Sobek Jaworcarz jaki honor miał
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sobek Jaworcarz jaki honor miał |
Pochodzenie | Na Skalnem Podhalu T. 2 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
JAKI HONOR MIAŁ
Za wydanie Sobka Jaworcarza nałożonych było dwadzieścia dukatów nagrody. Ale nigdy przenigdy byliby go nie chwycili, gdyby go jego honor nie zgubił.
Ścigali go dzień cały hajducy, strasznie zmęczony był. Odbiegł przecie ścigaczy, ale już ledwie dech łapał. Świeciło się w jakiejś chałupinie przy drodze w Harklowej — wszedł.
Zastał babę, chłopa, troje dzieci, dwie dziewki i chłopaka wyrostka; wieczerzali.
Pana Boga pochwalił, powiada: Dogoniłek sie drógami bez dzień, a i nie jodek nic, kiebyście mi krapke kwaśnicy dali, widzem, ze jécie, bo mie jaze pali na wnuku. A pote byk se ka lóg do rania.
Czy miał gazda wolę nocować go, czy nie — Sobek głową powałę wsparł — prosił go pięknie na ławie siadać, kwaśnicy pić, ile chce.
Choć Sobek broni, prócz ciupagi, przy sobie nie miał, bo go znagła zajęli, pozbierać się z leżenia nie miał czasu, poznał chłop, że to nie bądź jaki będzie włóczęga. Odzienie miał dochodzone, sponiewierane, ale widno było fajne. Co był, to był, bać się go chłop nie bał, wiedział że mu nikt nic nie weźmie, bo niema co; biedna była chłopina. Daje tedy Sobkowi kwaśnicy, na szopę go spać zaprasza, ale mu też więcej nie świadczy.
Dziś przyszedł, jutro pójdzie, tyle się będą widzieli.
A Sobka aż podsadzało na ławie, bo tego był pewny, że jakby swoje imię powiedział, to tak się stanie, jakby zagrzmiało z pieca. On że to czternaście karczem żydowskich obrabował, on się z Zamku Orawskiego dwa razy wydostał, on siedmiu huzarów węgierskich pod Hradkiem od dziewcząt sam jeden, stołkiem drewnianym tylko zbrojny, wypędził, on czterem hajdukom orawskim i z łańcuszków i oków się wyrwał, targając je, jak szpagat; on wreszcie żyda na Obidowej, który pieniądze miał w ziemi zakopane i zdradzić nie chciał, za brodę i za pejsy do drzewa przybił a karczmę podpalił, za co właśnie za jego wydanie nagrodę naznaczono; on wreszcie tyle koni i wołów ukradł, tylu ludzi pokaleczył i tyle najgodniejszego zbójeckiej kondycyi mątu na świecie narobił, że słusznie mógł mniemać, iż jak powie swoje imię, to się tak stanie, jak żeby w izbie z pieca piorun trzasł.
Co zaś spojrzał na jedną, albo na drugą dziewczynę, to go szydło żgało. I nie wytrzymał w końcu, choć wiedział, że po całej okolicy po wsiach i po miastach o nim obębnowali i po kościołach z ambon księża wołali; nie wytrzymał i rzekł:
— Jo jest Sobek Jaworcarzów.
Taki honor bestyja miała.
Jak też powiedział — nie chybił. Chłop fajki do ust nie wraził, tylko rękę zatrzymał, babie łyżka w miskę tyrknęła, dziewczętom oczy w słup stanęły, a chłopak się porwał z miejsca i wyskoczył za drzwi, jakby go kto oparzył. Uciekł.
Wiedział Sobek co robi; strasznie rad był. Pozierał dookoła.
— Wyście Sobek Jaworcarz? — bąka po chwili chłop.
— Jo.
Już nie na szopę, ale go na pościel zapraszali spać, a sami na szopę iść chcieli, choć strasznie zimna była noc. Ale Sobek sobie w białej izbie posłać kazał — śmiało rozkazywał, prawo czuł — a cieszył się, że się przecie pod dachem wyśpi. Już go trzeci tydzień tropili.
Honorowy człowiek był i swój honor w ludziach przypuszczał. Nie wątpił on, że chłop o nagrodzie za jego wydanie wie, ale gardził myśleć o tem, że go wydać może.
— Przeboccie — rzekł zwyczajnie, wychodząc z izby czarnej.
— Z nicego — odpowiedział chłop i Sobek poszedł do białej izby, legł i zasnął.
