<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Orlice
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 2
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ORLICE


(Ponieważ kwestya ta obiła mi się kilka razy o uszy, nadmieniam, że „Orlice“ nie są oparte na żadnem ludowem podaniu).


Był chłop z Poronina, nazywał się Kuba Kopiński. Powiadali o nim, że mu nigdy deszczu nie trza, chyba w zimie. I prawda, że nie wiadomo, czego miał więcej: czy pola, przez które woda szła, czy wody, co szła przez pole?
»Kubie straśnie w powódź śmiało — mawiali chłopi — woda mu ta sama sie nie bedzie brać«. Lał deszcz, to mówili: »Kubie gazdostwa przybywo«. Jechał z pługiem, żartowali: »Uwazuj-ze, byś co ka gruntu nie zahyciéł, bo pług popsujes. Kuba jedzie wode orać, bedom pstrongi rosły!« Szedł z grabiami, to zaś znowu: »Jesce tys takiego nie bywało, co łososie grabiami hyce«. Idzie Kuba z motyką: »Hej: idzie Kuba banie brać, bedom miały lipienie ka zimować!« Jedzie wozem drabiniastym: »Hej! by ci nie wyciekło! Racyj se putnie weź!« I takie inne.
Wodny Kuba go nazwali.
Gniewało to Kubę i bolało, te śmiechy ludzkie. Ale ludzie jak ludzie. Takie to jest, jak i psy: wlezie między tłuste miejskie owczarki, albo gdzie ze wsi: dalej wszystkie na niego! Ani go jeden nie będzie bronił; najlepiej, jakby go tam jeszcze z drugiemi nie targał. A i to nie z miłosierdzia, tylko będzie leniwy, albo stary. Inaczej nie jest, ani nie bywało.
Bolało to Kubę i gniewało, a i bieda dogryzała. A jeszcze kiedy mu córki dorosły, trzy córki, jak topole: Róża, Ulka i Wikta — ani to temu co do gęby włożyć, ani oblec po ludzku. Matka tego żalu i wstydu nie miała, bo przy ostatniej, Wikcie, zmarła. Wychowało się to nie wiedzieć nawet jak? Ulce było dopiero dwa lata, Róży trzy. Na koziem mleku wyrosło — ej! baj to! jacy na wodzie!
Ale ród to ród. Kopińscy byli chłopy, jak buki, takie też i Capkule, co od nich żonę wziął. Baby jak wrota. Kiedy ci którego Capka dziewka stanęła we drzwiach, nie próbuj przejść: choćbyś głowę pod ramię schylił, koło biodra się nie przeciśniesz. Spodnice to jaze podskakowały na nich w chodzie; młodzi mówili: od radości; starzy: od tęgości.
Zębami gwoździe kruszyły, a na siłę dobry parobek musiał być, żeby go za pasy o ziem nie prasły. Prawda, że za pasy zawsze chłop mięknie, a baba twardnieje. Ale przy dźwiganiu, przyszło snopki na wóz wykładać, albo na stodołę ciskać, to się dało widzieć. Silne były Capkule.
I robotne i obyrtne i ładne. Na żony jak ulane. Ale będzie ci kto biedną dziewczynę brał? Chyba głupi, albo sam dziad, co mu innej nie dadzą. Zeszły się wraz dwa dziady, nie trza nijakiej rady — powiadają.
Kopińskiego dziewki prawe były Capkule: silne, robotne, zwyrtne i ładne. Tylko że w posagu miały kamieńca trochę, lasu nic, pola z półtora morgu, a i to jeszcze lada co, budynki żal się Boże, wody ile chcieć, po dwie koszule, po dwie spódnice, po jednej zapasce i szmatce na głowę, a na trzy jeden kożuch po matce. W zimę tylko jedna mogła wyjść. Będzie ci kto taką brał?
Nigdzie też nigdy nie szły, ani na wesele jakie, ani na zabawę do kogo — nie miały w czem.
U Wodnego Kuby zawdy wesoło — żartowali ludzie — dziéwki nie potrzebujom nika lecieć. Dość se w doma udrypcom kie zimno, a na brzuchak se przigrawajom. (Że to im w próżnych brzuchach grało).
Nikt ich też nigdzie nie prosił. Kto ta dziada rad widzi? Dziad i dziad.
Często też na Kopińskiego dziewczęta, które po matce Capkulami zwano, zamiast Capkule, wołali: dziadule. Płakały.
Siedział Kuba koło wody pod brzegiem, blizko Galicowej Grapy, w pustce. Domu naokoło nigdzie. Las — ale cudzy, gazdowski. Pawlice, Chowańce, Galice, Pary: to to byli gazdowie. Chowali niejeden po kilkanaście krów, kilkadziesiąt owiec, po trzy, cztery konie. U Kopińskiego krowy nie było; jedna koza.
Dziewki się w lecie żywiły grzybami, jagodami, co po reglach zbierały. Ale w zimie, na wiosnę — raty! Po dwa i trzy dni nic do gęby, prócz odrobiny mąki, wodą rozbełtanej. Jak raz Ulka ukradła u Pawliców kawałek placka owsianego, to było święto.
Rosły — powietrzem i wodą — dziko, jak jodły w lesie. Miesiące czasem człowieka nie widziały z blizka. Choć Róży było dwadzieścia lat, Ulce dziewiętnaście, a Wikcie siedmnaście: nikt ku nim nie szedł, żaden parobek. Chude były, nędzne, nieodziane, smutne. Choć ładne. Róża miała włosy czarne i oczy czarne jak iskry; Ulka i Wikta włosy jasne i oczy siwe, także jak iskry. Kości miały smukłe, bujne, ale ciała na nich nie było, nie miało z czego rosnąć. Nie łakomił się na nie nikt.
One też tak, jakby woli Bożej nie czuły. Takie dziewki o czemżeby radziły? O parobkach radzą. Ale tu — trzeba było o głodzie i o zimnie radzić, żeby z głodu nie umrzeć, od mrozu nie umarznąć. Nie chwyta się wola Boża w takiej kondycyi.
Ucła się w końcu Kubie ta bieda, a i śmiechy ludzkie — Wodny Kuba! Wodny Kuba!... Siem skaranie!
Jednego dnia, w jesieni, już z hal zegnali co kto miał, mówi Kuba do córek: Jadłyście co dziś?
