Dolina Tęczy/Rozdział XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dolina Tęczy |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie „Helikon” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Rainbow Valley |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego upalnego lipcowego wieczoru Flora, Karol i Una siedzieli w Dolinie Tęczy, odczuwając nieco swoją dzisiejszą samotność. Nikt dzisiaj do Doliny Tęczy nie przyszedł. Jim Blythe wyjechał do Charlottetown na wstępne egzaminy, Jurek i Władzio Blythe wybrali się do portu ze starym kapitanem Crawfordem, a Nan, Di, Rilla i Shirley poszli w odwiedziny do państwa Ford, którzy przyjechali na pewien czas do starego Wymarzonego Domku. Nan proponowała nawet Florze, aby wybrała się tam także, ale Flora odmówiła. Była nieco zazdrosna o Polcię Ford, o której piękności i inteligencji tyle słyszała. Nie ma zamiaru pójść tam, aby pozostawać na drugim planie. Obydwie więc z Uną zabrały książki do Doliny Tęczy i czytały zawzięcie, podczas gdy Karolek zajęty był odszukiwaniem jakiegoś nowego gatunku robaków na brzegu strumyka. Wszyscy troje czuli się całkiem dobrze do chwili, gdy nagle zorjentowali się, że zmrok już zapada i że znajdują się wpobliżu ogrodu starego Bailey‘a. Karol cofnął się od strumyka i usiadł tuż obok dziewcząt. Wszyscy troje żałowali teraz, że nie wrócili wcześniej do domu, lecz żadne głośno tego nie wyjawiło.
Ciężkie aksamitne chmury, zabarwione purpurą zachodu zawisły nad doliną. Wiatr ucichł i dookoła panowała martwa cisza. W powietrzu wirowało tysiące maleńkich muszek i komarów, które zaczynały coraz bardziej dzieciom dokuczać.
Flora spojrzała bojaźliwie w stronę domostwa starego Bailey‘a i nagle krew jej zakrzepła w żyłach. Spojrzenia Karolka i Uny skierowały się również w tę stronę i obydwoje uczuli nagle zimny dreszczyk, biegnący przez plecy... Bo oto pod rozłożystym dębem, na grobli porośniętej gęstą trawą wpobliżu ogrodu Bailey‘a ujrzeli coś białego, co zdawało się jeszcze bielsze w pomroce wieczoru. Młodzi Meredithowie skamienieli.
— To... to... jest cielę, — szepnęła Una wreszcie.
— Za... duże... na cielę, — odpowiedziała szeptem Flora. Miała w tej chwili wargi tak zeschnięte, że z trudem wymawiała pojedyncze słowa.
Karolek nagle otworzył szeroko usta.
— Idzie do nas, — wyjąkał.
Dziewczynki przerażone spojrzały raz jeszcze w tym kierunku. Tak, biała postać czołgała się po grobli, a przecież cielę tak się czołgać nie potrafi. Całą trójkę ogarnęła szalona panika. Przez chwilę wszyscy przekonani byli, że to nie mogło być nic innego, tylko duch Henryka Warrena. Karol porwał się na równe nogi i rzucił się do ucieczki. Z głośnym okrzykiem dziewczęta poszły za jego przykładem. Niby oszalałe stado, poczęli biec wszyscy troje w stronę plebanji. Gdy wychodzili, ciotka Marta siedziała w kuchni, zajęta szyciem. Teraz jej tam nie było. Rzucili się do gabinetu. Panowały tam ciemności i również nie było żywej duszy. Gnani szalonym przestrachem, wybiegli z mieszkania i takim samym pędem pomknęli przez Dolinę Tęczy w stronę Złotego Brzegu. Lecieli, jak na skrzydłach przez szeroką ulicę Glen. Karol biegł na przedzie, a Una zamykała ten dziwaczny pochód. Nikt ich nie zatrzymywał, chociaż wszyscy przyglądali się ze zdziwieniem, sądząc, że dzieci z plebanji szykują nowe jakieś przedsięwzięcie. W bramie ogrodu na Złotym Brzegu wpadli na pannę Rozalję West, która właśnie wychodziła stamtąd.
Natychmiast dostrzegła pobladłe twarzyczki i błyszczące niesamowicie oczy. Domyśliła się, iż dzieci zagnał tutaj przestrach, lecz nie wiedziała, co było tego przyczyną. Jednem ramieniem objęła Karola, a drugiem przytuliła do siebie Florę. Una stała na uboczu, przejęta rozpaczą.
