Dom parowy/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom parowy |
Podtytuł | Podróż po Indyach północnych |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Drukarnia J. Czainskiego w Samborze |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Stu przeciw jednemu.
Sir Edward Munro miał zupełną słuszność. Już teraz 50 do 60 słoni postępowało za nami. Szły przyspieszonym krokiem, i przodujące zbliżyły się do Steam-House na odległość mniej niż dziesięciu metrów, co dozwalało obserwować je doskonale.
Na czele szedł największy z gromady, jednakże licząc prostopadle od łopatki, miara jego nie przechodziła trzech metrów; jak już mówiliśmy, słonie indyjskie mniejsze są od afrykańskich, których miara dochodzi niekiedy czterech metrów. Kły ich są także krótsze niż afrykańskich. Na wyspie Ceylan spotyka się słonie pozbawione kłów, tej strasznej broni, którą tak dzielnie posługiwać się umieją, ale muknasy te, tak ich bowiem nazywają, nader rzadko widzieć się dają w prowincyach właściwego Indostanu.
Za tym przodującym słoniem szło kilka samic, będących rzeczywistemi kierowniczkami karawany. Gdyby nie obecność Steam-House, byłyby niezawodnie tworzyły awangardę, a samce szłyby po za niemi, w gronie innych towarzyszy. Samcy zupełnie nie umieją przewodniczyć gromadzie; niezajmując się swemi młodemi, nie wiedzą kiedy i gdzie potrzeba zatrzymać się, aby „dzieciny“ wypoczęły wygodnie. Tak więc w rodzinach i podczas wielkich wędrówek, przewodnictwo należy do samic.
Trudno było odgadnąć co jest powodem tego pochodu całej gromady: czy zmuszone były opuścić opróżnione już pastwiska; czy uciekały przed bardzo szkodliwemi ukłuciami pewnych much; czy może powodowała niemi ciekawość obudzona widokiem naszego sztucznego słonia? Okolica była dość odkryta, i zgodnie ze swoim zwyczajem gdy nie znajdują się w lesistych przestrzeniach, słonie podróżowały w dzień. Czy, równie jak my, zatrzymają się na noc, wiedzieć jeszcze nie mogliśmy.
Kapitanie, zapytałem, patrz jak nieustannie zwiększa się nasza awangarda, czy dotąd nie przypuszczasz aby żywiły złe względem nas zamiary?
— Bah! odrzekł, z jakiegoż powodu gruboskórce te miałyby chcieć nam szkodzić — przecież to nie tygrysy!... Nieprawdaż Fox’ie?
— Eh! nawet i nie pantery! odpowiedział.
Jednakże Kalagani jakoś niezadawalniająco kręcił głową, co dowodziło że nie podziela przekonań obu myśliwych.
— Jesteś nieco zaniepokojony, zdaje mi się? rzekł Banks patrząc na niego.
— Czy nie możnaby przyspieszyć biegu? odrzekł tylko.
— Trudno to będzie, ale sprobuję, odpowiedział Banks.
I opuszczając werandę, przeszedł do wieży w której znajdował się maszynista Stor. Niezwłocznie rozległ się świst i pociąg zaczął biedz prędzej. Nie był to jednak pospiech zbyt znaczny, co wreszcie nie na wieleby się zdało, gdyż i gromada słoni w równym stosunku przyspieszała kroku, a więc nie zwiększyła się odległość dzieląca ją od Steam-House.
Tak przeszło kilka godzin bez żadnej wyraźnej zmiany. Po obiedzie wróciliśmy na werandę. Obecnie, po za pociągiem, droga ciągnęła się prosto, bez załamań i zawrotów, można więc było dość daleko sięgnąć okiem.
Dostrzegliśmy z przerażeniem że liczba słoni przez ostatnią godzinę znacznie się znów powiększyła, i dochodziła co najmniej stu. Szły rzędem, po dwóch lub trzech, w miarę szerokości drogi, szły milcząc, mierzonym krokiem, z trąbami lub kłami podniesionemi w górę. Dotąd szły spokojnie; jeźliby jednak uniesione niewytłómaczonym gniewem, chciały rzucić się na Steam-House, jakież to straszne groziłoby nam niebezpieczeństwo!