A chłop duchem do wójta, wójt duchem po przysiężnych, po chłopów; zebrało się tego kupa, dwunastu, albo więcej, obstępować domu nie było co, w okienkach były kraty, weprała się hałastra prosto do izby, gdzie Sobek Jaworcarz spał. Obyczajem zbojeckim ciupagę on przy sobie położył, ale mu ją po cichu baba z pod ręki zawczasu uprzątnęła.
Kiedy ujrzał światło, ludzi, sięgnął ku ciupadze — niema — skoczył z pościeli. Ale chytra baba groch pocichutku po podłodze rozsypała. Zaraz poślizgnął się i padł. Przysiedli go i związali.
Tak wzięli w Harklowej za Nowym Targiem Sobka Jaworcarza z Brzegów, z pod samych Tatr, przed którego imieniem aż się, mówili, ziemia uginała ze strachu, gdzie płynęły Wag, Orawa, Poprad i Dunajec. Przez zdradę chłopską i babską go wzięli. Szeroko słynął.
Kiedy go na wóz wsadzać mieli, żeby do Nowego Targu do starostwa odwieźć, rzekł on do chłopa, co go zdradził:
— Cemuześ mi nie pedział, ześ biédny, a tego świństwa, coś mie wej przezradził, nie robiéł? Byłbyk ci dał i telo i jesce więcyl, kielobyś fciał. Ale wam, kobiéto, coście mi grohu pod kyrpce nasuli, to ino do ocy napluć. Wydać — no, po wsiak i po miastak wołali, kazdy prawo miał, mógek i jo sie nie kwalić, cok za jeden! Ej, na mój dusiu! Kieby nie té postronki! Jescebyk tobom, ino byk cie do garzci hyciéł, zatracona babo, lepi tyk przisięznyk wyonacył, jako ciupagom! No ostańcie tu z Pane Boge témcase. Ale sie na was nie bede mścił, bo sie oreł na jastrzębiu ino wtej mści, jakby go przy gnieździe spotkał. A wyście ta moim dzieciom nic nie zwyrządzali, a hoćby wto i fciał, to biéda, bo ta po mnie jajko nie w jednym miejscu ostało. Gniazd be po świecie z pół kopy, abo więcyl. A i hawby moze było jedno, abo i dwa, ino ze sie mi spać fciało.
Radby był kapelusza na bakier poprawił, ruszył się, tylko że ręce związane miał. Dziwował się wójt i przysiężny i wszyscy chłopi na tę fantazyję.
— Cłeku! Nie wis, ka jedzies? — powiada wójt.
— Ka jade, wiém, a i to wiém, ze dziwno pojade.
— Cemu?
— Bo mie konie bedom ciągły, a woły wiezły.
Taki jednak postrach jeszcze przed nim był, że go za tę obrazę nikt nie uderzył; owszem, popatrzeli na niego chłopi z adoracyą.
I byliby go może puścili, ale się każdy jeden na drugiego oglądał i na nagrodę liczyli. Spodziewali się, że każdy coś dostanie. Bandą też na wóz siedli.
A Sobek Jaworcarz, ledwie ruszyli, zaraz im zaśpiewał na poczekaniu:
Oćkało mie cosi ode nóg do głowy.
Tagek musiał jehać w Nowy Targ z Harklowej!...
Wściekali się, ale go bić nie śmieli; i tak jechali, klnąc mu, a on im w śpiewkach urągał. Ale nim dojechali do Nowego Targu, już mu nic nie mówili, podziwiając wewnątrz dusz jego fantazyę i geniusz poetycki. On też im przestał urągać, śpiewał, jakby nikogo przy nim nie było:
Ani tak nie idzie austryjacki Dunaj,
Jak se hodziéł drógom Jaworcarzów śuhaj!
Ani sie tak gwiazdy na niebie nie świcom,
Jak on patrzy śmiało popod siubienicom!...
— Ej miły mocny Boze! — myśleli chłopi — Juz on wej nieborok sam sie pod siubienicom widzi!...
I byliby go puścili, bo im samym krzywdy nigdy żadnej nie zrobił, ale się spodziewali choć po dwa cwancygiery za niego w urzędzie dostać.
A choć o chłopie, który go zdradził myśleli, że »psia wiara«, zazdrościli mu jednak dwudziestu dukatów i żałowali, że to nie do nich Pan Bóg Sobka przywiódł, że nie u nich się, kto jest, wyznał.
Tacy som jest ludzie.