— Borówki — odpowiedziały.
— Fce sie wam jeść?
— Fce.
Pomilczał Kuba trochę.
— Zol by wom béło tej hałupy — mówi.
— Abo co?
— Jakby my sie ś niej ka wynieśli?
— Ka?
— Ze ka we świat.
— Ka?
— Na hléb.
— Ze kazby to?
Pomilczał znowu Kuba chwilkę.
— Dziéwki! — mówi po chwili.
— Co?
— Zabiercie ze skrzynie, co ta jest i ka ta co. Jakie smacisko, abo płótno. Zróbcie węzełki.
— Pódziemé ka?
— Pudziemé.
Pozbierały, co było.
— Tatusiu! — mówi Wikta — Weznem ten obrozocek po mamie niebozycce.
I zdejmuje obrazek ze świętą Genowefą z nad pościeli.
— Weź — powiada Kuba.
— A jo se weznem siekiére — mówi Róża.
— A jo koze — powiada Ulka.
— Ka pudziemé?
— Ino podźcie.
Wyszli. Zaparł Kuba drzwi od chałupy. Obejrzał się za nią — westchnął, splunął i machnął ręką.
— Podźmé.
Poszły dziewki za nim.
Prosto w brzeg, za wodę, w pola. Na Pardółówkę, z Pardółówki w bór, w regle, po za regle w Tatry. Białą Wodę przeszli, po nad las, po pod Zielony Staw, ku Żelaznym Wrotom. Rano było, jeść się ogromnie chciało, nie było co z domu wziąć, borówki tylko po drodze skubali.
— Tato, juz nimogem dalej przez jedzenio — mówi Wikta.
— Cos jo ci dom?
— Ka to pudziemé, tato? Hań, w skole? — mówi Ulka.
— Hej.
— Zej haniok ani borówek nimas — mówi Róża.
— Nimas.
Umilkli.
Koza się pasie na trawie; miele w zębach.
Wstała Róża z ziemi, bierze siekierę, idzie ku niej — łup ją w łeb obuchem.
Padła koza, ani zipła.
Poderżnęła jej Róża gardło ostrzem.
— Tato! krzeście watre — mówi.
— Koze eś mi zabiéła — woła Ulka.
— Dyjby tamok i tak nie wysła — odpowiada Róża i pokazuje na turnie.
— Luto mi bedzie za niom — mówi Wikta.
— Koza béła moja — mówi Ulka.
— Taka twoja, jak i moja! — odpowiada Róża.
— Ale jo jom z domu zajena!
— Béła naska, wspólna!
— Ale jo jom wiedła!
— Ale jo jom zabiéła!
Zrobiło się cicho; strasznie dziko krzyknęła Róża.
— Nie kces jej to jeść, ino tata watre słozom? — mówi po chwili Róża i bierze się skórę łupić.
Zacięła Ulka usta, a Wikta płacze.
— Dobrze Róża zrobiéła — odzywa się Kuba, który tymczasem chróst na ogień zbierał — joby jom som béł zabiéł. Aniby hań nie wysła, ani jeść nima co.
— W te turnie pudziemy?
— W té.
— Coz hań?
— Węgry, Luptów.
— A hań?
— Bedziemé patrzéć.
— Pudziemé na robote? Słuzyć?
— Jo wos nie na to howoł, cobyście między ludzi sły.
Kozę ze skóry obdarli, co upiekli część zjedli, część ze sobą zabrali. Pierwszy raz dziewczęta mięso jadły.
— Smakowała ci śtuka? — pyta się Róża Ulki.
Ulka usta zacina, a Wikta mówi:
— Ej, juz nam nie bedzie becała! Zjeść jek zjadła i jesce bedem, ale mi jej zol.
— Hej, dziecko! — odzywa się Wodny Kuba. — Kieby cłowiek fciał syćkiego załować, co nie jest tak, jakoby miało być, hnet by morze wypłakał.
Westchnął, splunął i ruszył naprzód.
Z głazów w kosodrzewinę, z kosodrzewiny w skały, przyszło po żebrach nad urwiskami po pod Litworową Turnię iść, zdawało się, że skała z pod nóg ucieka.
— Tato! — woła Wikta — Widzi sie, co odpadnem!
— Nie patrz dołu pod siebie!
— Ej! Kiela tys to hań przepaść! — woła Róża i patrzy w dół.
— Pazdury sie fcom piéknie pozuruwać! — woła Ulka.
— Dzier-zcie sie! dzier-zcie sie! — napomina Wodny Kuba. — Bo wtora by haw durkła dołu, na prag sie zetre!
— Tak mi sie widzi, ze juz nóg nimom! — woła Wikta. — Jakobyk leciała w powietrzu!
— Śmierzć pod tobom! Nie patrz pod sie!
— Hej! Hej! Joj! Jak leci! — wora Róża, strąciwszy nogą głaz.
— Jak warcy!
— Ozbiéł sie!
— Kiela to urwa za nim!
— Jak hucom!
— Jak dudniom!
— Turrr!
— Is! Is! Woda!
— Staw!
— Jak sie świéci!
— Kielo to słońca na nim!
— Tato? Tato! Wicie? Staw!
— Widzem.
— Ka je ta w dole!
— Zywy byś nie dolecioł!
— Ino sie cérni a świéci!
— Wiater od niego pociągo.
— Nie od niego, ba z turni.
— Tato! Tato! Icie?! Kozy! Kozice!
— Ka?!
— Hań! Haniok! Hore patrzcie! Ka tén upłazek! Tako płasienka zielono!
— Widzem! Widzem!
— Zje ka? Kaz som jest?
— Iiii — hi — heu!...
— Widzem! Widzem i jo! Ej wiera! Zénom tyz!
— Iiii — heu!
— Ino sie piarg kurzi!
— Jedna, dwie, trzi, śtyry!
— Pięć, osiem, seść, jedenoście!
— Be z pietnaścioro!
— Abo więcyl!
— Be trzynoście!
— E dy my ik już więcyl nalicyli!
— Jedna dwaścia — ozwał się Wodny Kuba.
— Is! Is! Jedna dwaścia!
— Przepadły w turniak!
— Teloz by ik nigda nie béło!
— Tak i z błogosławieństwe Boskiém bywuje — rzekł Wodny Kuba.