Noc zapadała powoli, noc pozbawiona blasku gwiazd i światła księżycowego. Mgła jakaś unosiła się w wyższych strefach podniebnych. Po nocy niepodobna było jechać dalej, należało się zatrzymać, Banks postanowił w pierwszej szerszej miejscowości, aby Steam-House nie zawadzał pochodowi słoni, dozwalając im w dalszą udać się drogę. Ale czy zechcą iść dalej lub może obok nas rozłożą się obozowiskiem?.. Oto ważne pytanie.
Z zapadaniem nocy jakiś niepokój, którego nie dostrzegaliśmy we dnie, zaczął widocznie objawiać się między słoniami; z ogromnych ich płuc wydobywało się jakieś głuche ale silne ryczenie, połączone z dziwnym jakimś odgłosem.
— Co to za dziwny hałas? spytał pułkownik Munro, zwracając się do Indusa.
— Jest to odgłos jaki wydają słonie, znajdując się wobec nieprzyjaciela, odrzekł Kalagani.
— Więc nas chyba uważają za nieprzyjaciół? rzekł Banks.
— Lękam się tego, odpowiedział Indus.
Był to odgłos podobny do dalekiego grzmotu. Trąc trąby o ziemię, słonie wypuszczały ogromne kłęby powietrza, nagromadzonego dłuższem wdychaniem, co wytwarzało odgłos podobny do huku piorunu.
Była dziewiąta wieczór. W tem miejscu roztaczała się mała, okrągława równina, blizko pół milki szeroka, z której wychodziła droga prowadząca do jeziora Puturia, po nad którem Kalagani chciał abyśmy rozłożyli obozowisko. Ale jeszcze piętnaście kilometrów oddzielało nas od niego, nie można więc było przebywać ich wśród nocy.
Banks dał znak maszyniście aby się zatrzymał ale nie gasił ognia, tak aby w każdej chwili na dany znak mógł ruszyć dalej. Trzeba było być gotowym na wszelki wypadek.
Pułkownik Munro przeszedł do swego pokoiku; Banks, kapitan Hod i ja postanowiliśmy nie kłaść się wcale. Cała obsługa była na nogach, cóż jednakże mogliśbyśmy zrobić, gdyby słoniom przyszła ochota napaść na nas?
W pierwszej godzinie czuwania, głuchy, coraz silniejszy szmer rozlegał się do koła obozowiska; wyraźnie cała gromada zajmowała małą równinę; czy przejdą ją tylko i w dalszą udadzą się drogę?
— A byćby to mogło, rzekł Banks.
— I prawdopodobnie tak będzie! dodał kapitan Hod, ciągle z różowego stanowiska zapatrujący się na tę kwestyą.
Około jedenastej szmer zaczynał słabnąć, i w krótce przycichł zupełnie. Noc była bardzo spokojna; najsłabszy odgłos możnaby było dosłyszeć z łatwością — ale nic nie dochodziło naszych uszu prócz głuchego świstu Stalowego Olbrzyma, nie widzieliśmy nic prócz iskier wypadających niekiedy z jego trąby.
— A co! czy nie miałem słuszności? zawołał tryumfująco kapitan Hod, poczciwe słonie powędrowały sobie.
— Szczęśliwej drogi! odrzekłem.
— Trzeba się o tem przekonać, rzekł Banks, i zwracając się do maszynisty, dodał: Stor, zapal latarnie!
We dwadzieścia sekund dwie wiązki światła elektrycznego tryskały z oczu Stalowego Olbrzyma, rozpraszając się dokoła horyzontu.
Słonie stały, kołem otaczając Steam-House, nieruchome, czy jakby spiące. To światło rzucające słabe odbłyski na te zbite masy, zdawało się ożywiać ich jakiemś nadprzyrodzonem życiem. Przez proste złudzenie optyczne, te na które padały silniejsze promienie światła, przybierały jakieś olbrzymie rozmiary, godne współzawodnictwa ze Stalowym Olbrzymem. Uderzone silnemi świetlanemi odbłyskami, pozrywały się nagle jakby oparzone, wystawiając trąby i podnosząc kły do góry. Można było sądzić że zamierzają rzucić się na pociąg. W krótce gniew ich udzielił się towarzyszom, i rozległ się do koła tak ogłuszający ryk, jak gdyby uderzono naraz w setki kotłów i rogów.
— Zgaś światło! zawołał Banks.
Światło elektryczne znikło w jednej chwili; szatański koncert ucichł niezwłocznie.
— Otoczyły nas kołem, rzekł inżynier, i pewnie nie ustąpią gdy dzień zaświta.