Przywieźli go do Nowego Targu, odebrali go w urzędzie, do Nowego Sącza posłali. No i dobrze nie bardzo, dostał Sobek Jaworcarz dwadzieścia lat kryminału.
Bo jak tam jedno do drugiego, tu pokradł, tam pobił, karczmę spalił, wyszło jedno za drugiem. Jak mu wzieni wycytować: co i ka, widziało sie, ze do wiecora nie skońcom. Telo tego béło.
No i dostał Sobek dwadzieścia lat kryminału. Jeszcze i to ludzie mówili: nie najgorzej — bo mógł dostać dwadzieścia dwa, albo i trzy. Ale w pierwszym dniu, czy ci powiedzą dwadzieścia lat, czy dwadzieścia trzy, to tam już wielkiej różnicy nie robi. Choćby ci i pięćdziesiąt lat powiedzieli. Tylko jak ci wsują na całe życie — ę, to już źle. Chłop miał czasem sześćdziesiąt lat, powiedzieli mu: będziesz dwadzieścia lat siedział — ej, to się ta prawda w głowę podrapał, no, ale ta jeszcze było, jako było. Ale dożywotni areszt — o, to już cała biéda. Choćbyś do osiemdziesięci roków miał, kiedy ci powiedzą: na całe życie — to tak, jakby ci na miejscu głowę w trumnę wtusili.
A Sobkowi było dopiero trzydzieści lat, na to se myślał: Dyć hojbyk i nie uciók, to ta jesce taki nostarsy nie wyńde.
Ale on nie wątpił o sobie.
Zamknęli go we Wiśnickim Zamku.
Ej! Wiśnic!
»Koślowie, Koślowie! uzyliście dobra!
Teroz sie wam świcom na Wiśnicu ziobra!« —
dobrze jest powiedziane, bo kogo tam zaparli, choćby był masny, jak niedźwiedź w jesieni, mógł se rachować palcem żebra: jedno, dwa, trzi, kielo ik ta miał. Nie zmylił sie. Matka ci hań mléka na miske nie nalała, ani grul z omastom nie wsuła.
Ale Sobek se nie markocił. Wiśnic nie Orawski Zamek, a on i hań stela wyseł.
Jak zrobił? Kratę wypiłował utajonym pilnikiem i skoczył. Kielo ta leciał to leciał, ale żywy spadł.
On wiedział, że żywy doleci i to go wej zratowało. Bo to trza wiedzieć: kie chłop ufność straci, wiare do sobie, pocnie medytować, ozmyślować: przódzi kark skręci, jako ten nogę zwichnie, co śmiało przed siebie skoczy. Niema lepszych skrzydeł, jak śmiałość — z dawna starzy ludzie mawiali.
Tak też i on teraz myślał, Sobek Jaworcarz. Kiedy go zamknęli w kaźni, to on sobie śpiewał:
Zamkli ci mie zamkli, wartujom mie mocki,
Nic mi haw nie trzeba, ino ciémnej nocki!
∗
∗ ∗ |
Kiedy Sobka zaparli w areszcie na Wiśniczu, dał on się zaraz poznać, kielo stoi.
Przychodzi raz ku niemu jakiś starszy dozorca — może to było na piąty dzień, albo na szósty po przybyciu Sobkowem — z wielkim krzykiem, że Sobek kaźni nie zamiótł i porządków w niej nie zrobił, kiedy na niego wypadła kolej. Chłop był ten dozorca tak wysoki, że go więźniowie nazywali: wieża. Jeżeli Sobek pod powałę sięgał, to tenby był wnet dachu głową dojechał. Wyzywa i wyzywa, krzyczy: Sobek słucha — nic. Nakoniec kiedy mu już tego krzyku dość było, tak, jak stał, podniósł nogę, zamachnął, i pac kyrpcem w pysk urzędnika. Ani nie drgnął, tylko mu noga poszła wyżej głowy, jak na zawiasach. Telo zgrabny béł.
Urzędnik buch na ziemię i krew mu się nosem puściła. Okuli Sobka w kajdany na trzy tygodnie. Ale już więcej izby nie zamiatał i porządków w niej nie robił. Wyzwolił się.
I to mu tak zeszło w tem więzieniu: pierwszych dni kilka na poznajomieniu się z towarzyszami i obyczajem więziennym, a potem na myśleniu, kiedy mu też kajdany zdejmą, bo strasznie ciężkie i ciasne były. Przez te całe trzy tygodnie mało co w nich oko zamknął: nie dało.
