Dolina Tęczy/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XX.
Flora zawiera przyjaźń.

Następny dzień w szkole był bardzo przykry dla Flory. Mary Vance opowiedziała wszystkim uczniom historję o biednym zarżniętym Adamie i wszyscy, z wyjątkiem Blythe‘ów, śmieli się do rozpuku. Dziewczynki, chichocząc pocichu, wyrażały Florze coprawda swoje współczucie, zato chłopcy pisali do niej pełne ironji liściki kondolencyjne. Nieszczęśliwa Flora wróciła do domu przygnębiona i rozżalona na swych kolegów.
— Muszę pójść na Złoty Brzeg i opowiedzieć wszystko pani Blythe, — szlochała. — Ona na pewno śmiać się ze mnie nie będzie, jak inni. Muszę wygadać się przed kimś, kto mnie zrozumie i wyczuje.
Szybkim krokiem biegła wzdłuż Doliny Tęczy, która podczas ostatniej nocy zupełnie zmieniła swój wygląd. Przed kilku godzinami spadł śnieg, pokrywając delikatnym puszkiem gałęzie drzew, śniących o dalekiej wiośnie. Małe pagórki sterczały teraz nago ku niebu, porośnięte drzewami, odartemi z liści. Purpurowy blask zachodzącego słońca zdawał się pokrywać ostatniemi pocałunkami ziemię. Ze wszystkich zakątków Glen Dolina Tęczy posiadała w tej chwili czar najbardziej przemożny. Lecz piękna tego zrozpaczona Flora nie widziała.
Tuż nad strumykiem natknęła się nagle na pannę Rozalję West, siedzącą na grubym pniu drzewa. Wracała ze Złotego Brzegu do domu po skończonej lekcji muzyki z Bliźniaczkami. Zatrzymała się na chwilę w Dolinie Tęczy, podziwiając rozmodlonym wzrokiem jej biel nieskalaną i tonąc w marzeniach. Sądząc z wyrazu jej twarzy, marzenia te musiały być dość przyjemne, a może delikatny dźwięk dzwoneczków, zawieszonych opodal Trójki Kochanków wywołał ten pogodny uśmiech na jej twarzy. Możliwe również, że uśmiech ten spowodowały częste wizyty Johna Mereditha w szarym staroświeckim domu na pagórku.
Flora zatrzymała się nagle na widok panny West. Zbyt dobrze jej nie znała, ale zazwyczaj zamieniała z nią słów kilka przy spotkaniu. W tej chwili nie miała ochoty spotkać się z nikim, z wyjątkiem pani Blythe. Wiedziała, że oczy ma zaczerwienione od płaczu, więc lepiej, żeby nikt obcy tego nie zauważył.
— Dobry wieczór, Miss West, — rzekła niechętnie.
— Co się stało, Floro? — zapytała łagodnie Rozalja.
— Nic, — odparła Flora krótko.
— Och! — uśmiechnęła się Rozalja. — Prawdopodobnie nic takiego, cobyś mogła komukolwiek powiedzieć, prawda?
Flora spojrzała na pannę West z nagłem zainteresowaniem. Widocznie Rozalja potrafiła ból ludzki zrozumieć. A jaka śliczna była! Jak pięknie połyskiwały jej złociste włosy! Jak świeżo rumieniły się jej policzki! Jakie błękitne były jej oczy! Flora uczuła, że panna West mogłaby być bardzo miłą przyjaciółką, gdyby nic była dla niej zupełnie obcą osobą.
— Idę właśnie opowiedzieć wszystko pani Blythe, — rzekła Flora. — Ona potrafi mnie zrozumieć, nigdy się nie wyśmiewa. To też zawsze opowiadam jej wszystko, jak mam tylko jakieś zmartwienie. To pomaga.
— Bardzo mi przykro, kochanie, ale muszę ci powiedzieć, że pani Blythe niema w domu, — rzekła z miłym uśmiechem panna West. — Wyjechała dzisiaj do Avonlea i ma wrócić dopiero przy końcu tygodnia.
Wargi Flory zadrżały.
— Więc właściwie mogę sobie pójść do domu, — rzekła zrezygnowana.