— Dzieci drogie, co wam się stało? — zapytała panna Rozalja. — Co was tak przeraziło?
— Duch Henryka Warrena, — odparł Karol, szczękając zębami.
— Duch Henryka Warrena! — powtórzyła zdziwiona Rozalja, która nie znała wcale tej historji.
— Tak, — szlochała histerycznie Flora. — On jest tam — na grobli Bailey‘ów — myśmy go widzieli — szedł w naszą stronę.
Panna Rozalja zaprowadziła dzieci na werandę. Gilberta i Ani nie było w domu, gdyż również poszli w odwiedziny do Wymarzonego Domku, lecz wkrótce na progu ukazała się Zuzanna, jak zwykle poważna i nie wierząca w duchy.
— O co robicie taki krzyk? — indagowała.
Dzieci po raz drugi zaczęły opowiadać straszną historję, podczas gdy panna Rozalja tuliła je do siebie i uspokajała najczulszemi słowami.
— To na pewno sowa, — rzekła Zuzanna obojętnym tonem.
Sowa! Młodzi Meredithowie od tej chwili utracili wszelkie zaufanie do inteligencji Zuzanny!
— To było większe od miljona sów, — rzekł Karol szlochając (och, jakże potem był zawstydzony, gdy się cała historja wyjaśniła) — i jęczało to tak samo, jak Mary nam opowiadała. I czołgało się w naszą stronę. Czy sowy się czołgają?
Panna Rozalja spojrzała na Zuzannę.
— Jednak musiało tam coś być, co ich tak przeraziło, — rzekła.
— Pójdę zobaczyć, — odpowiedziała chłodno Zuzanna. — Uspokójcie się, dzieci. Zaręczam wam, że to nie był duch. Co do biednego Henryka Warrena, to jestem pewna, że zadowolony jest z tego, iż może spokojnie spoczywać w mogile. Na pewno by tu już więcej nie wrócił. Niech im to pani wytłumaczy, panno West, a ja tymczasem postaram się czegoś dowiedzieć.
Po kwadransie pannie Rozalji udało się uspokoić nieco przerażone dzieci. Popłakiwały jeszcze pocichu, lecz zaczynały rozsądnie myśleć i podejrzewać, że ten cały przestrach był tylko przywidzeniem. Podejrzenia te przeistoczyły się w zupełną pewność po powrocie Zuzanny.
— Już wiem kto był tym waszym duchem, — rzekła z uśmiechem, siadając na werandzie i wachlując się chusteczką. — Stara pani Stimson kupiła kilka lnianych prześcieradeł, które bieli na słońcu od tygodnia w ogrodzie Bailey‘ów. Rozpostarła je na grobli pod rozłożystym dębem, bo trawa jest tam gładka i sucha. Dzisiejszego wieczoru postanowiła je zabrać do domu. Udała się tam z szydełkową robotą i mając ręce zajęte, przewiesiła prześcieradła przez ramię. Nagle wypadło jej z rąk szydełko i na nieszczęście w żaden sposób nie mogła go znaleźć. Poczęła więc czołgać się na kolanach, gdy nagle usłyszała przeraźliwy krzyk w dolinie i ujrzała troje dzieci biegnących w stronę pagórka w panicznym przestrachu. Była pewna, że je ktoś goni i serce jej tak mocno zabiło, że nie mogła ruszyć się z miejsca, ani słowa wymówić i dopiero oprzytomniała, gdy dzieci zniknęły jej z przed oczu. Z trudem dostała się do domu, lecz jeszcze do tej pory nie może się uspokoić. Powiada, że nigdy w życiu nie najadła się tyle strachu, co dzisiaj.
Twarzyczki młodych Meredithów spłonęły rumieńcem wstydu i nawet czułe słowa panny Rozalji nie mogły ich uspokoić. Wszyscy troje wymknęli się do domu, a spotkawszy Jerrego w bramie plebanji, zwierzyli mu się ze swego niepowodzenia. Umówiono się, że nazajutrz rano zwołane zostanie walne zebranie klubu „Dobrego Prowadzenia Się“.
— Czy panna West nie była dzisiaj dla nas sympatyczna? — szepnęła Flora, znalazłszy się już w łóżku.
— Owszem, — przyznała Una. — Szkoda tylko, że musiałaby się zmienić, gdyby została macochą.
— Ja tam w to nie wierzę, — odparła Flora sennym głosem.