Wtedy opowiadał swoim towarzyszom różne historye z życia zbójników i ze swego życia. Górale, którzy znali wiele z nich, słuchali z tą satysfakcyą, z jaką się słucha znanych, a zdumiewających i podziwu godnych opowiadań. Potakiwali głowami i wypowiedzeniem wielu: »Haj, haj!« »Hej, hej!« Inni słuchali z otwartemi ustami, a sława Górali w ogólności, a Sobka szczególniej, rosła w ich duszach od dnia do dnia, od nocy do nocy. Bo Sobek umiał zawsze swoją własną osobę w słońcu imponujących, albo nadzwyczajnych czynów postawić. Przy nikim on mały nie był, nawet przy nieporównanym Janosiku nie. A najchętniej opowiadał o dowodach swej siły i trwodze, jaką wzniecał, lub jak go z powodu jego rozumu, wysokiego wykształcenia, wyjątkowych talentów: podziwiano i czczono.
Opowiadał więc naprzykład, jak zimy, ciężkie zwykle dla zbójników, przepędzał. W lecie mu grało. Przespał się gdziebądź, w lesie, na szopie, gdzie w polanie w żlebie wreszcie jakim na mchu, albo na płasience trawiastej: ciepło było. Ale w zimie było gorzej.
Toż to zbójnicy poniewtorzy radzi się zimowali u gazdów; w rzeczy szli za pachołków służyć.
Niek cie Bóg broni takiemu pachołkowi co na despet zwyrządzać! Dałbyjse! hej! Ténby ci podziękował, coby ci trzonowe zęby drugie urosły!
Tak też i Sobek Jaworcarz poszedł był na jedną zimę do Tolfosa w Witowie za pachołka.
Jele ze to jakisi leń! — myślał Tolfos, co go przyjął. Lezy ino na piecu, a robić, pytoj Boze! nie kce nic!
Tolfos był gazda hruby, ale sobie myśli: Hej, kie ty nic, to i jo nic. Ta lez! Ba!
Nie dawał ino bryję jałową owsianą — rzeke: Ta sie rusys! Ale nic, Jaworcarz na piecu leży, a owsianą bryję je; nie ruszył się.
Tolfos by był wnet innego kijem wyrzezał i z chałupy wypędził, ale się tu cosi bał trochę. Pachołek był pod powałę. I tak zeszła zima.
Skoro przyszła wiosna, ruszył się Sobek. Jednego dnia — niema pachołka.
Tolfos orał w Bieskidzie od Orawy tłok, trójką byczkami.
Sobek przychodzi ku niemu i gwarzy: Gazdo, to wam źle idzie! Bycki wyprząc i puścić na pase na młake, hej, a pude jo — sprógować...
I poszedł. Wziął za klucz w kolcach i orali. Jeden zagon, drugi! E! Przy trzecim stracił Tolfos i czapkę, ale nie było jej czasu wziąć z pod skiby.
Wtedy się Tolfos domyślił dobrze, kogo karmił jałową bryją przez zimę. Ale już było nieskoro.
Poszedł pachołek, co za trzy byczki orał, w las, ku Orawie. Dzień, dwa mija — nic. Zapomniał Tolfos.
E, przyszli w lecie, w prawe połednie. Było ich czterech. Zabrali do imentu, gdzie co było. A samego Tolfosa, choć tam baby jajczały nad nim, złapali, zlali mu wrzącem sadłem goły brzuch. Ino że mu tak powiedział Sobek, kiedy odchodził: Owce mas, rznij! A owijaj sie skórami, to sie wygois. To za twoje bryje!
Zbójnicy ta na wszystko mieli sposób. I już go więcej Tolfos nie widział, ani on Tolfosa. Nie był jeden drugiego ciekawy.
Inną zimę, coś we dwa lata później inaczej Sobek spędził. Zasiadł w Zakopanem pod reglami, na Buńdówkach, na mraźnicy przy Samkowych owcach. Był tam, jak w twierdzy, bo się mraźnica robiła z całych smreków ściętych, nieokrzesanych z gałęzi. A przy nim się tam obsiadła jego kochanka, Zoślanka, ze Zakopanego.
Sobek był chłop do wszystkiego: mówiéł na książce, jak nic, a na gajdach grał, co cud! I ludzie go mieli straśnie za co. Kościoły były precz, to w niedziele schodzili się do Sobka tam na Buńdówki.
Izba była wielka, piec przykryli chustą i było. Sobek się oblókł w długą po pięty Zojscyną kosulę, wziął książkę do garści i mówiéł na niej głośno pod piecem, a ludzie za nim.