— Hm! hm! mruknął kapitan, którego zaufanie „w poczciwych słoniach“ słabło widocznie.
Zapytano Kalagani’ego co czynić należy; nie ukrywał swego niepokoju.
Niepodobna było opuszczać obozowiska wpośród tak ciemnej nocy, a zresztą na cóżby się to zdało? cała gromada słoni niezawodnie podążyłaby za nami, a trudności byłyby daleko większe niż we dnie. Postanowiono więc że dopiero nad ranem w dalszą wyruszymy drogę, posuwając się jak się da najspieszniej, i starając się zarazem nie przestraszać naszej przerażającej eskorty.
— Czy jest w tych stronach jakaś miejscowość gdzieby słonie nie mogły pogonić za nami? zapytał Banks Kalagan’iego.
— Jest jedna i jedyna: jezioro Puturia.
— Jak daleko ztąd?
— Około dziewięciu mil.
— Ależ słonie umieją pływać lepiej od innych czworonogów, odrzekł Banks. Widziano nieraz że po pół dnia utrzymywały się na wodzie. Mogłyby więc łatwo rzucić się za nami na jezioro Puturia, a wtedy Steam-House daleko więcej byłby zagrożony.
— Nie widzę innego środka uniknienia ich napaści, odrzekł Kalagani.
— A więc sprobujemy! odpowiedział inżynier.
Rzeczywiście nie było innej rady. Może słonie nie będą śmiały rzucić się wpław w jezioro, a może znów, w przeciwnym razie, uda nam się je wyprzedzić.
Niecierpliwie oczekiwaliśmy dnia — nadszedł nareszcie. Przez resztę nocy nie było żadnych nieprzyjaznych objawów, ale żaden słoń nie odstąpił, zawsze kołem otaczały Steam-House. W tem powstał wśród gromady jakiś ruch ogólny; zdawało się jakby wszystkie słonie posłuszne były jakiemuś hasłu. Wstrząsnęły trąbami, potarły kłami o ziemię, i tak podsunęły się pod Steam-House że możnaby przez okna dosięgnąć je pikami. Ale Banks zalecił surowo aby żadną zaczepką nie dać im powodu do napaści.
Niektóre słonie coraz więcej zbliżały się do naszego Stalowego Olbrzyma, widać pragnęły przekonać się co to za rodzaj olbrzymiego, nieruchomego teraz zwierza. Czy uważały go za swego pobratymca? czy może przypisywały mu jakąś nadzwyczajną potęgę? Wczoraj nie mogły widzieć go biegnącego, gdyż szły w pewnej odległości za pociągiem. Ale ciekawa rzecz jaką przybiorą postawę gdy usłyszą jego rżenie, gdy z trąby jego buchać będą kłęby pary, gdy będzie podnosić i opuszczać łapy, biedz i ciągnąć za sobą cały pociąg.
Pułkownik Munro, kapitan Hod, Kalagani i ja zajęliśmy miejsca w przednim pociągu, sierżant Mac-Neil i towarzysze jego w następnym. Kalut stał przed kotłem dokładając paliwa do ogniska, chociaż ciśnienie dochodziło już do pięciu atmosfer. Banks, stojąc w wieży obok Stor’a, trzymał rękę na regulatorze.
Nadeszła chwila odjazdu. Na znak dany przez Banks’a, rozległ się gwizd przeraźliwy.
Słonie nastawiły uszu; potem cofając się trochę oswobodziły drogę na przestrzeni kilku kroków. Kłęby pary buchnęły z trąby, pociąg ruszył.
Pewne zadziwienie objawiło się między słoniami stojącemi w pierwszym rzędzie; rozsunęły się więcej zostawiając szersze przejście pociągowi, który ruszył z prędkością konia idącego truchtem.
W tej chwili cała gromada rozbiegła się przed i po za pociągiem jak się zdawało, z postanowieniem nieopuszczania go; inne biegły po bokach pociągu, niby jeźdzcy jadący obok drzwiczek karety. Cała gromada złożona z 25-letnich młodzieniaszków, z „dorosłych“ liczących po lat 60; ze starców stuletnich i bębnów biegnących obok matek które ssały biegnąc, postępowała w pewnym porządku, nie cisnąc się zbytecznie, regulując swój bieg do biegu pociągu.
— No, niechże już eskortują nas tak aż do jeziora, rzekł pułkownik.
— Ale co będzie jak droga zwęży się znacznie? odpowiedział Kalagani.
