<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł O Walku sietniaku
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 2
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O WALKU SIETNIAKU


Walek Prascularz ze Zębu sietniak był. Głowę miał wielkę, jak kadź, na niej włosy rzadkie i żółte, a stojące jak szczeć. Polany miał na tej głowie, bo włosy kępkami rosły, a kępkami nie. Co tam do spacerowania było, to się mogło do słonka grzać, kiedy chciało, tem więcej, że Walek kapelusza nie nosił. Może go i nigdy niemiał.
Gęba wielka, opuchła, blada, jak u topielca, oczy wyłupione na wierzch, niebieskobiałe, jak u ryby zaśniętej, wargi wywinięte, grube, obwisłe, czerwonożółte, z warg ciekło. Nos jakiś zarośnięty we środku. Pod gardłem wól; a nie to ino jeden, ale że dwa. Jeden na drugim, jak gołąbki na wiosnę.
Całe ciało pokrzywione, pokręcone, pogarbione, połamane — nicbyś tam prostego nie uświadczył, chyba kij, co się na nim Walek podpierał. Ładny był — nie było co powiedzieć. Potwora i potwora. A jeszcze się i jąkał, ledwie krztusił.
Było mu siedm lat, pomiarkowali rodzice, co to będzie za parobek, że tęgi, i wygnali to z domu. Wrócił się. Wybili. Poszedł i znowu wrócił. Wybili znowu. Znowu poszedł i znowu wrócił. Ej, dobili tak, że czysto zdrętwiał. Kawałka skóry na nim całej nie było. Sprzecinali gałęziami het. Naprzódzi go bił ino ojciec, potem go bili ojciec i matka, za trzecim razem wraz i rodzice i obaj bracia i siostra. Bili, bili — i już się nie wrócił. Wyleżał za ogrodem pół dnia, w smreczkach pół nocy i poszedł.
Lazł, lazł, aż wyłaził, że mu gęsi dali paść. Pasł, gdziesi w Skrzypnem, potem w Podczerwiennem, w Ratułowie... Pasał, a jak mu się co niepowiodło, bili i wypędzali.
Wędrował, aż znowu gęsi do pasienia znalazł. Nie był już taki zupełnie do niczego — ze sietniaków był najfajniejszy.
Tak wyżył dziesięć lat; już mu ich było siedmnaście.
Pasł w lecie, we worek opasterzony, w zimie żebrał, w lecie i w zimie w płóciennych gaciach chodził, a nienajedzony był jeszcze nigdy. Mrzygłód był i takie było jego przeznaczenie.
Myślał on sobie różne rzeczy. Myślał: Bez co to tys to, co jo jest taki? Co jek komu zrobił i co jek winowaty, co jo je jest taki?... Bo on dobrze musiał snadź wiedzieć: jaki był.
Raz — służył on wtedy u Słodyczków w Ostryszu — widział, że się młody Słodyczka Jędruś, śliczny parobek, długo przezierał w przeziéradełku. Wziął on je potem, kiedy Jędruś wyszedł do pola, z okna, i począł się sam sobie przyglądać. Potwora jek — pomyślał i westchnął.
Była tam dziewczyna także śliczna, siostra Jędrusiowa, Agnisia. Ona pasła krowy, on gęsi. Miała ze czternaście lat. Pasterze krówscy piekli raz ziemniaki i Walek się nabliżył, że mu tam przecie rzucą jaki; bo on z chałupy nie dostawał od gaździny nigdy nic, dobrze jak jeszcze na czczo nie wypędzał z chlewika rano. Podszedł ku pasterzom, było ich kilkoro, chłopcy i dziewczęta, siedzi i patrzy. To patrzy na ziemniaki, co się pieką, to na Agnisię, co je biczyskiem przewracała w węglach.
