. Dopiero, gdyśmy zeszli na granity, poczuł, że jest już normalnym człowiekiem. Nie wyobrazisz sobie, jak go to odkrycie rozgniewało i zmartwiło, szczególniej zaś, gdym mu opowiedział ostatnią przygodę.
— Przezemnie, twoje szczytne plany zniweczone. Doprawdy, okupiłeś zbyt drogo, doktorze, moje nędzne życie!
— Ha! trudno! Nie było innego wyjścia — zginęlibyśmy oba. Czy widzisz, lordzie, światełko w dolinie? Tam sir Robert czeka na nas. Śpieszmy powitać druha i rozgrzać skostniałe członki w cieple ogniska.
W godzinę znaleźliśmy się na dolinie i zaszliśmy straże od tyłu.
Sir Biggs zabierał się do spoczynku, gdy stanęliśmy jak widma, w progu szałasu.
Tak się zakończyły nasze przygody.
∗
∗ ∗ |
Post scriptum.
- ↑ Dipterologami są naturaliści, poświęcający się wyłącznie studyom nad owadami dwuskrzydłemi, czyli muchami.
- ↑ Jak można dawać podobne tytuły! Toż daleko ładniej brzmi nazwa: O porównawczych badaniach nad buzią owadów.
- ↑ Ciało muchy, składa się z głowy, gorsetu i odwłoku.
- ↑ Naśladował on ludową piosenkę, bardzo powszechną w całym kraju i znaną w rozlicznych wersyach. W kaszubskiej wersyi np. brzmi ona jak następuje:
„Raz też komór z dębu spadł
Złamał sobie w łepku gnat,
Hej! hej! ha! ha! złamał sobie w łepku gnat.
Połamał i paluszkj — o dębowe koruszkj,
Hej! hej! ha! ha! o dębowe koruszkj.
Połamał też golenje, o dębowe korzenje,
Hej! hej! i t. d.
Dovjedzjała sję mucha, że już komór bez ducha,
Przilecjała do niego. — pozdrovjła mjłego,
Hej! hej! i t. d.
Ach mój mjłi komorze — już njebędzjem żić w parze!
Hej! hej! i t. d.
I zalała sję łzamj — nad kochanka mękamj.
Hej! hej! i t. d.
Ach njepłaczże, sjostrziczko, — zotrzimasz po mnje vszitko.
Hej! hej! i t. d.
Zotrzimasz po mnje rogi — także też i ostrogj.
Hej! hej! i t. d.
(Cenôva. Sto frantovek str. 5). - ↑ 1) Callicera; 2) Psila; 3) Ocyptera.
- ↑ Daruj, że muszę tu użyć nieścisłego wyrazu „zaludnia,” bo choćby było ściślej i logiczniej powiedziane „zagąsienicznicza” ziemię, to jednak pewno sam uznałbyś, że w tym razie daleko lepiej jest użyć wyrazu utartego, aniżeli stwarzać taki dziwoląg językowy. Zresztą, gdybyśmy chcieli w każdym wyrazie szukać ścisłego i dosłownego znaczenia, doszlibyśmy do absurdu i połowę przynajmniej wyrazów wypadałoby wykreślić, albo powrócić do dawnych znaczeń. Wtedy myśliwy musiałby być celnikiem, natchniony pisarz — rymarzem, mówcami bylibyśmy wszyscy z wyjątkiem głuchoniemych, cały świat składałby się z samych uczonych, boć każdego choć raz w życiu czegoś nauczono. Piwnicą możnaby nazwać tylko takie podziemie, w którem przechowują piwo, a piwem byłby nietylko napój rozweselający serca zwolenników Gambrynusa, ale zgoła wszystko, co tylko służy do picia, podobnie jak jadłem nazywamy wszystko, co służy do jedzenia.
Muzyką nawet nie powinnaby się nazywać sama sztuka przemawiająca miłemi dzwiękami do naszego słuchu, ale każda ze sztuk pięknych, zostająca pod zawiadywaniem jednej z dziewięciu muz. - ↑ Wszak jedna osa składa przeszło 10,000 jajeczek, królowa pszczoła, kilkadziesiąt tysięcy, a samiczka termitów znosi przez długi przeciąg czasu co sekunda po jednem jajeczku, w ciągu więc jednego dnia złożyć może 86,400 jajeczek, w ciągu miesiąca 2,592,000!
- ↑ Wł. Zagórski: „Król Salomon”.
- ↑ Pragnącym zabrać z tymi obywatelami bliższą znajomość, radzę zwrócić się do „Opowiadania o nieskończoności” Flamariona.
- ↑ W gorących krajach tę samą rolę pełnią legwany (Iguana), Mierzienice (Ascalabotae) i Kameleony.
- ↑ Żyją liszkami, robakami, a także w jesieni nasionami, ale mimo to zaliczają się do pożytecznych ptaków, gdyż wyłącznie niszczą nasiona chwastów różnych.
- ↑ Kraska z powodu tępienia żab znacznie zmniejsza swą wartość, jako pożyteczna niszczycielka owadów.
- ↑ Np. gąsienice Prządki sosnowca (Phalaena bombyx pini L.) bardzo szkodliwego dla lasów. Przyjmując, że z nich wychowałaby się połowa samiczek t. j. 80 i że z nich każda złoży 500 jaj, wypada, że jedna kukułka w ciągu dnia przeszkodzi wykształceniu się niebawem 40 tysięcy największych wrogów lasów sosnowych!
- ↑ A. S. Packard, Experiments on the vitality of Insects.
- ↑ Należy on do działu much.
- ↑ Zwane pospolicie białemi mrówkami.
- ↑ W Japonii olbrzymia salamandra (Cryptobranchus maximus), dopóki nie została wytępioną, była ulubioną potrawą.
- ↑ Cryptolochia, Glaucopida, Morpho i t. p.
- ↑ Zresztą i to są za obszerne granice dla zwykłego ucha. Rzadko bowiem kto ma tak bystry słuch, aby słyszał drgnienia fal powietrznych, szybsze nad 48,000, a i u takich osób z wiekiem granica słyszenia cofa się do 32,000 pojedyńczych wibracyj na sekundę.
- ↑ Der Heerwurm. Tylża 1857.
- ↑ W Erscha i Grubera Allgemeine Encyclopädie der Wissenschaften u. Künste. Lipsk 1828.
- ↑ Lehrbuch der Zoologie 1845.
- ↑ Ornitologia jest częścią zoologii zajmującą się ptakami.
- ↑ Aksamitno‑czarna, upstrzona jego gąsienica, żywi się fijołkami.
- ↑ Liszka do zupełnej dojrzałości potrzebuje najmniej dwa miesiące. Ponieważ zaś pierwszy raz dojrzały owad pojawia się w kwietniu, przeto w ciągu roku dwa tylko pokolenia dojrzewają. Drugie pokolenie żyje dłużej, bo zimuje w stanie poczwarki pod ziemią, zkąd wychodzi dopiero na wiosnę.
- ↑ Pomimo słabej rozpuszczalności niektórych alkaloidów w wodzie jeszcze taka ilość mogłaby zawierać około 1 grama — trucizny.
- ↑ Do takich należą liszki chrząszczy, żywiące się drewnem i korą.