Jak Dziwnego juhasa zatańcowało
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak Dziwnego juhasa zatańcowało |
Pochodzenie | Na Skalnem Podhalu T. 2 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
ZATAŃCOWAŁO
Dziwny juhas na fujerze grał, a echo rozlegało się dolinami. Grał z Krzyżnego ku Pięciustawom i ku Pańszczycy, a rozmaite widma słuchały go radośnie.
Kiedy zagrał cienką nutę, wraz leciały mgłą osute, kiedy zabrzmiał tęższym głosem, dźwigały się ponad plosem, a kiedy się zaniósł śpiewem leciały het nad Tatrów grzbiet, gnały pod słońce, migotlejące, porwane wiatru gibkim powiewem...
I pędziły k’niemu falą, skrzydła im się w słońcu palą, albo w gwiazdy nabijane śmigały het nad Tatów grzbiet, w gwiazdach świecące, migotlejące, w obłoków białą wpłynione pianę...
Dziwny juhas grał z przełęczy, echo mu po zboczach dźwięczy, pędzi, tula się w dolinę, przelata het nad Tatrów grzbiet, gdzieś w jeziorze utopione kołysze się na wodnem szkle, przesuwa się po wodnej ćmie — echo rozdzwonione... z fujery.
Dziwny juhas oczy dźwiga, tańcujące widma ściga, co lecą het nad Tatrów grzbiet — migotlejące, rozdzwonione — z fujery...
Rodem był ze Skrzypnego, zwał się Jantek Kudłac, do nich się nazywało do Kułaski, co była Ludźmiérzanka, matka, z pode Tetmajerowskiego dworu, a juhasował w Pańszczycy. Owce pasł.
Hej! Kiedy wyszedł w turnie!... Kiedy wziął grać!... Fujerę miał godną, długą! Widziało się, że góry słuchają, że kosodrzewina słucha, że stawek w Pańszczycy i w Pięciu Stawach stawów pięć szkli się od dźwięku. To było granie. Kiela światu byś zeseł, takiego byś drugiego nie słysał! Co ta Jasiek Muzyka był ku niemu! Za nic nie stał!
I one, te widma, co popod turnie siedziały, rozmiłowane były w tej grze i leciały, tylko zagrał, zkąd które mogło, gdzieby nie było. Mógłbyś powiedzieć: ćmy do światła. To się rojem sypało ze żlebów głębokich, skrytych, z pod skał, z pod mchów nad czeluściami czarnemi owisłych, z otchłani lasów prawiecznych, z prawiekuistych wód. Sypało się rojem.
Jedne gnały het od Bystrej, od Wołowca, długą smugą obłoku nad Pięć Stawów, ponad Zawory; inne gnały od Rówienek z doliny, od cudownych dzikich turni Staroleśniańskiej wieży dwuszczytnej, z podmuchem ciepłym wschodniego wiatru. Szumiała niemi powietrzna wgłąb, a Dziwny juhas grał na swojej fujerze.
Że się tak zapatrywał w przestrzeń nad sobą, a nie widział wtedy nic i nie słyszał: zwano go Dziwnym, Dziwnym juhasem. Hej! Nie płacił ku niemu nic żaden muzyka świata...
Te widma, jak posprzylatowały ku niemu, te co z dalsza, i te, co z bliższa, z Pańszczyckiej doliny, z Waksmundzkiej, z pod Miedzianego: to się brały za ręce i tańcowały w koło, hej, a on im dopiero wtedy grał! Wartało słuchać... Rozmaite one były, a on je wszystkie znał.
Były tamoj leśne Ćmy, były tamoj Górne Gmły, były wodne Skróśświetlice, były wietrzne Poświstnice, były Takie co świat złocą, były Co go kryją nocą, i były Co go druzgocą; były jasne Błękitówki, były sine Trupiogłówki, co leciały z takich stron, gdzie się mord stał, przekroczył Zgon.
Były także ciche, blade, uśmiechnięte, jak upiory, o olbrzymich martwych oczach, choć patrzały z nich, jak orły, te, co lecą niewiadomo zkąd?!
Te krążyły mu nad głową, uśmiechały się, jak żmije, wyciągały k’niemu szyje, szyje długie, śmigłe, białe, usta blade, półzwęglałe od jakowejś żądzy wbitej w łona, co się w mgłach chowały.
Te krążyły ponad skały, wielkiem, cichem, równem stadem, wyciągając się na chmurach, jak na wielkich, giętkich piórach, i ziębiły świat, jak gradem.
Gdy leciało stado owe, więdły zioła podszczytowe, żółty chylił się kozłowiec — widział to Dziwny juhas.