Jakoż w tem leżało niebezpieczeństwo.
Bez wypadku przebyliśmy kilkanaście kilometrów z dzielących nas od jeziora Puturia. Dwa czy trzy razy kilku słoni próbowało zagrodzić nam drogę, ale gdy nadbiegł Stalowy Olbrzym i plunął im w oczy gorącą parą, odsunęły się na bok.
Postanowiono że jeźli słonie nie zaczną objawiać nieprzyjaznych zamiarów, ominiemy jezioro nie przepływając go i opuścimy nazajutrz okolicę Vindyas, i w kilka godzin później dostaniemy się do stacyi Jubbulpore.
Kraj był dziki i pusty, nigdzie śladu wioski albo fermy, nigdzie nie spotkaliśmy ani jednej karawany, ani jednego podróżnego.
Jak to zapowiedział Kalagani, droga zwężała się coraz więcej; położenie nasze pogorszało się z każdą chwilą. Słonie, które szły po bokach, musiały usunąć się, bo albo zgniotłyby nasz pociąg albo powpadały w przydrożne otchłanie, w którychby śmierć znalazły. Instynktem przecisnęły się naprzód i po za pociąg, a tak niemogliśmy ani posuwać się ani cofać.
— Sprawa wikła się coraz więcej, rzekł pułkownik.
— Przyjdzie nam chyba przebić się i zgnieść tę zbitą gromadę.
— A to zgniećmy nienamyślając się! zawołał kapitan. Cóż, u licha! przecież stalowe kły naszego olbrzyma nie ulękną się kościanych kłów tych głupich gruboskórców.
— Dobrzeby to było, tylko bieda że trzeba walczyć jednemu przeciwko stu, rzekł Mac-Neil.
— Trudno, nie ma innej rady, inaczej słonie nas zgniotą. Naprzód! zawołał Banks.
Maszynista dodał pary; Stalowy Olbrzym pobiegł prędzej, i jeden stalowy kieł jego ukłuł w grzbiet idącego przed nim słonia. Zwierz wydał z bolu przeraźliwy ryk, któremu zawtórował ryk całej gromady. Walka, której końca trudno było przewidzieć, stawała się nieuchronną.
Chwyciliśmy za broń. Dubeltówki były nabite kulami stożkowemi, karabiny kulami wybuchającemi, rewolwery zaopatrzone były w naboje właściwego kalibru.
Pierwszy godził na nas olbrzymi samiec, z dziką miną, z wystawionym kłem, śmiało wystąpił przeciw Stalowemu Olbrzymowi.
— „Gunesz!“ krzyknął Kalagani, czyli słoń z jednym kłem, jak takich nazywają myśliwi.
— Bah! posiada tylko jeden kieł! rzekł pogardliwie kapitan.
— I dlatego właśnie jest groźniejszym jeszcze.
Indusi słoni jednokłowych otaczają szczególniejszą czcią jeźli brak im prawego kła, jak u tego który zamierzał rzucić się na Stalowego Olbrzyma.
Przebił na wylot blachę pokrywającą piersi jego, ale niebawem kieł ten złamał się o wewnętrzne urządzenie. Cały pociąg został wstrząśnięty; jednakże popychany wewnętrzną siłą, pędził naprzód odtrącając gunesza, który daremnie chciał mu się opierać.
Jednak poprzedzająca nas gromada zrozumiała jego wezwanie; stanęła nagle, żywym murem ciał swoich zagradzając nam drogę. Nie dość na tem, słonie idące za pociągiem, uderzyły gwałtownie o werandę: trzeba było się bronić.
— Starajcie się nie chybić ani jednego strzału! krzyknął kapitan; celować tu gdzie się zaczyna trąba, lub w dołek po nad okiem. Takie strzały najpewniejsze!
Usłuchaliśmy komendy; padło kilka strzałów, po których rozległo się głośne wycie. Trzech czy czterech słoni ugodzonych we wskazane miejsca, padło w tył i z boku, pociąg mógł biedz naprzód.
— Nabijajcie znów broń! krzyknął kapitan.
I miał słuszność; cała gromada gwałtownie napadła na nas; rozległo się przeraźliwe wycie i ryki. Straszne groziło nam niebezpieczeństwo.
— Naprzód! krzyknął Banks.
— Ognia krzyknął Hod.
