Dolina Podhala dawniej
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dolina Podhala dawniej |
Pochodzenie | Na Skalnem Podhalu T. 2 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Drzewiej, kiedy jeszcze na całej dolinie popod hale, od samej Osobitej w Orawie aż po Spizką Turnię lodowę wszędy czerniały się ino same lasy i lasy: wtedy tu całkiem inaczej było. Otupno i cliwo, bo ludzie rzadko się jeszcze na niej pooskładali i niekany, gdzieniegdzie dopiero zwyrabiali polany. Budowali chałupy z okręglaków, szopy na węgielnice, wrota, zapory musiały być mocne. Obory okoliczne, zamknięte dookoła, bo w usypach po potokach wszędy boginek było pełno, to się pchały, a ludziom wyrządzały strasznie. Dokucały ig, co cud!
Nie było żartów. Wtedy za słonka musieli się ludzie zapiérać w chałupach na noc, a za drugiego rano wyłazić z nich, bo nie było rady! Boginki całą nie dały noc spać nic, ino chodziły koło ścian, burzyły, a wołały: Kumoska! Kumotrze! Krowy sie wom w sopie potargały! Bodom sie!... A ino by była kumoska dźwiérze w sieni odparła — oho! juz je w usypie! I kto wie, kiedyby ją tamstela kto wydobył... Chłopów to się trochę obawiały, ale baby to się ich musiały wystrzegać i bały się, jak ognia.
Jak powiadali starzy ludzie, boginki siedziały w usypach, po dziurach, w potokach, w halach po żlebach, a na poziór takie były i tyle, jak ludzie. Tylko się im oczy, jak kaganki, świeciły zawsze i chodziły nagie.
Wszystkie miały długie piersi, jak worki. We dnie, kiedy była pogoda, zwychodziły z dziur, siedziały po kamieniach i hoćka, gdziebądź grzały się przy słonku; a kiedy szły, sprzewieszały piersi przez ramię — i było.
W nocy prały cyckami w potokach po kamieniach we dwoje, we troje i we ćwioro, jak kijankami praczki, aż dudniało po lesie.
Gwarzyły tak jako i ludzie. Tańczyły, śpiewały, grzyby, maliny, jagody zbierały po lasach i jadły.
Po kupie ich w usypach siedziało wraz.
Były różne: mniejsze i większe, kulawe i proste, a i dzieci miały też. Wiły se wianki z jaskiernika i nosiły na głowach. Sały krowy i owce, dojéły ludziom na pasujskach, jak ino mogły we dnie, a w nocy po sopak.
Musieli zapiérać.
Ludziom wyrządzały co cud! Jeszcze chłopom nie tak — jak był tęgi chłop, młody, to się go bały. Ale jak był stary, to brały go do tańca, ino łeb wytknął z pod strzechy, albo się gdzie ku potoku przybliżył, choć było i we dnie.
Wtedy żeby sie była wydana baba w jeden warkocz zapletła, albo dziewka we dwa: je, to już była ich. Biéda ją było chłopom i cepami obronić. Musiały sie strzyc.
Weredy najbardziej napastowały chore baby w połogu. Przez sześć tyźni ani rusz za próg nie śmiała żadna, bo boginki zaraz przysiadały. I chłop przez ten czas musiał być w chałupie zawsze we dnie, w nocy, bo kiedy się te uwzięły na kogo, bieda się było i odegnać. Tak było z Byrtusiem, co bacą w Miętusiej bywał. Temu i fujerę długą ślicznego głosu, jeszcze po dziadku zbójniku, ukradły, i żonę porwać chciały i dziecko odmieniły, ledwie je odebrano. Idzie raz żona jego, Zośka, z Miętusiej do domu, z obońką z mlekiem na plecach, a tu koło domu obskoczą ją boginki: »Zośka! Zocha! Zołna! Co nom to niesies?!« i dalej do baby. Byrtuśka była młoda, tęga, widzi, że niepeć, broni się, jak może — darmo, przewróciły ją na ziemię. Łap za warkocze i za nogi, wleką ku usypom nad potokiem. Byrtuśka w krzyk. Szczęściem usłyszał Wojtek Wojdyła, co niedaleko młócił, a jego nie trza było dużo pytać, ino co gdzie usłyszał; skoczył z cepami, zobaczył, co się święci, dalej za boginkami. Konia jakiegoś na pastwisku po drodze dopadł, jedzie. Szczęściem jedna z boginek była kulawa i tę dojechał. Chwycił w garście, zakręcił ponad głową, ta w prośby, że wyratuje Byrtuśkę. I woła:
Cudza zonka
Chyć sie zwonka!
Byrtuśka usłyszała, chwytała się rękami trawy po drodze, aż trafiła na dzwonki, co rosły na miedzy i boginki ją puściły. Bo takie było ich prawo: jak się kobieta, którą porwały, kwiatków, dzwonkami zwanych, chwyciła, musiały ją puścić.