Jedli, a on patrzał i łykał. Zbliżyć się nie śmiał, siedział tak o dwa kroki od innych. Nakoniec Agnisia wyciągnęła ku niemu rękę z ziemniakiem i mówi: — Ne! — a ten się pochylił ku niej więcej, niż trzeba było, i chuchnęło mu się przy tem z gardła. Czy chciał dmuchnąć na ziemniak zawczasu, że gorący, czy co... A Agnisia rzuciła ziemniak i cofnęła się w tył.
— Cos się stało? — jęknął.
— Bo ci śmierdzi z gęby, co raty! — odpowiedziała.
Nie podniósł ziemniaka, odszedł. Zabrali się niedługo i pasterze z krowami, on został jeszcze. Kiedy się oddalili, zbliżył się ku popielisku, szuka, nie znalazł nic, tylko ten ziemniak, który Agnisia rzuciła. Podniósł. W tem patrzy: idzie pies. Co zamyślał, dość, że psa zawołał. Wyciąga rękę z ziemniakiem ku niemu i woła: Na tu! na tu! Stanął pies. Wabi psa ziemniakiem, przywabił ku sobie. Daje mu ziemniak niby, a chyli się ku niemu i chuchnął mu w nozdrza. Pies kichnął, głową skręcił i spojrzał jednem okiem na niego.
— O! to musi śmierdzieć fest! — pomyślał Walek i zadumał się. A w zadumaniu opuścił rękę z ziemniakiem po sobie i pies wyjął mu ziemniak z palców i zjadł. Dopiero Walek w złość — łap kamień ze ziemi. Pies w nogi i tyle widział jego i ziemniak, tylko się przekonał dokumentnie, że aż pies kicha.
No, już się też więcej ku nikomu z gębą nie pchał.
I tak się zrobiło, jakby zaczął gnić. Lały mu się jakieś wody z uszu, z nosa, z gęby, nawet z oczu, na głowie się porobiły bolaki, wrzody. »Walek kopy siana na polanak ustawio« — śmiały się dzieci. Po całem ciele się też wrzody pękające porobiły, cały był mokry.
Przychodzi w jedno rano Słodyczkula, gaździna, i powiada mu, a głos miała, jak to często między Podhalanki, ostry, jak bicz: Bier sie, jus nie bees paść gęsi.
— Nié?
— Mom ci dwa razyj godać? — Świsnęła mu nad uchem głosem, jak biczem.
Walek już dobrze wiedział, że się pytać dużo nie trza, bo w łeb biją, w brzuch kopią, w plecy popychają, noga, to noga, a kula drewniana, to kula. Poszedł. Idąc myślał. Juści nie bez co ine go wygnali, ino bez té rany. Hej! To ci dopiéro śmierdzieć musi!... Bo on sam to i nie tak wiele czuł zarośniętym nosem.
Idzie i wyszedł na taki brzeżek nad potokiem, wysoki, turnisty a w potoku w dole kamienie nastyrmane, ostre głazy, jeden na drugim. Patrzy dookoła się — majowy był dzień, jasny. W polu robili ludzie, krzątali się, śpiewali. Wesoło było.
Niedaleko była kapliczka; Pan Jezus w niej siedział półnagi, w cierniowej koronie, pokrwawiony, i opierał brodę na ręce.
Przechodzi Walek mimo, spojrzał w kapliczkę, uwidział Pana Jezusa.
Jego tam nie uczył pacierza nikt, ale co nie co wiedział o Panu Bogu. Wiedział i słyszał, że ludzie pacierze mawiają, modlą się, słyszał też, co nie raz o Panu Bogu mówili. Wiedział, że jest i s hrubsa jaki jest. On ludzi stworzy, Onego trza prosić i dziękować Mu, a chwalić Go, i uskarżyć Mu się można, opowiedzieć Mu jedno i drugie, a zwłaszcza strapienie, to pocieszy. Pan Bóg jest ojciec, Pan Jezus syn, ale to do wjedna za jedno.
Stanął Walek sietniak przed Panem Jezusem, patrzy na Niego i powiada:
— Bez cos tak?
I zdawało mu się, że Pan Jezus kiwnął ku niemu głową w koronie i powiada też:
— Bez cos tak?
