Don Kiszot z la Manczy i jego przygody/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Don Kiszot z la Manczy i jego przygody |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1900 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
GOŚĆ KSIĄŻĘCY.
Księżna wracała z polowania wolnym truchtem, po drodze wychwalała Don Kiszota i śmiała się z opowiadań Sanczy, książę zaś pojechał naprzód, żeby rycerzom zgotować świetne przyjęcie.
Jakoż naprzeciw Don Kiszota wyszli najpierw dwaj słudzy, bogato ubrani; następnie w dziedzińcu powitały go dwie panny dworskie, które zarzuciły mu na ramiona płaszcz szkarłatny. W sieniach stała służba, skropiła rycerza i książęcą parę deszczem pachnącym i wykrzykiwała.
— Niech żyje kwiat i chluba rycerstwa!
Potem wprowadzono gościa do sali, obwieszonej drogiemi kobiercami, gdzie sześciu giermków książęcych zdjęło z niego zbroję i odziało go we wspaniałe szaty.
Przedtem jeszcze wspomniane panny dworskie przyniosły miednicę i obmyły mu ręce.
Następnie urzędnik dworski i dwunastu giermków zaprowadziło rycerza do jadalni, w której na stole były nakrycia dla czterech osób. Tu spotkał się znowu Don Kiszot z obojgiem księstwem i z ich kapelanem. Rycerza posadzono na pierwszem miejscu, chociaż bardzo się wzdragał.
Przy tej sposobności opowiedział Sanczo, że znał szlachcica wysokiego rodu, który zaprosił do siebie na obiad wyrobnika ubogiego ale uczciwego i chciał go także usadowić na miejscu przedniejszem. A kiedy wyrobnik się opierał, szlachcic wziął go za kark i posadził gwałtem, mówiąc.
— Siedź tu, prostaku, kiedy tego żądam, a pamiętaj, że gdziebądź siądziesz, to pierwsze miejsce tam jest, gdzie ja siedzę.
Don Kiszot zrozumiał, że giermek do niego pije i twarz jego poczerwieniała od gniewu; byłby zaraz wybuchnął, ale księżna, żeby tę burzę zażegnać, zapytała rycerza o piękną Dulcyneę z Tobozo.
— Niestety! — odpowiedział rycerz z westchnieniem — kiedy ją ostatni raz widziałem, była przez złośliwego czarownika przemieniona w szkaradną wieśniaczkę.
Ksiądz kapelan, usłyszawszy te słowa, chciał Don Kiszotowi wytłómaczyć, jak niedorzeczną jest wiara w czary i jak bezużytecznem błędne rycerstwo. Ten wszakże tak ufał swoim książkom rycerskim, że cała wymowa księdza była grochem na ścianę.
Po obiedzie weszły do pokoju cztery panny. Jedna niosła srebrną miednicę, druga srebrną koneweczkę, trzecia pachnące mydło, czwarta ręczniki. Ta ostatnia osłoniła ręcznikami zwierzchnią odzież rycerza, poczem panna z mydłem namydliła mu twarz tak rzetelnie, że Don Kiszot nie mógł oczu otworzyć. Poddawał się temu rycerz cierpliwie, gdyż sądził, że taki jest zawsze obyczaj na dworze książęcym. Nareszcie wymyto mu wodą mydło z twarzy i brody i wytarto do czysta.
Oboje księstwo przyglądali się ze zdziwieniem tej żartobliwej psocie swoich panien dworskich, o której nie byli uprzedzeni. Kiedy już Don Kiszot siedział wymyty i czysty, książę kazał i swoją brodę obmyć, żeby się rycerz nie spostrzegł, że z niego stroją żarty. Panienki spełniły rozkaz, tylko użyły tym razem znacznie mniej mydła.
Sanczo Pansa, który podczas obiadu stał za krzesłem swego pana, odezwał się.
— Jakby to było dobrze, gdyby po obiedzie obmywano także i giermków błędnych rycerzy!
— Twoje życzenie będzie spełnione — odpowiedziała księżna.
Sprzątnięto ze stołu i służba z Sanczem oddaliła się, aby również podjeść. Księstwo rozmawiali jeszcze z Don Kiszotem o Dulcynei, kiedy wpada Sanczo, podwiązany brudną ścierką, krzycząc, że chcą go myć pomyjami z szaflika.