Mściły się potem na Byrtusiach. Miał on taki zwyczaj, że jak przyszedł z hali do domu, wychodził w nocy na dach z fujerą i grywał. Raz się zdrzemnął na dachu, fujerę z rąk wypuścił, ta się stulała na dół, a boginki już czatowały. Łap i uciekły. »Widziało sie, co sie cysto wywściekały przy tej fujerze«. Latały nocami po wsi, wyrywały mech ze ścian i trąbiły przez dziury ludziom do izby. A najbardziej Byrtusiowi koło domu, a wołały: »Nie tak, Byrtuś, nie tak, ba se tak: buuu, prrru, prru, prrru, buuuu« — że go to niby uczą, jak ma grać, a on był muzyka sławny. Nakoniec raz, kiedy Byrtusiowie w polu dziecko na chwileczkę odeszli, ukradły je, a podstawiły swoje. Był dopiero lament w chałupie. Na szczęście stara jedna baba poradziła to odmienione dziecko wynieść na pole i bić, co tylko wlezie. Kiedy zaczęło bardzo wrzeszczeć, boginki odniosły ukradzione. To był jedyny sposób w takim razie. I wtedy, kiedy przyszły z tem dzieckiem, a Byrtuś zamknął wrota i chciał je zbić, tak się stawiły, że dopiero trzeba było na nie buhaja spuścić, co strasznie bódł.
Kaźmikowi Płazie, co browar w Chochołowie miał, żyć spokojnie nie dawały. Aż dopiero, kiedy się umyślnie przygotowanem piwem tak popiły, że się ledwie ruszać mogły, wtedy je Kaźmik ogniem poparzył i wyniosły się całkiem z tamtych stron.
Czapeczki czerwone nosiły. Jedna przyszła chłopu w nocy ziemniaki kraść, które się w tamtej stronie, ku Czarnemu Dunajcowi, nazywają rzepą. Dogonił ją chłop i zdarł jej czapeczkę z głowy. To potem w nocy podchodziła mu pod dom i żałośliwie wołała:
»Chłopecku, chłopecku, wróć mojom copecke,
Nie bedem jus chodzić na twojom rzepecke«. —
Płanietniki wtedy choć gdzie spadowały z chmurami, ale miała się z pyszna ta polana, na której mu co zwyrządzali. Hej, kiedy wzięły takiego nazad chmury w górę, a stanął nad polaną: to tak silił gradem, że ziemię zabrało do krzty.
Pieniądze się choć gdzie po reglach na świńskich korytach przesuszały, ale tam nieleciał nikt brać, choć widział, bo przy każdych stał pan z żelaznemi widłami i mieszał w nich, albo czarny baran z rogami. Hej! ten by ci dał!...
Co się nie zdarzyło Wojtkowi Pytkosowi z Międzyczerwiennego. Powiedział mu Jasiek Tyrała z Kościelisk, że się pieniądze przesuszają nad rąbaniskiem w Siwej, że widział, ale się bał iść, bo czarny baran przy nich stoi, okrutnie wielki. Wojtek był chłop mocny i podufały, powiada, że baran ku niemu nie płaci nic. To było wieczór, mieli iść rano ku tym pieniądzom.
Wojtek chodzi w nocy po izbie, tęgi, co cud. Poszli rano. Ej, nie wrócił już Wojtek. Przystąpił śmiało ku baranowi, kiedy go ten durknie rogami! Doraz z Wojtka wnętrzności wypadły, a Tyrała na drzewo, bo on ta i tak obdalno i obwysno stał; bał się, ostrożny był. I pieniądze wjechały w te razy z korytem w ziemię, a baran za niemi. Po chwili ośmielił się Tyrała z drzewa zleść, próbuje Wojtka obacyć — — e, darmo go obacował, umarty Wojtek był. Usprzekopyrtał sie ino raz. Uciekł Tyrała do domu, ale go przecie ciekawość parła, czy się też te pieniądze jeszcze kiedy suszyć będą? I suszyły się, ale przy nich stał pan czarno ubrany z widłami. Dyabeł musiał być, co u niego baran służył. Tak było.
Otwierały się turnie, piwnice pełne złota i srebra, w innych stało wojsko, konie — — widzieli to ludzie, bywali niejedni w nich i wierzyli w to. Bo to prawda była — gwarzyli.
Wodziło ludzi po halach i mamiło nieraz całe nocy. Były siodliska, były strzigonie, co krew z ludzi we spaniu ssały. Widywali śmierci tańcujące po lasach i chodzące, a nawet i tańczyli z niemi! Ale niebardzo był rad ten, kogo one między się do tańca wzięły, bo nie tyko czysto kérpce zdarł, jak był obuty, ale i portki na fafręgi potargał, a rano mało żywy przylazł do chałupy. Najgorzej było temu, kto boskem był, bo pozbijał czysto pazdury z niemi po pniakach i korzeniach w lesie.
Zawsze też dali ludzie pozór za niemi, bo z takiego tańca w którą stronę poszły, tam był niedługo umarły; to było pewne, jak amen w kościele. A było ich trzy na całą podhalańską okolicę. Te trzy widywali wszędy, w Polanach, w Zakopaném, na Ustupie, za Sichłą, w Zębie, w Skrzypném, aż w Ratułowie.
Chodzili też wtedy i siwi dziadkowie jacyś, ale ci najwięcej szli w halach po szałasach pomiędzy baców i juhasów. Ale na którym szałasie z takim dziadkiem nieobeszli się tak, jak się przynależy juhasi, albo i baca: e, mieli się z pyszna...
Urywały się najwyższe turnie i całe doliny wraz z juhasami zasypywało...
...drzewiej — dawniej.
...otupno — straszno.
...niekany — tu i owdzie, gdzie niegdzie.
...węgielnice — trójkąt ciesielski.
...obory okolicne — obejście gospodarskie zamknięte.
...wyrządzały — robiły na złość.
...obacyć — oprzytomnić, ocucić.
...usprzekopyrtał się ino raz — umarł od razu.
...siodliska, strzigonie — upiory.