Hej! Były-że widma wszeliniejakie, ganiały jedne z popodkładanemi pod głowy zaplecionemi rękami, na wznak na chmurach leżące — inne z rękami ku niebu wyciągniętemi, grzbietem do góry, ze skrzydłami na wiatr, jak ptaki wielkie, z przepaści świata.
Dzień po dniu wychodził Dziwny juhas grać, na samo Krzyżne. Już ztamtąd od południa słychać było jego fujerę. Żeby bardzo pasł, nie mógłeś powiedzieć, ale że tak cudownie grał, to juhasi radzi słuchali, i sam baca nieraz, Bartek Gapka z Maruszyny, owce za niego nawrócił. Miał też zresztą psa, luptowiaka, Charnasia, rosłego, jak cielę, co, widziało się, ludzki rozum w głowie posiadał. Wszystko on wiedział, co z owcami zrobić, tyle tylko, że doić nieumiał. Nie potrzebował sie Kudłac, Dziwny juhas, o pasienie trapić.
Więc huczały ku niemu doliny. Mógł słuchać, ile chciał. Dźwigały się posuwiste, przycichłe, a ogromne głosy z dolin, i pięły się ku niemu ku górze, z obu stron — po piargach z cieniu północnego od Pańszczycy, po jasnych uboczach i kosodrzewinie śpiewnej od południa, od słońca, ze Stawów. Dziwny juhas słuchał i grał. Bo on nie grał na żadne nuty — on się na tej fujerze niósł, jak żeby go niebo ciągło, jak żeby się rozpiąć chciał, jak ino widno było po niebie. Nieraz to tak dzwoniło z fujery, jak żeby od niej w koniec świata, z końców świata w nią głosy płynęły. Taki był mały, ledwo go znać było na przełęczy z niższa, a tą fujerą swoją, zdało się, cały świat okrążył, het, het, poza Tatry. Tak, powiadali ludzie, wąż Światogłów ziemię w koło oplata. Leży on na przestrzeni, ogon w pysku trzyma, w ogonie ma kamień czerwony, rubin, wielki, jak słońce, w głowie oczy z dwóch zielonych kamieni, wielkich jak dwa miesiące, co się nazywają szmaragdy.
Na głowie ma koronę brylantową, której każdy brylant wielki jest, jak Spiska Turnia lodowa i kamienna Łomnica razem, a w pysku zęby straszne, jak zęby kołyszącej się w otchłani świata Wysokiej. Między zębami ogień biega, szczery ogień, podobny do wiekuiście płonącej taśmy piorunu. We środku ziemia. W okręgu węża.
Tak muzyką z fujery oplatał ziemię Dziwny juhas z przełęczy Krzyżnego.
Podawały mu ją smreki z wąwozów i urwisk i pustki zielone, dalekie, upłazów i uboczy, gdzie się jedynie kozy dzikie snują, podobne do rdzawych owadów skaczących w oddali. Wielki Staw szklił się ku niemu pieśnią, której głębina progów Tatr sięgała. Tam, od rdzenia, od podwalin kamiennych, z trzonu gór podnosił się chłód niezmiennej martwoty, zastygłości trwałej, i wydobyty na powierzchnię wody dyszał ku górze, ku górze!... Chwytał on się gry, co z fujery szła, jak zimny nurt rzeczny rozpalonego potoku żelaza, co je z młotowni wyleją. I wraz rozpalona, wichrowa, słoneczna gra chłódła i poczynała brzmieć dźwiękiem niewysłowionym, jak gdyby złote, świecące ogniem żywym gwiazdy spadające uderzały o lód pieczar wiekuiście zamarzłych.
I co się nie zrobiło! W jedno popołudnie, w niedzielę, ku końcu lipca, w upał ogromny, kiedy widma nie wzięły tańczyć koło głowy Dziwnego juhasa! Z tańca zrobił się wir. A najbardziej, najgwałtowniej, najporywczej poczynają tańczyć te widma, nie wiadomo zkąd, co uśmiech mają upiorów. Oczy im rozpłonęły, jak żagwie, z włosów się wyplatają jaszczurki w okręcie, wylatują za niemi, iskrzące, pędzą jak zgubione śród wichru płomyki pochodni. Hej! Już bieda było wydążyć i grać. Coraz chyżej, coraz chyżej i bliżej gnają koło Dziwnego juhasa widma roztańczone. To była jego największa uciecha, to było jego życie, kiedy grał na swojej fujerze, a one, te widma, Poświstnice i Takie, co świat złocą, i Te, co go kryją nocą, i Te, co go druzgocą, leciały ku niemu z przestworów i w miarę jego gry tańcowały. Hej! był-że rad! Boć mu się przecie zdawało, że świat do nóg zczarował, a nawet było tak. Cudowna to musiała być gra, której duchy same słuchały. Cieszył się nią — sobie grał, sobie na wyżynach, na wyniesionem siodle przełęczy, gdzie dumne wierchy gór oparły ramiona, aby spokojnie olbrzymie ciała rozesłać i spać w odęciu wyżyny. Hej! Sobie on grał — tam, gdzie wiatr gnąc się w szyję i łukowe skrzydła wędrownego żórawia, uniżał się ku jeziorom, orłem okrążał szczyty, i jak olbrzymi gryf o gradami miecącej grzywie, walił się w gwiazdy i tumanił ku ziemi. Sobie grał...