Z żeber skalnych w upłazy, w żleb — po piargach, po rumowisku szli ku przełęczy.
— By sie haw przynomni głowa nie zawraco — mówi Wikta.
— Tamoj sie widziało, co trza bedzie gwołte dołu odpaść — mówi Ulka.
— Skrzidła by sie béły przidały — mówi Róża.
— Cos to przi tym na smreka wyléść!
— Abo na jedle!
— Sto smreków by trza postawić jeden na drugim.
— Tysionc!
— Moze sto tysięcy?
Wyszły na przełęcz.
— Tato! Rany Boskie! Cy sie mi śnije?! — woła Róża.
— Luptów!
— Cos to hań? To białe?
— Miasta, dziedziny.
— Kiele pola!
— Jak hań jasno!
— Nigda u nas tak jasno słońce nie świéci!
— Kiela rówień!
— Na lawom renke Spis, na prawom Orawa.
— Kiele lasy!
— A haniok? Góry?
— Niźnie Tatry.
— Wyse, jak naskie?
— Nise.
— Kieli świat!
— Anibyś nie pedział, ze taki moze być!
— Hej! Wielgi je tyz!
— Syrzść! Zdłuźść!
— Piékny je tyz!
— Hej, Panie Boze! Ze tys piékny!
— Wesoły!
— Jaz radość!
— Hań pudziemé? Dołu?
— Bedziemé patrzeć.
— Iiii — he — heu!...
— Ginie głos.
— Strasno pustka w koło.
— Kiele to turnie nad nami!
— Jak kościoły!
— Tędyj ino mozno przeńść?
— Nié. Więcyl takik przełącek w Polskim Grzebieniu.
Pojedli znowu koziny.
Wiedział Wodny Kuba o Batyżowieckiej Dolinie i o kolebie w niej, bo tam, młodym będąc, jedno lato owce liptowskiemu gaździe pasał. Dawno. Wykręcił z pod Żelaznych Wrót po za Batyżowiecki Szczyt, uniżywszy się ku Kończystej, nad stawek mały, co tam leży, przeszedł grań; skiełznęli na dół po ścianach. Słońce zapadać miało niedługo. Cała dolina liptowska poczęła się zalewać tak jakby pozłacanemi fiołkami słońce prószyło. Gęsto.
Znalazł Kuba kolebę; niedaleko stawu.
— Hawok bedziemé nocować, tato?
— Hawok.
— A jutro pudziemé dalej?
— Bedziemé patrzéć.


∗             ∗

Noc i dzień wypoczywał Wodny Kuba ze swojemi dziewkami. Już się i kozina poczęła kończyć. Po drugiej nocy rano popłoch się zrobił w Batyżowcach, we wsi. Z trzody, co się pasła po pod Tatry, zginął wół. I popłoch jął się szerzyć po okolicy. To kupca wędrownego coś napadło w lesie, zabiło i obrabowało, to się do wsi, albo i do miasteczka podkradło i zabrało, co mogło, to z trzody ginęły woły, krowy, owce.
Kto?! Co?!
Zbójniki z Polski spadły z za Tatrów na dziedziny, obrabowały karczmę, albo dwór, albo ukradły byczka — i uciekły, zkąd przyszły, ale to siedziało w miejscu. Gdzie?
Już się i zimno zrobiło, a to siedziało. Grabież, mord spadały, jakby je turnie wyrzucały z siebie i znowu w siebie wchłaniały. Okolica musiała drżeć — Batyżowce, Gerlachowce, Mięguszowce, Poprad, Sławków, Czorba.
Tymczasem dziewczęta Wodnego Kuby nabrały ciała, poubierały się w nowe koszule i spódnice, a w kolebie był schowek między kamieniami, umyślnie wyrobiony, w nim miedź, srebro, złoto, korale.
— Juzby my i gazdowstwo kiele tele kupili — mawiał Wodny Kuba, obrosły, czarny, smolny, leżąc przy ogniu między trzema swojemi dziewkami. Siekiery przy nich, noże, nawet pistolety skradzione.
— Alek go pacła! — mówi Róża. — Ino roz spod na ziem!
— Pacłak go i jo!
— I jo! — chwali się Wikta.
— A tamtegoś nie fciała, kie my ci kazowały, co jesce zywy béł.
— Do wsydźkiego sie trza prziucyć — rzekł Wodny Kuba.
Ludzie widywali czasem po drogach starego, siwego chłopa i trzy dziewki obdarte, bose.
— Skądeście?
— Z Polski.
— Dokąd idziecie?
— Biéda nas zenie.
— Zarobku szukacie?
— Zarobku.
Niejeden opatrzył, dał, nikt się nie domyślał. Siekiery były krótkie, pochowane pod płachty, krucice za koszulą. Tak się przewiadywali, gdzie co ukraść można, gdzie jaki kupiec, karczmarz, bydło. Jak się nie dało ukraść bez mordu — mordowali. Spadali z nienacka w nocy, niewiadomo zkąd; przepadali w lesie, jak widmo. Zostawał tylko strach.
Legiwał Kuba przy watrze nocami, zatulał się w płachty i w kożuch i myślał. Dziewki twardo spały, ale on, stary, licho już sypiał. Myślał więc o przyszłości. Tego wszystkiego do czasu było. Naprzód niezadługo przyjdzie zima — śnieg już przepadywał czasami — wtedy nikt nie wytrwa w kolebie w górach. Dalej ludzie spostrzec się muszą, kto to rabuje. Stare chłopisko siwe, trzy kobiety — dobrze, ale i to wzbudzi podejrzenie. Rabunki się powtarzają, mordów było ze trzy. Dobra nazbijanego już jest kielo telo. Trza do chałupy wrócić. Wyzimują się, a na wiosnę, niby na robotę pójdą, w rzeczy gdzie jaki kawałek gruntu kupią i nie wrócą więcej. Wyniosą się za Nowy Targ, za Obidową. Dziewki się za mąż wydadzą, tłuste, czerwone na gębie, zabrały się, aż miło spojrzeć. Wodny Kuba będzie ziemnym Kubą. Przecie się los za wolą Boską odmienił.
