Dolina Tęczy/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
Wyznanie.

John Meredith szedł w zamyśleniu Doliną Tęczy, stąpając niepewnie po śnieżnym kobiercu Wierzchołki wzgórz ponad doliną połyskiwały srebrnym blaskiem księżyca. W gałęziach iglastych drzew jakąś dziką pieśń zawodził wieczorny wiatr. Dzieci pastora i dzieci Blythe‘ów wybrały się nad staw, pokryty szklistą taflą lodu. Bawiły się widocznie doskonale, bo wesołe ich głosy i radosne śmiechy dobiegały aż do Doliny, zamierając w kępach pobliskich drzew. Poprzez konary ośnieżonych klonów przeświecały jasne okna Złotego Brzegu, jakby zapraszając gościnnie przechodniów do domu, w którym panowała miłość, radość życia i pełnia zrozumienia tych wszystkich, którzy cierpieli. Pan Meredith lubił przepędzać zimowe wieczory na pogawędce z doktorem przy płonącym kominku, lecz dzisiaj jakoś nie patrzył w tę stronę. Od strony zachodu z wysokiego pagórka spoglądało ku niebu również pewne światełko, które go w tej chwili bardziej pociągało. Pan Meredith szedł w odwiedziny do Rozalji West i zamierzał jej wyznać to, co w sercu jego rozkwitło bujnie po dłuższych rozmyślaniach, właśnie tego wieczora, kiedy Flora wyraziła swą sympatję dla nowej przyjaciółki.
Zdał sobie wówczas sprawę, że Rozalja nie była mu obojętna. Nie było to takie same uczucie, jakie żywił dla Cecylji. Prawdziwa miłość zagasła w jego sercu na zawsze i nigdy już wrócić nie miała. Rozalja jednak była miła, posiadała dużo uroku i stała mu się nagle bardzo droga. Potrafiła być nieocenionym towarzyszem. Przy jej boku pan Meredith czuł się zupełnie szczęśliwy, orjentował się przytem, że byłaby dlań najbardziej odpowiednią żoną i najczulszą matką dla jego dzieci.
Rozalja West stanęła na drodze jego życia owego jesiennego wieczoru, kiedy najmniej myślał o ożenku. Byli sobie zupełnie obcy, a jednak po godzinnej rozmowie uścisnęli sobie dłonie, jak serdeczni przyjaciele. Znał ją teraz lepiej od innych kobiet, które spotykał często i widywał oddawna.
Gdy szedł tak zasypaną śniegiem ścieżką, przemknęły tuż przed nim małe saneczki i trzy pary błyszczących oczu spojrzały w jego stronę. Długie loki Flory powiewały na wietrze, a jej wesoły śmiech dźwięczał w czystem wieczornem powietrzu. John Meredith przez chwilę spoglądał za córką z czułością. Był zadowolony, że jego dzieci zyskały przyjaciół w młodych Blythe‘ach, radował się, że opiekowała się niemi tak zacna kobieta, jaką była doktorowa. Lecz dzieciom potrzeba było czegoś więcej, a miałyby to wszystko, gdyby Rozalja West zamieszkała na plebanji.
Zazwyczaj sobotnie wieczory poświęcał pastor przygotowaniu niedzielnego kazania, lecz dzisiaj chciał skorzystać z nieobecności Heleny West i złożyć wizytę jej siostrze. Tylko raz jeden był sam na sam z Rozalją, bo potem Helena zawsze im towarzyszyła.
Właściwie nie przeszkadzała mu wcale. Polubił ją bardzo i zaprzyjaźnili się ogromnie. Helena posiadała prawdziwie męski umysł i rozmowy z nią sprawiały pastorowi wielką satysfakcję. Interesowała się nawet polityką i światowemi wynalazkami. Nawet doktór Blythe nie wykazywał większej znajomości rzeczy pod tym względem.