Ale teraz strach go jął zdejmować. Roztańczone widma, w szalonym okręcie około jego głowy, coraz bliżej i bliżej, coraz chyżej i bardziej porywczo wirujące, poczęły trącać sobą o jego włosy i twarz. Zdumieli się dwaj juhasi, co słuchali poniżej pod turnią. Z fujery Dziwnego juhasa wydzierały się tony podobne do wycia olodzonych skał, gdy o nie w zimie nawałnica szalonemi skrzydłami uderza. Nagle fujera przestała brzmieć. Oto porwany w wir tańca, za włosy, ramiona i ręce, Dziwny juhas, z fujerą w dłoni, kręcił się na przełęczy, zda się, latał w powietrzu. Zdumieli się, przelękli juhasi. Kręcił się, skakał lotem, wirował, podobny do oszalałej wichrem gałęzi, którą trąba powietrzna urwie i na miejscu, rozpostartą, obraca. Kręgi robił coraz szybsze, prędsze i bardziej porywcze. Bo oto wszystkie widma, które do gry jego biegły, jak ćmy do światła, ujęły go w swój tan, w tan, który grą swoją wywoływał. A owe, blade, z uśmiechem upiorów, nie wiadomo zkąd przyszłe, poczęły zeń ssać krew przyczepiając się ustami do jego twarzy, ramion i rąk, roniąc za sobą z rozkłębionych włosów płomieniste jaszczurki, jak pochodnie rozchwostywane w żagliki ogniste na wietrze. Dziwny juhas nie mógł się bronić, nie mógł się zatrzymać. Mgły dostały krzywych pazurów, błękitne obłoki sieciami szponiastemi oplatały jego ciało, ze wszech stron, ze wszystkich sfer przestrzeni spadały na niego plątowiska drapieżne wirów tanecznych, bezcielesnych widm. Chciał się wyrwać, opierać — nie mógł. Piarg usuwał się z pod nóg, głazy stały się ślizgie, jakby je powlekł lód. Tańczył po przełęczy, wleczony przemocą, w takt muzyki, która umilkła w fujerze, a grzmiała w przestworze. Już skały ponad nim, doliny i jeziora pod nim, poczęły się kłębić w potworne koło ruchu, w chaos straszliwy. Mózg począł pękać w głowie Dziwnego juhasa, serce nie mogło wydążyć bić. Ginę! — odezwało się przed nim.
Własne widma! Własne widma! I te, i te — co przyszły — zkąd?...
Wyczarowane grą, w taniec zaklęte... we własny takt...
Nagle fujera pękła w ręku Dziwnego juhasa, a on sam zatoczył się i runął głową w dół ku Pięciu Stawom, na upłaz, z upłazu w żleb na głazy na dół, na dół, aż mózg pryskał po kantach kamiennych i krew bluzgała jak iskry z głowni ciśniętej z góry.
— Is! Is! Co sie stało?! Spod! Na tén hań strone spod! — krzyknął przerażony jeden juhas do drugiego, z tych, co słuchali i patrzeli pod turnią.
— Raty! Tak, jakby go cosi zdmuhło! — odkrzyknął drugi przerażony.
— Wiera! Ale co? Dyj hań nik niebéł przi nim!
— Wto wié? Moze béł, ino nom sie widzieć nie dało — odrzekł drugi.
Pomilczeli chwilę.
— Ze cozby hań mogło i być? — ozwał się pierwszy z przestrachem.
— Złe.
Poczem obaj poczęli uciekać na dół po piargach ku Pańszczyckim szałasom, trzymając kapelusze w rękach, aby im nie pospadały w koźlich susach, a z trwogi podnosiły się im włosy na głowach.
...fujera — fujara.
...osute — osypane, owite.
...ploso — jezioro.
...godną — piękną, dobrą.
...kiela — ile.
...Jasiek Muzyka — I serya »Podhala«.
...nie płacił ku niemu nic — nic przy nim nie znaczył.
...Spiska Turnia — dawniej Lodowy.
...na tén hań — na tamtą.
...wiera — istotnie zaiste.
...wto — kto.
...ze cozby — sposób mówienia.