A dziewki żyły jak w ogniu. Nauczyły się biegać po turniach, jak kozy, przez las, jak wilki. Wicher im wypalił twarze, krew się im płomieniła pod czarną skórą, żar je palił. Pierwsza kradzież im zgrabnie poszła. Ojciec wołu w kosodrzewinie za rogi złapał, pysk szmatą okręcić kazał, uwiedli go w gąszcz, obuchem w łeb raz, drugi, trzeci — zabiła Róża. Było jedzenia na parę dni, dopóki się mięso psuć nie zaczęło.
I napad pierwszy na drodze też się powiódł szczęśliwie. Idzie stary chłop drogą z trzema dziewczętami; nie bał się kupiec, choć las był. Biały dzień zresztą.
— Niek bedzie pokwalony — mówi mu stary, mijając i uchyla kapelusz.
Kupiec Niemiec musiał być, nie odpowiedział, tylko głową kiwnął, a w tej chwili stary się obrócił i buch go w głowę sękaczem. Kupiec padł. Stary mu poprawił raz, drugi, nożem dodźgał. Tego tylko Róża wycięła raz obuchem. Ale drugiego, karczmarza, już ona pierwsza nożem po gardle na spaniu przejechała. Kazała Wikcie dobić go, sama z Ulką i ojcem skrzynkę za pieniędzmi rozbijała; nie chciała Wikta. Ale przy trzecim razie, kiedy znowu wędrownego kupca napadli, już i ona raz mu obuchem w ciemię dała.
Różę opanował szał grabieży, a nawet mordu. Kiedy kilka dni nigdzie nie szli, usiedzieć nie mogła.
— Musem kie podpalić té dziedziny — mówiła, patrząc ze zrębu turni na miasta i wsie po Spiżu i Liptowie.
Już nie stary ojciec, ale ona bywała hersztem wypraw. Naprzód szła z siekierą pod płachtą, z pistoletami za koszulą. Ona broni dostała. Okradła sklep korzenny w Popradzie, gdzie i broń sprzedawali. Wśliznęła się oknem sama w nocy, wygiąwszy tyle kraty w oknie toporzyskiem, że się zmieścić mogła. Gdyby ją był kto usłyszał, albo zobaczył, byłaby przepadła. Ojciec i siostry stali za węgłem domu z przeciwka, gotowi do obrony, ale i do ucieczki. Gdyby się nie dało wybronić, lepiej jednej głowy, choć siostry i córki, odżałować, niż swoje stracić. Serca im dygotały w piersiach. To była najzuchwalsza, najśmielsza kradzież.
— Nie bałaś sie, ze cie przisiednom? — pytała Wikta.
— Ej! Ani mi do myśli nie przisło. Kiebyk sie béła bała, nie béłabyk lazła.
W dolinie przy stawie, w lesie podczas napadu: zdawało się, że rosła. Kiedy pomiędzy ludzi szła, kurczyła się i gięła, pół jej ubywało. Bała się ludzi, niecierpiała ich.
— Kąsałabyk, kie między nik wlaze — mówiła — jaze mi zukwy skacom.
Ulka kradła najlepiej. Zawsze ona najwięcej przyniosła łupu, zwłaszcza pieniędzy. Nie uszło nic jej oka, niczego nie minęła. Ulka ma w palcach światło — śmiały się z niej siostry, bo żeby najciemniej w jakim sklepie, albo w komorze było, zawsze ona, co trzeba było, znalazła.
Ona była gospodynią w kolebie, ona gotowała, chowała w skrytce grabież, żeby nie zamokła, prała, ogień robiła. Jak odrobiła swoje, legła i spała.
Wikta, najmłodsza, leciała z innemi, bo się sama bała zostać w górach, ale się na wiele nie przydała. Unosiła w góry to, co jej ojciec i siostra do niesienia dali, ale sama mało co ukraść umiała. Kiedy stary Kopiński leżał przy watrze i fajkę paląc w głowie plany na przyszłość układał, Róża ostrzyła noże na gładkiej skrzyzali, albo suszyła proch, a Ulka koszule prała, lub pieniądze liczyła, co jej się nigdy nie sprzykrzyło, kładąc je w kupki dla rachunku: Wikta wypatrywała kozy, świstaki, przypatrywała się siwarnikom, jak koło stawu po kamieniach chodziły, ćwierkając, świergocąc, mentlom skalnym, co po turniach latały i jaki tam ptak się pokazał. Śpiewać byłaby rada, ale ojciec głośno bronił, żeby gdzie kto nie usłyszał, choć sroga pustka była wszędy na okół; więc nuciła z cicha, co jej się przypomniało i wyskała po cichutku: iii hi-heu!... Radaby była strasznie owce mieć i po halach je pasać. Najładniejsza była z sióstr, ale wątlejsza i słabsza.
I byłoby wszystko dobrze. Tak się stało, że zlecieli na grabierz ku wsiom za pogody. Tymczasem napadał śnieg i tropy po nich zostały. Wybrali się ludzie w pogoń za śladem, wicher jednak straszny przyszedł, drzewa łamał, więc wrócili. Jeden tylko śmiały strzelec, rodem ze Sławkowa, uparł się iść, a uparł się tem więcej, że go tropy dziwiły, bo jedne stopy chłopskie, ale inne drobne, kobiece. Chłop i trzy baby. Na świętego Marcina! Cóż to może być?! Baby za zbójników nastały?!... Nie wiedział on nic o Kopińskim i jego córkach, ale rozumiał, że wicher i tę bandę musiał gdzie zatrzymać. Wziął strzelbę, siekierę i ruszył.
Choć wicher śniegiem ciskał, tropu niestracił. Tak szedł, jak za dzikiem, albo niedźwiedziem. Ale ci, co uciekali, nie ustawali w drodze. Coraz wyżej oni szli w góry. I mądrzy byli, bo się w kosodrzewinach rozbiegli, każde osobno poszło.
— Śnieg by nos móg zradzić — mówił Wodny Kuba — Trza ino dobro ze skrytki zabrać, musimé uciekać, skąd my przyśli.
To go trapiło, jak tu po śniegach przejść. Którędy przeszli po pod Litworowe, niema mowy. Ptak-by chyba przeleciał. Wiedział on o przejściu poza Garłuchowskim Szczytem, którędy łatwiej, ale trzeba było szczyt obejść, uniżać się po nad Wielką Dolinę. Spotka pogoń, jeżeli ściga, rozbiegła się — może być źle.