Książę stłumił śmiech w sobie, nasrożył twarz, zgromił swoją służbę i kazał
obchodzić się z Sanczą grzecznie, jako z giermkiem sławnego rycerza. Wzruszony Sanczo Pansa padł mu do nóg, podziękował i wszyscy rozeszli się na poobiedni spoczynek.
Szczęśliwie płynęło w pałacu życie Don Kiszota. Oboje księstwo podejmowali rycerza i jego giermka bardzo gościnnie i ze wszelkiemi oznakami czci wielkiej.
Jednego dnia całe towarzystwo wybrało się na łowy. Don Kiszot nie chciał przywdziać otrzymanej odzieży, tłómacząc się, że rycerz powinien używać zbroi rycerskiej, żeby od niej nie odwykać. Nie chciał też wsiąść na innego konia, tylko na swego Rosynanta. Sanczo natomiast zarzucił na siebie nowe ubranie; tylko również nie chciał się rozstawać ze swoim osłem.
Przybyli do gęstego lasu pośród gór i każdy zajął stanowisko zawczasu wyznaczone. Don Kiszota miejsce było przy księżnej.
Myśliwcy zagrali na rogach, odezwało się naszczekiwanie psów i trzeszczenie łamanych gałęzi. Obławnicy wypędzili dzika z legowiska i rozjuszony zwierz wpadł na strzelców, oganiając się psom, które napastowały go zewsząd. Wszyscy myśliwi czekali odważnie na spotkanie z potężnem zwierzęciem, nie cofnęła się nawet księżna, choć kobieta. Sanczo tylko, przejęty trwogą, wlazł na dąb najbliższy i obu nogami okraczył grubą gałąź. Ale niezbyt szczęśliwie wybrał sobie schronienie. Gałąź, już nadpróchniała, oberwała się pod jego ciężarem.
Giermek jednakże nie doleciał do ziemi. Ubraniem zaczepił się za sęk wystający i ostry, który wprawdzie wydarł dużą dziurę w jego nowej odzieży, ale jej nie przerwał doszczętnie i giermek zawisł w powietrzu, machając rękami i nogami, i krzycząc żałośnie. Wierny Bury stanął pod dębem bez ruchu; Sanczo nieledwie go dotykał, ale trzymał się mocno sęka i tak jęczał, że się obejrzano na niego, czy go dzik nie szarpie kłami. Widok jego pociesznych ruchów pobudzał wszystkich do śmiechu. Wkrótce dzika zastrzelono, Don Kiszot, który dotychczas nie ruszał się z miejsca, skorzystał z chwili, w której mógł opuścić księżnę, i pomógł swemu giermkowi do zejścia. Ledwo że nie płakał Sanczo na widok swej pięknej odzieży podartej; dobrotliwe słowa pana niewielką mu przynosiły pociechę.
Zabitego dzika odesłano do pałacu; potem zabrano się do posiłku. W lesie był urządzony wspaniały namiot, w którym oczekiwała myśliwców suta wieczerza. Kiedy ją spożyli i o zmroku wybierali się z powrotem, niespodziewanie zdala zagrały rogi, a cały las tak zajaśniał, jak gdyby stanął w płomieniach. Odezwały się brzmiące trąby, hałaśliwe bębny, okrzyki wojenne ogłuszały uszy — możnaby myśleć, że dwa nieprzyjacielskie wojska toczą bój śmiertelny. Książę zdawał się być zdumionym. Don Kiszot chwycił szablę w rękę, a Sanczo Pansa drżał, jak osinowy listek. Lecz hałas jak niespodziewanie powstał, tak niespodziewanie umilkł. Wtem przed namiot zajechał jakiś straszny potwór. Oznajmił się sam słowami.
— Jestem djabeł i szukam błędnego rycerza, Don Kiszota z Manczy. Za mną ciągnie wojsko sławnych czarowników, prowadzące na wozie niezrównanie piękną Dulcyneę i starca Montezyna, który ma obwieścić, jakim sposobem Dulcynea może być odczarowana. Ale to wymaga wielkiej odwagi.