Baby klektały, aż giełcało po izbie.
Śpiewali piosneczki i pieśni nabożne z książki, a kiedy się już to nabożeństwo skończyło, to jedli i pili.
E! bo hań u Sobka nie dostąpił odpustu nikt, jak nie przyniósł gorzałki w dzbanku, spérki, albo i masła kruźlika.
Wiedzieli już o tem wszyscy, to nieśli, co kto miał, a szli.
Kiedy się już najedli i napili, to zaś tańczyli.
Pierwszy zawsze wychodził ze swoją Zoślanką Sobek; a kiedy się oni dość unosili, Sobek siadał na ławę, brał dudy i grał, a ludzie tańczyli.
Nieraz do wtorku to nabożeństwo dociągnęło u Sobka. I niejeden gazda przyszedł z tego odpustu łysy do domu. Bo Sobek nie żartował: jenoby mu tam był który do Zoślanki zéznął, brał za huncfuty za łeb i peu! ś nim w pole, a włosy zostały w garści.
Ten się już żaden nie wracał do izby wygwarzać, tylko szedł pomału do domu, a macał się po łbie.
Nie było po co, bo Sobek żartów nie miał; ale tam gniewu nie było — na drugą niedzielę przyszedł.
Na wiosnę odmierzał Sobek Zoślance płótna na spodnice w lesie od smreka do smreka. To był ryf!
I poszedł w las.
Tak się zimował Sobek Jaworcarz hoćkie hoćkany.
∗
∗ ∗ |
Nakoniec go odkuli i co się nie zrobiło.
Przychodzi jeden taki młody oficerek, więźniowie właśnie na dziedzińcu byli, mur dookoła wysoki, i powiada do Sobka: Jaworcarz! Prawda to, że ty umiesz po murze biegać?
— Prowda! Cozbyk nie umiał! — odpowiada Sobek.
— Ile kroków zrobisz?
— Kielo fcem, hoćby i śtyry.
— Wyskoczyłbyś na ten mur?
— Na tén? Ej nié, nie wyskocem.
— A wyleciałbyś?
— Krokami? Wylecem.
Zamyślił się oficerek chwilę, ale to młode było, ciekawe, powiada: Dasz słowo, że nie uciekniesz, jak wylecisz?
Sobek się ani nie zawahał: Dom! — powiada.
Kupa przecie ludzi koło niego stała: Lachy, Rusiny, Zagórzanie, Górale — przed tymi się pokazać, tych w dumę wzbić — a i żołnierzy było dokoła pełno.
— Słowo honoru? Wiesz, co honor? — pyta się jeszcze oficerek.
— Honor telo znacy, co honór, wiém — powiada Sobek. — Byłek u księzy Pijarów w Podoleńcu cosi ze dwa roki i po łacinie mie ucyli. Miałek księdze ostać, ino sie ta cosi kańsi stało, co jek haw, hoćjek ta i tak msów dość naodprawiał na Buńdówkak w Zokopaném. Nie ucieknem.
— No to leć!
Rozstąpili się ludzie Sobkowi, rozpędził się, skoczył na sążeń wysoko, potem raz, dwa, trzy kroki zrobił, że się tylko ludziom po oczach migło, stanął na murze.
Oniemieli ludzie z podziwu. A Sobek stał na murze i patrzał w świat.
Wszystkim biły serca w piersiach. W tej jednej chwili sto myśli leciało przez głowę skazańców. Mógł uciec. Poza murem nie pilnował nikt. Takiego latawca nie dogoniłby nikt. Mógł uciec, gdzie chciał, w góry, na Węgry, gdzie chciał. Był wolny.
Sobek stał i patrzał w świat. Był wolny. Słońce jaskrawo zapadało na niebie.
— Zeskocz! — krzyknął z dołu oficer.
Sobek obrócił się ku niemu i stał na murze.
— Słowo! — krzyczał oficer, czerwony z niepokoju i strachu: samby był więźnia jak umyślnie wypuścił!...
— Wiém — odrzekł Sobek Jaworcarz i zeskoczył na dół pomiędzy więźniów.
Zakołysał się koło niego szmer tłumionych wykrzyków i słów.