— Bedziemé sie bić — mówi Róża.
Rozsiali się w kosodrzewinie, żeby trop zmylić, mieli się przy kolebie zejść. Nie czekać potem nic, niech co chce będzie, w nocy ztamtąd wyruszyć. Da się, to ku Wielkiej Dolinie; nie da, to ostrożnie ku lasom się spuścić i lasami po pod Tatry drzeć, gdzieś ku nizkim przełęczom, ku Orawskim Tatrom, ku Krzywaniowi. W nocy gonić nie będą. Żeby tylko w lesie nie zbłądzić. Ale tu stary Kuba liczył na Różę. Ta se wsędéj do rady — uspokajał się.
Co do Róży, to ta liczyła, że i trzem chłopom sama dostoi: dwóch z pistoletów, trzeciego ciupagą.
— Dyj i oni zbroje mozom mieć.
— Niegze majom! Jo ta o ik zbroje nie pytom, ino o swojom.
Tymczasem sławkowski strzelec wybrał chłopski trop i za nim szedł. I wyszedł na rówień kamienną koło stawu, na brzeg, gdzie go z koleby nad stawem było widno. Wzięli go Kopiński z córkami na oko. Patrzeli, czy więcej ludzi nie idzie. Dobra bronić postanowili do śmierci. Stracić to, co tak krwawo zarobili?! Stopy i ręce kalecząc, po tylim czasie bez dachu nad głową, mieszkając wśród kamieni, jak zwierzęta dzikie, naraziwszy się tyle razy na schwytanie, na śmierć, po tylu wytrzymanych ulewach, nawałnicach i zimnach?! Na to by to mieli wszystko przetrzymać, żeby im kto teraz miał krwawą zdobycz, krwawe dobro odebrać?! Czy kiedy jaki gazda, jaki rolnik, który bogaty Pawlica, Chowaniec, czy Para, wylał tyle ciężkiego potu, co oni, natrudził się tyle, nadźwigał, namęczył?! Nawet Wikta ściskała pistolet w ręce, choć się go zawsze dotąd bała.
Ale nikt się nie pojawił pod stawem, a ten człowiek, który przyszedł, widocznie znużony bardzo, porozglądawszy się wokoło i nic nie ujrzawszy, siadł pod wielkim głazem, oparty plecami, siedział, rozglądał się, fajkę palił, aż zasnął. Widać było.
Wtedy Róża i Ulka podkradły się ku niemu z nożami.
Spał tęgo.
— Zabić go! — szepnęła Róża.
— Nié! Związać go! Powié nom, cy nos ścigajom.
— Ej, wiera! Ale s cym związać?
Ulka pomyślała trochę.
— Spodnicami!
Zdjęły wierzchnie spodnice, skręciły.
— Do garła mu nóz prziłozem, a ty wiąz! — rzekła Róża.
Pod szpicem noża obudził się strzelec, ale już nie drgnął, tylko oczy otwarł. Szpic noża czuł w skórze na krtani. Ręce mu Ulka wiązała spódnicami w tył na plecach.
— Dyabłyście?! — ozwał się, kiedy mu Róża nóż ze skóry wyciągnęła.
— Dyabły! Podź!
— Wyrwę się!
— Spróguj!
I Róża przytknęła mu znów nóż do gardła.
— Podź!
Przywiodły go do koleby.
Zdumiał się.
Stary chłop przed nim, zarosły, jak las, czarny, jak torfowisko, tylko mu się włosy bielą, jak mech siwy na smreku. Przy nim dziewczyna, młoda, ledwie dorosła, z pistoletem w ręku, koło niego dwie wiedźmy młode i ładne, a bujne, jak lipy. Spódnicami go związały na śnie i wiedą. W kolébie mieszkają, widno, sprzęt nawet niejaki jest.
Zdumiał się strasznie.
Stary Kuba myślał: udać przed nim, że to nie oni rabowali — ej! na co? Nie uwierzy, a i tak żywy nie może odejść.
— Ścigajom nos? — spytał.
— Prowde mów! — rzekła Róża, dotykając strzelcowi twarzy nożem.
— Ustali. Wiatr ich wrócił.
— Dobrze. S cymeście go związały? Spodnicami?
— No.
— Dobrze. Trza poprawić.
Związali strzelcowi ręce i nogi powrozem, przewiązali usta, aby nie krzyknął.
Stary Kuba myślał: albo go zabić odrazu, albo też zmusić do niesienia zdobyczy, dokąd się da, a potem zabić. Tak zdecydował.
Ściemniać się jęło i nikt nie nadchodził. W nocy nikt tu nie pójdzie po śniegach świeżych, ślizgich i miękkich. Wiatr zresztą tropy musiał zawiać bez śladu. Naszła od północy z poza wierchów gęsta, posępna mgła.
Wodnemu Kubie bezpieczniej się wydawało przejść poza Garłuchowski Szczyt ku Polsce, niż zniżać się ku Liptowu, ku niższym przełęczom. Ale nie pamiętał, którędy popod Garłuchowskie turnie przejść, żeby na przepaście nie trafić.
— Pilnujcie go haw — rzekł — a jo przelece przeźreć, ka puści? Jak noc nie bedzie ciémno, w nocy pudziemé, jak be barz ciémno, lem świt. To biéda, ze gmy ciągnom.
— Byście ka nie zaskocyli, tato.
— Bedem skole kład na znak. Ono we gmle hnet pogłupi cłowieka. Hnet zgłupie.
— Wracojcie wartko.
— Ino przeźrem. Pilnujcie tego cłeka!
— O! Jus my go hawok upilnujemé! Lećcie, tato, co thu!
— Duhem!
Poszedł.
Pojadły dziewki. Wikta odwiązała usta strzelcowi, dała i jemu. Śmiały człowiek był, zaczął żartować. Sam się ze siebie śmiał, że się dziewkom dał wziąć.
— Cóż wy ze mną zrobicie? — spytał.
— Ozwiązemé ci nogi, pomozes nom dobro nazbijane nieść. Pote cie zabijemé. Tak tata radzili.
— Ej, to mnie przecie nie zabijajcie!
— Zdradziłbyś nos!
— Nie zdradzę. Przysięgnę!
— Jako tata ukwalom, tak bedzie.