— Choćby każdy z was był najdjabelniejszym djabłem, to jednak przeciwko wam stanę — odpowiedział nieulękniony Lwi rycerz. — Ja jestem właśnie Don Kiszotem z Manczy, którego szukasz.
— Czekaj tu! — zawołał djabeł, zatoczył koniem i pocwałował w głąb lasu.
— Czy naprawdę chcesz, rycerzu, oczekiwać czarowników? — spytał książę zamyślonego Don Kiszota.
— Z pewnością — odrzekł rycerz. — I choćby całe piekło wyległo, takżebym się nie cofnął.
— To i ja zostanę przy panu! — zawołał Sanczo, tuląc się do niego.
Rozległ się straszny łoskot, szczęk żelaza, huk wystrzałów, krzyki i jęki. Sanczę opuściła odwaga. Na pół omdlały, padł twarzą na ziemię. Zlano go zimną wodą i podniesiono właśnie, kiedy się zbliżył wóz, zaprzężony w cztery tęgie byki, w części osłonięte czarnemi oponami. Na rogach byków tkwiły płonące pochodnie. Z wozu zsiadł starzec białobrody, którego dwa djabliki przywiodły przed Don Kiszota.
Za tym wozem szedł drugi, ciągniony przez cztery siwe muły, osłonięto oponami białemi a cienkiemi. Na każdym mule jechała osoba w bieli, z pochodnią w ręku. Na wozie wznosił się tron, a na nim siedziała kobieta w długiej, białej zasłonie, haftowanej złotem i srebrem, ale tak cienkiej, że przez nią widać było prześliczną twarzyczkę. Obok niej stała czarna postać przygarbiona, z trupią głową, w której oczodołach połyskiwały światełka.
Białobrody starzec przemówił.
— Jestem Montezyrios. Towarzyszę uroczej piękności, aby szlachetnemu rycerzowi oznajmić, że Dulcynea będzie odczarowaną, jeżeli giermek jego, Sanczo Pansa, wymierzy sobie trzy tysiące trzysta uderzeń na swoje szerokie plecy.
— Do kroćset! — zawołał Sanczo — to ładne wymaganie! Cóż moje plecy obchodzą zaczarowaną Dulcyneę? Dla mnie może ona pozostać zaczarowaną, czyż niema na to innego sposobu, tylko moje plecy?
— A, ty łotrze! — krzyknął Don Kiszot — To ty taki jesteś?! Musisz to zrobić, bo inaczej wydrę z ciebie duszę! Zaraz zaczynaj!
— Hola, szlachetny rycerzu! wstrzymał go Montezynos — Sanczo Pansa musi poddać się plagom z własnej wolnej i nieprzymuszonej woli. Inaczej byłyby bezskuteczne.
Sanczo pozostał nieubłaganym.
Słysząc to, dziewica, siedząca na tronie, odrzuciła za siebie przezroczystą zasłonę, powstała i obsypała giermku wyrzutami.
— Ty niewdzięczniku! — mówiła — takie wrzaski wyprawiasz z powodu marnej chłosty! Jeszcze gdyby żądano, żebyś całą godzinę biegał po rozżarzonych węglach... Ale dla takiej drobnostki miałabym na całe życie zostać szkaradną dziewką?! Niema w tobie za grosz serca! Nie wart jesteś być giermkiem tak wielkiego rycerza!
Wdał się też i książę w tę sprawę.
— Miałem cię zrobić gubernatorem — powiedział — na jednej z wysp moich potrzeba rządcy. Ale co myśleliby poddani o człowieku bezlitośnym i niewdzięcznym, jak ty, gdybym im takiego niegodziwca nadesłał?
Nawet księżna wstawiała się do giermka; lecz on wreszcie prosił o dwa dni do namysłu. Ale Montezynos zgodził się czekać tylko pięć minut. Nadmienił jeszcze, że liczba uderzeń może być przepołowiona, jeśli Sanczo się zgodzi, żeby mu je wymierzyła inna silna ręka; że wreszcie może się to odbyć nie ryczałtem, ale częściowo, potrochu, takiemi porcjami, jakie sam Sanczo uzna za stosowne.
— Niech i tak będzie, zgadzam się — jęknął nareszcie skruszony uparciuch — ale wtenczas, kiedy sam zechcę, i ilość razów będzie zawsze podług mojej woli.