On zaś stał pośród ludzi, jakby zalśniony tem jaskrawem słońcem, które tam za murem za krawędź ziemi zapadało. Oficer, uspokojony i kontent, ręką go po ramieniu klepał, mówił; »Dzielny chłop! Tęgi chłop!« Ludzie pokrzykiwali z podziwu i nad cudownym czynem zręczności, i nad tem jeszcze więcej, że Sobek napowrót w więzienny dziedziniec zeskoczył; on zaś nie słyszał nic. Usłyszał dopiero te słowa:
— Dawno siedzi?
— Miesiąc.
— Wiele mu dali?
— Dwadzieścia lat.
— I nie ucik?!
Sobek obejrzał się ku mówiącemu. Mały, sietniakowaty chłop, w górnicę odziany, jaką koło Gdowa noszą, patrzał na niego blademi oczyma z wyrazem niesłychanie wzgardliwego zdumienia; patrzał na niego, jak na człowieka, którego głupocie trzeba się aż dziwić, a którym, dla tej niezmiernej głupoty, nie można nie pogardzać. Sobek Jaworcarz zapatrzył się w oczy sietniakowatego chłopa z pod Gdowa.
Obstąpili go Górale, co na Wiśniczu siedzieli.
— Sobek! Aleś hłop!
— Tegoby i Horny Kośla nieboscyk nie zdolał!
— Ani niwtory!
— Som pon oficyr gębe ozwieźli na kwile!
— Moze ci co i podarujom z roków za tén śtuke!
— Nie widział tu jesce nik nic takiego!
— Hej! Kiezby tys?!
— Som ka jest tacy ludzie, jako u nos? Co?
— Hej! Nima to, jako my, z pod hól!
— Ej! ta i u nos jest je ka drugi taki ku Sobkowi?
Otoczyli go kołem; było ich pięciu, czy sześciu, złodzieje i zbójnicy. Dumni byli z Sobka.
— Béłaby s nos ś nim banda! — powiada jeden Kościeliszczanin zbójnik do drugiego Kościeliszczanina zbójnika.
— Ej wiera! Béłaby!
— Jo myślał, ze u nos w Kościeliskak nolepse hłopy!
— E, ono sie i ka inéndyj trefi. Dyj i Janosik nie był z Kościelisk, ba skądsi ze Spisa.
— Wy! Kościeliscanie! A Mateje u nos w Zokopanym?! Mijałków Jendrek...
— A Nowobilski Walek? Podbrzyźni? z Białki.
— E! W Kościeliskak...
∗
∗ ∗ |
Ciemna noc była: wszyscy spali. Oko wykól, na niebie chmury czarne, nie widać światu nic. Deszcz aż huczał, lić straszna. Czarno w kaźni, tylko Sobek widział dwoje oczu, patrzących weń, sietniakowatego chłopa z pod Gdowa. Mordowały go, gdzie się obrócił, patrzyły na niego mocne, wyraźne, uparte.
Sobek się ich wstydził; teraz się już ich i bał.
Chłop siedział w innem skrzydle, na drugim końcu gmachu, pewnie spał teraz na pryczy i oczy miał zamknięte, a one tu, przez mury i dziedzińce patrzyły w Sobkową duszę. Kurczyła się ona i wiła pod ich promieniem, kryła się, a uciec nie mogła.
Powstawało ciało wściekłe, złe, rozżarte, zrozpaczone przeciw duszy.
Coś ty mi uczyniła?! — jęczało. — Coś ty mi uczyniła?!
Nozdrza, nozdrza, które pociągnęły już wolnego powietrza ze światu; oczy, które już poszły poza mur, w świat: jakoby zębów dostawały i gryzły i szarpały duszę Sobkową. Dwie blade, wyraźne, uparte źrenice lacha z pod Gdowa topiły się w nią coraz głębiej i głębiej.
Był tam! na murze!... Jeden skok!... Wiatr-by go nie dopędził!... Terazby już był u węgierskiej granicy.
Zdawało się Sobkowi, że mu coś śmiga koło uszu, jakby jego ciupaga własna, okręcona nad głową, puszczona w szalony pęd wirujący z siły, z ochoty, z krwie! Tam, tam, w lesie gdzieś, pod Pośrednim Wierchem, albo Dziumbirem, jak rysie przyczajone, siedzą jego towarzysze, bracia. Długowłosy ogromny Jano Sliwa z Vihodnej, Jędrek Migac z Bustryku, Józef Papież z pod Babiej Góry, Józef Stanik z Kościelisk, Wawrzek Hawraniec z Podspadów. Tam oni siedzą koło watry i śpiewają półgłosami groźnemi na czarnodunajecką nutę zbójecki marsz:
Hej! idem w las — piórko sie mi migoce!