Kiedy mu Wikta dała pojeść, Ulka mu przyniosła flaszkę z wódką i przytknęła do ust; zaraz wstała Róża i przyniosła mu wina.
Wikta mu podłożyła serdak pod głowę; Róża wtedy podsunęła mu drugi pod plecy; zaraz wstała Ulka i przyrzuciła mu czuchą ojcową nogi od chłodu. Nie zawiązywały mu już ust. Mówiły żeby im odpowiadał. Słuchały. Jak się jedna spytała, czy mu się chce jeść, zaraz się druga pospieszyła spytać, czy mu się nie chce pić, a trzecia była zła.
Przypatrywały mu się z razu śmiało. Ale potem jedna na drugą poglądała, czy nie widzi. Kiedy się spotkały oczyma na jego twarzy, czerwieniały. Młody był, może miał dwadzieścia pięć lat. Chłop rosły, bujny, ze strzelecka ubrany, jasną miał młodą brodę, krótko przy twarzy, niebieskie oczy.
Mgły szły gęste, coraz gęściejsze. Począł się i zbliżać wieczór. Wychodziły wyglądać jedna po drugiej; stary nie wracał. Czekały — nadeszła noc.
Złożyły watrę, bo i pewne były, że nikt nie ściga i w takiej mgle ani ognia, ani dymu nie widno.
Opatrzyły strzelcowi dobrze powrozy i legły koło ogniska na sen, strzelca mając między sobą. Usta mu zawiązały. Ojciec przykazał, żeby tak było.
Kiedy się obudziła Róża, mgły nie było, noc jasna. Turnie czarne nad stawem, staw jak czeluść. Księżyc poświecał z nieba; pół go było.
Cicho.
Uniosła Róża głowę z posłania, patrzy: strzelec, jak był, jednym bokiem przy ogniu, z drugiej strony Ulka, przy nogach Wikta. Róża była mu koło głowy. Tak się jej zdało, że Ulka udaje, że śpi, a Wikta głowę schyliła, kiedy ona swoją podźwigła. Strasznie się jej blizko obie siostry wydały strzelca, bliżej, niż kiedy spać legały.
Przysunęła się i ona ku niemu.
I powoli zaczęła się ku niemu przybliżać, ale tak musiała robić i Ulka, bo się zetknęły, Róża kolanami z jej głową.
Zadrzemało się Róży.
Budzi się po chwili; znalazła swoje kolana odsunięte i oparte o plecy Ulki; wsunęła się i ona prawie całkiem między nią a strzelca. Podnosi głowę: Wikta przyciśnięta do strzelcowych nóg. Strzelec śpi, albo udaje.
Szarpnęło Różę.
— Co sie pchas?! — mówi do Ulki — Pąk sie! — i trąca ją w ramię.
— Ty sie pąk! — odpowiada Ulka.
Umilkły. Sapanie jakieś wzdęło pierś Róży; dycha i Ulka, aż jej nozdrza świszczą. Nic nie mówią do siebie, ale się cisną, jedna drugą: Róża Ulkę w ramiona, Ulka Różę plecami w kolana. Odepchnąć się chcą.
A we Wikcinych piersiach ogień. Sunie się, sunie cichutko, jak wąż, ku strzelcowym nogom, coraz bliżej, coraz bliżej. I słyszy, jak Róża mówi: Nie pchaj sie! Pąk sie kaś béła!
— Pąk sie ty! Kajek béła, tamek jest!
— Nie prowda! Mnie zimno!
— I mnie zimno!
— Dociś drew!
— Sama se dociś!
Umilkły.
— Ej! byk cie nie kopła! — mówi po chwili Róża.
— Abo jo tobie! — odpowiada Ulka.
Znowu umilkły. Sapały, sapały, zdawało się Wikcie, że zasnęły. Zdrzemała się i ona — wtem coś ją potrąciło w twarz. Otwiera oczy — patrzy: Ulka nad strzelcem schylona, prawie leży, ręce na nim trzyma.
Jakaś wściekłość przejęła Wiktę. Zerwała się na kolana, krzyczy: Co robis, Ulka?!
W tej chwili obudziła się Róża i też się porwała z posłania. Ulka nie zdążyła strzelca puścić — patrzą na siebie.
— Ulka! — odzywa się Róża groźnie.
— Co?! — odpowiada Ulka, a głos jej drży z nabrzmienia w piersiach.
— Ty?!...
— Cos?!...
— Odeńdzies?!
— A ty jako?!
— Coś fciała?!
— A ty?!
— Jo go hyciéła!
— Jo go wiązała!
— Moześ go ozwiązać fciała?!
— A ty co byś fciała?! A kiebyk go ozwiązała, to co?!
— Mój jest!
— Taki i mój!
— Twój?!
— Zej to mi go weź!
— Jako bedem fcieć.
— Abo jo!
— Ty?!
— Moze ty?!
Zbliżyły twarze ku sobie — zdawało się Wikcie, że sobie zębami grożą, tak blizko były siebie.
— Idź! — krzyknęła Róża i chwyciła strzelca za ramiona.
— Ty idź! — odkrzyknęła jej Ulka, łapiąc go wpół.
Przy blasku ognia zobaczyła Wikta jakiś przewściekły gniew na twarzy Róży. Porwała się ona na nogi, kopnęła Ulkę, aż ta się pochyliła; schwyciła strzelca pod pachy i uniosła go nad ziemię, jakby go odwlec chciała. Chwilę się zdawało Wikcie, że się Ulka rzuci na Różę, ale widocznie się bała; odtrąciła tylko Wiktę z całej siły. Wikta przysiadła od ciosu i skoczyła wściekła na nogi. Kiedy Ulka złapała strzelca za nogi koło kolan, aby go nie dać ciągnąć Róży, Wikta, sama nie wiedząc prawie, co robi, ślepa z uniesienia, objęła go pod uda. Poczęły go ciągnąć, szarpać, każda ku sobie. Z zawiązanych ust strzelca wydobywało się chrapanie, zrazu chciał krzyczeć, potem znać, że jęczał. Ulka, najsilniejsza, darła go za nogi ku sobie. Wikta mimowoli jej pomagała. Targnęły już ku sobie Różę jeden krok, dwa, trzy.
— Cyjze bedzie? — stęknęła Ulka.