Pan Meredith lubił sympatyczny, głęboki głos Heleny, lubił jej serdeczny śmiech i dobrze opowiadane anegdotki. Nigdy nie czyniła mu żadnych uwag na temat wychowania dzieci, jak to zwykły robić wszystkie niemal niewiasty w Glen, nigdy nie opowiadała mu plotek miejscowych, a jednak zawsze znajdowali jakiś ciekawy temat rozmowy. Była poważna, lecz jednocześnie nie zatraciła swej kobiecości. Pan Meredith, który nauczył się od panny Kornelji rozpoznawać ludzi, doszedł do wniosku, że Helena należała do tych, którzy „znają Józefa“. Była wymarzonym typem na szwagierkę, jednak było zupełnie zrozumiale, że wolał nie przy niej wyznać swą miłość Rozalji. Podczas jego wizyt Helena prawie nigdy nie wychodziła z pokoju, chociaż niezawsze wtrącała się do rozmowy. Siedziała przeważnie przy kominku z ukochanym swym George‘m na kolanach i przysłuchiwała się gawędzie Rozalji z panem Meredithem. Często śpiewali głośno, lub czytali książki, często również zapominali o obecności Heleny. Lecz za każdym razem z chwilą, gdy rozmowa przybierała bardziej intymny charakter, Helena mroziła ich nagle jakiemś zimnem słowem i Rozalja traciła już humor na resztę wieczoru. Trudno jednak zapobiec subtelnej mowie uśmiechów i spojrzeń, choćby wokoło panowała najbardziej idealna cisza, nic więc dziwnego, że to, co nie zostało wypowiedziane słowami, zarówno pan Meredith, jak i Rozalja rozumieli doskonale i zapadło to głęboko w ich serca.
Jeżeli jednak chodziło o szczere wyznanie, to mogło ono mieć miejsce tylko wtedy, gdy Heleny nie było w domu, a tak rzadko dom opuszczała, tem bardziej zimą. Najlepiej się czuła w obszernym bawialnym pokoju przy kominku. Lubiła towarzystwo, lecz najchętniej przyjmowała gości w domu. Pan Meredith niejednokrotnie myślał już o tem, że będzie musiał napisać do Rozalji to wszystko, co chciał jej powiedzieć, gdy nagle pewnego wieczoru Helena zapowiedziała, że wybiera się na srebrne wesele w sobotę. Przed dwudziestu pięciu laty była druchną na ślubie, a ponieważ szczęśliwi małżonkowie zapraszali tylko dawnych swych przyjaciół, więc Rozalja zaproszenia nie otrzymała. Na wieść o srebrnem weselu panu Meredithowi zabłysły oczy radośnie. Helena i Rozalja zauważyły to i obydwie były pewne, że pan Meredith właśnie w sobotę wieczorem wykorzysta okazję i złoży wizytę w szarym domu Westów.
— Niechaj już będzie po wszystkiem, George, — zwierzała się Helena czarnemu kotowi po wyjściu pana Mereditha i po udaniu się Rozalji do jej pokoju. — Jestem pewna, że się jej oświadczy. Niech się dowie jak najprędzej, że z tego nic nie będzie. Wiem, że ona chętnie przyjęłaby jego propozycję, lecz przysięgła i przysięgi z pewnością dotrzyma. Przykro mi coprawda, George, chciałabym mieć właśnie takiego szwagra. Nie mam nic przeciwko niemu, polubiłam go nawet. John Meredith jest jedynym mężczyzną, który potrafi zrozumieć kobietę. Ale Rozalja nie zostanie jego żoną. Przypuszczam, że po odmowie przestanie do nas przychodzić. Utracimy go obydwie, George, przykre to będzie dla mnie. Ale przysięga musi zostać przysięgą.
Twarz Heleny była prawie brzydka w tej chwili. Na górze w małym pokoiku Rozalja płakała cicho z twarzą wtuloną w poduszkę.