Hej! idem w las — dudni ziemia, gdy krocę!
Ka wywinem ciupazecką — krew cérwonom wytocę!
Ka obyrtnem siekiérecką — krew mi z pod nóg bulkoce!
Ciémniuśka noc — ogień lasem przeświéca!
Ciémniuśka noc — złe sie złemu zaléca!
Na polanie popod jedle — watra w lesie sie pali;
Cy sie grzejom dziwozony — cy jom carci skrzesali?
»Ty mlady brat — ty sa s nami stowarzis!
Jak padnie ci — budzies cirnom ziemie gryz,
A jak padnie — talarkami, dukotami budzies siał,
Na kazdy dzień freirećku — kohanećku budzies miał!«
Hej bratowie! — ja sa ku wam zwerbuje!
Nie płaccie mi — kohanecki leluje!
Nie płaccie mi, siostry moje — jabłonecki bielućkie!
Nie pładze mi, matko, ojce — gołąbecki siwućkie!
Nie płaccie mi — jo se ide zbijać, kraść!
Za dak mi las — zo posłanie mokwa, chraść!
Jak mi padnie talorami — dukotami bedem siał!
A jak padnie siubienicom — budzie se mnom wiater kwiał!
Tak oni tam śpiewają półgłosem pieśń, o której nikt nie wie, kiedy i kto ją ułożył, pieśń, od której jodły się chwieją i orły zrywają się śpiące z konarów i szumią skrzydłami w ciemności, ślepe, gniewne i przerażone. Tak śpiewają tam Sliva z Liptowa, Papież z pod Babiej Góry, Stanik z Kościelisk, Hawraniec ze Spiżu, Migac z Bustryku z Podhala — tylko im grać na kobzie niema kto, bo on, Sobek Jaworcarz, na Wiśniczu. Na Wiśniczu — on, o którym chłopi mówili: kogo jak kogo, capu dzikiego skorzej za racie do gorzci hycis, jako coby Jaworcarzowego Sobka mieli kie dostać!... — On, o którym dziewki wyzdajały śpiewankę:
Zaplątał sie sokół w babioletniej sieci,
Jaworcarzów Sobuś siedem brom przeleci!
Splątały sokoły w babiém lecie skrzidła,
Jaworcarzów Sobuś nie da sie wziąść nigda!
On, o którym też dziewki rady śpiewywały:
Śnie mój, śnie kohany, cliwo mi przez tobie,
Kie sie bez dzień cały nahodze, narobie!
Śnie mój, śnie kohany, uciekoj-ze w pole!
Idzie Sobuś z lasu, jo go od cie wole!..
W oczy mu lunęły góry, jak grad nagły na wiosnę, z za grani wydarty. Tu się upłaz zieleni, tam woda gra w stawie, tam owce beczą, bielą się, turlikami dzwonią, spiżaki, turliki, kłapacze: wszystko dźwięczy, dzwoni, rozbrzmiewa po polanach. Tam juhaski śpiewają, tam juhasi, tam któraś wyska z za wierchu: eeee — he — heu!... tam jej któryś odpowiada z pod turni: hoba — hop!... Tam na kobzach, na gęślach, na piszczałkach wierzbowych, na długich, daleko brzmiących trombitach grają — juhasi, pasterze, wolarze. Tu w szałasie ogień wre: chłopak piętami drobnego krzesze, aż iskry w dach biją. Przytupnął, zaśpiewał:
»Cy jo hłopiec nie młody?
Cy jo niémom urody?
Siwe ocka, corne brwi!