Widzi Walek, że On też półnagi, pokrwawiony, w cierniach na głowie — i nie wiedział, kogo Pan Jezus myśli? Więc spytał się:
— Ty cy jo?
Ale Pan Jezus nic, tylko, zdawało mu się znowu, kiwnął głową w koronie.
— E, my się tu, widzem, nie dogodomé wielo oba — pomyślał Walek i poszedł.
Stanął nad potokiem na brzegu między krzakami — pogląda. Ogromnie wesoło w polu. Ruchu, śpiewu pełno. Idą koło niego, koło krzaków, parobek i dziewka. On w kapeluszu na bakier z kostkami, ona z chustką na kark opadłą.
— Walek, kiez przidzies? — pyta się dziewka.
— Jutro.
— O przijdze dziś, bo juz niémogem wytrwać.
— Przez cego? — pyta się parobek i śmieje się łotrowsko.
— Ze! — krzyknęła dziewka i zęby mu pokazała w śmiechu wstydliwym a wyzywającym, białe i ostre jak u kuny. Znać, że jej się to tak wyrwało z piersi chcęcy nie chcęcy, co powiedziała.
Parobek ją objął ręką i przygiął nieco ku sobie; przycisnęła się ku niemu, a krok jej zwolniał i ociężał, jakby jej nogi kto podłamał w kolanach.
Przeszli.
Walek temu parobkowi było na imię, przypadkiem tak samo, jak i jemu, Walkowi Prascularzowi.
W krzakach siedział Walek Prascularz, jak dziki zwierz, owrzodzony, obolały, cały lepki i mokry. Chciał wyjść ku polom, właściwie bez żadnego celu, ale się wstrzymał. Onieśmielały go zielone pola i ludzie na nich. Kieby ik nie béło, posełbyk — myślał. I piéknie byś hań wyglondał — dodało mu się w myśli. Tak czuł, że opaskudzi te pola ludziom i że możeby się i same pola zielone go wrodziły... Kto wie, może ziemię owradza, kiedy po niej stąpa?...
Wylazł na małą turniczkę nad potoczkiem, siadł, zwiesił nogi i zapatrzył się we wodę.
— Pomiędzy ludzi musem nie hodzić, bok oćwiara — myślał — s Pane Jezusem jek sie dogodać nimóg. I cos On mi poradzi? Dy je taki biédok, jako i jo. Nawet gaciskók niémo, a krew sie leje po Nim, jak se mnie boloki. Biéda sie takiemu o co wprosać, co nawet gaciskók niémo. Kie w takiem odzieniu syn, to ta i ociec wielo więcél nie bedzie miał. Zyjze se tys ta, Panie Boze, jako mozes, zyj. Ej a ty wodo? Cybyś mi tys ty nie poradziła jako w téj biédzie? Jeść sie mi fce, worek się zdar, leci se mnie, gaciska sie tys lewdo trzimiom, syćko mie boli, świerbi, całe ciało, jak w ogniu i ognite, plugastwo po mnie łazi, fce mie zywce zezreć, teros, kie jek taki, gęsi mi nik nie do paść, ej wodo, wodo, radź-ze mi co przecie w téj biédzie, ej siwa wodo, siwa...
I zesunął się przypadkiem z turni i gruch do wody z brzegu.
Kiedy oczy otworzył, myśli: niebo?!
Powała nad nim z sozrębem świetna, święci pomalowani koło ścian, on leży na miękkiej słomie na ziemi, a nad nim oczu dwoje schylonych. Pomyślał: janioł?!
Oczy siwe, jak woda w potoku, wielkie, jasne.
— Tereś — słyszy kobiecy głos bezdźwięczny. — Teresia janiołowi — pomyślał.
— Tereś, osotał sie ta?
— Patrzi, mamo — zadzwoniło nad nim z pod oczu siwych.
Pociekawiło go ta anielska mama i ten dzwonek, chce ruszyć głową — e nie, nie sposób. Ehe! — przypomniał sobie — spodek we wode... pobiéłek sie...