Do gwałtowniejszego gwizdu maszyny, łączył się odgłos wystrzałów. Ale trudno było strzelać celnie do tak zbitej masy i trafiać we wskazane przez kapitana miejsca. Kule nasze zadawały rany, ale nie zabijały; zadane rany zwiększały wściekłą zajadłość słoni, na wystrzały odpowiadały razami kłów swoich, któremi przebijały ściany naszego Steam-House.
Maszynista powiększał ciągle ciśnienie pary; Stalowy Olbrzym pędził druzgocząc i rozpędzając gromadę; ruchoma trąba jego, podnosząc się i opuszczając, uderzała w ciała zbitej masy słoni. Posuwaliśmy się ku jeziorowi.
W tem trąba jedna uderzyła o przednią werandę i chwytając pułkownika Munro o mało nie rzuciła go pod nogi słoni; co nastąpiłoby niezawodnie, gdyby Kalagani nie był przeciął trąby silnem uderzeniem siekiery.
Przez cały czas nie spuszczał on z oka pułkownika, najtroskliwszą otaczając go opieką; ta jego nieustanna pieczołowitość o bezpieczeństwo sir Edwarda, zastanawiała nas wszystkich.
W tem rozległ się nowy trzask; słonie rozbiły drugi wagon, przygniatając go do przydrożnej skały.
— Przechodźcie do nas! krzyknął Banks, do broniących tyłu.
Gumi, sierżant Mac-Neil i Fox wpadli prędko do pierwszego wagonu.
— A gdzież Parazard? zapytał kapitan.
— Nie chce opuścić kuchni, odpowiedział Fox.
— Porwijcie go gwałtem!
Widać kucharz nasz uważał sobie za hańbę opuszczenie powierzonego stanowiska; ale Gumi ujął go w swe silne ramiona i wniósł do sali jadalnej.
— Jesteście tu już wszyscy? zapytał Banks.
— Tak, panie, odrzekł Gumi.
— Odłączyć pierwszy pociąg!
— Porzucić połowę naszego przenośnego domu!...
— Ależ to niepodobna! krzyknął kapitan Hod.
— Nie ma innej rady! odrzekł Banks.
Przecięto łączące z sobą pociągi sztaby i łańcuchy, odrąbano przejście, tylny pociąg pozostał na drodze. Słonie rzuciły się na niego, gniotąc całym swoim ciężarem, zamieniając w bezkształtne szczątki, zagradzające drogę po za nami. Trzeba było wszelkich dołożyć usiłowań, aby drugi pociąg uchronić od podobnego losu, gdyż inaczej, bylibyśmy zgubieni.
Już tylko pół kilometru oddzielało nas od jeziora Puturia — ostatnie wysilenie mogło nas ocalić. Stor otworzył wielki regulator; Stalowy Olbrzym party nową siłą, szarpał stalowemi kłami ciało cisnących się przed nim słoni; puszczał na nich tumany parzącej pary i strumienie wrzącej wody; nareszcie jezioro ukazało nam się na zakręcie drogi.
Jeszcze dziesięć minut — a będziemy ocaleni.
Zrozumiały to widać słonie, i chciały gwałtem obalić pociąg. Odpowiedzieliśmy wystrzałami. Kule sypały się jak grad, dosięgając najpierwszych szeregów; już zaledwie tylko pięciu czy sześciu zagradzało nam drogę; wielu padało ciężko rannych i zabitych; pociąg pędził po krwią zbroczonym gruncie.
Nareszcie dotarliśmy się na brzegi jeziora i wkrótce pociąg unosił się na jego spokojnych falach.
— Dzięki ci Boże! zawołaliśmy.
Rozwścieczonych dwóch czy trzech słoni, rzuciło się w jezioro, pragnąc ścigać na jego powierzchni tych których nie zdołali zniweczyć na lądzie. Ale łapy naszego olbrzyma spełniały swoje zadanie, pociąg prędko oddalał się od brzegu, a kilka dobrze wycelowanych strzałów, uwolniło nas od tych strasznych wrogów, właśnie w chwili gdy już miały wedrzeć się na tylną werandę.
— No, cóż teraz powiesz kapitanie, o poczciwości i łagodności indyjskich słoni? zapytał Banks.
— Bah! zawołał, w każdym razie niewarte tygrysów. Gdyby zamiast całej setki tych gruboskórców, napadło było na nas tylko trzydziestu tygrysów, klnę się na czem świat stoi, że ani jeden z nas nie pozostałby przy życiu, aby opowiedzieć całą przygodę!