Róża chciała się zaprzeć nogą o głaz, ale nie zdołała. Znów dwa kroki pociągnęły ją ku sobie siostry. Wtedy krzyknęła: To se go biercie! — szarpnęła ciało z wysiłkiem ku sobie i z całym zamachem grzmotnęła głową strzelca o kant głazu. Jęk przeraźliwy wydarł się z pod szmaty na ustach.
Naokół prysła krew i mózg.
Puszczony z pod ramion przez Różę, strzelec runął z rąk Wikty i Ulki. Puściły go przerażone.
— Zabiéłaś go! — wrzasnęła Wikta.
— Zabiéłaś! — powtórzyła Ulka.
— Zabiéłak! — odpowiedziała Róża. — Teroz ze was?!
Oparła się o głaz tyłem i rękoma, gotowa do walki.
Wikta przyklękła przy leżącym strzelcu, zdjęła mu opaskę z ust. Jęknął, ale ledwo, słabo i jakby ostatnim tchem. Ulka skoczyła po nóż i porozcinała powrózki, któremi był związany. Mało co poruszył sobą jeszcze. Musiał skonać.
— Zabiéłaś go — szepnęła Ulka.
— Zabiéła — powtórzyła Wikta. Klęczały przy nim, jedna z opaską w ręku, druga z nożem, obie pokrwawione.
Róża odwróciła się, stała chwilę nieruchomo, a potem zaczęła jakimś kijem ognisko rozrzucać. Zostały tylko tlejące, przepalone drwa i węgle. Stało się ciemno.
W tej chwili ozwał się z nieopodal głos Wodnego Kuby: He — he — heu!...
— Tata idom! — drgnęła Ulka.
— Jesteście ta?! Bez cos watre osciskujecie?! — wołał Kuba.
Zbliżając się, mówił: Gmy mie zasły, widziało sie, co przepadnem. Cysto piéknie jek zgłupiał. Takek seł, jak ślepy. Wyniesło mie psie mięso jedne kasi w takie źleby, co sie widziało, ze juz gwołte hań trza bedzie ostać. A tu nie widno nika nic: gmła i gmła. Dobrze mie juz janieli séjmować z tyk turni fcieli. Pobłądziłek, zakrącało se mnom... Je cos to haw?! W Imie Ojca i Séna!... Kis to sto djasków?!.. Nadszedł i zobaczył przy księżycu strzelca na ziemi nieruchomego, a z rozwiązanemi rękoma i nogami.
— Cos sie stało?! Cozeście takie niemowy?!
Chwycił suchą gałęź, przygotowaną na ogień, zatlił ją, rozpalił i począł patrzeć.
— Łeb mo ozbitom! W Imie Ojca i Séna! Wtos to zrobiéł? Cy sie ozwiązał i uciekać fciał?
Oglądał go coraz lepiej, mówiąc do siebie: Odzienie na nim potargane, durkniony je ciemieniem o skałe... Powrózki noze posprzecinane... nie porozruwane nijako...
Obrócił się do córek: Cyście go wy ozdarły, jak orły?...
Dziewczyny milczały.
— Ze cos zrobiéł? Dyj sie som o skałe nie prasnon, ani sie znika nie sulnon, bo niémiał zkąd. Cos zrobiéł?
Dziewczyny milczały.
Wodny Kuba przywykły był ostro przewodzić w rodzinie, tupnął więc nogą ze złością i krzyknął z gniewem: Powiécie, weredy jedne, cy nié?!
Dziewczyny stały koto strzelca i milczały. Róża patrzała na ojca bystro otwartemi oczyma, Ulka odwróciła twarz w bok, Wikta wsadziła koniec fartucha w zęby i spuściła głowę. Wodny Kuba stracił resztę cierpliwości, złapał patyk z pod ręki i skoczył ku Wikcie.
— Powiés, lebo nie?! Dyrlago zatracona!
Wikta się przelękła, cofnęła, zasłoniła ręką krzyknęła ze strachem: My go zabiéły!
Wodny Kuba wstrzymał się, jakby go z pod ziemi za pięty chwyciło. Chwilę niemo stał, potem zawołał ze zdumieniem: Zabiéłyście?
— Zabiéły — powtórzyła Wikta i dodała z trwogą szybko: Rózo go zabiéła.
Wodny Kuba nie mógł ochłonąć ze zdumienia.
— Jazek zmiértwiał — rzekł. — Zabiéłyście go? Ale na co? bez co? Cy se som na spaniu powrózki poozcinał i uciekać fciał? Abo fciał hipnonć do wos? Ale dyj przecie związany béł, co cud! Cyście mu wy ozcieny powrózki?
— My, ale jus na trupie — rzekła Wikta.
Wodny Kuba usta otworzył ze zdziwu.
— Hnet byś o rozum prziseł — rzekł. — Toście go związanego umęcyły?!
Dziewczyny milczały.
— Bez co?!
Róża poczęła patrzeć w dół, Ulka odwróciła jeszcze więcej twarz, a Wikta wzięła znowu koniec fartucha w usta i spuściła głowę. Wodny Kuba stał przed niemi i patrzał na nie kolejno przy świetle księżyca, który wyszedł z chmur i wisiał na zrębie Batyżowieckich grani, przedarty i ziskrzony na ośnieżonych skałach.
— A cozeście go zjeść fciały, cy jako? — ozwał się po chwili.
Patrzał na nie. Hm — rzekł — coz sie tak hańbicie? Głowyście pospuscały, nie patrzicie do mnie śmiało... Ej! — wrzasnął nagle, znowu wpadając w złość — Abo mi tu w té razy powiécie, abo, przi sam Panu Bogu, jo wos krotni miliońscy! Tu wos porombiem!
Chwycił siekierę we wściekłym gniewie. Wikta i Ulka uskoczyły ze strachu, choć jeszcze kroku z miejsca nie ruszył, a Róża ozwała się gardłowo: Wydrzéć mi go fciały... Béł mój... Bez to...
Wodny Kuba znowu się zdumiał niesłychanie. Wydrzéć? — powtórzył. — Jakos to? Nie rozumiem temu... Jako wydrzeć? Na co?...
— Ulka sie ku niemu pchała — rzekła Róża.
— I Wikta tys! — zawołała prędko Ulka.
— I Rózo! — krzyknęła Wikta urażona.