Tak więc pan Meredith zastał swą wybrankę samą, wyglądającą jeszcze piękniej, niż zwykle. Miała codzienną swą ciemną sukienkę, która dodawała jej jeszcze więcej uroku. Policzki miała zaróżowione, a błękitne jej oczy płonęły wewnętrznym ogniem.
Pragnęła teraz nadewszystko, aby odszedł. Przez cały dzień z dziwnym lękiem oczekiwała tej wizyty. Była pewna, że John Meredith dzisiaj właśnie wyzna jej swą miłość, choć wiedziała, że nie darzy jej takiem uczuciem, jakiem darzył pierwszą swą żonę. Wiedziała również, że jej odmowa rozczaruje go potrosze, lecz nie zrani mu serca. Wołałaby jednak nie doprowadzać do ostateczności, chociażby ze względu na samą siebie. Zdawała sobie sprawę, że mogłaby pokochać Johna Mereditha, gdyby oczywiście droga do szczęścia była przed nią otwarta. Zdawała sobie również sprawę, że byłaby przy jego boku szczęśliwa i jemu potrafiłaby dać szczęście. Niestety, droga do szczęścia była zamknięta, odgrodzona nieustępliwą bramą przysięgi, którą złożyła przed laty Helenie.
Rozalja nie pamiętała swego ojca. Umarł, jak miała zaledwie trzy lata. Helena, mając już wtedy lat trzynaście, wspominała go często, lecz wspomnienia te pozbawione były wszelkiego uczucia. Stary pan West był człowiekiem srogim i niezbyt mile odnosił się do swej pięknej młodej żony. W pięć lat po jego śmierci umarł również najstarszy syn, mając lat dwadzieścia. Od tego czasu dziewczęta pozostały pod opieką matki. Nie udzielały się zbytnio towarzystwu, chociaż wszędzie witane były radośnie. Obydwie w dziewczęcych latach przeżyły tak zwane „rozczarowanie“. Fale morskie zabrały ukochanego Rozalji, a Norman Douglas, przystojny wówczas młodzieniec, dla jakiejś błahej sprzeczki, rozstał się z Heleną i ożenił z kobietą, której nie kochał.
Po Marcinie i Normanie zjawiło się jeszcze kilku kandydatów, ubiegających się o względy panien West, lecz żaden jakoś nie miał szczęścia. Obydwie poświęciły się dla matki, złożonej chroniczną niemocą. Stworzyły sobie życie ciche w gronie domowem i były z niego zupełnie zadowolone.
Śmierć pani West, która nastąpiła akurat w dwudziestą piątą rocznicę urodzin Rozalji, przejęła obydwie dziewczyny prawdziwym smutkiem. Zostały zupełnie same. Szczególnie samotność tę odczula Helena, która tak rozstroiła sobie nerwy, że całemi dniami płakała i nikt jej uspokoić nie mógł. Stary doktór z Lowbridge powiedział Rozalji, że lęka się nawet, iż Helena może wpaść w nieuleczalną melancholję.
Pewnego dnia, gdy Helena siedziała w milczeniu, odmawiając nawet przyjmowania pokarmów, Rozalja uklękła przy niej i czule objęła ją ramieniem.
— Heleno, przecież masz mnie jeszcze, — szeptała serdecznie. — Czyż jestem dla ciebie już niczem? Wszak zawsze będziemy razem!
— Będziesz przy mnie do czasu, — odparła Helena. — Potem wyjdziesz zamąż i odejdziesz ode mnie. Zostanę zupełnie sama. Nie mogę znieść tej myśli. Wołałabym raczej umrzeć!
— Nigdy nie wyjdę zamąż, Heleno, nigdy! — zawołała Rozalja.
Helena pochyliła się i z powagą spojrzała w błękitne oczy swej siostry.
— Możesz mi to uroczyście przysiąc? — zapytała. — Przysięgnij na Biblję, na pamięć naszej matki.