Pojdze dziéwce, bo mie mgli!«
Piętą w glinę ubitą, w ziem, a któraś tam dziewka z pod ściany, z kąta:
»A jo tobie rada mom,
Co mie pytos, to ci dom,
Cy barana, cyj koze,
Cy sie sama połoze...«
Tam o jesieni kobiety len na boisku w szopie rafią, śpiewają długie pieśni miłosne, tak też i w zimie przy warsztacie płóciennym. Starzy gazdowie fajki kurzą, opowieści prawią, syczące w ogniu dusze czyścowe zażegnują. Wilki od lasu wyją, psy im odpowiadają z pod chałup, nagle w nocy niespodzianie hałas, ujadanie, jęk, rozpaczliwe beczenie, rozpaczliwe krzyki i nawoływania: wilki się milczkiem podkradły, psa roztargały, pod oborę podkopują. Dopiero z czem kto może: ten ze sajtą płonącą, ten z widłami żelaznemi, który z ciupagą, który z flintą, który z cepami, z czem kto może — na pomoc sąsiadowi! Bitka, psy od sąsiadów co śmielsze, wielkie liptowskie z kolczastemi obrożami, obces ku wilkom, cepy grzmią, ciupagi śmigają, już i baby ta z sajtą, ta ze szczypą smolną, ta z kagankiem z drzwi, z okien świecą, tu chłop wilka widłami przebódł, w górę go podniósł i rznął o ziemię, tam wilk chłopu do gardła, a pies na nim jedzie, żre w kark, z grzbietu mięso wydziera. Staraszony, zdeptany śnieg, pobite wilki, pozagryzane psy, pokaleczonych trochę i ludzi — cicha noc gwiaździsta ponad góry, tylko znowu z daleka słychać wycie, a po chwili po chałupach znowu warsztat płócienny fyrczy i zaśpiewa która Zosia, albo Marysia:
»Salała rybecka, salała za wodom,
Ale jo nie bedem, hłopcyno, za tobom!...
Salała rybecka wodom za rybkami,
Ale jo nie bedem za Zokopianami!...« —
cieniutko, wysoko, ponętnie, aż się serce w człowieku rwie i wydziera.
Rwie się i wydziera serce w Sobku Jaworcarzu. Wolny był, wolny mógł być! Jeden skok!... I byłby tam...
Wtedy się Sobkowi Jaworcarzowi wydało, że mógłby skoczyć od Wiśnicza po graniczne Karpaty, od Tatr poza Liptowskie góry!... Wtedy mu się zdawało, że popłynąłby, śmignąłby przez powietrze łukiem, jak idzie łuk tęczy przez niebo... Wtedy...
Chwycił zębami kratę, począł ją gryźć. Piana z krwią poczęła mu się toczyć z pokaleczonych ust. Głową uderzył w kratę, aż mu skóra popękała na niej i włosy krwią pociekły.... rękoma ją szarpał. — Takikek jako oreł haw! Zaparliście mie! — szeptał. — A jo mógek wyńjść! A jo mógek uciec!...
Mógł!... mógł!...
Rozpacz wściekła, dzika, waryacka rozpacz zgięła Sobkowi krzyż w kabłąk, skróciła mu ramiona, zwęźliła palce i kraty pękły. Zaparł się, targnął — wyłamał je z okna. Wówczas osłabł na chwilę. Zdawało mu się, że mu przez okno bez krat lecą do kaźni całe Tatry i wszystkie chmury z nieba:
Nie płaccie mi — jo se ide zbijać, kraść!
Za dak mi las — za posłanie mokwa, chraść! —
grzmiało z wiatrem w okno.
Sobek spojrzał w dół. Wysoko było na dwa piętra, na dole kamieniami brukowany dziedziniec. Wydało mu się, że kamienie pod jego oknem ożyły — czekają żywe, spokojne. Czekają. Wzdrygnął się.
Rozpacz, tęsknota, radość, szał, poczęty się w nim łamać z strachem. Ciało wściekłe, rozżarte przed chwilą ciało, poczęło drzeć, wstrzymywać duszę, uniewalniać ją. Sobek zawisł w oknie.
I dziw! — wszystko: góry, towarzysze, swój kraj — poczęły mu ustępować wstecz w ciemność nocną, cofać się, maleć... Zląkł się — nad wszystko się zląkł...
Wtedy blade, aż do pogardy zdziwione oczy sietniakowatego chłopa z pod Gdowa zaświeciły Sobkowi Jaworcarzowi wprost w twarz. Hej!... Rzucił głową, wydźwignął się na ręku, wysunął nogi i skoczył. — Zabił się.
Taki honor miał.
...głowę wtusili — wgnietli.
...Opowiadał więc naprzykład etc... — oba opowiadania o zimowisku zbójników są na tle opowiadań Sabały.
...dałbyjse — dałbyś sobie.
...tłok — ugór.
...giełcało — rozlegało się.
...huncfuty — warkocze u chłopów od skroni.
...ryf — miara.
...prawda to, że ty umiesz po murze biegać etc... — na tle opowiadania, które słyszałem o zbójniku Józku Matei.
...sietniakowaty — niedorodny.
...Hej idem w las etc. — Marsz ten cały jest mojej kompozycyi. Nuta jego jest znana w górach powszechnie, ale słów nigdy dowiedzieć się niemogłem.
...rafią — obrywają nasienie lnu.