— Przypuszczam, chyba, że ja w tym wypadku będę mogła panią Blythe zastąpić, — zauważyła panna Rozalja łagodnie. — Zwierzenie się komuś ze swych zmartwień sprawia wielką ulgę. Nie wiem, czy potrafię cię tak zrozumieć, jak pani Blythe, lecz przyrzekam ci, że śmiać się nie będę.
— Może nazewnątrz, — zawahała się Flora, — ale w duchu na pewno.
— Nie, przypuszczam, że niema powodu do śmiechu. Nigdy nie śmieszą mnie ludzkie zmartwienia. Jeżeli zechcesz opowiedzieć mi, jaka cię przykrość spotkała, chętnie i uważnie wysłucham. Ale może nie masz do mnie zaufania, to lepiej nie mów, kochanie.
Flora spojrzała poważnie w oczy panny West. Wzrok panny Rozalji był łagodny i pełen dobroci. Z głębokiem westchnieniem dziewczynka przysiadła na pniu obok swej nowej przyjaciółki i opowiedziała jej o przykrym losie swego ukochanego Adama.
Rozalja wysłuchała opowieści z uwagą. Widocznie rozumiała i współczuła Florze. Przyjęła to prawie w taki sam sposób, jak pani Blythe, a może nawet jeszcze bardziej serdecznie.
— Pan Perry jest księdzem, ale powinien być rzeźnikiem, — zawołała Flora z goryczą. — Z taką satysfakcją krajał nieszczęsnego koguta. Jadł go potem z takim apetytem, jakby to wcale nie był mój ukochany Adam.
— Mówiąc między nami, Floro, i ja nie czuję zbytniej sympatji do pana Perry, — rzekła Rozalja, uśmiechając się blado. — Na pewno śmieje się z pana Perry, nie z Adama, — pomyślała Flora. — Nigdy go nic lubiłam. Chodziłam z nim kiedyś razem do szkoły, bo jak ci wiadomo pan Perry pochodzi z Glen. Żadna z uczennic wówczas nie darzyła go zbytnią sympatją. Ale należy wziąć pod uwagę, kochanie, że on właściwie nie wiedział nic o tem, że Adam był twoim ulubieńcem. Przypuszczał, że kraje pierwszego lepszego koguta. Musimy być sprawiedliwi, chociaż bylibyśmy najbardziej zrozpaczeni.
— I ja tak myślę, — przyznała Flora. — Ale dlaczego wszyscy śmieją się z tego, że tak bardzo byłam przywiązana do Adama? Gdyby Adam był starym obrzydliwym kotem, niktby się temu nie dziwił. Jak kociakowi Lodki Warrem obcięto siekierą nogi, każdy wyrażał jej swe współczucie. Przez dwa dni płakała w szkole i nikt jej nie dokuczał, nawet Dan Reese. Wszyscy koledzy poszli na pogrzeb i pomagali jej kota zakopać, tylko nie mogli zagrzebać jego łapek, bo gdzieś się zawieruszyły. Oczywiście, to było naprawdę bardzo przykre, ale niech pani sobie wyobrazi, jak przykro jest patrzeć, gdy ktoś zjada drogiego ulubieńca. Mimo to jednak wszyscy mi dokuczają i śmieją się z mojej rozpaczy.
— Pewnie dlatego, że sam wyraz „kogut“ jest bardzo śmieszny, — tłumaczyła Rozalja. — co innego, gdy się mówi „kurczę“. To nie jest takie komiczne słowo.
— Adam był najmilszem mojem kurczęciem, Miss West. Przychodził zawsze do mnie i jadł z ręki. Przytem był bardzo ładny, biały jak śnieg z długim ślicznym ogonem, chociaż Mary Vance zawsze utrzymywała, że ogon ma za krótki. Wiedział, jak się nazywa i za każdym razem biegł do mnie, gdy go wołałam. To był bardzo inteligentny kogut. Ciotka Marta nie miała prawa go zabić. On należał do mnie. Nie miała racji, prawda, Miss West?