Rozalja przysięgła, aby tylko ukoić ból Heleny. Zresztą jakież to miało znaczenie? Wiedziała, że nigdy nie zatęskni za małżeństwem. Miłość jej pochłonęły fale morskie wraz z Marcinem Crawfordem, a nie kochając, nie mogłaby poślubić żadnego mężczyzny. Przysięgła więc ochoczo, choć Helena przyjmowała tę przysięgę z pewną bojaźnią. Skrzyżowały dłonie na Biblji w dawnym pokoju matki i obydwie przysięgły, że nigdy nie wyjdą zamąż i że zawsze pozostaną ze sobą razem.
Stan zdrowia Heleny od tej chwili z każdym dniem się poprawiał. Wkrótce odzyskała swą dawną równowagę i humor. Przez dziesięć lat obydwie z Rozalja były szczęśliwe, nie myśląc zupełnie o małżeństwie. Helena przez ten cały czas nigdy nie miała powodu do lęku aż do owego wieczoru, kiedy do domu ich w towarzystwie Rozalji wszedł John Meredith. Wieczór ten i dla Rozalji był chwilą przełomową, bo właśnie owego wieczoru musiała odwrócić głowę od szczęścia, które się do niej uśmiechało.
Prawda, że tego wiośnianego uczucia, uczucia pierwszej miłości, które żywiła dla pierwszego narzeczonego, nie mogła już nikomu darować, lecz wiedziała, że Johna Mereditha darzyłaby uczuciem o wiele bogatszem, uczuciem kobiety dojrzałej. John Meredith zbudził w jej duszy to, czego nie zdołał zbudzić Marcin w duszy młodziutkiej siedemnasto-letniej dziewczyny. Mimo to jednak musiała go dzisiaj odesłać z niczem, aby wrócił do swego samotnego domu, do szarej pustki, do nierozwiązanych problemów, bo przed dziesięciu laty przysięgła Helenie, że nigdy nikogo nie zaślubi.
John Meredith nie odrazu wykorzystał okazję. Przeciwnie przez dwie godziny usiłował mówić o rzeczach potocznych. W pewnej chwili nawet panna West była pewna, że popełniła omyłkę, że obawy jej były płonne i śmieszne. Policzki jej przybladły, a oczy przygasły nagle. Widocznie John Meredith nie miał wcale zamiaru proponować jej małżeństwa.
Nagle, w pewnej chwili, całkiem nieoczekiwanie wstał z miejsca, przeszedł przez pokój i stanąwszy przy niej wyraził swą propozycję. W pokoju zaległa grobowa cisza. Nawet czarny kot przestał mruczeć. Rozalja słyszała bicie własnego serca i była pewna, że John Meredith również je słyszy.
Teraz ona powinna była dać odpowiedź łagodną, lecz krótką. Przygotowywała się do tego przez tyle długich dni i nagle głos zamarł w jej piersi. Nie znajdowała słów. Powinna była powiedzieć „nie“, a w żaden sposób nie mogła się na to zdobyć. Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że kocha Johna Mereditha. Myśl o utraceniu go przejmowała ją rozpaczą.
Ale musi przecież coś powiedzieć. Podniosła głowę i cichym głosem wyraziła prośbę, aby jej zostawił kilka dni do namysłu.
John Meredith był nieco zaskoczony. Nie był zarozumialcem, lecz był przygotowany na to, że Rozalja West odpowie mu odrazu „tak“. Był pewny, że darzyła go sympatją, więc pocóż to wahanie? Wszakże wyrosła już z lat dziewczęcych i posiadała własne zasady. Uczul nagle coś w rodzaju rozczarowania i przykrego zawodu, lecz zgodził się na to o co prosiła i nie mówiąc już nic więcej, wyszedł.
— Dam panu odpowiedź za kilka dni, — rzekła Rozalja ze wzrokiem opuszczonym ku ziemi i z płonącą twarzą.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, wróciła do bawialni i z rozpaczą załamała dłonie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.