— Obie sie pchały — rzekła Róża.
— I ty tys! Jesce barzéj — zawołały Ulka i Wikta razem.
— Tyś sie pchała piérso! — krzyczała Ulka.
— Ba ty! — odpowiedziała Róża.
— Tyś go hyciéła pod pazuhe!
— A ty za nogi!
— Wikta tys!
— Jo ino tak, boście wy ciągły!
— Ty! Tyś ku niemu piérso podjehała! — krzyknęła Róża.
— Baj to! Prowda! — odcięła się Wikta.
— Ona! — krzyknęła Ulka także na Wiktę.
— E! Moze?! — broniła się Wikta. — Tyś na nim légała, nie jo!
Wodny Kuba słuchał i cudował się niemo; teraz nagle podniósł głowę, chwycił powietrze w usta, przysiadł na ziemi i zaczął się śmiać: Ha! ha! ha! — aż się rozległo po ciemnej dolinie koło stawu.
— Ha! ha! ha! — śmiał się Wodny Kuba. — Kizby sie i dyaboł nazdał! Ha! ha! ha! Toście go ozedrzeć pomiędzy sie fciały! Rany boskie! Pukne! Ratujcie mie świeńci Janiołowie!... Pukne od śmiéhu!... Ha! ha ha! Jaze mie kolki prejom!... Na mój sto prawdu! Kizby sie i dyaboł nazdał, aj nazdał?! Ha! ha! ha!... Ha! ha! ha!...
Siadł na kamieniu i zanosił się od śmiechu.
— E dy... e dy... — począł mówić przerywanym od śmiechu głosem — e dy... trza béło za kolejom... e dy... kabyście go béły ozdarły... na cęści... i tak by sie do równości nie dostało... zodnej... co potrza... jedna by miała głowe... ha! ha! ha! ha!... drugo nogi... trzecio!... ha! ha! ha!... Pukne!... Pukne!... ha! ha! ha!... ha! ha! ha!...
Śmiał się, aż się na prawo i na lewo kołysał.
Róża patrzała na niego dziko szeroko rozwartemi oczyma, Ulka miała znowu odwróconą twarz, a Wiktę porwał ojca śmiech i zaczęła pokwikiwać dziwnie, nieswoim śmiechem.
Kiedy się Wodny Kuba wyśmiał do syta, oczy z łez otarł, pas na brzuchu poprawił i włosy z ramion odgarnął, wstał z kamienia i jeszcze przerywanym głosem począł mówić: No... dziéwcęta... ale dzień hnet... trza w uciekaca... ścignon by nos wto zatela sukać... juz nos hawok ośpihowali, oślade strzelcowom tys najdom — — podźmé, by my sie ka nie stretneli s kiém...
Spojrzał ku strzelcowi. — Ej! Przidołby sie tén honielnik dobro niéść... No ale ta jako fciało... Musimé sie sami jako spomóc... Fryśko! Fryśko! Zbiérojcie sie! Gajdzice!
Dziewczyny chwyciły się roboty, jak ogień; rade snadź, że się już myśl ojca odwraca od strzelca. Ale Wodny Kuba, pakując i wiążąc zdobycze, śmiał się i drwił z nich: O zackojciez ta, zackojciez końdek... Aleście z Capkowskiego fajtu!... Sydźkie Capkule do hłopa, jak kot do spérki!... O hej!... O zackojciez tys, zackojciez!... Ino zeńdziemé dołu... Terozeście tłuste, piékne... A cobyście sie jesce mnie starego nie hyciéły... Ha! ha! ha!... I znowu śmiać się zaczął, aż wiązać na moment przestał.
— Dyabłaście zjadły, aj, zjadły! — powtarzał. — Sakowite rzecy jek słisał we świecie, ale cosi takie nie. Ale was przinogliło naremnie! Wiera ze tys! Ale przinogliło!
Jeść se dziéwki weźcie — ozwał się, gdy wszystko było gotowe. — Ty Ulka zabier se, boś ty jeśna. No, podźmé!...
Stęknął pod workiem, stęknęły i dziewczęta, jedna drugiej ładując na plecy. Mieli iść, kiedy Wodny Kuba wstrzymał się nagle i rzekł: Wiera! Dałby nom ten!
Poczem szybko zsunął worek z grzbietu, przystąpił do zabitego strzelca, obrócił go do ziemi i wbił mu nóż pod łopatką do serca.
— No, teroz hybajmé co duhu!


PRZYPISKI.

...banie brać — głębie kopać.
...jacy — raczej, raczej tylko, tylko.
...ucła się — uprzykrzyła się.
...na prag — na miazgę.
...hore — w górę. Teraz nie używane prawie.
...teloz by — tak jakby.
Polskim Grzebieniem nazywano dawniej prawdopodobnie łańcuch od Lodowego ku Wysokiej.
...spod na ziem — upadł na ziemię.
...kie — kiedy.
...skrzyzal — gładki kamień.
...pąk sie — posuń się...
...nie prasnon się — nie uderzył się.
...znika — znikąd.
...nie sulnon sie — nie tulnął się.
...weredy — przezwizko.
...bassama na lewo — zaklęcie.
...dyrlago — dyrlaga: długa żerdka, także o człowieku cienkim i wysokim.
...zmiértwiał — zmartwiał.
...o rozum prziseł — oszalał, zgłupiał.
...hańbicie sie — wstydzicie się.
...cudował sie — dziwował się.
...nazdał sie — domyślił się.
...na mój sto prawdu — przysłowie orawskie, często na Podhalu używane.
...kolki prejom — prą.
...kabyście — gdybyście.
...w uciekaca — tyle co: w nogi.
...ścignon by sukać — pospieszył-by się szukać.
...za tela — tymczasem, za ten czas.
...hawok ośpihowali — tutaj wyszpiegowali, wyśledzili.
...oślade — ślad, trop.
...niestretneli sie — nie spotkali się (stretnąć się).
...fryśko — żwawo.
...Gajdzice — piszczałki w kobzie (także gaździce).
...końdek — trochę.
...z fajtu — z rodu, także z gatunku.
...dołu — na dół.
...sakowite — rozmaite.
...naremnie — gwałtownie.
...wiera ze tys! — tyle co np: dalibóg!
...jeśna — chciwie jadząca.
...honielnik — pomocnik juhasa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.