— Oczywiście, — odparła z przekonaniem Rozalja. — Bezwarunkowo nie miała racji. Pamiętam, że jak byłam małą dziewczynka, również miałam taką ukochaną kurę. Była bardzo ładna, a piórka jej połyskiwały w słońcu, jak złoto. Bardzo ją kochałam. Niktby nie odważył się jej zabić i sama potem zdechła ze starości. Matka moja nie tknęłaby jej, bo wiedziała, że ją bardzo kocham.
— Gdyby moja mama żyła, na pewno by nie pozwoliła zarżnąć Adama, — rzekła Flora. — Ojciec też by się gniewał, gdyby był w domu. Na pewno nie pozwoliłby prawda, Miss West?
— Jestem pewna, — odparła Rozalja. Policzki jej spłonęły delikatnym rumieńcem, lecz Flora tego nie zauważyła.
— Czy bardzo brzydko było z mojej strony, że nie powiedziałam panu Perry o tem, że mu się surdut palił? — zapytała niespokojnie.
— O, bardzo brzydko, — odparła Rozalja, patrząc na nią figlarnie. — Ale jabym tak samo uczyniła i wątpię, czy miałabym z tego powodu później wyrzuty sumienia.
— Una twierdzi, że powinnam go była ostrzec, bo to przecież ksiądz.
— Kochanie, jeżeli ksiądz nie jest gentlemanem, nie mamy żadnego obowiązku otaczać go szacunkiem. Ja tam byłabym również zadowolona, gdybym mogła zobaczyć przypalony surdut pana Perry. Musiał to być strasznie zabawny widok.
Obydwie wybuchnęły głośnym śmiechem, lecz Flora zaraz głęboko westchnęła.
— Mimo wszystko, Adam nie żyje, a ja już nigdy żadnego stworzenia nie pokocham.
— Nie mów tak. Życie nie miałoby dla nas wartości, gdybyśmy nie potrafili kochać. Im mocniej kochamy, tem życie nasze jest bogatsze, nawet jeżeli darzymy uczuciem małego, nierozumnego koguta. Chciałabyś mieć kanarka, Floro? Jeżeli chcesz, to ci podaruję. Mamy aż dwa w domu.
— O, bardzobym chciała, — zawołała Flora. — Ogromnie lubię ptaki. Tylko, czy nie zjadłby go kot ciotki Marty? Tak przykro patrzeć, jak ktoś zjada ukochane stworzenie. Po raz drugi jużbym tego nie przeżyła.
— Jeżeli powiesisz klatkę zdaleka od ściany, to kot się do niej nie dostanie. Nauczę cię, jak masz opiekować się kanarkiem i następnym razem przyniosę ci go na Złoty Brzeg.
W tej samej chwili panna Rozalja pomyślała w duchu:
— Nowe plotki będą krążyły po Glen, ale nic mnie to nie obchodzi. Muszę uspokoić to małe zranione serduszko.
Flora istotnie była już teraz spokojniejsza. Współczucie i zrozumienie ukoiło jej ból. Obydwie z panną Rozalją siedziały na przewróconym pniu drzewa, spoglądając na białą dolinę, aż wreszcie pierwsza gwiazda zabłysła na niebie ponad kępką klonów. Flora opowiedziała Rozalji wszystko o sobie, opowiedziała o swych nadziejach, radościach i smutkach, opowiedziała o życiu na plebanji i o przygodach w szkole. Gdy się rozstawały, były już serdecznie z sobą zaprzyjaźnione.
Pan Meredith jak zwykle siedział w zamyśleniu przy kolacji, lecz nagle wypowiedziane głośno imię zbudziło go do rzeczywistości. Flora opowiadała Unie o swem spotkaniu z Rozalją.
— Nie masz pojęcia jaka ona miła, — entuzjazmowała się. — Podobna trochę do pani Blythe, a jednak zupełnie inna. Miałam ochotę objąć ją i wycałować. Mówiła do mnie „kochanie“. Mogłabym jej powiedzieć wszystko, co mi leży na duszy.
— Więc podoba ci się panna West, Florciu? — zapytał pan Meredith zmienionym głosem.
— Kocham ją, — zawołała Flora.
— Ach! — westchnął pan Meredith głęboko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.