Ujrzał nad sobą drugie dwoje oczu siwych ale w zmarszczonej oprawie. Mama janiołowa — poznał.
I spytała się go ta mama janiołowa: Hłopiec! jakoz ci? zyjes?
Chciał odpowiedzieć — e, niedało. Charknął tylko, zarzęził.
— Nie bedzie ś niego nic! — usłyszał trzeci głos, grubszy, z kąta, i kłąb dymu zobaczył wychodzący, a potem ślina kicła na podłogę, cyknięta ze zębów.
— Janiołów ociec — pomyślał. — Fajke kurzy.
— Stasek, a coby my Komperde Jaśka zawołali, cyby mu co nie pomóg? — słyszy bezdźwięczny głos. — On doktór na sydźko.
— Odpod z turnie — ozwał się grubszy głos — takiego nie bedzies lécył. To prziwilijo śmierzci.
Zrobiło się cicho w izbie; strach spadł na piersi Walkowe.
Śmierć usłyszał. Chciał krzyczeć, wołać: ratujcie mie! nie dajcie mie! — ale uwiązgło mu w gardle, zarzęził tylko.
— To prziwilijo śmierzci. — Powtórzył grubszy głos. — Takiego lécył nie bedzies. Na wieki nie bedzie zył nik.
Siwe, jasne oczy spojrzały z trwogą w oczy Walkowe. A jemu się przypomniało i tylko się starał nie chuchnąć, nie chuchnąć, nie chuchnąć...
Usłyszał poważne cupkanie kérpców po podłodze i blizko nad nim zakołysał się dymu kłąb, ślina kicła na podłogę, cyknięta ze zębów, i po pewnej chwili ozwał się grubszy głos:
— On juz zaros umre. Dajcie mu pojeść na dróge.
Obrócił wzrok, zkąd głos szedł, ale głowy ruszyć nie mógł, nic nie zobaczył.
Siwe, jasne oczy zniknęły. Chciałby je był przytrzymać... Niedługo zobaczył je znowu z innej strony koło siebie i zobaczył twarz i całą postać.
— E dy to dziéwcencisko, nie janioł — pomyślał i zamroczyło go. Widział, ale nie mógł nic uskładać w głowie, rozumiał tylko, że nie jest w niebie, że ludzie wkoło...
Obok pojawiła się starsza kobieta, jak ze mgły; zapachniała mu kapusta pod nosem.
Wysilił wzrok: starsza kobieta stała się wyraźniejszą. Klęczała przy nim na słomie i trzymała mu łyżkę z ciepłą, dymiącą kapustą przed ustami.
— Pojédz na dróge — mówiła.
— Pojédz na dróge — ozwał się grubszy głos.
— Pojédz na dróge — zadzwoniło ponad nim.
I dwoje rąk podparło mu słomę pod głową i dźwignęło ją lekko, ostrożnie, delikatnie.
Święci świecili koło ścian, powała była świetna, sozrąb błyszczał na pośrodku.
— Umiéro — usłyszał bezdźwięczny głos.
— To prziwilijo śmierzci — ozwało się jakby z bardzo daleka.
— Umar — zadzwoniło...


PRZYPISKI.

...sietniak — kretyn.
...opasterzony — mówi się, gdy kto jest odziany w chustę lub worek.
...przeziéradło — lustro.
...nastyrmane — sterczące ostro wielką masą.
...s hrubsa — z grubsza.
...kiez — kiedyż.
...wrodziły sie go — brzydziły się nim.
...musem nie hodzić — nie powinienem chodzić.
...oćwiara — szkarada, potwór.
...boloki — wrzody.
...lewdo — ledwo.
...osotał sie — oprzytomniał.
...prziwilijo śmierzci — przywilej śmierci. Kto z drzewa, albo ze skały spadł, drzewo go leśne przywaliło, siekierą się śmiertelnie skaleczył przy rąbaniu: tego nie leczyli, to był »przywilej śmierci«.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.